Motyw Muzyczny
Postacie w poniższym opowiadaniu zostały stworzone według mechaniki WFRP, ich decyzje, reakcje i efekty działań są następstwem rzutów kośćmi.
Warhammer Fantasy
"Orżnięta Kompania"
Szum lasu łagodził ból głowy, morderczy ból, którego Dieter nie mógł
się pozbyć. W najgorszym przypadku wyjdzie, że się zaziębił, podłapał jakieś
choróbsko. Czuł się słabo od spania na zimnej glebie, nawet uzbierawszy sobie
ściółki i owinąwszy się cieplej kocem czy peleryną, rano budził się zmęczony,
wyczerpany. Nerwy miał zszargane, planował ucieczkę, ale niezależnie jak
wcześnie wstawał, czy jak późno się kładł, nie mógł prześcignąć Ericha. Nie
wiedział jak najmita tego dokonuje, ale gdy szmugler próbował wyczekać, aż ten
zaśnie na warcie, oczy same mu się zamykały. Kolejnego dnia poszedł spać
wcześniej, planując, że wstanie przed wszystkimi, a gdy otworzył ślepia
zobaczył łysego oprycha grzebiącego patykiem w pozostałościach ogniska. Serce
waliło mu na samą myśl co też ten bandzior z nim zrobi, jeśli dotrą wreszcie do
celu, a z artefaktem będą jakieś komplikacje.
Otto z kolei siedział na skraju obozu, w ciszy, spoglądał w głąb
szarego lasu. Nad ściółką, w niektórych miejscach unosiła się zimna mgiełka, a
oczy chłopaka wodziły za pływem siwych smug. Podążał za nimi, od kilku dni,
odkąd Erich zabił swego towarzysza, a sam najmita jakoś nie mógł się zebrać, by
go przepędzić. Wydawało się, że zaraz mu przygada, każe zjeżdżać, ale w końcu
Otto uratował mu życie, pomagając tamtym niewiarygodnie fartownym strzałem w
głowę. Erich czuł, że winien coś powiedzieć, podziękowania nie były w jego
stylu, zaś pieniędzy mu nie wręczy, gdyż wszystko co miał mu zabrano, dlatego
też pozwolił chłopu iść za nimi, nie odzywając się ani słowem. Sam Otto zaś, od
tamtego wydarzenia, nic nie powiedział, po prostu wlekł się z bandziorem i jego
jeńcem, bo i tak nie miał gdzie iść. Zupełnie jakby kierowały nim odruchy,
instynkt, poruszający ciałem niczym lalką, podczas gdy do umysłu wciąż nie
doszło, że wszystko stracił, stał się bezdomną, bezpańską sierotą, bez żadnej
perspektywy powrotu, ani szansy na lepsze jutro. Z kosztowności miał tylko to
co dźwigał na plecach, oraz kij znaleziony w lesie.
Lasem targał chłodny wiatr, wyjąc gdzieś na dalekiej północy, boleśnie
przypominając o krzykach mordowanych chłopów i żołnierzy. Jeden z kamyków,
którymi Otto rzucał w samotny porośnięty mchem głaz, plusnął lądując w płytkiej
kałuży. Dieter próbował z nim rozmawiać, nawet rozważał, czy poprosić go o
pomoc w ucieczce, lecz chłopak się nie odzywał, po prostu ignorował szmuglera.
Czarnowłosy kaszlnął w dłonie, siadając i przeklinając swój los pod
nosem. Erich zmarszczył brwi i spojrzał na niego srodze, jakby spodziewając
się, że szczupły kanciarz zacznie zaraz coś kręcić. Kijem, którym do niedawna
grzebał w resztach ogniska, teraz czyścił buty z błota.
-Co, zmęczonyś? – Zapytał z wyczuwalną kpiną i wrogością. – Bida mi się
zaraz rozchoruje? Paniczowi strawy ciepłej pewnie trza, zapolować ktoś powinien
na jakiegoś zająca, co? Nawet o tym nie myśl, nie spuszczam cię z oka. Nie
będzie żadnego żarcia, więc lepiej się nie ociągaj. – Warknął łysy
najemnik opierając plecy o pień drzewa.
– Gębę napchasz dopiero w Serrig, jak dostaniesz spłatę.
Dieter wstał, mając serdecznie dosyć uwag postawnego woja.
-W takim razie, w drogę – powiedział otrzepując pelerynę, zakładając ją
na plecy wraz z bagażem.
Najemnik zamrugał oczami i zerwał się z ziemi, gdy szmugler po prostu
go wyminął i ruszył na południe jakby nigdy nic. Wycedził przez zęby jakąś
obelgę, rozejrzał się, czy oby wszystko zabrał ze sobą, sprawdził jak siedzi
miecz przy pasie, a wszystko czynił pospiesznie, aż dzwoniła na nim kolczuga.
-Co ty sobie myślisz, gnojku? – Erich dogonił Dietera w kilku
spiesznych krokach i złapał go mocno za ramię, zatrzymując, zmuszając do obrotu
i spojrzenia w surową twarz, naznaczoną szczeciną gęstniejącego zarostu. –
Gdzie ty kurwa idziesz?
-Do Serrig... – spokojnie rzekł Dieter i nagle ciemno zrobiło się mu
przed oczami!
Miotnęło nim, zatoczył się, stracił czucie w prawej części twarzy, padł
na ziemię kilka stóp dalej. Odwróciwszy się znowu ujrzał Ericha, stojącego tam,
gdzie przed chwilą, w gniewie, zdzielił szmuglera w pysk. Panika znów przejęła
nad nim panowanie, zaczął głośniej dyszeć, zasłonił się ręką.
-Co znowu?! – Wyjęczał, gdy odrętwienie twarzy zamieniło się w
promieniujący ból.
Najemnik zawiesił tarczę na plecach, rozmasował pięść, przypominając
sobie jak dobrze jest ich czasem użyć, i czy nie zrobić tego ponownie.
-Zawrzyj gębę! To po pierwsze! Jęczysz jak baba! – Wrzasnął, celując w
Dietera palcem. – Po drugie, robisz co ci każę! Ja mówię kiedy ruszamy!
Otto przyglądał się wszystkiemu w milczeniu, nawet nie mrugnął, a
Dieter, szukający błagalnym spojrzeniem jakiejkolwiek pomocy, napotkał w oczach
młodego chłopa jedynie obojętność i kamienny chłód.
-Wstawaj, kundlu! – Erich doskoczył do powalonego.
Ten pisnął, zastawił się ramieniem przed kolejnym ciosem, który na
szczęście nie nadleciał. Oprych szarpnął za fraki i ustawił jeńca do pionu,
pchając go przed siebie, a na dodatek sprzedając jeszcze kopniaka. Dieter
przeklinał swój los, przeklinał cały ten pomysł, całą tą wyprawę, powinien
wtedy odmówić, zająć się jakimś porządnym zadaniem. Teraz czuł jak jego szczęka
boleśnie kłuje, jak mięśnie twarzy parzą zmysły. Spróbował miejsce uderzenia
rozmasować, lecz tylko pogorszył sprawę, najdelikatniejsze dotknięcie
sprowadzało tylko bardziej bolesne odczucia.
Maszerowali tak przez las, kolejny dzień... Kolejny nudny, kaprawy, chłodny,
szary dzień, bez specjalnych perspektyw. Trzymali się z dala od traktów, by nie
zwracać na siebie uwagi, a przez to podróż była tylko cięższa, choć i
bezpieczniejsza. Poszukiwany i oskarżony najmita, chłop ze zbuntowanej wioski
oraz niewygodny świadek. Jeśli oficjele mieli odrobinę oleju w głowie, na pewno
zaczęliby patrolować szlaki w poszukiwaniu uciekinierów z wioski, dobijać
resztki nim te zaszyją się gdzieś i zaczną planować zemstę. Baron posunął się
bardzo daleko, by rozwiązać swój problem z rebeliantami, zatem jak daleko
posunąłby się, by ukryć prawdę o tym co zaszło? Gdyby wpadli w jego ręce,
prawdopodobnie z czasem świat by o nich zapomniał, podobnie jak kuchta winny
donosić im strawę do lochu.
Dieter brnął przez krzewy, dawał duże kroki, tak by kolce nie
poszarpały mu spodni, ale wiele to nie pomogło. Gleba stawała się coraz
bardziej miękka, co sugerowałoby, że zeszli w jakąś nizinę lub chociażby
zagłębienie, do którego mogłaby ściec wilgoć po opadach z ostatnich dni. But zassało błocko z brzegu zarośniętego
trzcinami bajorka. Pokręcił nosem, smród butwiejącej roślinności zawiał z
południa, wraz z delikatnym podmuchem. Drzewa ze strzelistych, prostych i
iglastych przechodziły w sękate dęby i chudsze buki. Trawy pojawiały się
częściej, gdy między koronami trafiły się jakieś większe prześwity, a już
szczególnie przy bajorach, wokół których roślinność siadła w kolejności od
najmniejszej do najbardziej okazałej, niczym dzieciarnia oczekująca na
zjawienie się bajarza. Ze ściółki gdzie niegdzie przebijały paprocie i
kapelusze maleńkich grzybów, zmurszałe brunatne liście zaś skutecznie maskowały
placki rozmokłego gruntu, przez co podróżnicy co i rusz musieli zrobić krótki
przestanek, by wyciągnąć but z błocka i wytrzeć. Oprócz Otta, który badał glebę
kijem. Znad bajor dobiegła ich gra insektów, wzywających się nawzajem, zaś w
bujnych gałązkach nieodległego derenia, wydzierała się na siebie para
szczygłów, trzepiąc żwawo skrzydełkami i próbując się wzajemnie przepędzić.
Musieli wstąpić na jakieś mokradła, być może zboczyli zbyt daleko ze
szlaku, co było dość możliwe biorąc pod uwagę, że nikt, prócz chłopa tak dobrze
na leśnym przewodnictwie się nie znał, a ten nie był w ogóle skory dzielić się
wiedzą, czy pomagać. Erich spojrzał na niego i powiedział:
-Wiesz gdzie idziemy?
Otto, po chwili milczenia, rzucił mu krótkie spojrzenie i zwyczajnie w
świecie odrzekł:
-Nie.
Najemnik uniósł lekko brew, jakby sam był nieco zaszokowany reakcją,
ale w końcu tylko Dieter próbował się z chłopakiem porozumieć, nie uzyskując
żadnej odpowiedzi. Erich jakoś dodał jedno do drugiego i wyciągnął wniosek, że
ten i jego zignoruje, więc nawet nie próbował.
-Otto, tak? – osiłek zatrzymał się i odetchnął. – Ale znasz się na tych
stronach?
-Znam się – chłop skinął głową.
-I nie wiesz gdzie idziemy?
-To raczej wy powinniście mi powiedzieć, ja idę za wami. Wiem tylko, że
prowadzicie gdzieś w gęstwinę, a gdzie konkretnie to skąd mam wiedzieć?
-Dobra... To gdzie jesteśmy? – Spytał najmita, a po chwili dodał – jak
dotrzemy do Serrig dostaniesz swoją dolę.
-Do Serrig to na pewno nie idziem.
Za bardzo na zachód odbiliście, trzeba będzie wrócić kapkę do traktu. A
jesteśmy na mokradłach – odpowiedział bez większych emocji. – I nie ślita się
pytać co one za mokradła, byle jakie, to im nazew nie nadali.
-Dasz radę przeprowadzić?
Otto wzruszył ramionami, jakby dla niego to było nic trudnego.
-Dam radę.
-No to prowadź – Erich zakomenderował, i skinął głową, by chłopak zajął
miejsce przewodnika.
Sam trzymał kuszę w gotowości, na wypadek gdyby oba gołąbki coś mu
planowały. Ze szczególną uwagą obserwował plecy Dietera, którego podejrzewał o
wszystko. Był małą kłamliwą szują, krętaczem i oszustem, więc prędzej czy
później starałby się obrócić sytuację na swoją korzyść.
-Dalej... Bo noc nas zastanie – ponaglił.
Ile czasu maszerowali trud było powiedzieć. Niebo zasnuły chmury,
słońca nie było widać. Brnęli przez błoto od czasu do czasu, lecz dzięki
przewodnictwu Otta, przebywali dłużej na dość solidnym gruncie. Za kolejnym
wzgórzem las się przerzedzał, co wzięli za dobry omen, spodziewając się jakiejś
polany, lecz gdy wdrapali się na nie, spostrzegli, że stoją na brzegu
rozległego brunatnego rozlewiska. Trzciny i krzewy albo pożółkły, albo już się
rozkładały, nad mętną wodą krążyły chmary owadów, w tym ważki polujące na
tłuste muchy. Rechot żab i ropuch ucichł na chwilę, gdy trójka ludzi zjawiła
się w pobliżu.
Na środku czegoś co przypominało płytkie, muliste jezioro, znajdowała
się mała wysepka, zaś na niej stała stara, rozpadająca się chatka. Prowadziła
doń mizerna grobla, wyglądająca jakby zaraz miała się rozpaść. Jedna okiennica
była uchylona, zaś z wnętrza biło wątłe światło jakby od paleniska. Z dziury w
dachu krytym chrustem i zaschniętą gliną, sączyła się stróżka dymu.
Erich spoglądał badawczo na Otta, wyczekując jakiegoś wyjaśnienia, a
chłopak wskazał kijem na domek i rzekł:
-Pomyślałem, że przyda się nam strawa – odpowiedział, co spotkało się z
niewyartykułowaną aprobatą kompanów. W brzuchu burczało im od rana, zaś
ogrzanie się przy ogniu bez konieczności długiego rozpalania także było miłą
perspektywą.
Ruszyli na groblę, przeprawiać się do chatki. Przy wejściu oraz w
oknach, wisiały dziwaczne paciorki z kawałków zwierzęcych kości, brzęczały, gdy
zawiał wiatr i odstraszały wścibskie ptactwo. Z wnętrza czuć było zapach
gotowanej potrawy. Czym była, trud powiedzieć, choć na puste żołądki wydawała
się być daniem wprost niebiańskim. Wtem ktoś zacharczał głośno i z niesmakiem,
w oknie dostrzegli twarz sędziwego zgarbionego mężczyzny, obrośniętą bezładnym
gąszczem ciemno-szarych włosów. Wielkie ślepia zdawały się emanować
nienawiścią, lub raczej szaleństwem, zaś podrygująca warga samotnika zdradzała,
że ten coś szepcze, sam do siebie.
Otto stanął w pół drogi i uniósł dłoń w powitalnym geście.
-Witaj, Walter – powiedział głośno i wyraźnie, tak, żeby obmierzły
dziad go dobrze usłyszał.
Nastała dłuższa cisza, mężczyzna w oknie nadal się im przyglądał, jakby
niewiele robiąc z ich przybycia.
-Walter, jestem z wioski, spod Grauen Felsen. Otto. Poznajesz?
Skinął mu w odpowiedzi głową, po czym wychudłym paluchem wskazał na
dwójkę za nim i chrząknął coś pod nosem. Dziwne tiki nerwowe powodowały, że
mężczyzna co i rusz marszczył oczy, przekręcał głowę, krzywił nos.
-Czego one chcą?! – Wyszczekał niczym jakaś bestia.
-Prowadzę ich do Serrig, ale się zgubiliśmy w lesie. Prowiant nam się
kończył, chcieliśmy się wymienić. Masz coś do jedzenia? Nie mamy złych
zamiarów.
Samotnik podskoczył w miejscu, jakby w ekscytacji, zaśmiał się po czym
znowu wskazał na dwójkę za chłopakiem, na Dietera z sińcem na twarzy i na
zbrojnego najmitę, który na podorędziu trzymał gotową kuszę.
Otto spojrzał przez ramię i zrozumiał, że pod względem nieposiadania złych zamiarów
wszystko mogło się zmienić w ciągu kilku chwil.
-To mała sprzeczka była. Pokłócili się. To jak, możemy się wymienić?
Jesteśmy wycieńczeni i głodni.
-Nie! – Wrzasnął dziad i zamknął okiennicę.
-Walter? – Zawołał za nim Otto, lecz nikt nie odpowiedział.
Stali nadal na środku grobli czekając, aż gospodarz może zaraz wyjdzie
i sprawi im jakąś miłą niespodziankę z głębi serca, lecz z drugiej strony, po
obrocie wydarzeń z ostatnich dni, dlaczego nagle ktoś miałby się nad nimi
litować? Teraz, gdy czuli zapach gotowanej strawy, byli tak blisko posiłku i
schronienia, odzywały się w nich niezdrowe podszepty.
Najemnik oblizał spierzchnięte wargi i zaraz je przygryzł, dłoń
zacisnęła się mocniej na kuszy. Wykręcało go od środka i chciał coś zjeść,
cokolwiek. Dieter, choć nadal szukał sposobności na ucieczkę w tym przypadku
zgodziłby się z najmitą. Był okropnie głodny, resztki prowiantu już zjedli, zaś
nawet jeśli chciał gdzieś uciekać, to potrzebował sił. Jedynie Otto nie chciał
widzieć dalszego i bezsensownego rozlewu krwi, dlatego zaczął zbierać się do
odwrotu.
Erich natomiast pchnął Dietera przed siebie, mówiąc:
-Masz szansę się przydać...
-Też jestem głodny i wiem do czego zmierzasz, oszczędź sobie. Zróbmy to
szybko.
Chłopak spojrzał po nich z niedowierzaniem, gdy ci zakradali się do
chatki.
-Ejże, co wy?
-A jak myślisz? – Tym razem spytał czarnowłosy. Już zaprzestał szukania
u chłopa pomocy, teraz żywił do niego wzgardę, jako że rola niewinnego i
naiwnego, której Otto tak silnie się trzymał, zaczęła go nudzić.
-Zostawcie go, nic wam nie zrobił.
-A stul pysk, ty wioskowy jełopie – Dieter splunął pod nogi z
niespotykaną dotąd wrogością. – Moralizator się znalazł, jebany. Teraz się
odzywa, biedaczek, kurwa, domek stracił, ale mi przykro...
Erich obrócił się by omieść jednego i drugiego wzrokiem, skonsternowany,
podobnie jak Otto, który jednak szybko nachmurzył się i zaczął ripostować.
-Mało ci, oszuście?! Trzeba cię było w tamtej stodole zostawić!
-A co, może ja jestem winny, że wasza chłopska hołota się władzy
stawiła? Ja jestem winny, że mnie w forcie pojmali i zmusili do tego
wszystkiego? O co ci chodzi, psia twoja mać?! Dąsasz się na mnie, bo co ci
zrobiłem? Nie powiedziałem jak mam naprawdę na imię? Bo się, kurwa, kryłem? Bo
mnie od razu albo jedni chcieli rozstrzelać, a drudzy nadziać na kosy? Bo co,
chłopek roztropek z zadupiejewic się otworzył, a ja mu kłamałem i teraz we mnie
sobie upatruje cel? Będzie się wyżywać za wszystko co się stało, bo nic
lepszego nie może zrobić? A pierdol się, ty nadąsana babo i nie udawaj, żeś
taki świętoszek!
Na te słowa, Otto zacisnął pięści i ruszył na Dietera, zaś Erich
patrzył się na obu z nieukrywanym rozbawieniem, punki nie tknęło go, że
przecież od przeżycia chudego szmuglera zależy, czy w ogóle dostanie jakąś
rekompensatę!
-Ej! Kurwa, spokój! Już! – Zaczął ściągać Otta z powalonego,
dostrzegając, że twarz cwaniaczka i krętacza, oprócz kilku nowych sińców,
ozdabia także cień tajemniczego uśmieszku.
-Puszczaj! – Ryczał chłop, zaś oswobodzony chudzina odczołgał się w
stronę zostawionej na ziemi kuszy.
Erich przycisnął go do ziemi, przygniótł kolanem i próbował
unieruchomić ręce, kątem oka zauważył, jak Dieter chwyta za broń, nasadza bełt
na miejsce stojąc do nich plecami. Już się rzucił by go powstrzymać, myśląc, że
pewnie użyje kuszy, by jemu zagrozić, lecz ten wycelował ją w okno chatki, w
której wszystkiemu z zadowoleniem przyglądał się stary dziad, zaintrygowany
ambarasem. Cięciwa brzęknęła, a starzec padł porażony bełtem. Dieter nawet się
nie obrócił, po prostu wyciągnął rękę i oddał kuszę najemnikowi.
Wydawało się, że Otto chce mu wypruć wnętrzności, barczysty kompan
znowu musiał go powstrzymywać, aż w końcu zdzielił go kolbą kuszy przez głowę i
ogłuszył na tyle, że chłopak legł na błotnistej grobli, pozbawiony
przytomności.
Wnętrze chatki wyglądało gorzej niż bagna na zewnątrz. Podłogę ścieliły cuchnące liście, a między
nimi walały się rzemieślnicze odpadki. Jaka była natura rzemiosła tego
dziwacznego człowieka nie sposób było odgadnąć, lecz zużywał całą masę drewna i
chrustu. Na pierwszy rzut oka, różnych długości patyki, szczapy drewna i
jeszcze giętkie gałązki zdawały się być przypadkiem zostawione na podłodze, czy
na prostych meblach urządzonych z kawałków pni. Dopiero po dłuższej obserwacji
dostrzec można było powtarzające się wzory i zbieżne układy, znaczące cokolwiek
jedynie dla umysłu szaleńca, gdyż zarówno Dieter jak i Erich nie mogli rozgryźć
symboliki. Ściany szpeciła istna kurtyna suszących się sznurków ze zwierzęcych
ścięgien, skór i jelit. Na niektórych wisiały małe kostki gryzoni i ptaków, przeplecione
z piórami, barwnymi liśćmi lub uprzednio przygotowanymi patykami, związanymi w
tajemnicze geometryczne formy. W rogu znajdowało się palenisko obłożone
kamieniami, tam zaś, nad skromnym ogniem, wisiał stary zaśniedziały kociołek, w
którym coś bulgotało.
Erich znalazł starca powalonego na ziemię, ledwo dyszał, krztusił się
krwią, trzymał mocno bełt wbity w pierś, zaś obłąkane ślepia skakały z kąta w
kąt, jakby sam nie mógł uwierzyć, do czego doszło. Do chudego ciała lepiły się
śmierdzące łachmany, tym bardziej przywierając im dłużej nasiąkały krwią. Bosy
starzec warczał coś w ich kierunku, za razem przeklinał i błagał o litość,
jakby część jego buntowniczej natury nie pozwalała na zbytnie zbliżenie, lecz
za razem ustępując podstawowej zwierzęcej bojaźni. Życie zeń uchodziło z każdą
chwilą, stawał się coraz bardziej blady. Pełzł w stronę kruchego stołka,
zasłaniając się drugą ręką przed najemnikiem, który przyszedł skrócić jego
męki. W dłoni Ericha znalazł się miecz, a ten stanął nad starcem czekając, czy
może wyzionie ducha prędzej, oszczędzając mu nieprzyjemnego obowiązku.
Samotnik odwrócił się w końcu, w czas ze stołka poderwał długą struganą
rurkę. Wbił ją w usta i dmuchał z całej siły, lecz nic specjalnego się nie
stało. Wyglądał żałośnie, jakby próbował magicznym gwizdkiem zakląć
rzeczywistość, wybłagać o jakieś ostatnie życzenie, lecz gwizdek okazał się
zepsuty. Erich przyłożył palec do ust, każąc starcowi się uspokoić, klęknął
przy nim, z łatwością odgarnął jego wątłe ramiona i zanurzył miecz w piersi,
sięgając serca.
Dieter w tym czasie badał zawartość kociołka. Samotnik gotował grzyby i
kawałki mięsa, po wyglądzie jakiegoś cherlawego ptactwa nie wiele mniejszego od
gołębi. Nie wyglądało apetycznie, lecz lepsze to niż nic, do takich wniosków doszedł
przynajmniej Dieter kosztując zupy drewnianą łyżką.
-Nada się? – Spytał najmita stając nad jego ramieniem i wycierając
zakrwawiony sztych o skrawek znalezionej szmaty.
Szmugler przełknął ciesz, przekąsił kawałek mięsa oraz grzyba, pokiwał
głową z lewa do prawa i wzruszył ramionami.
-Sam spróbuj – oddał mu łyżkę i zaczął przeszukiwać półki na których
stały małe drewniane miseczki. – Na mój gust może być, choć jestem tak głodny,
że i surowego szczura bym zjadł.
Potrawka nie była najgorsza, choć szmugler miał rację, gdyby nie głód
zmęczyliby ją z trudem. Erich zastanawiał się, czy ziemisty posmak to wina
błotnistej wody z bajora, czy starzec w swym szaleństwie faktycznie dosypywał
piachu do potrawy. Mięso było rozgotowane, włókniste i pozbawione większości
smaku, zdecydowanie lepsze były grzyby i szczypta ziół, choć przegryzając
kolejny kęs barczysty najmita wątpił czy pustelnik w ogóle mył składniki przed
wrzuceniem do kotła. Piach zgrzytał mu w zębach, aż musiał popić wodą z
własnego zapasu.
-Starczy nam na dzień... Coś znalazłeś?
-Suszone jagody – powiedział Dieter, grzebiąc w zawartościach miseczek.
Ustawił na ziemi plecak i zaczął go rozwiązywać, dochodząc do wniosku,
że w chatce poza prowiantem, jest też trochę suchego drewna, szczególnie
patyków i szczap, z których pomocą łatwiej rozpalą wieczorem ognisko. Rzemyki i
sznurki też mogły się przydać, nawet jeśli tylko na dodatkową rozpałkę.
Chłodny wiatr ponownie zawiał z zachodu, od strony gór, zabierając ze
sobą swąd nieczystej odzieży samotnika, ale za razem przynosząc zapachy z
odległego bagniska. Między zapachem zepsucia, butwiejących kłód i gnijących
liści, przewijał się także znacznie bardziej nieprzyjemny akcent, podobny do
tego jakim cuchnęły odpadki za wiejską ubojnią w upalny dzień.
Ze strony grobli dobiegło ich bolesne pojękiwanie. Zajadając się
potrawką zupełnie zapomnieli o młodym przewodniku, głód do tego stopnia stępił
im zmysły. Dieter nie żywił urazy do Ericha za to co stało się wcześniej, ani
najemnik nie kwapił się okazywać mu wrogości, w tamtym momencie byli dwójką
ludzi, których łączyła potrzeba posiłku, przetrwania i zarobku. Wymieniali się
łyżką bez słów biorąc kęs za kęsem i przełykając z trudem. Im bardziej nasycali
żołądki, tym poczucie głodu coraz słabiej działało jak uniwersalna przyprawa.
Paskudny smak mięsa gawronów, srok i wróbli ugodził w zmysły, wykrzywiając
twarze i zmuszając do powstrzymania się przed oddychaniem, gdy łyżka znalazła
się pod nosem.
Otto zebrał się jakoś i przywlókł do wejścia do chatki, masując głowę i
szepcząc w ich stronę jakieś przekleństwa. Erich wstał, by zagrodzić mu drogę,
lecz gdy rozwarł ramiona, dzwoniąc ostrzegawczo kolczugą, w chłopaka jakby
wstąpiła nowa siła. Zacisnął mocno pięści dostrzegając martwego starca, którego
blada twarz patrzyła się w sufit wielkimi przerażonymi oczyma. Wystrzelił przed
siebie, zrywając się w stronę szmuglera pakującego znaleziska do plecaka.
Przeleciał pod ręką najemnika zaskoczonego nagłą reakcją! Wpadł na
czarnowłosego jak taran, przygniatając go do podłogi, razem wpadli na kociołek,
resztka zupy wylała się gasząc małe ognisko i parząc Dietera w ramię, gdy
wylądował w parującej kałuży. W oczach Otta pojawiły się łzy, zaciskał mocno
szczęki, szczerzył zęby okładając swą ofiarę. Erich warknął groźnie, obrócił
się w miejscu i z irytacją w głosie rzekł, wczepiając dłonie w ramiona chłopa i
ściągając go siłą z Dietera po raz drugi:
-Zaczynasz mnie wkurwiać, oprzytomnij!
-Trzeba cię było zostawić związanego! – Wyryczał Otto prosto w twarz
Dietera. – Byś spłoną z całą stodołą!
Erich z ledwością oderwał chłopaka, który nadal próbował sięgnąć
szmuglera kopniakami. Nie mógł pogodzić się, że mimo śmierci, jaką przybysze
przynieśli ze sobą do jego wioski, mimo wszystkiego co się stało, teraz on im
zaufał i przyprowadził do chatki niewinnego odludka, którego zamordowali dla
porcji potrawki z kilku wróbli, gawrona i grzybów. Szczególnie nienawidził
Dietera, który w jego oczach popełnił znacznie gorszą zbrodnię, kupcząc życiem
i obietnicą zarobku grając jedynie na swoją korzyść, w którego podłym uśmieszku
widział, że użył chłopaka i najemnika by osiągnąć cel, by wywabić starca, by
użyć chciwości Ericha do odwrócenia uwagi, a teraz miał czelność bez
najmniejszego zastanowienia ograbiać domostwo zabitego. Ciało wciąż krwawiące
nadal leżało w kącie, nawet nie zamknęli mu oczu. Otto mu tego nigdy nie
daruje.
Wtem usłyszeli okrutny, niski i gardłowy ryk! Uderzył z nikąd, zaś
zaraz za nim powrócił tajemniczy odór rozkładu. Dźwięk niósł się echem,
dochodząc z każdej strony chatki.
Trójka podróżników nagle zamarła, jakby w niepamięć poszły waśnie, a
zastąpiła je paniczna potrzeba ukrycia się, szczególnie, gdy do charkliwego
porykiwania dołączyły dudniące kroki, powolne, lecz coraz bardziej wyraźne.
Cokolwiek się zbliżało, brnęło przez rozlewisko, chlupot wody wokół nóg
wtórował każdemu tąpnięciu o muliste dno. Erich nadal trzymał Otta, więc to
Dieter powstał by wyjrzeć przez okno i to co zobaczył, zmroziło mu krew w
żyłach. Siadł pod ścianą, zadyszał, a jego twarz pobielała.
-Troll... – wyszeptał.
Przylgnęli do ścian kuląc się, nakrywając czym tylko mogli i zamarli w
bezruchu. Istota wyszła już na wysepkę, stała gdzieś nieopodal chaty
pustelnika. Słyszeli jej głębokie sapanie i czuli makabryczny odór, od którego
zachcieli zwrócić dopiero co skonsumowany posiłek. Wewnątrz mignął cień, przez
krótką chwilę, gdy masywny stwór obszedł ludzkie siedlisko. Zdawało się, że na
coś jakby czeka i niecierpliwi się coraz bardziej. Ciąg chrząknięć i warknięć
przerywały jedynie głośne pociągnięcia olbrzymim nosem, gdy smakował powietrze.
W oknie pojawiły się trzy olbrzymie paluchy zakończone pożółkłymi stępionymi
szponami. Gruba niebieska i porowata skóra poprzecinana była zmarszczkami, oraz
nabrzmiałymi pęcherzami, do tego ociekała wilgocią, zaś sama oblepiona była
wodną roślinnością, która snuła się niczym cienka warstwa zielonkawej
pajęczyny. Łapa zacisnęła się na drewnie, szarpiąc za ścianę, trzęsąc nią, do
stopnia, gdzie cała chatka groźnie zadygotała strasząc zawaleniem. Monstrum
zachowało nadzwyczajną delikatność, oczywiście jak na swoje rozmiary i siłę, co
wielce ich zdziwiło. Przecież mógł obrócić chatkę na stertę luźnych szczap,
dlaczego tego nie zrobił?
Znów zagrzmiały kroki, potwór obszedł kruche schronienie, wydawał z
siebie dźwięki, które ktoś mógłby uznać za słowa, choć były krótkie, bełkotliwe
i gardłowe. Nic im nie mówiły, natomiast ton był zupełnie inny. Wyrażał
wzrastające niezadowolenie, gniew, jakby jego oczekiwania nie zostały
spełnione.
Dieter spoglądał na Ericha, który właśnie przeładował kuszę. Najemnik
ostrożnie wyciągnął z własnego bagażu miecz z prostą pochwą i wręczył go
Dieterowi. Broń Stefana, która martwemu najemnikowi nie była już potrzebna. Co
prawda na niewiele się mogła zdać w konfrontacji z trollem, ale to zawsze
jakieś szanse. Dieter chwycił za miecz i sam spojrzał na plecak zostawiony
nieopodal zgaszonego paleniska. Wymienił spojrzenia z najemnikiem ignorując
przy tym Otta, który siedział cicho wtulając plecy w ścianę, z lęku o własne
życie wolał nie robić hałasu.
Dieter skinął głową w kierunku zwłok starca, a następnie w stronę
jednego z okien. Erich przejechał dłonią po wygolonej głowie, zastanawiając
się, co też szmugler chce mu przekazać, po czym od razu zrozumiał. Dieter
następnie wskazał na siebie i na swój plecak, oraz póki co, otwarte okno za
jego plecami. Monstrum stało przed wejściem, znaczy ich ucieczka nie byłaby
możliwa bez wpadnięcia w łapska trolla. Musieli skakać przez okno i liczyć na
to, że stwór zainteresuje się zwłokami po przeciwnej stronie.
Był gotowy, podobnie i najemnik. Na wszelki wypadek nakreślili znak
młota na piersi i kilka innych, błagając bogów o pomoc. Erich na skinienie
głowy wstał i szybko doskoczył do starczego truchła. Podniósł je, przerzucił
przez ramię niczym wór mąki i nim bestia zainteresowała się hałasem, wypchnął
ciało przez okno, choć dość nieporadnie.
Rozległ się ryk! Masywne stopy istoty znowu zadudniły w podłożę, gdy
ten podszedł zbadać ciało. Chrząknięcia, mlaśnięcia i podobny bełkot, gniewny
ton, porykiwania, monstrum zdawało się być niepocieszone świeżo obwąchanym
znaleziskiem. W tym samym momencie Erich i Dieter ruszyli się ratować
doskakując do przeciwnych okien. Były na tyle przestrzenne, by nawet barczysty
najemnik mógł się przez nie przecisnąć, więc jako pierwszy znalazł się po drugiej
stronie. Dieter zarzucił plecak na ramię, lecz nim wziął się do ucieczki
wyciągnął z rękawa obiekt, jaki ukrył wcześniej – swój kozik, mały wierny nóż.
Pochwycił go, gdy Otto zaatakował jakiś czas wcześniej, a gdy Dieter dołączał
znaleziska do bagażu, chłopak był jednak zbyt szybki i nie zdołał użyć ostrza.
Nastąpiła jednak nowa okazja, gdyż zaraz za Erichem przez okno wspinał
się młody chłop. Szmugler zmarszczył groźnie brwi, doskoczył do niego nim Otto
zdołał się wspiąć wyżej. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści noża, zaś silnym
szarpnięciem za ramię, odciągnął chłopaka od okna. Nim ten zdążył się obrócić,
czy choćby pojąć co się dzieje, Dieter zanurzył nóż głęboko w jego nodze!
Ostrze nie było długie, ale miało ostry sztych, w sam raz do dźgania, zaś
smukły opryszek dobrze wiedział, gdzie żgać najlepiej. Ugodził go w przegub na
wysokości kolana, sięgając żył i ścięgien! Otto zaryczał targany okropnym
bólem! Noga od razu się zaczęła uginać, a wtedy Dieter ugodził w przegub
drugiej nogi, skutecznie go podcinając i zrywając ścięgna, oraz otwierając
okropne krwotoki!
Chłopak wył w niebogłosy! Jego ból był tak straszliwy, że z okolicznych
zarośli zerwało się ptactwo! Dieter nadal go podtrzymywał. Szybko podprowadził
pod nieodległe drzwi, pchnął przed siebie i sprzedał kopniaka prosto w plecy,
tak, że okaleczony chłopak wyleciał przed chatę i ponownie zarył twarzą o
błocko.
Obrócił głowę, by splunąć pożółkłą trawą i grudami ziemi, i właśnie
wtedy zobaczył monstrum, które z zaciekawieniem wlepiało w niego wzrok. Istota
miała krótkie szerokie odnóża, ledwo odstające od podłoża i ogromne nabrzmiałe
brzuszysko, jej tors, nienaturalnie długi, piął się i górował nad skromnym
domostwem, zwieńczony umięśnionymi barkami, z których zwisały groteskowe
ramiona sięgające ziemi, oraz szeroka potworna głowa. Dwa kły nachodziły na
górną wargę, wyrastając z szerokiej szczęki, która jednym kłapnięciem rozpołowiłaby
z łatwością torsu rosłego człeka. Długi spiczasty i lekko haczykowaty nos
odstawał od twarzy, mieszcząc się między brunatnymi kłami. Pociągłe
błoniaste uszy odstawały po obu stronach
czerepu, zaś spod grubych brwi świeciły maleńkie jasne ślepia osadzone głęboko
w przerośniętej czaszce.
Otto wrzeszczał w panice, niczym dziecko postawione przeżywające
najgorszym koszmarem, którego nie może rozwiać siłą umysłu, niezależnie jak
bardzo się starało. Paraliżował go strach, serce waliło jak dzwon, gdy
niebieskoskóry potwór oblepiony wszelkiego sortu ścierwem z dna mokradeł,
wyciągnął ku niemu rękę. Chwycił małego Otta za nogę i podniósł do góry, zaś
wrzeszczący człowieczek nic tylko wierzgał i wrzeszczał. Krew spływała teraz w
dół nóg zalewając w końcu twarz chłopaka, który śmierdzący oddech swej zguby
czuł na karku. Troll zbliżył go do swej twarzy, obrócił z ciekawością łeb na
jedną stronę, a potem na drugą, oglądając sobie znalezisko, obwąchując je. W
desperacji Otto sięgnął po tłuczek zatknięty za pas i szerokim wymachem
zdzielił stwora prosto w twarz, zadzierając przy tym nos długi jak jego
przedramię.
Stwór wzdrygnął się! Warknął i odsunął od siebie rzucającego się
człowieka. Zmarszczył groźnie brwi, po czym wziął młodzianem zamach jak
szmacianą lalką i grzmotnął nim prosto w ziemię! Kości chrupnęły, przestał
wrzeszczeć, ciało zwiotczało, zaś troll machnął jeszcze dwa razy, niczym cepem.
Zakrwawiony ochłap nie przypominał już tego czym młody przewodnik niegdyś był.
Zamieniony w groteskowy worek luźnego mięsa i poskręcanych kończyn ponownie
powędrował pod nozdrza trolla, który powąchał zdobycz, z zadowoleniem chrząknął
i wgryzł się w ciało, odrywając spory kawał, pozwalając wnętrznościom wylać się
do bajora.
Erich i Dieter przylgnęli plecami do ściany chaty wsłuchując się w
makabryczne dźwięki. By uciec musieliby przeprawić się przez rozlewisko, co
było niebezpieczne, lub też przeczekać, aż stwór okrąży dom, czy zaspokojony
powróci skąd przyszedł. Póki co byli w potrzasku, mógł obejść chatkę, lub też
przejść przez nią gdyby tylko chciał. Mieliby szansę przebiec i być może uciec
przez groblę i między drzewa.
Wtem Dieter zauważył, że z daleka, z brzegu płytkiego jeziora, stoi na
krawędzi lasu jakiś człowiek i ze spokojem się im przygląda. Dzieliła ich
odległość blisko sześćdziesięciu jardów, a mimo wszystko nie ukrywał się przed
stworem. Wysoki i szczupły siwowłosy mężczyzna odziany w ciemnozielone szaty
chronił pierś skórzaną kurtą, w dłoni dzierżył długi łuk, zaś w miękką glebę
przed sobą wbił trzy strzały. Twarz szpecił duży garbaty nos, oraz rysy ciągłego
rozgoryczenia akcentując niesmak wyrażany przez wykrzywione wargi. Przez
zmrużone powieki i zmarszczone brwi, wydawało się, że miast oczu, do patrzenia
używał wąskich szczelin. Krótkie siwe włosy zaczesane miał na kark, na dość
żołnierską modę.
Wyciągnął z kołczana kolejną strzałę, napiął łuk i wypuścił pocisk! Ten
ze świstem minął chatkę i wbił się w cel. Troll zaryczał srogo, tupnął kilka
razy i walnął piąchami w glebę! Łucznik gwizdnął głośno i machnął ręką na
kryjących się ocalałych, po czym wystrzelił kolejną strzałę, godząc stwora
prosto w pulsującą grdykę!
Rozwścieczone monstrum ruszyło, minęło ich schronienie, i rozpoczęło
przeprawę przez mokradło w stronę samotnego strzelca, który wyciągał kolejne
strzały, z pozornym spokojem szpikując bestię. Erich i Dieter wykorzystali
chwilę i obiegli chatkę, rzucając się przez groblę w stronę brzegu.
Tym czasem samotny strzelec naprężał cięciwę by wypuścić następną
strzałę. Troll brnął przez wodę grzebiąc stopami w mule, pchał przed sobą fale
i rozchlapywał dotąd spokojne wody. Łapska chwytały za strzały, próbował je
wyciągnąć ze skóry, powiększając rany od stalowych zadziorów. Gdy jednak je
wyszarpał, tkanki powoli zasklepiały się, jakby mięśnie trolla tworzył
podgrzany wosk.
Strzała ze świstem trafiła w oko bestii, na co ta złapała się za twarz,
zaczęła jęczeć, próbowała wyrwać pocisk, lecz tylko spotęgowała ból. Troll
miotał się, pięść tłukła na oślep, gdy biegł przed siebie, szarżując na pozycję
człowieka. Ten przeszedł do ostatniej serii, by skrócić czas między strzałami, podrywał
strzały wbite wcześniej w ziemię i słał je prosto w ryczącą gębę. Jedna
przeszyła nos, druga zgrzytnęła po czaszce, ześlizgując się bez wyrządzenia
większych szkód, ale za to ostatnia wpadła potworowi w otwartą paszczę,
wychodząc po stronie karku i grzęznąc w przełyku. Myśliwy zebrał się do
ucieczki, mimo zaawansowanego wieku, poruszał się z szybko i bezbłędnie,
wiedząc gdzie stawiać kroki, by nie poślizgnąć się lub zagłębić w jakąś
błotnistą połać ziemi.
Troll dobiegł wreszcie tam, gdzie stał człowiek i próbował na oślep go
zmiażdżyć. Pięść biła w drzewa, łamała bardziej wiotkie konary, lecz nie
dosięgła żywego celu. Troll odsłonił twarz i zauważył, że jest sam, nikogo w
pobliżu. Spróbował pociągnąć nosem, lecz strzała wbita w nozdrze zalała już
gardziel krwią, sprawiając tylko więcej bólu. Potwór usiadł na ziemi i jęcząc
boleśnie wyciągał strzały z cielska.
***
Rodgier zastanawiał się jak podejść dwójkę uciekinierów. Nie wyglądali
na potulne baranki, a co też mogli robić w chacie starego dziwaka, Waltera?
Przyglądał im się spomiędzy krzaków i wysokich konarów, stojąc na zwalistym
głazie blisko sto jardów dalej od ich tymczasowego miejsca wypoczynku. Wojak go
tak bardzo nie niepokoił, ot zwyczajny zbrojny, który w dziczy zdawał się być
zagubiony bardziej niż kura zamknięta w chlewie. W jednej dłoni dzierżył miecz,
zaś w drugiej tarczę, jakby to miało mu pomóc w przypadku zasadzki. Ten
cherlawy czarnowłosy kompan bardziej go nurtował, zdawał się być równie nie na
miejscu, a mimo to jakby przewodniczył, kontrolował sytuację. Mówił coś
wygolonemu osiłkowi, zaś ten ciągle kiwał mu głową. Po chwili przysiedli na
mokrej trawie i odetchnęli z ulgą, zaś Rodgier postanowił, że podejdzie bliżej
i zapozna się z nimi. Miał niewielu gości w swej robocie, zaś ci zagubieni
mężczyźni zdawali się co nieco wiedzieć o świecie. To oczywiście była
optymistyczne dedukcja, lecz fakt, że byli tak bardzo nie na miejscu i tak
bardzo do siebie nie pasowali, świadczył, że mogli mieć dość ciekawe historie.
Zbiedzy? Całkiem prawdopodobne. Kto przy zdrowych zmysłach podróżowałby z dala
od traktu i to jeszcze na takim wygwizdowie, gdyby nie chciał się ukryć przed
patrolami?
Podniósł z ziemi kamyk i cisnął go daleko od siebie. Odbił się od
drzewa, zaszeleścił w ściółce, a oni nawet tego nie drgnęli, nadal dysząc
ciężko i odpoczywając, gaworząc między sobą. Byli głusi jak pnie, pomyślał
stary myśliwy. Podejście do nich nie powinno sprawić problemu. Chwycił mocniej
swój łuk i zaczął podchody.
Erich odgonił muchę, która latała w koło jego twarzy nie pozwalając mu
odpocząć, ciągnęło ją do wilgoci, do kropli potu ściekających po zarośniętym
już policzku i szyi. Jego towarzysz dyszał równie głośno, zrobił się cały
czerwony, będąc u skraju wycieńczenia. Żłopali z manierek by ostudzić się
odrobinę.
-Troll... – sapnął Dieter ocierając pot z czoła. – Skąd się wziął
troll?
Erich wzruszył ramionami. Nie znał się na monstrach, ale nie chciał
wyjść na laika. Kiedyś o nich słyszał, widział łeb jednego, gdy jakaś wyprawa
upolowała bydlę i przyniosła do mieściny pochwalić się i odebrać nagrodę, ale
nigdy nie widział trolla w całej okazałości, prawdopodobnie w ogóle by nie
rozpoznał bestii, może wziął ją za jakiegoś olbrzyma.
-Spotkałeś już kiedyś takiego stwora? – Pytanie od najemnika brzmiało
raczej jak stwierdzenie. Dieter rozpoznał bestię od jednego spojrzenia i bez
większych problemów.
-Tak – szmugler skinął głową. – Pod Marienburgiem. Była bitka na
północnym brzegu Reiku kiedy podróżowałem do Eilhart. Ciała wrzucali do rzeki,
spływały przez kilka dni i wywabiły jednego trolla. Wyławiał trupy z wody, gdy
nasza karawana przejechała nieopodal. Ciemno było, to nawet nie zauważyliśmy,
bo on był po szyję w rzece. Jakiś kretyn wpadł na pomysł, żeby przeszukać te
zwłoki, bo może mają jakieś kosztowności, pamiątki, czy choćby po monecie w
bucie. Podszedł do sterty na brzegu, którą troll sobie pewnie usypał z
wyłowionych i zaczął się dobierać. Jak bydle zobaczyło, że ktoś mu grzebie przy
żarciu, wkurzył się, wypadł na brzeg i na nas...
-Zatłukliście go?
-Nie wiem co z nim zrobili, ja spieprzyłem przed siebie, byle dalej. Trzy
dni później byłem w Eilhart, ale po nich ani śladu. Może zawrócili do Marienburgu,
może przyszli później – skwitował, wzruszając ramionami. – Trudno zapomnieć
widoku trolla.
Nastała kolejna długa pauza, w powietrzu wisiał temat Otta, lecz żaden
nie chciał go poruszać. Najemnik spodziewał się, że prędzej czy później
musieliby rozwiązać sprawę ich konfrontacji i gdzieś w głębi czuł wdzięczność,
że to nie on musiał chłopaka znowu stłuc, związać lub nawet zabić, choć z
drugiej strony był mu winny życie... Miał jakąś tam moralność, jakiś kręgosłup
zasad, prostych, można by rzec „zbójeckich”, ale jako najmita spłacał długi i
oczekiwał, że te będą spłacane wobec niego. Wciąż słyszał to żałosne, bolesne
wycie mrożące do głębi duszy, musiał chlusnąć sobie wodą w twarz by się
uspokoić.
-Powinniśmy się zbierać, może iść naszym tropem – rzekł Erich wstając z
ziemi i przeciągając się.
-Nie jest aż tak głupi – odezwał się czyjś głos ze strony pagórka
nieopodal.
Szczęknęła stal, Dieter złapał za kuszę, a najemnik, ściągając mocno
brwi, spodziewając się kolejnych nieszczęść, zastawił się tarczą.
-Raz wam uratowałem żywota – ponownie odezwał się silny i szorstki
głos, opanowany, chłodny oraz niski, jakby wygrywany dzwonem w ludzkiej
gardzieli. – Drugi raz mogę tego nie zrobić.
-Ktoś ty?! – Krzyknął Dieter rozglądając się po zaroślach. – Pokaż się!
-Po pierwsze, synku, odłóż tą kuszę, bo komuś jeszcze oko wydłubiesz, a
po drugie to nie drzyj tak mordy jeśli nie chcesz zwabić trolla. Jak go
zostawiłem był całkiem wkurwiony, pewnie was teraz szuka.
-Strzelec? – Erich spytał po chwili opuszczając niżej sztych miecza.
Dobrze zdawał sobie sprawę, że jeśli ten podszedł ich tak blisko, a łukiem
władał po mistrzowsku, mógłby ich zdjąć jak śnięte kuropatwy. Skoro tego nie
zrobił nie powinien mieć złych zamiarów, a skoro tak, to oni, jako ludzie
myślący, nie powinni mu pomagać owych zamiarów zmieniać. – To ty byłeś? Tam,
nad rozlewiskiem?
-Mieliście kurewskie szczęście – odpowiedział głos, jakby przesuwając
się wokół ich małego zagłębienia. – Gdyby nie te krzyki w ogóle nie podszedłbym
zobaczyć co się dzieje...
-Ach, tak. To był nasz towarzysz – stwierdził Dieter, także dochodząc
do podobnych wniosków co Erich i opuścił kusze. – Troll go dorwał, próbowaliśmy
mu przemówić do rozsądku, żeby został i był cicho, ale ten strachał się
zbytnio. Spanikował i próbował uciec.
-Próbowaliśmy go powstrzymać – Erich podjął kłamstwo rozumiejąc do
czego zmierza kompan. – Ale prawie narobił w portki, nie było siły, albo by nas
wszystkich zdradził, albo...
Mężczyzna wyszedł wreszcie zza jednego z drzew, okazało się, że
podszedł ich bliżej niż się spodziewali. Ten sam, wysoki, szczupły, o srogich
ostrych rysach, garbatym nosie i ledwo widocznych oczach. Trud było rozpoznać,
w jakim jest nastroju, jako, że usta wygięte miał w grymasie wyrażającym
wieczne zniesmaczenie, jakby od dziecka poili go jeno mlekiem zsiadłym i karmili
kwaszoną kapustą.
-Tedy słuchajcie... – rzekł przybysz. – W stronę traktu iść to rzecz
głupia, jak kto w z bestiami nie obeznany. Rozeźlony ten troll, bydle może
wygląda na głupie, ale swój rozum ma, ciągnie go tam, gdzie ludzie mogą
uciekać. Wie, którędy łażą i jeśli znam się na ich przeklętym rodzaju, a znam
się, to będzie się tego wieczora przy szlaku zasadzał, czekał, aż zwietrzy wasz
zapach. To nienawistne monstra.
-To gdzie mamy iść? – Erich schował miecz uspokojony faktem, że
przybysz swą broń przewiesił rzez ramię.
-Powiedziałbym, że powinniście zawrócić, ale nie wyglądacie na takich,
którzy mogą sobie na to pozwolić. Nie gnałoby was po lasach tak daleko od
gościńca... – Mężczyzna pomasował się po szczęce namyślając nad ich losem,
przeszedł kilka kroków, jakby zamierzając ich obejść i zmierzyć wzrokiem. –
Możecie nadłożyć dzień, żeby dojść pod Serrig, a potem gdzie tam sobie
idziecie. Mógłbym pokazać wam drogę, ale wiecie, ręka rękę...
-Ile? – Spytał Dieter bez ogródek, chcąc mieć to wszystko za sobą i
dotrzeć wreszcie na miejsce.
-Mi pieniądze nie potrzebne – tajemniczy strzelec machnął ręką. – Ale
moglibyście mi w jednej sprawie pomóc. Nie lękajcie się, żaden to podstęp. Muszę
w tej puszczy siedzieć, a za razem trzeba mi dostarczyć wiadomość. Skór mam do
sprzedania, a że Cesarz polowanie na wojnę zarządził, to zwierza przetrzebiło.
Wilki i niedźwiedzie głodne, grasują częściej i dalej wychodzą, jedzenia
szukają. Szkoda zmarnować okazji, a mam dobre miejsce upatrzone gdzie taka
spora wataha grasuje.
Słuchali go oceniając, czy warto mu zaufać. Nie godzili się od razu,
zważając na wszystko co do tej pory się stało, lecz z drugiej strony nie
zaatakował ich, choć mógł. Kolejne pytanie brzmiało: Czym byle leśny myśliwy
może im zaszkodzić? To przecież nie wysoko urodzony szlachcic, który wikła
ludzi w sieci intryg jak mu się rzewnie podoba, to nie zależności wielkich
majątków, stare znoje i wendety. Dostarczyć wieść, że skóry są gotowe do
sprzedania? To nie powinien być większy problem.
-Jak cię zwą?
-Rodgier.
***
Zadanie było proste, przekazać, że dziesięć wilczków już oprawionych, a
kolejna partia wkrótce dołączy. Rodgier towarzyszył im do wąskiego szlaku,
którym w sezonie ściągano drewno z wycinki. Nazwanie ścieżki szlakiem było
raczej żartobliwe, gdyż iść się nim nie dało. Pnie wyryły długie koryto, którym
po opadach ściekała woda, więc próba postawienia tam stopy mogła się skończyć
nawet skręceniem stawu, ale przynajmniej mieli jakąś wytyczną i nie musieli iść
na oślep. Szlak rzekomo miał prowadzić do rzeki, którą spławiano kłody w pobliże
większych mieścin. Po drodze mieli minąć posterunek, w którym urządzili się
handlarze skupujący od okolicznych myśliwych skóry i mięso. Na te potrzeby
zaadoptowali sobie jedną ze starych wież sygnałowych, postawionych po krótkim,
acz burzliwym konflikcie z Bretonią, choć od dawna nieużywanych. Rodgier
odłączył się i ruszył na zachód, w stronę gór, polować póki dzień był jeszcze
młody i póki zwierzęta się nie oddaliły, zaś Erich i Dieter czuli, że szczęście
zaczyna do nich wracać. Napotkali w końcu jakąś życzliwą duszę, która ocaliła
im życie, poprowadziła z dala od rozlewisk, skierowała na stabilny szlak, który
prowadził w konkretną stronę, a w dodatku w powietrzu czuć było górski chłód,
żywiczne gałęzie, świeżość iglaków.
Było południe, słońce uśmiechało się na podróżników spomiędzy chmur,
dzieląc się odrobiną przyjemnego ciepła. Na dobrą sprawę mogli dalej spróbować
szczęścia i w ogóle zapomnieć o Rodgierze, zignorować prośbę i zwyczajnie pójść
do rzeki, rzeką w dół, w pobliże oryginalnego traktu i już byliby na miejscu,
ale nic nie zaszkodziło odpłacić za przysługę, tym bardziej, że towarzystwo
dobrego tropiciela i celnego łucznika mogło się jeszcze przydać. Zauważyli
wreszcie ruiny zewnętrznych murów przebijające spomiędzy sękatych pni. Miedzy
głazami ciągnęły się żyły mchów, jakby palce ziemi chciały budowlę zagarnąć i
wciągnąć z powrotem pod powierzchnię, z murów także niewiele zostało. Choć
właściwa wieża, zwężając się ku zielonym koronom, niknęła w nich i wyrastała
odrobinę dalej, z jednej strony zbudowano coś co przypominało skromny fort lub
raczej posterunek. Tam, gdzie brakowało kamieni i zaprawy miejsce zajęło
drewno. Gdy podróżni zbliżyli się schodząc ze szlaku dostrzegli także, że
dziedziniec został poszerzony, przez palisadę wznoszącą się po obu stronach
kamiennego umocnienia, oraz dodatkowe strażnicze wieże z ociosanych pali.
Przyglądał im się jeden strzelec, wyglądał na najemnika, prawdopodobnie
zatrudniony przez kupców, jak pomyśleli sobie Dieter z Erichem. Zarośnięta gęba
wyciągnęła się, gdy jegomość ziewnął, przeciągnął i krzyknął coś do obozowiczów.
Stał w rozchełstanej brunatnej koszulinie, opierał się o poręcz swej uniesionej
budki i uśmiechał w ich stronę, co odrobinę zaniepokoiło Dietera. Przeszli
spokojnie przez uchylone drewniane wrota i spostrzegli, że mieszkańcy małego
fortu leżeli sobie wokół ognisk i zażywali odpoczynku. Nie kwapili się do nich
podejść, a przynajmniej większość, która ucinała sobie pogawędki, konsumowała
mięso pieczone nad paleniskami, czy żłopała trunki z bukłaczków i
glinianych dzbanków. Dwójka ramoli
zainteresowała się przybyszami, wydawali się stanowić straże na faktycznej
warcie, choć nie okazywali ani krzty profesjonalizmu. Jeden, przysadzisty
człek, od którego wionęło siwuchą gorzej niźli od wioskowego opoja, podszedł
bliżej, podciągnął portki i podrapał się po zarośniętej gębie. Koszuli zdawał
się nie posiadać, zaś owłosiony naturalnie tors okrywała skórzana kamizela,
oraz przewieszony na niej skórzany fartuch zaplamiony krwią. Drugi, bardziej
postawny, barczysty i szorstki niczym Erich, zbliżył się dumnie eksponując
pierś. Odziany był bogaciej, karmazynowa koszula zdawała się trochę zbyt luźna,
jakby szyta na jakiegoś tęższego szlachcica, zaś pludry zbyt ciasne, opinające
się mocno na umięśnionych kończynach. Przy pasie miał toporek, na którym ułożył
dłoń, krzaczaste brwi uniosły się dźwigając wełniany czepek, także nie pasujący
do ogólnego stylu. Był cały utytłany, plamami od napitków, od ziemi, od
tłuszczu i potu, jakby higiena osobista kojarzyła mu się z jakimś choróbskiem.
Osiłek stał i puszył się, wyzywająco prężąc klatkę, na co Erich
zareagował ze spokojem, wsparł się pod
boki, zadzwonił rynsztunkiem i kolczugą, spoglądając na draba z góry i
skutecznie studząc jego niezdrowe intencje.
-Czego chcą? – Spytał ten niższy.
-My tylko przechodzimy – rzekł Dieter. – Ale nas zaczepił jeden traper,
żeby wam wiadomość zostawić.
Gdy kompan przemawiał, najemnik zaczął się lekko niepokoić. Przeczucie
podpowiadało mu, że coś było nie w porządku, że coś przeoczył. Jegomość przed
nim, z którym mierzył się wzrokiem, miał przez ramię przerzuconą krótką
pelerynę, a spinająca ją brosza okryta była szarym futrem. Z początku wziął to
za normę, jeśli zajmowali się handlem skórami, to nie dziwota, ale im dłużej
przyglądał się reszcie mężczyzn w obozowisku, a był ich tuzin, każdy miał przynajmniej
jedną część garderoby ozdobioną w podobny sposób. Tajemnicze szare futro, czy
to na klamrach, czy na czapach, jeden miał nawet kapotę z głową psowatego
drapieżnika na ramieniu.
-Od tego myśliwego Rodgiera – kontynuował Dieter. – Kazał przekazać, że
dziesięć wilczków już oprawiona, wkrótce będą kolejne.
Erich nie zdążył go powstrzymać, towarzysz nie miał pojęcia w co też
ich wmanewrowano. Słowa o łowczym i wilkach zadziałały na nich jak płachta na
byka. W całym obozowisku zrobiło się cicho, blisko dwanaście par oczu
przewierciło ich wzrokiem. Niektórzy powstali i zaczęli się powoli zbliżać,
jeden pospieszył do wierzy, dobijać się i wzywać szefa.
Dieter przełknął głośno ślinę, właśnie zaobserwował to co bystrzejszy i
bardziej wyczulony wzrok najmity wyłapał szybciej. Z wierzy wyszedł wreszcie
postawny przywódca, chłop o słusznych gabarytach, odziany w wilcze futra. Poza
skórzanymi butami i podwiniętym kapeluszem, każda część garderoby mieniła się
żelazną szarością. To nie były jakieś łachmany i wstawki, ale szyty na
zamówienie szykowny komplet: kurta, spodnie i peleryna, tam gdzie się dało
wykończona bydlęcą skórą i srebrem guzików. Twarz obrastała gęsta sztywna
broda, zaś w lewym oku błyszczało bielmo. Palił sobie fajkę spokojnie zbliżając
się do nich.
-Rodgier ich przysłał – rzekł osiłek mierzący się z Erichem na
rozmiary. Teraz, gdy miał za sobą całe obozowisko sprawy wyglądały inaczej. –
Chyba się wyjaśniło gdzie chłopaków wcięło.
-Ejże – zaczął Dieter. – My tylko szliśmy przez las, ten Rodgier nas zaczepił.
Chciał, żebyśmy przekazali wiadomość, to wszystko, my nic nie wiemy kto on i co
on.
Uniósł ręce i dał krok w tył, co było zdecydowanym błędem. To nie byli
żadni kupcy, a najzwyklejsi bandyci, wleźli do ich „legowiska” jak baranki
idące na rzeź, najważniejsze w takich pertraktacjach, to nie okazywać słabości
i strachu, a to niestety okazał szmugler. Dla Ericha sytuacja szybko się
waliła, znowu rozejrzał się po obozowisku. Mężczyźni na wieżach strażniczych
nadal nie załadowali kusz, pewnie sądząc, że z taką przewagą liczebną tylko
idiota próbowałby uciekać. Zatem mieli jakąś szansę. Najważniejsze by nie dać
się okrążyć i oddalić poza zasięg kusz, potem jakoś pójdzie z odrobiną
szczęścia. Przeżyli spotkanie z trollem, ale przeciw sobie mieli trzynastkę
zakapiorów obeznanych w łupieniu i mordowaniu. Ich przywódca miał dodatkowo za
pas zatknięte dwa pistolety, Erich miał nadzieję, że nie były załadowane, a
sami uznają, że nie warto na nich marnować kul.
-A co robiliście tak daleko od traktu, co gołąbeczki? – Spytał herszt
szajki, śmiejąc się z nich pod nosem. – Grzyby zbieraliście?
Nie odpowiadali, Dieter czuł, że sytuacja wymyka się im spod kontroli,
więc wolał nie pogorszać sprawy, tym bardziej, że nie chciał podsuwać bandytom
pomysłów. Wódz podszedł bliżej, i nonszalancko otrzepał dłonie.
-Pomińmy te ceregiele – zarządził i wskazał palcem czarnowłosego
szmuglera. – Chudzina pokazuje co ma w plecaku, a dryblas rozbiera się do gaci.
Dieter panicznie spoglądał na Ericha, jakby szukając u niego rady, w
końcu był najemnikiem i winien znać się na takich rzeczach, zaś Erich podjął
jedyną rozsądną decyzję w danej sytuacji. Jednemu lub dwóm na raz pewnie dał by
radę, ale tuzinowi?
-Chodu! – Krzyknął i razem z kompanem ruszył przez wrota ku absolutnemu
zdziwieniu szajki, która nie sądziła, że ktoś komu życie było miłe postanowiłby
uciekać. Ruszyli za nimi dobywając broni i goniąc lasem w kierunku starego
szlaku wycinkowego.
Kusznicy na strażnicach dopiero co naciągali cięciwy, i gdy nasadzili
bełty, uciekinierzy byli na tyle daleko, by sękate pnie skutecznie chroniły ich
sylwetki. O to właśnie Erichowi chodziło, wiedział, że gdyby się poddali i
oddali cały dobytek mogliby liczyć na puszczenie wolno, ale tylko wtedy, gdyby
napadli ich na jakimś gościńcu. Żadna
szanująca się banda oprychów nie wypuściłaby nawet misjonarza ze swojej
kryjówki, jeśli istniał choćby cień możliwości, że ten mógł o donieść o ich
pozycji lokalnemu garnizonowi. Rozbroiliby ich, oskubali z kosztowności, a
potem wypatroszyli. W ten sposób zachowali przynajmniej broń.
Za ich plecami sypały się obelgi i groźby, dla rozwścieczonych bandytów
wybryk podróżników stanowił istną potwarz. Przyszli na ich teren, przynieśli
groźbę, a jeszcze mieli czelność kpić sobie z nich i uciekać?
-Nazad, psy! – Krzyknął za nimi brodacz. – Brać ich! Brać, kurwa! Kto
kurwiego syna nie zdzieli zanim reszta zatłucze, temu sam łeb odstrzelę!
Skakali nad korzeniami, odbijali się od pni i przebiegali na oślep
przez krzaki, byle tylko utrudnić pościg, czy uniemożliwić trafienie. Huknął
jeden z pistoletów! Kula wbiła się w pień nieopodal głowy Ericha wyrzucając
chmurę drzazg i odłamków, gdy ten przebiegał na krawędź przesieki. Dzierżył
tarczę i miecz w dłoni, obok niego biegł Dieter, razem przeskoczyli nad rowem
wydartym w szlaku i na komendę najemnika, zatrzymali się. Zastawił się tarczą i
czekał nieopodal drzewa, zaś przerażony Dieter ściągnął z ramienia kuszę i
zaczął ją ładować.
Bandyci musieli rozdzielić swe siły. Część została w obozie, część była
już przy szlaku, zaś część jeszcze biegła, bez ładu i składu, bez konkretnej
formacji, po prostu każdy spieszył za rozkazami szefa jak mógł. Opój, który był
za razem kuchtą i zajmował się patroszeniem zwierząt biegł jako ostatni. Musiał
zrzucić fartuch, gdyż ten zbytnio przeszkadzał w biegu. Jego towarzysze byli
daleko na przedzie, a on się ociągał. Zerwał z brzucha fartuch, cisnął nim w
ziemię i zaciskając dłonie na toporkach już obrócił się w kierunku pościgu, już
wziął dwa kroki, gdy przez oczodół przeszedł spiczasty grot! Z potylicy
wystawała długa strzała. Ciało zwaliło się na ziemię pozbawione życia, a nim
dalszy w szajce rozbójnik zdążył się obrócić by zobaczyć czemu kamrat zwleka,
następny pocisk przeszył ze świstem powietrze... Skąd przyleciał, nie zauważył,
a chwilę później krztusił się krwią i gulgotał usiłując wezwać pomoc, gdy przez
grdykę przeszedł zimny metal.
Złapał za strzałę wystającą z szyi, opadł na kolana, próbował ją wyrwać
i nim stracił przytomność usłyszał jeszcze jeden świst, oraz szelest listowia.
Do Ericha podbiegł osiłek, przeskoczył na drugą stronę koryta w szlaku,
a wtedy najmita lekko naparł tarczą. Wybrał krawędź szlaku nie bez powodu, to
jedyna naturalna pułapka, którą mogli wykorzystać na swą korzyść. Bandyta,
który chciał go dopaść musiał przeskoczyć na drugą stronę, lecz jednocześnie
Erich nie zostawił mu dostatecznego miejsca na dogodne lądowanie. Chwiał się na
krawędzi, tracił równowagę, zaś najemnik, delikatnie napierając, tarczą zmusił
napastnika do instynktownej pracy ramionami. Przewracał się na plecy, ręce
miast zadawać ciosy wirowały w powietrzu i wtedy Erich dźgnął mieczem prosto w
trzewia. Mógłby tak załatwić jeszcze jednego lub dwóch nim się połapią, ale
dalej będą musieli improwizować.
Dieter posłał bełt w nadbiegający tłum i trafił kogoś w nogę. Bandzior
siadł na ziemi i złapał się za ranę, kuląc z bólu, sycząc i klnąc. Zaczął
naciągać cięciwę, gdy para oprychów skoncentrowała się właśnie na nim. W między
czasie Erich próbował ocenić, który z trójki twardzieli doskoczy doń pierwszy i
którego najlepiej skontrować.
Zastawił się przed nadlatującym ciosem. Jeden z nich zamachnął się
korbaczem, kolczasta kula zazgrzytała na drewnianej płycie, a z przeciwnej
strony już nadlatywał topór. Erich odgiął tors i pozwolił by ostrze minęło go o
zaledwie kilka cali. Sam zrobił wypad, próbując ciąć mieczem w odpowiedzi.
Wiedział, że nie sięgnie celu, ale przynajmniej zmusił bandytę by ten odrobinę
się cofną, tracąc równowagę. Stopa osiłka ześlizgnęła się do koryta, gdzie
ugrzęzła podczas gdy całe cielsko jeszcze leciało w tył! Kość chrupnęła, gdy
noga w kostce napastnika wykręciła się poza granice wytrzymałości. Zawył z bólu
i wypuścił broń, usiłując wyrwać stopę z koryta. Ostatni z trójki nacierających
zauważył sztuczkę Ericha i odskoczył w tył. Spróbował go obiec, zajść większym
łukiem, gdzie byłby poza zasięgiem najemnika.
Dieter w tym czasie spanikował, wystrzelił z kuszy i nie trafił, zaś
goniła go para wściekłych drabów. Przyciskając kuszę do piersi rzucił się
głębiej w las. Erich się temu beznadziejnie przyglądał próbując odeprzeć
kolejne ataki. Od boku już nadbiegał przeciwnik, gdy ten parował ciosy korbacza
tarczą. Wtem, dosłownie z nikąd, oprych wymachujący kolczastą kulą na łańcuchu
osunął się na jego tarczę. Najemnik ze zdumieniem zauważył, że ze skroni wroga
wystaje strzała. Po chwili kolejny świst i huk wystrzału w odpowiedzi. Po
drugiej stronie szlaku, herszt szajki kuśtykał w kierunku powalonego pnia, w
jego dłoni dymił jeszcze pistolet, zaś w krwawiącej łydce tkwił pocisk z
długiego łuku.
-Do mnie, patałachy! Do mnie, kurwa! – Warczał jak ranny wilk. Erich w
tym czasie obrócił się ku nadbiegającemu bandycie, i starł z nim stal.
Jak podejrzewał, w pojedynkę nie byli aż tak straszni. Fechtunek
pozostawiał wiele do życzenia, widać, że szkolili się na karawaniarzach,
napadaniu kupców i wieśniaków, nie mieli fachowego żołnierskiego wyszkolenia.
Erich zbił miecz swą bronią, a następnie grzmotnął krawędzią tarczy w bulwiasty
nochal przeciwnika, rozkwaszając go jak dojrzałą śliwkę. Tym samym zamachem
odtrącił uzbrojone ramię, zbliżył się jeszcze bardziej, nogą podciął i wywrócił
bandziora, wszystko w jednej płynnej serii ruchów. W dłoni obrócił się miecz,
złapał go sztychem w dół, przyklęknął przy powalonym i dźgnął kilka razy w
pierś.
Nim się rozejrzał po pobojowisku, dał susa za najgrubszy konar. W końcu
szef szajki nadal miał pistolety, głupio byłoby tyle przetrwać a dostać kulę w
plecy na odchodne. Nieoczekiwanie z daleka dołączył Dieter, wrócił i padł z
kuszą w zarośla, nieopodal. Rozejrzeli się po terenie starcia i coś im nie
pasowało. Poszło zbyt łatwo, zaś w obozowisku naliczyli więcej osób, niż ta
garstka, która ruszyła ich tropem.
-Gonią cię jeszcze? – Spytał Erich rozglądając się, czy ktoś nie
zachodzi ich od tyłu.
-Nie... Jak usłyszeli, że szef ich wzywa to spojrzeli po sobie zamiast
biec za mną, rzucili okiem w waszą stronę i ruszyli w las.
Zdało się, że bandziory wykalkulowały sobie, że posłańcy wciągnęli ich
w pułapkę. Jaką pułapkę? Nie mieli pojęcia, ale w ten czy inny sposób zrealizowali
zamysł tajemniczego łucznika, który powrócił by dokończyć dzieło... Wszystko
zaczęło się układać w całość, polował na „wilczą” watahę, prawdopodobnie nękał
ich od dłuższego czasu, ale miał problem
z załatwieniem ich w obozowisku, czyli tam, gdzie byli bezpieczni, a oni
całą bandę wywabili, nawet nie wiedząc, że biorą udział w podstępie. Herszt
został sam, wszędzie dookoła walały się ciała zakapiorów. Erich nawet nie
zauważył, kiedy dwie kolejne strzały dosięgły dotąd jęczących rannych. Jednego
Dieter postrzelił w udo, powinien leżeć na ziemi i kwilić, próbować się
odczołgać, a zamiast tego siedział nieruchomo ze strzałą w piersi. Ten, który
skręcił sobie nogę w kostce i siedział do niedawna na krawędzi koryta, teraz
leżał w nim z dwiema strzałami w plecach.
Bolesne jęki herszta zagłuszały szum listowia dość spokojnego lasu, co
jakiś czas warczał przez zaciśnięte zęby, chyba próbując wyciągnąć strzałę z
rany.
-Wyłaź Ekkehard – zawołał znajomy głos. – Mogę cię wziąć żywcem, jesteś
więcej wart.
-Chędoż się, Rodgier!
-Nawet nie próbuj uciekać, bo nie masz dokąd. Ludźmi w waszym
obozowisku zająłem się w pierwszej kolejności... A wy? Jak się trzymacie,
chłopcy? – Wiarus zadał pytanie chyba kierowane do nich.
-Wykorzystałeś nas, ty stary pojebie! – Wybuchł Dieter, w którym
skumulowane emocje z ostatnich dni wzięły górę.
-Nie was pierwszych i nie ostatnich, chłopcze – myśliwy odrzekł
spokojnie. – To jak, Ekkehard? Wyjdziesz po dobroci, czy mam się do ciebie
przejść? Tylko nie próbuj przeładować, bo jak zobaczę, że masz gnaty w rękach
albo zapasem, to ustrzelę bez pytania.
Herszt nie odpowiedział. Trwał w milczeniu zdając sobie sprawę z
bezsensowności sytuacji. Jeśli się podda, a Rodgier zaprowadzi go do miasta,
powieszą go po dniu lub dwóch, za to co robił przez ostatnie lata. W końcu
usłyszeli szelest liści, pełzł, starał się uciec. Zrozumieli, dlaczego łowca
zabił jęczących rannych, którzy tylko zagłuszaliby najmniejsze dźwiękowe
wskazówki. Erich z Dieterem nadal nie widzieli ani Rodgiera ani szefa
wytłuczonej szajki, rozglądali się po spokojnym lesie, który, zdawało się,
zapomniał o ich istnieniu. Znowu zagrzmiał huk wystrzału! Błysk i obłok dymu
uszedł znad odległych krzaków, nim nastąpił za nimi bolesny krzyk i szczęk
stali. Następnie krzyki ucichły, ich miejsce zajęło coś jakby tłuczenie
metalowym prętem worka wypchanego piachem.
Cisza...
Erich i Dieter zastanawiali się czy jest sens kryć się przed myśliwym.
Nie uciekną mu jeśli by spróbowali, a nawet jeśli to gdzie? Leżeli w zaroślach,
spoglądali na pobojowisko. Szmugler wyczekiwał celu z przeładowaną kuszą, już
myślał, że przeszyje zdradzieckiego gada, gdy ten tylko się pojawi.
-Bądźcie pomocni i zacznijcie odkrawać im uszy... Po prawym –
poinstruował szorstki głos Rodgiera. – Chyba, że wolicie się dąsać, wasza
sprawa. Chcąc, nie chcąc mi pomogliście, należy wam się działka za ich głowy, a
w forcie są jeszcze kufry z dobrami.
Ten argument przemówił do najmity. Czyżby myśliwy był łowcą nagród? Nie
działał jak zwyczajowi łowcy, ale to wszystko miałoby sens. Dla nich była to
szansa powrotu do cywilizacji jako zasłużeni śmiałkowie, nie uciekinierzy, nie
wspominając o konkretnej wymiernej nagrodzie. Póki co Erich podążał za Dieterem
bo nie miał nic lepszego, żadnej perspektywy poza dziwaczną obietnicą, że przesyłka,
będąca kamiennym członkiem ułamanym jakiemuś posągowi, przerodzi się we
wspaniałą okrągłą sumkę brzęczących szylingów. Przed nim leżało dzieło
rzemiosła na jakim się znał, a łowca był skory się z nimi podzielić, choć w
cale nie musiał.
Erich powstał ku zgrozie Dietera, który chciał już opuścić ten przeklęty
las, znaleźć się jak najdalej i jak najszybciej. Wzywał, żeby towarzysz wrócił,
ale Erich szedł przed siebie. Rzucił szmuglerowi spojrzenie przez ramię i
dodał:
-Chcesz samemu brnąć przez głuszę? Tam jeszcze dwójka uszła, co jak cię
złapią? Nie wydziwiaj, tylko pomóż.
Z tymi słowy Erich przyklęknął przy najbliższym trupie i odciął prawe
ucho.
Rodgiera spotkali nad ciałem herszta, któremu właśnie urzynał głowę
nożem. Ręce miał całe we krwi i gdy otarł czoło z potu, zostawił na nim
stróżkę. Erich z Dieterem wykonali polecenie i przynieśli mu kilka małżowin,
które łowca zręcznie nadział na igłę i sznurek. Na nim wisiała już dziesiątka
podobnych uszu, świadcząc dość trafnie czym pałał się starszy myśliwy.
-Dobrze chłopcy, to teraz ich forsa...
-W forcie byli kusznicy – przypomniał Erich, ale Rodgier tylko machnął
ręką.
-Masz rację, byli – podkreślił ostatnie słowo, nim spokojnie ruszył
przed siebie, po śladach ucieczki dwójki kompanów. – Za tych kmiotów dostaniecie
po trzy szylingi i osiem pensów za głowę, za Ekkeharda dawali dziesięć... A
nawet koronę, gdyby się go dało żywcem.
-Wystawiłeś nas – Dieter nie odpuszczał, miał w ręce przeładowaną
kuszę, ale widok broni nie robił wrażenia na myśliwym.
Obrócił się i obdarzył go gorzkim i zimnym spojrzeniem wąskich
szczelin, zza których mogły patrzeć nań jakieś oczy.
-Tak, a wcześniej uratowałem. Szkoda, że tego chłopaka, któremu
podcięliście nogi i wywaliliście jako przynętę, nie udało mi się ocalić. Na
pewno miałby ciekawą historię do opowiedzenia. Co tacy zdziwieni? Myślicie, że
nie zauważyłem jak mu gacie na wysokości kolan od krwi nasiąkły? Nie zgrywajcie
świętoszków, macie szczęście, że mi takich ludzi było potrzeba, bo inaczej w
ogóle bym was nie ratował, a teraz jeszcze zarobek wam proponuję... No co? Nie
stójcie jak te trepy, wiedziałem, że się wam uda. Jesteście zbyt zdesperowani,
sprytni i chciwi by nie uciec z fortu – przemawiał Rodgier, podchodząc do nich
bliżej, zaś oni w milczeniu słuchali. – Tak sobie pomyślałem, że jeśli nie
dwójka, to przynajmniej jeden zrobi towarzysza w chuja i zwieje... Nadaliście
się w sam raz.
-Kim jesteś? – Erich zapytał, jakby spotkał zupełnie nową osobę, podłą
i zimną, gorszą od Alfreda, ale o wiele bardziej inteligentną.
-Kimś, kto płaci.
***
Do Serrig dotarli wieczorem, wypchawszy bagaże srebrem i złupionymi
dobrami. Mimo, że podróż była przez to wolniejsza i cięższa, jakoś nie
przeszkadzał ból nóg, ani zmęczenie. Odkuli się, mieli pieniądze, mieli za co
żyć, nawet jeśli nie na długo, nawet jeśli suma nikła w cieniu zgrabionego
wcześniej srebra, to jeśli tak odsunąć wspomnienia poprzednich dni w niepamięć,
mieli dostateczny majątek, by każdy na własną kieszeń mógł zacząć żyć po
swojemu, gdzieś z dala od problemów. Zawsze mogło być gorzej i spojrzawszy na
los jaki spotkał ich kompanów w przeciągu ostatnich dni, mogli nawet
stwierdzić, że to właśnie im sprzyjało niesamowite szczęście.
Szare mury Serrig stanowiły wyczekiwaną bezpieczną przystań. Miasto
stało na rzadziej uczęszczanym handlowym szlaku, z jednej strony prowadząc do
Bretonii, z drugiej na północny wschód, w głąb Cesarstwa. Zza zadaszonych murów
widzieli gęsto ściśnięte dachy, kominy, z których biły słupy dymu, gdzieś w
oddali majaczyła kopuła sigmaryckiej świątyni, zaś odgłosy pracy wybiegały poza
ściany. Serrig stało na rzemiośle, zaopatrywało chłopów i podróżnych, przez co
na biedę narzekać nie mogli. Przy bramie miejskiej stała dwójka strażników,
opierając plecy o ściany i prostując się jedynie, gdy jakiś oficer z wymyślnie
podkręconym wąsem spoglądał na nich z wieży bramnej i groził pięścią. Znajome
barwy Wissenlandu i godło szarego lwa na białym murze na pierwszy rzut oka
przywodziło złe wspomnienia z Grauen Felsen, ale gdy żołdakom okazał się
Rodgier, unieśli sobie na powitanie ręce i pozdrowili się. Z zakrwawionego wora
wydobył łeb Ekkeharda, trzymany za gęstą brodę, a ci skinęli z uznaniem.
-Dobrze, że w porę przybyłeś – powiedział jeden z wojów poprawiając
ułożenie kapelusza na skórzanym czepcu. – Mieliśmy zamykać na noc... A ci dwaj
za tobą? Jakieś przybłędy, czy jeńcy?
-Oni? – Rodgier Sturm zacmokał jakby zastanawiając się co począć z
Erichem i Dieterem. Obejrzał ich sobie zza wąskich szczelin zmarszczonej
goryczą twarzy i dodał – a jakieś przybłędy, na których napadły te kundle Ekkeharda.
Dobrze walczyli, to im pomogłem. Zatłukli kilku, więc strawa i nierozcieńczany
lager to im się należy jak psu buda.
Popatrzyli sobie na nich przez chwilę, po czym wzruszyli ramionami.
Jeden ze stróżów machnął ręką, poganiając, by weszli i nie zawracali im głowy.
Dieter nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, nareszcie byli na miejscu.
Wrota zostawili za plecami, zaś przed nimi roztaczał się widok prawdziwej
cywilizacji. Brukowane alejki obstawione murowanymi i drewnianymi domami,
światłość świec wylewająca się z okien wraz z nieczystościami, którą okazyjnie
jakaś gospodyni celowała w cuchnący rynsztok. Woń gotowanych potraw, spoconych
ciał, dymu z okolicznej kuźni i końskiego gówna wypełniła płuca Dietera, który
poczuł się jakby właśnie wrócił do domu.
Uliczkami spacerowali mężczyźni i kobiety, spiesząc z miejsca w
miejsce. Niektórzy, już podchmieleni wracali do domów, inni zamykali sklepy i
warsztaty, dopiero wybierając się na wypoczynek, zaś w pobliskiego magazynu
woźnica kłócił się z parobkiem i nakazywał, by rychło sprowadził przełożonego.
Rodgier prowadził ich przez chwilę, po czym wskazał na gospodę na rogu.
„Pod dziurawym butem” się zwała i wyglądała dość porządnie. Na rogu
wytynkowanej bielą kamienicy przybytek zajmował parter razem z piętrem, a przez
otwarte okiennice dojrzeli, że ludu tam było sporo. Zajadali i pili, znaczy
gospodarz nie okrawał z pieniędzy na paskudnej strawie i wodnistych
cienkuszach.
-Odsapnijcie sobie tam, stać was. Ja zaraz wrócę z pieniędzmi –
powiedział łucznik i wskazał na okazały dwór, którego ściany wznosiły się ponad
dachami dzielnicy handlowej. – Chyba, że sami chcecie gadać z władzami, co?
***
Nie kazano mu czekać i został przyjęty z należytym szacunkiem. Gdy
pochwalił się głową i uszami, urzędnik, który przyszedł go powitać czym
szybciej skierował Rodgiera do odpowiednich służb, samemu zasłaniając twarz na
wypadek wzbierających nudności. Straże odwracały wzrok, w zasadzie spoglądali w
jego kierunku na tyle, by upewnić się kim jest, a potem, by nie wydać się zbyt
wścibskim, wracali do obowiązków. Na dziedzińcu pakowano kufry na wozy, służba
uwijała się pod dyktando sztywnego majordomusa, ganiącego każde
niedociągnięcie. Rodgier nie miał czasu wypytywać się o co ten cały ambaras, z
resztą ostatni miesiąc spędził w głuszy, polując na wyjętych spod prawa. Marzył
by wreszcie wyspać się na miękkim sienniku, zjeść ciepły posiłek przygotowany
przez kogoś innego, odpocząć po dobrze wykonanej robocie.
Głowę i sznurek z uszami zdał, nim kapitan straży miejskiej przyjął go
w swoim gabinecie. Zdawało się, że Rodgier ma we wszystkim pierwszeństwo i
faktycznie tak było, chcieli się go pozbyć jak najszybciej. Był człekiem
problematycznym, zasłużonym, z długą historią, ale i czarnymi kartami, zbyt
potrzebny by się go od tak pozbyć i zbyt niebezpieczny, by trzymać go pod
dachem. Kapitan Feuerbach przymierzał właśnie nowy dublet, gdy staremu
myśliwemu pozwolono usiąść.
Krawiec uwijał się ze szpilami w zębach, sznurkiem odmierzał długości i
coś notował rysikiem na skrawku papieru. Rodgier w tym czasie obrócił się w
stronę kominka i grzał dłonie, moszcząc wygodnie plecy w głębokim i miękkim
oparciu.
Kapitan był nieco młodszy, siwizna pokryła skronie, kark i spiczaste
wąsy, lecz poza tym wyglądał na nadal krzepkiego wojaka, poza obłym brzuchem, z
którym borykał się krawiec nie mogąc dopasować kroju.
-Poluzować w klatce, wasza miłość? – rzemieślnik spytał w wielce
dyplomatyczny sposób.
Kapitan odchrząknął coś pod nosem, przeklął swój wiek i rzekł:
-A róbcie co chcecie, byle mi na Festag było gotowe.
-Postaramy się... Przymiarkę spodni rozumiem przełożyć? – Ponowił
krawiec mając niecierpliwego gościa na względzie.
-Tak, przyjdźcie jutro, z rana.
W kilka chwil krawiec spakował swe przybory, skłonił się obojgu i
wyszedł, zaś kapitan na powrót okrył koszulą dość włochate plecy. Zasiadł za
stołem rozciągając jeszcze ramiona, po czym wreszcie odezwał się do cichego
gościa.
-To co mogę dla ciebie zrobić? Znaczy, przysłali pachołka z wieściami,
żeś tych dezerterów z lasu ostatecznie wykurzył, chwali się to, chwali, ale
czemuś do mnie przyszedł?
-Regulować majątkowe sprawy – Rodgier przypomniał. – Mam list gończy ci
ze słupa przynieść?
-Racja – zaśmiał się rozmówca i pacnął kłykciami pięści w skroń. – Tyle
cię nie było, że już zapomniałem, a za każdym razem jak wracasz, to z innymi
rzeczami mamy problemy. Ile ci tam podliczyli mówisz?
Myśliwy podał kapitanowi mały zwitek, na którym coś zanotowano. Wieść
od kwatermistrza z nakazem wydania nagrody. Zazwyczaj pismo na większe sumy i
tak musiało uzyskać podpis kapitana, ale dostarczane było przez żołdaków,
którzy w między czasie coś tam sobie uszczknęli, albo sprawili, że papier
zaginął. Rodgier znał te sztuczki i choć nie były częste, wolał nie ryzykować,
a tym bardziej, sam gest wręczenia notatki osobiście, stanowił symboliczny
wyraz braku zaufania podległym kapitana straży miejskiej. Wąsal nachmurzył się
odrobinę, zmarszczył brwi mierząc Rodgiera wzrokiem.
-Gniewasz się jeszcze?
-A nie mam powodu?
-A za co na mnie, panie Sturm? – Spytał oficer po krótkiej pauzie. –
Rozkazy rozkazami, do burgermeistra żale miejcie, on decydował w waszej
sprawie.
-Chyba nie decydował wcale. Zapewnialiście, że się stawicie na
rozprawie, obiecaliście. To teraz się nie dziwujcie, że w wasze obietnice nie
wierzę.
-A myśl sobie co chcesz, Sturm... – kapitan machnął na niego ręką,
zamoczył pióro w kałamarzu i złożył podpis na poleceniu wydania nagrody. –
Rozkazy dostaliśmy, może komuś na tym zależało. Nie powiem, kamień mi z serca
spadł. Chcesz szczerości? Wcale nie chciałem się wypowiadać przed sądem, wcale
nie chciałem cię bronić. Wiesz jakich sobie wrogów narobiłeś i się dziwisz, że
inni nie chcą za tobą całej kariery w rynsztok rzucić... Ech, Sturm... Ale
słowo się rzekło, jakbym mógł, bym cię wtedy bronił, choć nie wiem gdzie bym
skończył, gdyby mnie wtedy nie odesłali do Kell.
-Podpisałeś?
-Tak – Feuerbach oddał pismo, zaś Rodgier ze spokojem powstał i
skierował się do wyjścia.
-Na przyszłość się tak zawzięcie nie tłumacz, bo jeszcze ktoś ci
uwierzy – odpowiedział zniesmaczony łowca opuszczając gabinet.
Kapitan posępniał z każdą chwilą, zastanawiając się nad sytuacją. Był
naprawdę rozeźlony pojawieniem się kłopotliwego typa. Słuchał jak kroki na
korytarzu ucichły, zaś mężczyzna opuścił skrzydło. Na wszelki wypadek podszedł
do okna i z zacienionego rogu gabinetu spoglądał na dziedziniec dworu. Po
jakimś czasie Rodgier pojawił się na dole, zmierzał do miejskiego skarbnika i
nie zważał na nic.
-Shultz! – Warknał kapitan chwytając laskę i bijąc nią w stół, ponaglił
żołdaka, który po chwili zjawił się w drzwiach.
-Wasze rozkazy, herr hauptman?
-Śledzić mi go...
-Kogo, herr hauptman?
-A kto tu był przed chwilą?! Sturma macie śledzić, jełopie! Nie
spuszczać mi z niego oka, tak długo jak jest w mieście!
Rodgier spodziewał się, że posadzą mu kogoś na ogonie, kogoś tak
niekompetentnego, że i podczas snu byłby w stanie go namierzyć. Wszedł wreszcie
do siedziby skarbnika i spostrzegł, że w tej najtrwalszej i najlepiej
chronionej części grodu także panuje niesamowity ruch. Stąd także wynoszono
kufry, które kierowano do wozów, lecz znacznie lepiej zabezpieczone,
wielokrotnie opasane łańcuchami, na których brzęczały ciężkie kłódki.
-Gdzie leziecie? – Spytał jeden człek ze straży skarbca rozeźlony
pojawieniem się jakiegoś przybłędy. – Posuńcie się, nie widzita, że tu ruch?!
Strażnik torował drogę szóstce towarzyszy, którzy wynosili kolejny
ciężki kufer, czerwoni na twarzy od morderczego wysiłku. Rodgier oczywiście
zszedł im z drogi, nie chcąc nikomu przeszkadzać, a tym bardziej zwlekać z
odebraniem nagrody. Standardowo, ruszył korytarzem do zastępcy naczelnego
skarbnika i wyminąwszy jeszcze dwa transporty kufrów, załomotał dłonią w
stosowne drzwi.
Wpuścili go, lecz wewnątrz sprawa wyglądała nieciekawie. Pucułowaty
skryba notował w księdze kursy wielkich sum, zaś podwładni warzyli sztabki i
monety na wagach, jakby przeprowadzali generalny spis. Spieszyli się z tym
bardzo, ciągle przekazywali sobie jakieś uwagi, z jednego kufra wyjmowali złoto
i srebro, a po odmierzeniu pakowali do pustego, gotowego na odbiór.
-Nie mamy dziś czasu – rzekł Ghunter, zastępca skarbnika, nawet nie
spoglądając na Rodgiera. – Przyjdźcie jutro.
-Na mój gust to czasu macie dużo.
Gdy myśliwy tylko się odezwał, służbista zgarbiony nad księgą uniósł
leniwie głowę i podciągnął brwi, marszcząc tym samym czoło. Milczał, a Rodgier
podał mu podpisany rozkaz wydania nagrody. Mężczyzna pokręcił głową oglądając
sobie papier, zacmokał i wreszcie rzekł, gdy siwemu przybyszowi mina groźnie
zgorzkniała:
-Nie mogę ci tego wypłacić, przykro mi. Nie dzisiaj, przynajmniej…
-Przecież macie złoto, co też wygadujesz?! – Łowczy zacisnął pięści. –
Podpisu nie widzisz?! Rozkazy masz za nic?!
-Spokojnie! – Skryba uniósł dłonie i odgiął się na krześle. – Nie ode
mnie zależy! Pieniądze, prawda, wydam, ale nie napisano tu, że teraz i od
zaraz, a my praktycznie mamy skarbiec pusty… Te skrzynie, to co tu jeszcze
zostało i nie wywieźli, już nie należy do burgermeistra, a do księżnej. Nie
słyszeliście? Za długo w lesie siedzicie… Przedwczoraj przyjechał goniec z
wieściami i rozkazami, Cesarz sobie nowych armat zażyczył, wojska uzupełnia
ludźmi, końmi, zbrojami, sprzętem. Pieniędzy trzeba, to oczyścili skarbce,
zbierają co się da, a przez to te szylingi i korony – służbista piórem wskazał
na kufry z kosztownościami – choć tu stoją, to już nie nasze żeby nimi
dysponować. Księżnej są, a zatem i cesarskie. Na początku miesiąca będziem
zbierać podatki to wtedy się zgłoś, ja nic tu nie wskóram, a z cesarskich
kufrów kraść nie będę, żeby ci coś dać, życie mi jeszcze miłe.
Rodgier zmrużył oczy, to jest bardziej niż zwykle, żyła na jego szyi
zaczęła pulsować, a on zastanawiał się jak sobie z niego musieli drwić.
Feuerbach na pewno wiedział, a mimo wszystko podpisał mu ten wiecheć dobrze
wiedząc, że pieniędzy nie dostanie. Pewnie siedział teraz w swej siedzibie i
śmiał się. Łowczy nic nie powiedział… Splunął pod nogi ostentacyjnie i wyszedł
kierując się na jeszcze jedną rozmowę. Skoro nie wydadzą mu pieniędzy ze
skarbca, to się upomni o nie u samego rozpustnego wrzoda.
***
Dieter przyglądał się pracowni zielarskiej z ciemnego zaułka. Głośno
przełknął ślinę. Mieli wypocząć, odetchnąć, ale pozostała ta jedna sprawa do
zamknięcia, dostarczyć przesyłkę i to wszystko. Teraz ciążyła w plecaku niczym głaz.
Domyślał się, że jeśli wejdzie do skromnej pracowni, gdzie był z resztą
umówiony, czeka go coś nieprzyjemnego, prawdopodobnie targowanie się o własne
życie w zależności od faktycznej ceny przesyłki. Takie ryzyko zawodowe –
pomyślał sobie. Nie mógł już wytrzymać ciągłego stresu i doszedł do wniosku, że
lepiej mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, przynajmniej kolejnego dnia
obudzi się z pełną sakiewką, pełnym brzuchem i plecami, których nie toczy
zwyczajowy już ból nabyty od spania na ziemi. Ludzie łazili jeszcze dróżkami,
jakiś śmierdzący ochlapus zatrzymał się nieopodal by ulżyć pęcherzowi, zaś na
piętrze pracowni zajaśniało światło za zawartą okiennicą.
-Będę cię obserwował – rzekł Erich, któremu mimo zdarzeń jakie przeszli
wcale nie przyszło na myśl, by czarnowłosemu chłopakowi zelżyć i odpuścić
„haraczu”. Łysy osiłek nie był jednak szorstki w swych słowach, zaś szmugler
odczytał w nich swojego rodzaju troskę. Może najmus uznał, że uratowawszy sobie
wzajemnie życie coś się Dieterowi należy, jakaś krzta szacunku, a może po
prostu troszczył się o swoją działkę.
Chudy szmugler skinął mu głową, w pełni rozumiejąc pozycję najemnika.
Ten świat nie przebaczał i nie dawał drugiej szansy, chyba, że ktoś był odziany
w szczęście głupca. Na jego miejscu pewnie też by tak zrobił, więc nie miał mu
tego za złe.
Dieter ruszył, a wtedy silna łapa złapała za jego ramię.
-Tylne wyjścia też będę miał na oku – dodał po chwili upewniając
Dietera, że to nie troska brzmiała w jego głosie.
Upewnił go jeszcze jednym skinięciem, lecz nie dał zapewnienia, ni
obietnicy, że uciekać nie spróbuje. Szmugler także miał swoje priorytety.
Wyminąwszy trójkę starszych kobiet zmierzających w głąb mieścinki,
Dieter przeskoczył nad szeroką kałużą i w kilku szybkich susach dotarł do
grubych drewnianych drzwi w narożnej części budynku. Spojrzał przez ramię, na
zaczajonego w cieniu Ericha, najmita trwał w wąskiej alejce między
podmurowanymi kamienicami.
Ręka zadudniła w drzwi, po czym nastała dłuższa cisza, przerwana
jedynie skrzypieniem schodów. Usłyszał kroki, coraz głośniejsze, oraz starczy
głos:
-Już idę, już… Czego niosą o takiej porze, stało się coś?
Drzwi otworzył mu starszy mężczyzna, lekko zgarbiony, o pociągłej,
pomarszczonej twarzy, z kilkoma siwymi kłaczkami wokół lśniącego placka łysiny.
Luźna skóra na chudej szyi rozciągnęła się z wiekiem jak kurtyna, naprężając
tylko, gdy starzec wyciągał dalej głowę. Mimo wszystko był wyższy od Dietera i
straszliwie wychudły. W dłoni trzymał latarenkę, a na sobie miał proste
mieszczańskie odzienie, poplamione silnie wonnymi ziołowymi wyciągami. Na
ramieniu mężczyzny przerzucony był skórzany fartuch. Wydawało się, że skończył
pracę i kładł się spać, a młody przybysz grubiańsko przeszkodził mu w planach.
-Jutro przyjść nie możecie? – Starzec spytał mierząc Dietera wzrokiem.
-Ni na północy, ani południu wilczej jagody nie znalazłem – chłopak
wyrecytował z pamięci i zamarł.
Zielarz zmrużył oczy jeszcze bardziej i wwiercił weń spojrzenie. Po
czole szmuglera spłynęła kropla potu. Może to nie tu? Może to wszystko to jakiś
zły sen? Może staruszek zgani go i odejdzie, ale jak to wytłumaczy Erichowi?
Najmus liczył przecież na swoją działkę.
-A ze wschodu na zachód idąc nazbierałem kosz ich cały… - odrzekł
sędziwy mężczyzna odstępując o krok, by chłopaka wpuścić do środka. Mina jakby
mu spotulniała, ale gdy tylko Dieter przekroczył próg, ten doszedł do framugi,
wychylił łeb i spojrzał z lewa w prawo upewniając się, że nikt go nie śledził,
nim ostatecznie zawarł drzwi.
-Nie spodziewałem się, że przybędziesz tak szybko – zielarz wyprostował
się, a jego dotychczasowo zgarbiona postura przybrała zupełnie innej, bardziej
żywej formy. Rzucił fartuch na mały stolik, a latarenkę ustawił zamiast obok.
-Poszedłem na skróty – odpowiedział szmugler.
-Skróty? A co, ktoś ci siadł na ogonie?
-Obiecano mi konkretne pieniądze – Dieter postanowił dyplomatycznie
wyminąć temat i nie przyznawać, kogo się obawiał. – A powiem szczerze, że wolę
się nie interesować, chcę mieć to za sobą, im mniej wiem, tym lepiej, im
szybciej się uwiniemy, tym bardziej jestem zadowolony.
Starzec rozważył jego słowa i po chwili pokiwał głową, dodając:
-W porządku. Rozsądne podejście. No to pokaż to cudo…
Sposób w jaki zielarz się wyraził sprawił, że Dieter zechciał się
zaśmiać, wspominając o naturze przesyłki, lecz zaraz rzeczywistość sprowadziła
go do parteru. Zdjął plecak i wygrzebał zeń zawiniątko. Pakunek zaraz założył z
powrotem na plecy, na wypadek gdyby musiał uciekać, w końcu zostawianie dobytku
gdzieś w cudzej izbie było zbyt ryzykowne, o czym dwukrotnie się przekonał w
trakcie swej kariery. Zielarz parsknął i kazał Dieterowi poczekać:
-Widzę, że zaufaniem to mnie specjalnym nie darzysz. Cóż, nie dziwię
się. Pozwól, że przyniosę coś, co ci pokrzepi ducha.
-Żadnych sztuczek – odparł Dieter unosząc podłużne zawiniątko. – Chcesz
tego to dawaj pieniądze.
-Mi właśnie o pieniądze chodzi, młodzieńcze – zarechotał gospodarz. –
Przecież w gaciach takich sum nie noszę.
Dieter przyznać musiał, że popełnił gafę pochopnym założeniem. Skinął
starcu głową i postanowił poczekać. Ten, swoim tempem, wspiął się na piętro i
zaczął przetrząsać skrzynie.
-A może jednak ci jakiś napar ziołowy zrobić? Trzęsiesz się, chłopcze
jakbyś ducha obaczył. – Głos spytał z piętra.
-Nie, dziękuję!
-Jak sobie chcesz…
I tak po jakimś czasie starzec wrócił, niosąc w dłoniach skrzynkę z
brzęczącymi monetami. Otworzył ją i odmierzył dwanaście złotych koron – niezły
majątek jak na kilka dni pracy. Dokładnie tyle ile Dieterowi obiecano. Chłopak
ze wstydem położył na stole odwiniętego z materiału fallusa. Kamienny członek
wyglądał jakby został ułamany jakiemuś bardzo lubieżnemu posągowi, zaś na sam
widok starszemu mężczyźnie zajaśniały oczy. Dieter poczuł się niepewnie i nie
chciał wiedzieć co też starzec widział w sztucznym przyrodzeniu, kusiły go
monety, do których zbliżył się i chciał zebrać, lecz gospodarz uniósł dłoń, po
czym chwycił dwanaście złotych monet w dłoń.
-Chwilunia, młodzieńcze. Nie tak szybko. Najpierw mały test – z tymi
słowy starzec chwycił członek w dłoń, obrócił się i z silnym zamachem rozłupał
go o krawędź wygaszonego kamiennego kominka!
Dieter rozdziawił gębę! Zniszczył to?! Tyle roboty na nic?! Czyżby
zlecenie było trefne? Nie! Nie mogło tak być! Zielarz wtem przykucnął przy
rozłupanych pozostałościach i zaczął weń grzebać. Dietera olśniło, gdy z
pogruchotanych elementów wydobył coś co przypominało złamany sygnet z osadzonym
weń dużym zielonym kamieniem. Zielarz nie dotykał pierścienia własnymi dłońmi,
a przez metalowe szczypce, szczególnie zważając na opalizujący zielonkawym
światłem dziwaczny klejnot. Twarz starca promieniała, jakby odnalazł coś wielce
ważnego.
-Ten kutas… Znaczy, przykrywka? – Szmugler pozwolił sobie zaśmiać się,
gdy wszystkie głupie wyobrażenia jakie nabrał w ostatnich dniach o swych
pracodawcach, nagle prysnęły, sprowadzając go na ziemię. A już myślał, że to
durna zachcianka jakiejś grubej szlachcianki, tak szpetnej, że żadne pieniądze
nie były w stanie kupić jej odpowiednio zdesperowanego sługusa.
-Dobrze się spisałeś, chłopcze. I tak, to przykrywka… Nie sądziłeś
chyba, że komuś będzie potrzebny kamienny fallus?
-No, cóż… Nie wykluczałem prawdopodobieństwa. To jak z zapłatą? Jeszcze
dziś się stąd wynoszę, do Tilei – Dieter rzucił oczywiste kłamstwo, zrobił to
jednak tak szybko i nonszalancko, by dać złudę, że przemawia przezeń faktycznie
zmęczony i wielce dyskretny młody przedsiębiorca.
-Jasne. – Starzec uśmiechnął się i położył na stole dwanaście monet,
przesuwając w stronę szmuglera. – Bądź zdrów.
Czarnowłosy poczuł jak kamień spada mu z serca. Wyciągnął rękę po
monety, zebrał je i spakował do sakiewki. Cóż, póki co szło lepiej niż sądził i
wcale nie było tak źle. Skinął starcu głową i zwyczajnie w świecie, nie
zwlekając skierował się do drzwi. Otworzył je i w tym momencie mina mu zrzedła…
Przed nim stała para osiłków, zagrodzili mu drogę, byli przepoceni,
odziani w skórznie, oraz futra, łby okalały zlepione od potu, przetłuszczone
włosy. Jeden z nich złapał Dietera za ramię i wepchnął z powrotem do wnętrza,
drugi dołączył i zamknął drzwi za sobą. Szmugler czuł jak gruntu ubywa mu pod
nogami. Serce zabiło szybciej, zaś najgorszym było poczucie żalu, że choć raz
mogło się obyć bez komplikacji, wystarczyło, że po tym całym gnoju, przez który
przebrnął, mógł wyjść z pracowni i wreszcie wypocząć, koniec historii, ale
oczywiście nie mogło być tak prosto…
-Widziełyśme twej znak latarynią, starce – zacharczał jeden z
prymitywnych osiłków okaleczonym reikspielem.
– Tegoć trza wam zniknąć?
-Tak się zastanawiałem ile wam zajmie przybycie – zielarz burknął
chowając pierścień z klejnotem do grubego słoika. – Tak, jego się pozbądźcie,
raz a dobrze, bez śladu.
-A zapłate?
-Spakowałem ją dla was do jego sakiewki.
Erich przyglądał się wszystkiemu z cienia, zastanawiał, czy nie
wparować i ratować sytuacji. Po cóż miałoby takich dwóch osiłków przybyć o tej
porze, jeśli to nie sprawa przesyłki. Jeszcze kilka chwil wcześniej starzec
zjawił się na piętrze, otworzył okiennice i uniósł dwa razy latarnię, już wtedy
Erich miał złe przeczucia, wzywał kogoś. Po jakimś czasie drzwi się otworzyły,
zaś para dryblasów, którzy bardziej przypominali leśnych pustelników niźli
faktycznych cywilizowanych ludzi, wyjechała ciągnąc mały wózek z dwoma kółkami.
Na nim coś leżało, nakryte materiałem i koszami z uschniętymi liśćmi
przeróżnych ziół. Intuicja podpowiedziała Erichowi, że transportują tam
Dietera, zastanawiał się tylko czy chłopak jest jeszcze żyw, czy ukatrupili go
wewnątrz.
Niech to szlag – pomyślał łysy najmita i ruszył za osiłkami, śledząc
ich z pewnej odległości. Szli w kierunku bramy, więc pomyślał sobie, że wyjdą poza
miasto, ale wtedy skręcili w jedną z brudnych ulic dzielnicy rzemieślniczej.
Uliczka zaraz pod murem cuchnęła od wylewanych nieczystości, aż Ericha kręciło
w nosie. Robiło się ciemno, więc łatwiej było ukryć się w cieniu, choć i mniej
ludzi na uliczkach oznaczało, pozostanie niezauważonym było niezwykle trudne. Zbiry
ciągnęły wózek, aż w końcu dotarły do budyneczku od którego cuchnęło
najbardziej. Zaschnięta krew jeszcze trwała na bruku zwabiając chmary głodnych
much, bezpański pies uciekł przed przybyszami, podkulając ogon.
***
Rodgier Sturm odmówił poczęstunku, nie chciał się także rozsiadać na
zaproponowanym miejscu. Męczyło go, że rozmówca zwleka, nie odnosi się do
tematu. Pucułowaty burmistrz kończył właśnie kolację, obgryzał kostki drobiu i
oblizywał palce, przyjmując gościa w swych przestronnych komnatach. Wyglądał komicznie
siedząc samemu przy długim stole. Popił winem i wytarł usta fartuchem. Czując,
że w brzuchu go ciśnie, odpiął kilka niższych guzików granatowego ubioru.
-Co ja ci mam powiedzieć, Sturm. Takie rozkazy z samej góry przyszły.
-Ty możesz mi wypłacić.
-Ja? A z jakiej niby racji?
-A z takiej, że mi jesteś choć tą jedną rzecz winny.
-Winny?! A kto cię prosił, byś tego Bretończyka ścigał, co?! Mówiliśmy
wszyscy, zostawże go w spokoju, sprawy to większe niż moje i twoje. Mógł sobie
poszaleć, poszedłby w końcu i zostawił, ale nie, ty się musiałeś mieszać.
-Robiłem swoje i wziąłem odpowiedzialność za was wszystkich! Choć tyle
mógłbyś zrobić.
-Sturm – syknął burmistrz, mrużąc brwi. – Przez twój wybryk księżna nam
żyć nie daje… Wiesz ile podatków ściągają Kreutzhofen, Weilerbergu, Sonnefurt?
Trzecią część z tego co z nas… Dałbym ci listy od jaśnie pani, żebyś sobie
poczytał jak za każdym razem wypomina naszą „sumienność wobec praw i obowiązków”.
A ja mogę się tylko głupio uśmiechać i przełknąć dumę. Ona nam nigdy tego nie
zapomni, choćby miała prowincję zagłodzić, rozumiesz co żeś zrobił?
-Norman, powiem prościej – Rodgier westchnął ciężko. – Zapłać mi co tu
należne, swoje pieniądze z początkiem miesiąca odbierzesz sobie, a ja ci
obiecuję, że się stąd wyniosę i więcej mnie nie zobaczycie. Jak chcesz to
odpisz jej, że problem został raz na zawsze rozwiązany, czy coś… Może to
zrozumie. Skoro ja jestem problemem i moje wycofanie się w głuszę wam nie
wystarczy, to zniknę bez śladu, rozumiemy się?
Ta propozycja zaciekawiła burmistrza, który potarł się po obłym
podbródku.
-A gdzie się udasz, jeśli można wiedzieć?
-Nieważne, byle dalej stąd, może na południe, albo na wschód. Wyraziłeś
się dostatecznie jasno.
Norman Olbracht poczuł się o
wiele lepiej. W sumie, propozycja Rodgiera poprawiła mu humor zepsuty jego
pojawieniem się. Wstał od stołu i wskazał tackę z kostkami słudze, który
podszedł wszystko szybko posprzątać. Na twarzy mężczyzny rysowało się
dziwne zadowolenie, zupełnie jakby przybysz
zaoferował mu ciekawe wyjście z sytuacji. Rodgier domyślał się, że stary „przyjaciel”
nie przepuści szansie obrócenia takiej propozycji na swą korzyść. Pewnie jakoś
spróbuje obłaskawić księżną, ale zachowa przez kilka miesięcy podwyższone
podatki, tak tylko, by sobie odkuć i dorobić, nie informując nikogo o zmianach
w płatności. Kiedyś Rodgier by się tym przejął, ale teraz miał to całe miasto
gdzieś, wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami. Nie będzie się dla niego więcej
narażał, poza tym miał nadzieję, że jeszcze gorzko pożałują jego odejścia. Gdy
dezerterzy i bandyci zaczną obławiać się ich kosztem, grasując na traktach, on
będzie już daleko i na pewno im nie pomoże.
-To rozsądna propozycja – burmistrz pokiwał głową. – Mówisz, że możesz
ruszyć od zaraz?
-Tak. Zapłać mi, a więcej mnie w życiu nie uświadczysz.
-Wyśmienicie. Mógłbym o tym napisać księżnej. I tak do niej transport
ze złotem idzie, więc na pewno przeczyta.
-To jak będzie? – Dopytał siwy łowczy. – To rozsądna cena, a i
dezerterów się dla was pozbyłem, czyż nie?
Norman jakby otrząsł się z zamyślenia, i po chwili dodał:
-Sposób w jaki to przedstawiasz jest dość przekonujący, przyznaję.
Jeśli to rozwiąże moje problemy raz a dobrze, warto zainwestować.
***
Dieter ocknął się czując jak pot skapuje mu na twarz. W ustach tkwiła
szmata, wisiał podwieszony pod sufitem i związany. Gdy otwarł oczy szerzej
zamarł w bezruchu. Spostrzegł dwójkę podobnych brodaczy, zapewne braci, którzy przygotowywali
topory i noże. Na zaczerwienionym stole leżał jeszcze świński łeb, a na hakach
wisiały kawały rozbieranych tusz. Na litość boską, był w ubojni?! Niemożliwe,
nie w mieście, a zatem to musiała być masarnia, lub coś pomiędzy. Cuchnęło tam
okrutnie, aż Dieter cieszył się, że nic konkretnego nie zjadł, bo pewnie
topiłby się we własnych wymiocinach.
-Obroć go z łodzienia? – Spytał jeden.
-Gupiś! Matyriał zasiąknie krwią dobrze, lepi wchłoni i mnij się z nieguś
poleje. Odzierzyj go pierwej z łepetyny, zeby nie kwicoł.
-A daś mi łobie nogi, takie zeńgo chudzinę, ze letwie siem najedzem.
Dieter wsłuchiwał się w ich słowa i coraz bardziej bladł. Ludożercy?
Modlił się do wszystkich bogów, przede wszystkim do Ranalda, opiekuna złodziei
i szczęściarzy, do których się nie zaliczał, ale mimo wszystko warto było
spróbować. Serce mu waliło jak szalone, gdy brodaty osiłek podszedł doń z rzeźnickim
nożem. Było już po nim, tym razem jego opowieść musiała się skończyć. W tych
momentach, w powieściach i na teatralnych sztukach, ktoś wpadał uratować
biedaka, ocalić go od zguby… Ale w tych opowieściach ratowano bohaterów,
dzielnych herosów, nad którymi litowały się niebiosa. A Dieter? Żaden z niego
heros.
-Czekej, tamtom sakiewkę weznij.
-A… Bym zapomnił – zarechotał brudny mocarz, wyłowił sakiewkę z
wewnętrznej kieszeni w kurcie szmuglera i rzucił ją bratu.
-Cinżka.
-Przelicz.
-Jakieś srebrniki, ale i złota. Po sześć dla nas obu bydzie – wyraził dryblas,
śmiejąc się do rozwartego mieszka.
Wtem ktoś zapukał do drzwi, a obaj mężczyźni jakby zastygli. Spojrzeli
po sobie, jeden wzruszył ramionami. Dieter dostrzegł szansę i zaczął się
wydzierać, przez obwiązaną gębę, szamotać na haku, lecz dostał jedynie ogłuszający
kopniak w skroń i znowu odpłynął w mrok.
-Zamknięte na dzisiej! – Wydarł się jeden z braci rzeźników, mając
nadzieję, że przybysz sobie odejdzie. – Jutro przydźta, świże bydzie.
Lecz do drzwi ponownie zapukano, nie robiąc sobie specjalnie wiele z
odpowiedzi. Żadnego głosu, żadnego znajomego sygnału. Zarośnięty brodacz
podszedł do wiszącego chłopaka i zdjął go z haka, ciągnąc za stół, gdzie nakrył
go szmatami i starymi workami, dając bratu znać, żeby sprawdził wejście i miał
się na baczności.
Ten podszedł do drzwi chowając długi nóż za plecami. Powoli odsunął
drewnianą zasuwę i uchylił nieco, by spojrzeć na spowitą mrokiem sylwetkę po
drugiej stronie. Wtem potężny kopniak naparł na drzwi i odrzucił rzeźnika o
kilka kroków. Brzęknęła cięciwa kuszy, a w torsie, zaraz pod gardłem, utknął
bełt! Zwalisty brat zacharczał krwią i padł na ziemię, pozbawiony życia.
Do środka wparował jakiś łysy osiłek, odrzucając kuszę i chwytając za
miecz. Drugi z braci wlepił weń gniewne spojrzenie, wrzasnął dziko wyrywając
wbity w stół rzeźnicki topór i ruszył na intruza! Erich rozejrzał się po
otoczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek co dałoby mu przewagę. Na parapecie stał
jakiś słój, nie wiedział z czym, ale rzucił nim odruchowo pod nogi zbira.
Gliniane naczynie stłukło się, tworząc plamę w połowie związanej bydlęcej krwi.
Drab mało się na niej nie wywrócił, przez co miast wyprowadzić atak z szarży,
musiał złapać poziom, dając Erichowi dostatecznie dużo czasu, by jego miecz
wpierw przeciął po dłoni trzymającej topór, a następnie urąbał ją na wysokości
łokcia. Rzeźnik zawył boleśnie, padł na ziemię spoglądając z przerażeniem na
kikut, zaś Erich przykląkł przy nim i chwytając miecz oburącz wbił go głęboko w
pierś cuchnącego przeciwnika.
Powstał, wytarł broń i schował do pochwy, wyciągnął także i bełt, a
kuszę przewiesił przez ramię. Zamknął drzwi w obawie, że ktoś mógłby się
nawinąć i go zobaczyć. Podszedł do stołu, za którym leżał nieporadnie
zamaskowany ogłuszony Dieter, ale Erichowi wcale nie spieszyło się chłopaka
ratować. Miast tego stał nad stołem, gdzie leżał rozwarty mieszek ze
srebrnikami i złotem. Uśmiechnął się do siebie… Mógł odejść, zostawić
wszystkich, wziąć złoto i zniknąć. Po to też zwlekał z ratunkiem Dietera, by
upewnić się, że chłopak ma jakąś wartość. Siedział pod drzwiami i nasłuchiwał,
a nawet miał skromną nadzieję, że poderżną mu gardło i będzie miał jeden
problem z głowy.
Przeklął sam siebie i splunął pod nogi zostawiając mieszek na stole.
Podszedł do obezwładnionego szmuglera i zaczął go uwalniać z więzów… Dieter,
czując że ktoś operuje zimnym nożem przy jego nadgarstkach zajęczał!
Podświadomość wybudziła go i zmusiła do reakcji, ostatniej próby szukania
ratunku. Jęczał najgłośniej jak mógł, ale wtedy ktoś poluzował mu knebel i
pacnął w tył głowy.
-Nie drzyj się tak, durniu, bo się jeszcze straże zejdą! – Wyraził się
znajomy głos.
Kiedy Erich go rozwiązał i pomógł wstać chudy szmugler nic nie mówił.
Patrzył się bez wyrazu po zabitych oprawcach, zauważył, że mieszek, choć
otwarty, ma wszystkie ofiarowane monety. Złapał się za czoło, jakby szukając,
czy nadal jest wśród żywych i czy oby to mu się nie śni. Nagle poraziła go
myśl, że przecież gdyby tak przybył do Serrig w planowanym czasie, bez żadnych
komplikacji, teraz wisiałby jako poćwiartowana tusza na jednym z haków. Gdyby
nie spotkał na swej drodze najemnika, prawdopodobnie byłby martwy. Pomyślał
sobie, że mimo wszystko Ranald mu jakoś sprzyjał, w swój sposób na pewno, i
śmiał się do rozpuku widząc teraz jego imię.
-Dzięki, Erich – odrzekł dzieląc pieniądze z zadziwiająco czystym
sumieniem.
-Nie ma sprawy – odpowiedział. – Nie znoszę mieć długów...
Chłopak wydzielił sześć złociszy i dorzucił nawet równą miarę swoich
srebrników, podając najemnikowi, który pieniądze odebrał i skinął mu głową:
-Teraz jesteśmy kwita – dodał łysy, chowając monety do własnej
sakiewki.
-Jeśli szukasz zajęcia – rzekł za nim Dieter, gdy Erich szykował się
wyjść z rzeźni – rusz do Talabheim. Z rzadka wpuszczają tam ludzi, ale trzeba
im rąk do pracy, to robią wyjątek. Robota strażnicza może ci nie w smak, ale
miasto jest bogate, to płacą dwa razy lepiej niż w innych miejscach, bezpieczna
fucha, jakbyś chciał trochę odpocząć i przeczekać.
Erich zatrzymał się u progu, rzucił Dieterowi porozumiewawcze spojrzenie
i skinął głową w podziękowaniu. Otworzył rozwarł odrzwia i wyszedł, upewniając się, że na ulicy nikt
go nie przyuważy.
Gdy Dieter zebrał swój dobytek, przeszukał trupy i dokooptował do
mieszka kilka srebrników więcej, wreszcie sam wybył na puste ulice Serrig. Na
niebie wlekły się chmury, przez które przebijała odległa para księżycy,
srebrzysty Mannslieb i majaczący w jego cieniu, mniejszy zielonkawy Morrslieb,
który skradał się szlakami wielkiego brata jakby czyhał tylko na okazję, by
wyjść z ukrycia i roztoczyć swe niszczycielskie wpływy.
Dieter rozmasował obolałą skroń, na palcach zostały mu ślady krwi. I
tym razem świat go ugryzł, przeżuł i wypluł, i tak też się czuł. Nie mógł
zostać, na wypadek gdyby starzec, który go wystawił natknąłby się na trupy lub
zobaczył go dnia kolejnego, gdzieś w mieście. Chociaż wydawało się, że wszystko
miał za sobą, pozostało jeszcze kilka dni drogi do Sonnefurt . Nogi go jednak
nie bolały, już nie, przynajmniej jeden rozdział udało mu się domknąć i
skończyć mniej lub bardziej szczęśliwie. Zarzucił plecak wygodniej na ramiona i
ruszył przed siebie, wzdłuż murów, do bramy, a potem na wschód, byle jak
najdalej, gdzieś gdzie żyło się bogaciej i spokojniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz