czwartek, 19 lutego 2015

Warhammer Fantasy: "Orżnięta Kompania" - Cz.2


Motyw Muzyczny

Postacie w poniższym opowiadaniu zostały stworzone według mechaniki WFRP, ich decyzje, reakcje i efekty działań są następstwem rzutów kośćmi.



Warhammer Fantasy

"Orżnięta Kompania"


Szum lasu łagodził ból głowy, morderczy ból, którego Dieter nie mógł się pozbyć. W najgorszym przypadku wyjdzie, że się zaziębił, podłapał jakieś choróbsko. Czuł się słabo od spania na zimnej glebie, nawet uzbierawszy sobie ściółki i owinąwszy się cieplej kocem czy peleryną, rano budził się zmęczony, wyczerpany. Nerwy miał zszargane, planował ucieczkę, ale niezależnie jak wcześnie wstawał, czy jak późno się kładł, nie mógł prześcignąć Ericha. Nie wiedział jak najmita tego dokonuje, ale gdy szmugler próbował wyczekać, aż ten zaśnie na warcie, oczy same mu się zamykały. Kolejnego dnia poszedł spać wcześniej, planując, że wstanie przed wszystkimi, a gdy otworzył ślepia zobaczył łysego oprycha grzebiącego patykiem w pozostałościach ogniska. Serce waliło mu na samą myśl co też ten bandzior z nim zrobi, jeśli dotrą wreszcie do celu, a z artefaktem będą jakieś komplikacje.
Otto z kolei siedział na skraju obozu, w ciszy, spoglądał w głąb szarego lasu. Nad ściółką, w niektórych miejscach unosiła się zimna mgiełka, a oczy chłopaka wodziły za pływem siwych smug. Podążał za nimi, od kilku dni, odkąd Erich zabił swego towarzysza, a sam najmita jakoś nie mógł się zebrać, by go przepędzić. Wydawało się, że zaraz mu przygada, każe zjeżdżać, ale w końcu Otto uratował mu życie, pomagając tamtym niewiarygodnie fartownym strzałem w głowę. Erich czuł, że winien coś powiedzieć, podziękowania nie były w jego stylu, zaś pieniędzy mu nie wręczy, gdyż wszystko co miał mu zabrano, dlatego też pozwolił chłopu iść za nimi, nie odzywając się ani słowem. Sam Otto zaś, od tamtego wydarzenia, nic nie powiedział, po prostu wlekł się z bandziorem i jego jeńcem, bo i tak nie miał gdzie iść. Zupełnie jakby kierowały nim odruchy, instynkt, poruszający ciałem niczym lalką, podczas gdy do umysłu wciąż nie doszło, że wszystko stracił, stał się bezdomną, bezpańską sierotą, bez żadnej perspektywy powrotu, ani szansy na lepsze jutro. Z kosztowności miał tylko to co dźwigał na plecach, oraz kij znaleziony w lesie.
Lasem targał chłodny wiatr, wyjąc gdzieś na dalekiej północy, boleśnie przypominając o krzykach mordowanych chłopów i żołnierzy. Jeden z kamyków, którymi Otto rzucał w samotny porośnięty mchem głaz, plusnął lądując w płytkiej kałuży. Dieter próbował z nim rozmawiać, nawet rozważał, czy poprosić go o pomoc w ucieczce, lecz chłopak się nie odzywał, po prostu ignorował szmuglera.
Czarnowłosy kaszlnął w dłonie, siadając i przeklinając swój los pod nosem. Erich zmarszczył brwi i spojrzał na niego srodze, jakby spodziewając się, że szczupły kanciarz zacznie zaraz coś kręcić. Kijem, którym do niedawna grzebał w resztach ogniska, teraz czyścił buty z błota.
-Co, zmęczonyś? – Zapytał z wyczuwalną kpiną i wrogością. – Bida mi się zaraz rozchoruje? Paniczowi strawy ciepłej pewnie trza, zapolować ktoś powinien na jakiegoś zająca, co? Nawet o tym nie myśl, nie spuszczam cię z oka. Nie będzie żadnego żarcia, więc lepiej się nie ociągaj. – Warknął łysy najemnik  opierając plecy o pień drzewa. – Gębę napchasz dopiero w Serrig, jak dostaniesz spłatę.
Dieter wstał, mając serdecznie dosyć uwag postawnego woja.
-W takim razie, w drogę – powiedział otrzepując pelerynę, zakładając ją na plecy wraz z bagażem.
Najemnik zamrugał oczami i zerwał się z ziemi, gdy szmugler po prostu go wyminął i ruszył na południe jakby nigdy nic. Wycedził przez zęby jakąś obelgę, rozejrzał się, czy oby wszystko zabrał ze sobą, sprawdził jak siedzi miecz przy pasie, a wszystko czynił pospiesznie, aż dzwoniła na nim kolczuga.
-Co ty sobie myślisz, gnojku? – Erich dogonił Dietera w kilku spiesznych krokach i złapał go mocno za ramię, zatrzymując, zmuszając do obrotu i spojrzenia w surową twarz, naznaczoną szczeciną gęstniejącego zarostu. – Gdzie ty kurwa idziesz?
-Do Serrig... – spokojnie rzekł Dieter i nagle ciemno zrobiło się mu przed oczami!
Miotnęło nim, zatoczył się, stracił czucie w prawej części twarzy, padł na ziemię kilka stóp dalej. Odwróciwszy się znowu ujrzał Ericha, stojącego tam, gdzie przed chwilą, w gniewie, zdzielił szmuglera w pysk. Panika znów przejęła nad nim panowanie, zaczął głośniej dyszeć, zasłonił się ręką.
-Co znowu?! – Wyjęczał, gdy odrętwienie twarzy zamieniło się w promieniujący ból.
Najemnik zawiesił tarczę na plecach, rozmasował pięść, przypominając sobie jak dobrze jest ich czasem użyć, i czy nie zrobić tego ponownie.
-Zawrzyj gębę! To po pierwsze! Jęczysz jak baba! – Wrzasnął, celując w Dietera palcem. – Po drugie, robisz co ci każę! Ja mówię kiedy ruszamy!
Otto przyglądał się wszystkiemu w milczeniu, nawet nie mrugnął, a Dieter, szukający błagalnym spojrzeniem jakiejkolwiek pomocy, napotkał w oczach młodego chłopa jedynie obojętność i kamienny chłód.
-Wstawaj, kundlu! – Erich doskoczył do powalonego.
Ten pisnął, zastawił się ramieniem przed kolejnym ciosem, który na szczęście nie nadleciał. Oprych szarpnął za fraki i ustawił jeńca do pionu, pchając go przed siebie, a na dodatek sprzedając jeszcze kopniaka. Dieter przeklinał swój los, przeklinał cały ten pomysł, całą tą wyprawę, powinien wtedy odmówić, zająć się jakimś porządnym zadaniem. Teraz czuł jak jego szczęka boleśnie kłuje, jak mięśnie twarzy parzą zmysły. Spróbował miejsce uderzenia rozmasować, lecz tylko pogorszył sprawę, najdelikatniejsze dotknięcie sprowadzało tylko bardziej bolesne odczucia.

Maszerowali tak przez las, kolejny dzień... Kolejny nudny, kaprawy, chłodny, szary dzień, bez specjalnych perspektyw. Trzymali się z dala od traktów, by nie zwracać na siebie uwagi, a przez to podróż była tylko cięższa, choć i bezpieczniejsza. Poszukiwany i oskarżony najmita, chłop ze zbuntowanej wioski oraz niewygodny świadek. Jeśli oficjele mieli odrobinę oleju w głowie, na pewno zaczęliby patrolować szlaki w poszukiwaniu uciekinierów z wioski, dobijać resztki nim te zaszyją się gdzieś i zaczną planować zemstę. Baron posunął się bardzo daleko, by rozwiązać swój problem z rebeliantami, zatem jak daleko posunąłby się, by ukryć prawdę o tym co zaszło? Gdyby wpadli w jego ręce, prawdopodobnie z czasem świat by o nich zapomniał, podobnie jak kuchta winny donosić im strawę do lochu.
Dieter brnął przez krzewy, dawał duże kroki, tak by kolce nie poszarpały mu spodni, ale wiele to nie pomogło. Gleba stawała się coraz bardziej miękka, co sugerowałoby, że zeszli w jakąś nizinę lub chociażby zagłębienie, do którego mogłaby ściec wilgoć po opadach z ostatnich dni.  But zassało błocko z brzegu zarośniętego trzcinami bajorka. Pokręcił nosem, smród butwiejącej roślinności zawiał z południa, wraz z delikatnym podmuchem. Drzewa ze strzelistych, prostych i iglastych przechodziły w sękate dęby i chudsze buki. Trawy pojawiały się częściej, gdy między koronami trafiły się jakieś większe prześwity, a już szczególnie przy bajorach, wokół których roślinność siadła w kolejności od najmniejszej do najbardziej okazałej, niczym dzieciarnia oczekująca na zjawienie się bajarza. Ze ściółki gdzie niegdzie przebijały paprocie i kapelusze maleńkich grzybów, zmurszałe brunatne liście zaś skutecznie maskowały placki rozmokłego gruntu, przez co podróżnicy co i rusz musieli zrobić krótki przestanek, by wyciągnąć but z błocka i wytrzeć. Oprócz Otta, który badał glebę kijem. Znad bajor dobiegła ich gra insektów, wzywających się nawzajem, zaś w bujnych gałązkach nieodległego derenia, wydzierała się na siebie para szczygłów, trzepiąc żwawo skrzydełkami i próbując się wzajemnie przepędzić.
Musieli wstąpić na jakieś mokradła, być może zboczyli zbyt daleko ze szlaku, co było dość możliwe biorąc pod uwagę, że nikt, prócz chłopa tak dobrze na leśnym przewodnictwie się nie znał, a ten nie był w ogóle skory dzielić się wiedzą, czy pomagać. Erich spojrzał na niego i powiedział:
-Wiesz gdzie idziemy?
Otto, po chwili milczenia, rzucił mu krótkie spojrzenie i zwyczajnie w świecie odrzekł:
-Nie.
Najemnik uniósł lekko brew, jakby sam był nieco zaszokowany reakcją, ale w końcu tylko Dieter próbował się z chłopakiem porozumieć, nie uzyskując żadnej odpowiedzi. Erich jakoś dodał jedno do drugiego i wyciągnął wniosek, że ten i jego zignoruje, więc nawet nie próbował.
-Otto, tak? – osiłek zatrzymał się i odetchnął. – Ale znasz się na tych stronach?
-Znam się – chłop skinął głową.
-I nie wiesz gdzie idziemy?
-To raczej wy powinniście mi powiedzieć, ja idę za wami. Wiem tylko, że prowadzicie gdzieś w gęstwinę, a gdzie konkretnie to skąd mam wiedzieć?
-Dobra... To gdzie jesteśmy? – Spytał najmita, a po chwili dodał – jak dotrzemy do Serrig dostaniesz swoją dolę.
-Do Serrig to na pewno nie idziem.  Za bardzo na zachód odbiliście, trzeba będzie wrócić kapkę do traktu. A jesteśmy na mokradłach – odpowiedział bez większych emocji. – I nie ślita się pytać co one za mokradła, byle jakie, to im nazew nie nadali.
-Dasz radę przeprowadzić?
Otto wzruszył ramionami, jakby dla niego to było nic trudnego.
-Dam radę.
-No to prowadź – Erich zakomenderował, i skinął głową, by chłopak zajął miejsce przewodnika.
Sam trzymał kuszę w gotowości, na wypadek gdyby oba gołąbki coś mu planowały. Ze szczególną uwagą obserwował plecy Dietera, którego podejrzewał o wszystko. Był małą kłamliwą szują, krętaczem i oszustem, więc prędzej czy później starałby się obrócić sytuację na swoją korzyść.
-Dalej... Bo noc nas zastanie – ponaglił.

Ile czasu maszerowali trud było powiedzieć. Niebo zasnuły chmury, słońca nie było widać. Brnęli przez błoto od czasu do czasu, lecz dzięki przewodnictwu Otta, przebywali dłużej na dość solidnym gruncie. Za kolejnym wzgórzem las się przerzedzał, co wzięli za dobry omen, spodziewając się jakiejś polany, lecz gdy wdrapali się na nie, spostrzegli, że stoją na brzegu rozległego brunatnego rozlewiska. Trzciny i krzewy albo pożółkły, albo już się rozkładały, nad mętną wodą krążyły chmary owadów, w tym ważki polujące na tłuste muchy. Rechot żab i ropuch ucichł na chwilę, gdy trójka ludzi zjawiła się w pobliżu.
Na środku czegoś co przypominało płytkie, muliste jezioro, znajdowała się mała wysepka, zaś na niej stała stara, rozpadająca się chatka. Prowadziła doń mizerna grobla, wyglądająca jakby zaraz miała się rozpaść. Jedna okiennica była uchylona, zaś z wnętrza biło wątłe światło jakby od paleniska. Z dziury w dachu krytym chrustem i zaschniętą gliną, sączyła się stróżka dymu.
Erich spoglądał badawczo na Otta, wyczekując jakiegoś wyjaśnienia, a chłopak wskazał kijem na domek i rzekł:
-Pomyślałem, że przyda się nam strawa – odpowiedział, co spotkało się z niewyartykułowaną aprobatą kompanów. W brzuchu burczało im od rana, zaś ogrzanie się przy ogniu bez konieczności długiego rozpalania także było miłą perspektywą.
Ruszyli na groblę, przeprawiać się do chatki. Przy wejściu oraz w oknach, wisiały dziwaczne paciorki z kawałków zwierzęcych kości, brzęczały, gdy zawiał wiatr i odstraszały wścibskie ptactwo. Z wnętrza czuć było zapach gotowanej potrawy. Czym była, trud powiedzieć, choć na puste żołądki wydawała się być daniem wprost niebiańskim. Wtem ktoś zacharczał głośno i z niesmakiem, w oknie dostrzegli twarz sędziwego zgarbionego mężczyzny, obrośniętą bezładnym gąszczem ciemno-szarych włosów. Wielkie ślepia zdawały się emanować nienawiścią, lub raczej szaleństwem, zaś podrygująca warga samotnika zdradzała, że ten coś szepcze, sam do siebie.
Otto stanął w pół drogi i uniósł dłoń w powitalnym geście.
-Witaj, Walter – powiedział głośno i wyraźnie, tak, żeby obmierzły dziad go dobrze usłyszał.
Nastała dłuższa cisza, mężczyzna w oknie nadal się im przyglądał, jakby niewiele robiąc z ich przybycia.
-Walter, jestem z wioski, spod Grauen Felsen. Otto. Poznajesz?
Skinął mu w odpowiedzi głową, po czym wychudłym paluchem wskazał na dwójkę za nim i chrząknął coś pod nosem. Dziwne tiki nerwowe powodowały, że mężczyzna co i rusz marszczył oczy, przekręcał głowę, krzywił nos.
-Czego one chcą?! – Wyszczekał niczym jakaś bestia.
-Prowadzę ich do Serrig, ale się zgubiliśmy w lesie. Prowiant nam się kończył, chcieliśmy się wymienić. Masz coś do jedzenia? Nie mamy złych zamiarów.
Samotnik podskoczył w miejscu, jakby w ekscytacji, zaśmiał się po czym znowu wskazał na dwójkę za chłopakiem, na Dietera z sińcem na twarzy i na zbrojnego najmitę, który na podorędziu trzymał gotową kuszę.
Otto spojrzał przez ramię i zrozumiał, że  pod względem nieposiadania złych zamiarów wszystko mogło się zmienić w ciągu kilku chwil.
-To mała sprzeczka była. Pokłócili się. To jak, możemy się wymienić? Jesteśmy wycieńczeni i głodni.
-Nie! – Wrzasnął dziad i zamknął okiennicę.
-Walter? – Zawołał za nim Otto, lecz nikt nie odpowiedział.
Stali nadal na środku grobli czekając, aż gospodarz może zaraz wyjdzie i sprawi im jakąś miłą niespodziankę z głębi serca, lecz z drugiej strony, po obrocie wydarzeń z ostatnich dni, dlaczego nagle ktoś miałby się nad nimi litować? Teraz, gdy czuli zapach gotowanej strawy, byli tak blisko posiłku i schronienia, odzywały się w nich niezdrowe podszepty.
Najemnik oblizał spierzchnięte wargi i zaraz je przygryzł, dłoń zacisnęła się mocniej na kuszy. Wykręcało go od środka i chciał coś zjeść, cokolwiek. Dieter, choć nadal szukał sposobności na ucieczkę w tym przypadku zgodziłby się z najmitą. Był okropnie głodny, resztki prowiantu już zjedli, zaś nawet jeśli chciał gdzieś uciekać, to potrzebował sił. Jedynie Otto nie chciał widzieć dalszego i bezsensownego rozlewu krwi, dlatego zaczął zbierać się do odwrotu.
Erich natomiast pchnął Dietera przed siebie, mówiąc:
-Masz szansę się przydać...
-Też jestem głodny i wiem do czego zmierzasz, oszczędź sobie. Zróbmy to szybko.
Chłopak spojrzał po nich z niedowierzaniem, gdy ci zakradali się do chatki.
-Ejże, co wy?
-A jak myślisz? – Tym razem spytał czarnowłosy. Już zaprzestał szukania u chłopa pomocy, teraz żywił do niego wzgardę, jako że rola niewinnego i naiwnego, której Otto tak silnie się trzymał, zaczęła go nudzić.
-Zostawcie go, nic wam nie zrobił.
-A stul pysk, ty wioskowy jełopie – Dieter splunął pod nogi z niespotykaną dotąd wrogością. – Moralizator się znalazł, jebany. Teraz się odzywa, biedaczek, kurwa, domek stracił, ale mi przykro...
Erich obrócił się by omieść jednego i drugiego wzrokiem, skonsternowany, podobnie jak Otto, który jednak szybko nachmurzył się i zaczął ripostować.
-Mało ci, oszuście?! Trzeba cię było w tamtej stodole zostawić!
-A co, może ja jestem winny, że wasza chłopska hołota się władzy stawiła? Ja jestem winny, że mnie w forcie pojmali i zmusili do tego wszystkiego? O co ci chodzi, psia twoja mać?! Dąsasz się na mnie, bo co ci zrobiłem? Nie powiedziałem jak mam naprawdę na imię? Bo się, kurwa, kryłem? Bo mnie od razu albo jedni chcieli rozstrzelać, a drudzy nadziać na kosy? Bo co, chłopek roztropek z zadupiejewic się otworzył, a ja mu kłamałem i teraz we mnie sobie upatruje cel? Będzie się wyżywać za wszystko co się stało, bo nic lepszego nie może zrobić? A pierdol się, ty nadąsana babo i nie udawaj, żeś taki świętoszek!
Na te słowa, Otto zacisnął pięści i ruszył na Dietera, zaś Erich patrzył się na obu z nieukrywanym rozbawieniem, punki nie tknęło go, że przecież od przeżycia chudego szmuglera zależy, czy w ogóle dostanie jakąś rekompensatę!
-Ej! Kurwa, spokój! Już! – Zaczął ściągać Otta z powalonego, dostrzegając, że twarz cwaniaczka i krętacza, oprócz kilku nowych sińców, ozdabia także cień tajemniczego uśmieszku.
-Puszczaj! – Ryczał chłop, zaś oswobodzony chudzina odczołgał się w stronę zostawionej na ziemi kuszy.
Erich przycisnął go do ziemi, przygniótł kolanem i próbował unieruchomić ręce, kątem oka zauważył, jak Dieter chwyta za broń, nasadza bełt na miejsce stojąc do nich plecami. Już się rzucił by go powstrzymać, myśląc, że pewnie użyje kuszy, by jemu zagrozić, lecz ten wycelował ją w okno chatki, w której wszystkiemu z zadowoleniem przyglądał się stary dziad, zaintrygowany ambarasem. Cięciwa brzęknęła, a starzec padł porażony bełtem. Dieter nawet się nie obrócił, po prostu wyciągnął rękę i oddał kuszę najemnikowi.
Wydawało się, że Otto chce mu wypruć wnętrzności, barczysty kompan znowu musiał go powstrzymywać, aż w końcu zdzielił go kolbą kuszy przez głowę i ogłuszył na tyle, że chłopak legł na błotnistej grobli, pozbawiony przytomności.

Wnętrze chatki wyglądało gorzej niż bagna na zewnątrz.  Podłogę ścieliły cuchnące liście, a między nimi walały się rzemieślnicze odpadki. Jaka była natura rzemiosła tego dziwacznego człowieka nie sposób było odgadnąć, lecz zużywał całą masę drewna i chrustu. Na pierwszy rzut oka, różnych długości patyki, szczapy drewna i jeszcze giętkie gałązki zdawały się być przypadkiem zostawione na podłodze, czy na prostych meblach urządzonych z kawałków pni. Dopiero po dłuższej obserwacji dostrzec można było powtarzające się wzory i zbieżne układy, znaczące cokolwiek jedynie dla umysłu szaleńca, gdyż zarówno Dieter jak i Erich nie mogli rozgryźć symboliki. Ściany szpeciła istna kurtyna suszących się sznurków ze zwierzęcych ścięgien, skór i jelit. Na niektórych wisiały małe kostki gryzoni i ptaków, przeplecione z piórami, barwnymi liśćmi lub uprzednio przygotowanymi patykami, związanymi w tajemnicze geometryczne formy. W rogu znajdowało się palenisko obłożone kamieniami, tam zaś, nad skromnym ogniem, wisiał stary zaśniedziały kociołek, w którym coś bulgotało.
Erich znalazł starca powalonego na ziemię, ledwo dyszał, krztusił się krwią, trzymał mocno bełt wbity w pierś, zaś obłąkane ślepia skakały z kąta w kąt, jakby sam nie mógł uwierzyć, do czego doszło. Do chudego ciała lepiły się śmierdzące łachmany, tym bardziej przywierając im dłużej nasiąkały krwią. Bosy starzec warczał coś w ich kierunku, za razem przeklinał i błagał o litość, jakby część jego buntowniczej natury nie pozwalała na zbytnie zbliżenie, lecz za razem ustępując podstawowej zwierzęcej bojaźni. Życie zeń uchodziło z każdą chwilą, stawał się coraz bardziej blady. Pełzł w stronę kruchego stołka, zasłaniając się drugą ręką przed najemnikiem, który przyszedł skrócić jego męki. W dłoni Ericha znalazł się miecz, a ten stanął nad starcem czekając, czy może wyzionie ducha prędzej, oszczędzając mu nieprzyjemnego obowiązku.
Samotnik odwrócił się w końcu, w czas ze stołka poderwał długą struganą rurkę. Wbił ją w usta i dmuchał z całej siły, lecz nic specjalnego się nie stało. Wyglądał żałośnie, jakby próbował magicznym gwizdkiem zakląć rzeczywistość, wybłagać o jakieś ostatnie życzenie, lecz gwizdek okazał się zepsuty. Erich przyłożył palec do ust, każąc starcowi się uspokoić, klęknął przy nim, z łatwością odgarnął jego wątłe ramiona i zanurzył miecz w piersi, sięgając serca.
Dieter w tym czasie badał zawartość kociołka. Samotnik gotował grzyby i kawałki mięsa, po wyglądzie jakiegoś cherlawego ptactwa nie wiele mniejszego od gołębi. Nie wyglądało apetycznie, lecz lepsze to niż nic, do takich wniosków doszedł przynajmniej Dieter kosztując zupy drewnianą łyżką.
-Nada się? – Spytał najmita stając nad jego ramieniem i wycierając zakrwawiony sztych o skrawek znalezionej szmaty.
Szmugler przełknął ciesz, przekąsił kawałek mięsa oraz grzyba, pokiwał głową z lewa do prawa i wzruszył ramionami.
-Sam spróbuj – oddał mu łyżkę i zaczął przeszukiwać półki na których stały małe drewniane miseczki. – Na mój gust może być, choć jestem tak głodny, że i surowego szczura bym zjadł.
Potrawka nie była najgorsza, choć szmugler miał rację, gdyby nie głód zmęczyliby ją z trudem. Erich zastanawiał się, czy ziemisty posmak to wina błotnistej wody z bajora, czy starzec w swym szaleństwie faktycznie dosypywał piachu do potrawy. Mięso było rozgotowane, włókniste i pozbawione większości smaku, zdecydowanie lepsze były grzyby i szczypta ziół, choć przegryzając kolejny kęs barczysty najmita wątpił czy pustelnik w ogóle mył składniki przed wrzuceniem do kotła. Piach zgrzytał mu w zębach, aż musiał popić wodą z własnego zapasu.
-Starczy nam na dzień... Coś znalazłeś?
-Suszone jagody – powiedział Dieter, grzebiąc w zawartościach miseczek.
Ustawił na ziemi plecak i zaczął go rozwiązywać, dochodząc do wniosku, że w chatce poza prowiantem, jest też trochę suchego drewna, szczególnie patyków i szczap, z których pomocą łatwiej rozpalą wieczorem ognisko. Rzemyki i sznurki też mogły się przydać, nawet jeśli tylko na dodatkową rozpałkę.
Chłodny wiatr ponownie zawiał z zachodu, od strony gór, zabierając ze sobą swąd nieczystej odzieży samotnika, ale za razem przynosząc zapachy z odległego bagniska. Między zapachem zepsucia, butwiejących kłód i gnijących liści, przewijał się także znacznie bardziej nieprzyjemny akcent, podobny do tego jakim cuchnęły odpadki za wiejską ubojnią w upalny dzień.
Ze strony grobli dobiegło ich bolesne pojękiwanie. Zajadając się potrawką zupełnie zapomnieli o młodym przewodniku, głód do tego stopnia stępił im zmysły. Dieter nie żywił urazy do Ericha za to co stało się wcześniej, ani najemnik nie kwapił się okazywać mu wrogości, w tamtym momencie byli dwójką ludzi, których łączyła potrzeba posiłku, przetrwania i zarobku. Wymieniali się łyżką bez słów biorąc kęs za kęsem i przełykając z trudem. Im bardziej nasycali żołądki, tym poczucie głodu coraz słabiej działało jak uniwersalna przyprawa. Paskudny smak mięsa gawronów, srok i wróbli ugodził w zmysły, wykrzywiając twarze i zmuszając do powstrzymania się przed oddychaniem, gdy łyżka znalazła się pod nosem.
Otto zebrał się jakoś i przywlókł do wejścia do chatki, masując głowę i szepcząc w ich stronę jakieś przekleństwa. Erich wstał, by zagrodzić mu drogę, lecz gdy rozwarł ramiona, dzwoniąc ostrzegawczo kolczugą, w chłopaka jakby wstąpiła nowa siła. Zacisnął mocno pięści dostrzegając martwego starca, którego blada twarz patrzyła się w sufit wielkimi przerażonymi oczyma. Wystrzelił przed siebie, zrywając się w stronę szmuglera pakującego znaleziska do plecaka. Przeleciał pod ręką najemnika zaskoczonego nagłą reakcją! Wpadł na czarnowłosego jak taran, przygniatając go do podłogi, razem wpadli na kociołek, resztka zupy wylała się gasząc małe ognisko i parząc Dietera w ramię, gdy wylądował w parującej kałuży. W oczach Otta pojawiły się łzy, zaciskał mocno szczęki, szczerzył zęby okładając swą ofiarę. Erich warknął groźnie, obrócił się w miejscu i z irytacją w głosie rzekł, wczepiając dłonie w ramiona chłopa i ściągając go siłą z Dietera po raz drugi:
-Zaczynasz mnie wkurwiać, oprzytomnij!
-Trzeba cię było zostawić związanego! – Wyryczał Otto prosto w twarz Dietera. – Byś spłoną z całą stodołą!
Erich z ledwością oderwał chłopaka, który nadal próbował sięgnąć szmuglera kopniakami. Nie mógł pogodzić się, że mimo śmierci, jaką przybysze przynieśli ze sobą do jego wioski, mimo wszystkiego co się stało, teraz on im zaufał i przyprowadził do chatki niewinnego odludka, którego zamordowali dla porcji potrawki z kilku wróbli, gawrona i grzybów. Szczególnie nienawidził Dietera, który w jego oczach popełnił znacznie gorszą zbrodnię, kupcząc życiem i obietnicą zarobku grając jedynie na swoją korzyść, w którego podłym uśmieszku widział, że użył chłopaka i najemnika by osiągnąć cel, by wywabić starca, by użyć chciwości Ericha do odwrócenia uwagi, a teraz miał czelność bez najmniejszego zastanowienia ograbiać domostwo zabitego. Ciało wciąż krwawiące nadal leżało w kącie, nawet nie zamknęli mu oczu. Otto mu tego nigdy nie daruje.
Wtem usłyszeli okrutny, niski i gardłowy ryk! Uderzył z nikąd, zaś zaraz za nim powrócił tajemniczy odór rozkładu. Dźwięk niósł się echem, dochodząc z każdej strony chatki.
Trójka podróżników nagle zamarła, jakby w niepamięć poszły waśnie, a zastąpiła je paniczna potrzeba ukrycia się, szczególnie, gdy do charkliwego porykiwania dołączyły dudniące kroki, powolne, lecz coraz bardziej wyraźne. Cokolwiek się zbliżało, brnęło przez rozlewisko, chlupot wody wokół nóg wtórował każdemu tąpnięciu o muliste dno. Erich nadal trzymał Otta, więc to Dieter powstał by wyjrzeć przez okno i to co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Siadł pod ścianą, zadyszał, a jego twarz pobielała.
-Troll... – wyszeptał.

Przylgnęli do ścian kuląc się, nakrywając czym tylko mogli i zamarli w bezruchu. Istota wyszła już na wysepkę, stała gdzieś nieopodal chaty pustelnika. Słyszeli jej głębokie sapanie i czuli makabryczny odór, od którego zachcieli zwrócić dopiero co skonsumowany posiłek. Wewnątrz mignął cień, przez krótką chwilę, gdy masywny stwór obszedł ludzkie siedlisko. Zdawało się, że na coś jakby czeka i niecierpliwi się coraz bardziej. Ciąg chrząknięć i warknięć przerywały jedynie głośne pociągnięcia olbrzymim nosem, gdy smakował powietrze. W oknie pojawiły się trzy olbrzymie paluchy zakończone pożółkłymi stępionymi szponami. Gruba niebieska i porowata skóra poprzecinana była zmarszczkami, oraz nabrzmiałymi pęcherzami, do tego ociekała wilgocią, zaś sama oblepiona była wodną roślinnością, która snuła się niczym cienka warstwa zielonkawej pajęczyny. Łapa zacisnęła się na drewnie, szarpiąc za ścianę, trzęsąc nią, do stopnia, gdzie cała chatka groźnie zadygotała strasząc zawaleniem. Monstrum zachowało nadzwyczajną delikatność, oczywiście jak na swoje rozmiary i siłę, co wielce ich zdziwiło. Przecież mógł obrócić chatkę na stertę luźnych szczap, dlaczego tego nie zrobił?
Znów zagrzmiały kroki, potwór obszedł kruche schronienie, wydawał z siebie dźwięki, które ktoś mógłby uznać za słowa, choć były krótkie, bełkotliwe i gardłowe. Nic im nie mówiły, natomiast ton był zupełnie inny. Wyrażał wzrastające niezadowolenie, gniew, jakby jego oczekiwania nie zostały spełnione.
Dieter spoglądał na Ericha, który właśnie przeładował kuszę. Najemnik ostrożnie wyciągnął z własnego bagażu miecz z prostą pochwą i wręczył go Dieterowi. Broń Stefana, która martwemu najemnikowi nie była już potrzebna. Co prawda na niewiele się mogła zdać w konfrontacji z trollem, ale to zawsze jakieś szanse. Dieter chwycił za miecz i sam spojrzał na plecak zostawiony nieopodal zgaszonego paleniska. Wymienił spojrzenia z najemnikiem ignorując przy tym Otta, który siedział cicho wtulając plecy w ścianę, z lęku o własne życie wolał nie robić hałasu.
Dieter skinął głową w kierunku zwłok starca, a następnie w stronę jednego z okien. Erich przejechał dłonią po wygolonej głowie, zastanawiając się, co też szmugler chce mu przekazać, po czym od razu zrozumiał. Dieter następnie wskazał na siebie i na swój plecak, oraz póki co, otwarte okno za jego plecami. Monstrum stało przed wejściem, znaczy ich ucieczka nie byłaby możliwa bez wpadnięcia w łapska trolla. Musieli skakać przez okno i liczyć na to, że stwór zainteresuje się zwłokami po przeciwnej stronie.
Był gotowy, podobnie i najemnik. Na wszelki wypadek nakreślili znak młota na piersi i kilka innych, błagając bogów o pomoc. Erich na skinienie głowy wstał i szybko doskoczył do starczego truchła. Podniósł je, przerzucił przez ramię niczym wór mąki i nim bestia zainteresowała się hałasem, wypchnął ciało przez okno, choć dość nieporadnie.
Rozległ się ryk! Masywne stopy istoty znowu zadudniły w podłożę, gdy ten podszedł zbadać ciało. Chrząknięcia, mlaśnięcia i podobny bełkot, gniewny ton, porykiwania, monstrum zdawało się być niepocieszone świeżo obwąchanym znaleziskiem. W tym samym momencie Erich i Dieter ruszyli się ratować doskakując do przeciwnych okien. Były na tyle przestrzenne, by nawet barczysty najemnik mógł się przez nie przecisnąć, więc jako pierwszy znalazł się po drugiej stronie. Dieter zarzucił plecak na ramię, lecz nim wziął się do ucieczki wyciągnął z rękawa obiekt, jaki ukrył wcześniej – swój kozik, mały wierny nóż. Pochwycił go, gdy Otto zaatakował jakiś czas wcześniej, a gdy Dieter dołączał znaleziska do bagażu, chłopak był jednak zbyt szybki i nie zdołał użyć ostrza.
Nastąpiła jednak nowa okazja, gdyż zaraz za Erichem przez okno wspinał się młody chłop. Szmugler zmarszczył groźnie brwi, doskoczył do niego nim Otto zdołał się wspiąć wyżej. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści noża, zaś silnym szarpnięciem za ramię, odciągnął chłopaka od okna. Nim ten zdążył się obrócić, czy choćby pojąć co się dzieje, Dieter zanurzył nóż głęboko w jego nodze! Ostrze nie było długie, ale miało ostry sztych, w sam raz do dźgania, zaś smukły opryszek dobrze wiedział, gdzie żgać najlepiej. Ugodził go w przegub na wysokości kolana, sięgając żył i ścięgien! Otto zaryczał targany okropnym bólem! Noga od razu się zaczęła uginać, a wtedy Dieter ugodził w przegub drugiej nogi, skutecznie go podcinając i zrywając ścięgna, oraz otwierając okropne krwotoki!
Chłopak wył w niebogłosy! Jego ból był tak straszliwy, że z okolicznych zarośli zerwało się ptactwo! Dieter nadal go podtrzymywał. Szybko podprowadził pod nieodległe drzwi, pchnął przed siebie i sprzedał kopniaka prosto w plecy, tak, że okaleczony chłopak wyleciał przed chatę i ponownie zarył twarzą o błocko.
Obrócił głowę, by splunąć pożółkłą trawą i grudami ziemi, i właśnie wtedy zobaczył monstrum, które z zaciekawieniem wlepiało w niego wzrok. Istota miała krótkie szerokie odnóża, ledwo odstające od podłoża i ogromne nabrzmiałe brzuszysko, jej tors, nienaturalnie długi, piął się i górował nad skromnym domostwem, zwieńczony umięśnionymi barkami, z których zwisały groteskowe ramiona sięgające ziemi, oraz szeroka potworna głowa. Dwa kły nachodziły na górną wargę, wyrastając z szerokiej szczęki, która jednym kłapnięciem rozpołowiłaby z łatwością torsu rosłego człeka. Długi spiczasty i lekko haczykowaty nos odstawał od twarzy, mieszcząc się między brunatnymi kłami. Pociągłe błoniaste  uszy odstawały po obu stronach czerepu, zaś spod grubych brwi świeciły maleńkie jasne ślepia osadzone głęboko w przerośniętej czaszce.
Otto wrzeszczał w panice, niczym dziecko postawione przeżywające najgorszym koszmarem, którego nie może rozwiać siłą umysłu, niezależnie jak bardzo się starało. Paraliżował go strach, serce waliło jak dzwon, gdy niebieskoskóry potwór oblepiony wszelkiego sortu ścierwem z dna mokradeł, wyciągnął ku niemu rękę. Chwycił małego Otta za nogę i podniósł do góry, zaś wrzeszczący człowieczek nic tylko wierzgał i wrzeszczał. Krew spływała teraz w dół nóg zalewając w końcu twarz chłopaka, który śmierdzący oddech swej zguby czuł na karku. Troll zbliżył go do swej twarzy, obrócił z ciekawością łeb na jedną stronę, a potem na drugą, oglądając sobie znalezisko, obwąchując je. W desperacji Otto sięgnął po tłuczek zatknięty za pas i szerokim wymachem zdzielił stwora prosto w twarz, zadzierając przy tym nos długi jak jego przedramię.
Stwór wzdrygnął się! Warknął i odsunął od siebie rzucającego się człowieka. Zmarszczył groźnie brwi, po czym wziął młodzianem zamach jak szmacianą lalką i grzmotnął nim prosto w ziemię! Kości chrupnęły, przestał wrzeszczeć, ciało zwiotczało, zaś troll machnął jeszcze dwa razy, niczym cepem. Zakrwawiony ochłap nie przypominał już tego czym młody przewodnik niegdyś był. Zamieniony w groteskowy worek luźnego mięsa i poskręcanych kończyn ponownie powędrował pod nozdrza trolla, który powąchał zdobycz, z zadowoleniem chrząknął i wgryzł się w ciało, odrywając spory kawał, pozwalając wnętrznościom wylać się do bajora.

Erich i Dieter przylgnęli plecami do ściany chaty wsłuchując się w makabryczne dźwięki. By uciec musieliby przeprawić się przez rozlewisko, co było niebezpieczne, lub też przeczekać, aż stwór okrąży dom, czy zaspokojony powróci skąd przyszedł. Póki co byli w potrzasku, mógł obejść chatkę, lub też przejść przez nią gdyby tylko chciał. Mieliby szansę przebiec i być może uciec przez groblę i między drzewa.
Wtem Dieter zauważył, że z daleka, z brzegu płytkiego jeziora, stoi na krawędzi lasu jakiś człowiek i ze spokojem się im przygląda. Dzieliła ich odległość blisko sześćdziesięciu jardów, a mimo wszystko nie ukrywał się przed stworem. Wysoki i szczupły siwowłosy mężczyzna odziany w ciemnozielone szaty chronił pierś skórzaną kurtą, w dłoni dzierżył długi łuk, zaś w miękką glebę przed sobą wbił trzy strzały. Twarz szpecił duży garbaty nos, oraz rysy ciągłego rozgoryczenia akcentując niesmak wyrażany przez wykrzywione wargi. Przez zmrużone powieki i zmarszczone brwi, wydawało się, że miast oczu, do patrzenia używał wąskich szczelin. Krótkie siwe włosy zaczesane miał na kark, na dość żołnierską modę.
Wyciągnął z kołczana kolejną strzałę, napiął łuk i wypuścił pocisk! Ten ze świstem minął chatkę i wbił się w cel. Troll zaryczał srogo, tupnął kilka razy i walnął piąchami w glebę! Łucznik gwizdnął głośno i machnął ręką na kryjących się ocalałych, po czym wystrzelił kolejną strzałę, godząc stwora prosto w pulsującą grdykę!
Rozwścieczone monstrum ruszyło, minęło ich schronienie, i rozpoczęło przeprawę przez mokradło w stronę samotnego strzelca, który wyciągał kolejne strzały, z pozornym spokojem szpikując bestię. Erich i Dieter wykorzystali chwilę i obiegli chatkę, rzucając się przez groblę w stronę brzegu.
Tym czasem samotny strzelec naprężał cięciwę by wypuścić następną strzałę. Troll brnął przez wodę grzebiąc stopami w mule, pchał przed sobą fale i rozchlapywał dotąd spokojne wody. Łapska chwytały za strzały, próbował je wyciągnąć ze skóry, powiększając rany od stalowych zadziorów. Gdy jednak je wyszarpał, tkanki powoli zasklepiały się, jakby mięśnie trolla tworzył podgrzany wosk.
Strzała ze świstem trafiła w oko bestii, na co ta złapała się za twarz, zaczęła jęczeć, próbowała wyrwać pocisk, lecz tylko spotęgowała ból. Troll miotał się, pięść tłukła na oślep, gdy biegł przed siebie, szarżując na pozycję człowieka. Ten przeszedł do ostatniej serii, by skrócić czas między strzałami, podrywał strzały wbite wcześniej w ziemię i słał je prosto w ryczącą gębę. Jedna przeszyła nos, druga zgrzytnęła po czaszce, ześlizgując się bez wyrządzenia większych szkód, ale za to ostatnia wpadła potworowi w otwartą paszczę, wychodząc po stronie karku i grzęznąc w przełyku. Myśliwy zebrał się do ucieczki, mimo zaawansowanego wieku, poruszał się z szybko i bezbłędnie, wiedząc gdzie stawiać kroki, by nie poślizgnąć się lub zagłębić w jakąś błotnistą połać ziemi.
Troll dobiegł wreszcie tam, gdzie stał człowiek i próbował na oślep go zmiażdżyć. Pięść biła w drzewa, łamała bardziej wiotkie konary, lecz nie dosięgła żywego celu. Troll odsłonił twarz i zauważył, że jest sam, nikogo w pobliżu. Spróbował pociągnąć nosem, lecz strzała wbita w nozdrze zalała już gardziel krwią, sprawiając tylko więcej bólu. Potwór usiadł na ziemi i jęcząc boleśnie wyciągał strzały z cielska.

***

Rodgier zastanawiał się jak podejść dwójkę uciekinierów. Nie wyglądali na potulne baranki, a co też mogli robić w chacie starego dziwaka, Waltera? Przyglądał im się spomiędzy krzaków i wysokich konarów, stojąc na zwalistym głazie blisko sto jardów dalej od ich tymczasowego miejsca wypoczynku. Wojak go tak bardzo nie niepokoił, ot zwyczajny zbrojny, który w dziczy zdawał się być zagubiony bardziej niż kura zamknięta w chlewie. W jednej dłoni dzierżył miecz, zaś w drugiej tarczę, jakby to miało mu pomóc w przypadku zasadzki. Ten cherlawy czarnowłosy kompan bardziej go nurtował, zdawał się być równie nie na miejscu, a mimo to jakby przewodniczył, kontrolował sytuację. Mówił coś wygolonemu osiłkowi, zaś ten ciągle kiwał mu głową. Po chwili przysiedli na mokrej trawie i odetchnęli z ulgą, zaś Rodgier postanowił, że podejdzie bliżej i zapozna się z nimi. Miał niewielu gości w swej robocie, zaś ci zagubieni mężczyźni zdawali się co nieco wiedzieć o świecie. To oczywiście była optymistyczne dedukcja, lecz fakt, że byli tak bardzo nie na miejscu i tak bardzo do siebie nie pasowali, świadczył, że mogli mieć dość ciekawe historie. Zbiedzy? Całkiem prawdopodobne. Kto przy zdrowych zmysłach podróżowałby z dala od traktu i to jeszcze na takim wygwizdowie, gdyby nie chciał się ukryć przed patrolami?
Podniósł z ziemi kamyk i cisnął go daleko od siebie. Odbił się od drzewa, zaszeleścił w ściółce, a oni nawet tego nie drgnęli, nadal dysząc ciężko i odpoczywając, gaworząc między sobą. Byli głusi jak pnie, pomyślał stary myśliwy. Podejście do nich nie powinno sprawić problemu. Chwycił mocniej swój łuk i zaczął podchody.

Erich odgonił muchę, która latała w koło jego twarzy nie pozwalając mu odpocząć, ciągnęło ją do wilgoci, do kropli potu ściekających po zarośniętym już policzku i szyi. Jego towarzysz dyszał równie głośno, zrobił się cały czerwony, będąc u skraju wycieńczenia. Żłopali z manierek by ostudzić się odrobinę.
-Troll... – sapnął Dieter ocierając pot z czoła. – Skąd się wziął troll?
Erich wzruszył ramionami. Nie znał się na monstrach, ale nie chciał wyjść na laika. Kiedyś o nich słyszał, widział łeb jednego, gdy jakaś wyprawa upolowała bydlę i przyniosła do mieściny pochwalić się i odebrać nagrodę, ale nigdy nie widział trolla w całej okazałości, prawdopodobnie w ogóle by nie rozpoznał bestii, może wziął ją za jakiegoś olbrzyma.
-Spotkałeś już kiedyś takiego stwora? – Pytanie od najemnika brzmiało raczej jak stwierdzenie. Dieter rozpoznał bestię od jednego spojrzenia i bez większych problemów.
-Tak – szmugler skinął głową. – Pod Marienburgiem. Była bitka na północnym brzegu Reiku kiedy podróżowałem do Eilhart. Ciała wrzucali do rzeki, spływały przez kilka dni i wywabiły jednego trolla. Wyławiał trupy z wody, gdy nasza karawana przejechała nieopodal. Ciemno było, to nawet nie zauważyliśmy, bo on był po szyję w rzece. Jakiś kretyn wpadł na pomysł, żeby przeszukać te zwłoki, bo może mają jakieś kosztowności, pamiątki, czy choćby po monecie w bucie. Podszedł do sterty na brzegu, którą troll sobie pewnie usypał z wyłowionych i zaczął się dobierać. Jak bydle zobaczyło, że ktoś mu grzebie przy żarciu, wkurzył się, wypadł na brzeg i na nas...
-Zatłukliście go?
-Nie wiem co z nim zrobili, ja spieprzyłem przed siebie, byle dalej. Trzy dni później byłem w Eilhart, ale po nich ani śladu. Może zawrócili do Marienburgu, może przyszli później – skwitował, wzruszając ramionami. – Trudno zapomnieć widoku trolla.
Nastała kolejna długa pauza, w powietrzu wisiał temat Otta, lecz żaden nie chciał go poruszać. Najemnik spodziewał się, że prędzej czy później musieliby rozwiązać sprawę ich konfrontacji i gdzieś w głębi czuł wdzięczność, że to nie on musiał chłopaka znowu stłuc, związać lub nawet zabić, choć z drugiej strony był mu winny życie... Miał jakąś tam moralność, jakiś kręgosłup zasad, prostych, można by rzec „zbójeckich”, ale jako najmita spłacał długi i oczekiwał, że te będą spłacane wobec niego. Wciąż słyszał to żałosne, bolesne wycie mrożące do głębi duszy, musiał chlusnąć sobie wodą w twarz by się uspokoić.
-Powinniśmy się zbierać, może iść naszym tropem – rzekł Erich wstając z ziemi i przeciągając się.
-Nie jest aż tak głupi – odezwał się czyjś głos ze strony pagórka nieopodal.
Szczęknęła stal, Dieter złapał za kuszę, a najemnik, ściągając mocno brwi, spodziewając się kolejnych nieszczęść, zastawił się tarczą.
-Raz wam uratowałem żywota – ponownie odezwał się silny i szorstki głos, opanowany, chłodny oraz niski, jakby wygrywany dzwonem w ludzkiej gardzieli. – Drugi raz mogę tego nie zrobić.
-Ktoś ty?! – Krzyknął Dieter rozglądając się po zaroślach. – Pokaż się!
-Po pierwsze, synku, odłóż tą kuszę, bo komuś jeszcze oko wydłubiesz, a po drugie to nie drzyj tak mordy jeśli nie chcesz zwabić trolla. Jak go zostawiłem był całkiem wkurwiony, pewnie was teraz szuka.
-Strzelec? – Erich spytał po chwili opuszczając niżej sztych miecza. Dobrze zdawał sobie sprawę, że jeśli ten podszedł ich tak blisko, a łukiem władał po mistrzowsku, mógłby ich zdjąć jak śnięte kuropatwy. Skoro tego nie zrobił nie powinien mieć złych zamiarów, a skoro tak, to oni, jako ludzie myślący, nie powinni mu pomagać owych zamiarów zmieniać. – To ty byłeś? Tam, nad rozlewiskiem?
-Mieliście kurewskie szczęście – odpowiedział głos, jakby przesuwając się wokół ich małego zagłębienia. – Gdyby nie te krzyki w ogóle nie podszedłbym zobaczyć co się dzieje...
-Ach, tak. To był nasz towarzysz – stwierdził Dieter, także dochodząc do podobnych wniosków co Erich i opuścił kusze. – Troll go dorwał, próbowaliśmy mu przemówić do rozsądku, żeby został i był cicho, ale ten strachał się zbytnio. Spanikował i próbował uciec.
-Próbowaliśmy go powstrzymać – Erich podjął kłamstwo rozumiejąc do czego zmierza kompan. – Ale prawie narobił w portki, nie było siły, albo by nas wszystkich zdradził, albo...
Mężczyzna wyszedł wreszcie zza jednego z drzew, okazało się, że podszedł ich bliżej niż się spodziewali. Ten sam, wysoki, szczupły, o srogich ostrych rysach, garbatym nosie i ledwo widocznych oczach. Trud było rozpoznać, w jakim jest nastroju, jako, że usta wygięte miał w grymasie wyrażającym wieczne zniesmaczenie, jakby od dziecka poili go jeno mlekiem zsiadłym i karmili kwaszoną kapustą.
-Tedy słuchajcie... – rzekł przybysz. – W stronę traktu iść to rzecz głupia, jak kto w z bestiami nie obeznany. Rozeźlony ten troll, bydle może wygląda na głupie, ale swój rozum ma, ciągnie go tam, gdzie ludzie mogą uciekać. Wie, którędy łażą i jeśli znam się na ich przeklętym rodzaju, a znam się, to będzie się tego wieczora przy szlaku zasadzał, czekał, aż zwietrzy wasz zapach. To nienawistne monstra.
-To gdzie mamy iść? – Erich schował miecz uspokojony faktem, że przybysz swą broń przewiesił rzez ramię.
-Powiedziałbym, że powinniście zawrócić, ale nie wyglądacie na takich, którzy mogą sobie na to pozwolić. Nie gnałoby was po lasach tak daleko od gościńca... – Mężczyzna pomasował się po szczęce namyślając nad ich losem, przeszedł kilka kroków, jakby zamierzając ich obejść i zmierzyć wzrokiem. – Możecie nadłożyć dzień, żeby dojść pod Serrig, a potem gdzie tam sobie idziecie. Mógłbym pokazać wam drogę, ale wiecie, ręka rękę...
-Ile? – Spytał Dieter bez ogródek, chcąc mieć to wszystko za sobą i dotrzeć wreszcie na miejsce.
-Mi pieniądze nie potrzebne – tajemniczy strzelec machnął ręką. – Ale moglibyście mi w jednej sprawie pomóc. Nie lękajcie się, żaden to podstęp. Muszę w tej puszczy siedzieć, a za razem trzeba mi dostarczyć wiadomość. Skór mam do sprzedania, a że Cesarz polowanie na wojnę zarządził, to zwierza przetrzebiło. Wilki i niedźwiedzie głodne, grasują częściej i dalej wychodzą, jedzenia szukają. Szkoda zmarnować okazji, a mam dobre miejsce upatrzone gdzie taka spora wataha grasuje.
Słuchali go oceniając, czy warto mu zaufać. Nie godzili się od razu, zważając na wszystko co do tej pory się stało, lecz z drugiej strony nie zaatakował ich, choć mógł. Kolejne pytanie brzmiało: Czym byle leśny myśliwy może im zaszkodzić? To przecież nie wysoko urodzony szlachcic, który wikła ludzi w sieci intryg jak mu się rzewnie podoba, to nie zależności wielkich majątków, stare znoje i wendety. Dostarczyć wieść, że skóry są gotowe do sprzedania? To nie powinien być większy problem.
-Jak cię zwą?
-Rodgier.

***

Zadanie było proste, przekazać, że dziesięć wilczków już oprawionych, a kolejna partia wkrótce dołączy. Rodgier towarzyszył im do wąskiego szlaku, którym w sezonie ściągano drewno z wycinki. Nazwanie ścieżki szlakiem było raczej żartobliwe, gdyż iść się nim nie dało. Pnie wyryły długie koryto, którym po opadach ściekała woda, więc próba postawienia tam stopy mogła się skończyć nawet skręceniem stawu, ale przynajmniej mieli jakąś wytyczną i nie musieli iść na oślep. Szlak rzekomo miał prowadzić do rzeki, którą spławiano kłody w pobliże większych mieścin. Po drodze mieli minąć posterunek, w którym urządzili się handlarze skupujący od okolicznych myśliwych skóry i mięso. Na te potrzeby zaadoptowali sobie jedną ze starych wież sygnałowych, postawionych po krótkim, acz burzliwym konflikcie z Bretonią, choć od dawna nieużywanych. Rodgier odłączył się i ruszył na zachód, w stronę gór, polować póki dzień był jeszcze młody i póki zwierzęta się nie oddaliły, zaś Erich i Dieter czuli, że szczęście zaczyna do nich wracać. Napotkali w końcu jakąś życzliwą duszę, która ocaliła im życie, poprowadziła z dala od rozlewisk, skierowała na stabilny szlak, który prowadził w konkretną stronę, a w dodatku w powietrzu czuć było górski chłód, żywiczne gałęzie, świeżość iglaków.
Było południe, słońce uśmiechało się na podróżników spomiędzy chmur, dzieląc się odrobiną przyjemnego ciepła. Na dobrą sprawę mogli dalej spróbować szczęścia i w ogóle zapomnieć o Rodgierze, zignorować prośbę i zwyczajnie pójść do rzeki, rzeką w dół, w pobliże oryginalnego traktu i już byliby na miejscu, ale nic nie zaszkodziło odpłacić za przysługę, tym bardziej, że towarzystwo dobrego tropiciela i celnego łucznika mogło się jeszcze przydać. Zauważyli wreszcie ruiny zewnętrznych murów przebijające spomiędzy sękatych pni. Miedzy głazami ciągnęły się żyły mchów, jakby palce ziemi chciały budowlę zagarnąć i wciągnąć z powrotem pod powierzchnię, z murów także niewiele zostało. Choć właściwa wieża, zwężając się ku zielonym koronom, niknęła w nich i wyrastała odrobinę dalej, z jednej strony zbudowano coś co przypominało skromny fort lub raczej posterunek. Tam, gdzie brakowało kamieni i zaprawy miejsce zajęło drewno. Gdy podróżni zbliżyli się schodząc ze szlaku dostrzegli także, że dziedziniec został poszerzony, przez palisadę wznoszącą się po obu stronach kamiennego umocnienia, oraz dodatkowe strażnicze wieże z ociosanych pali.
Przyglądał im się jeden strzelec, wyglądał na najemnika, prawdopodobnie zatrudniony przez kupców, jak pomyśleli sobie Dieter z Erichem. Zarośnięta gęba wyciągnęła się, gdy jegomość ziewnął, przeciągnął i krzyknął coś do obozowiczów. Stał w rozchełstanej brunatnej koszulinie, opierał się o poręcz swej uniesionej budki i uśmiechał w ich stronę, co odrobinę zaniepokoiło Dietera. Przeszli spokojnie przez uchylone drewniane wrota i spostrzegli, że mieszkańcy małego fortu leżeli sobie wokół ognisk i zażywali odpoczynku. Nie kwapili się do nich podejść, a przynajmniej większość, która ucinała sobie pogawędki, konsumowała mięso pieczone nad paleniskami, czy żłopała trunki z bukłaczków i glinianych  dzbanków. Dwójka ramoli zainteresowała się przybyszami, wydawali się stanowić straże na faktycznej warcie, choć nie okazywali ani krzty profesjonalizmu. Jeden, przysadzisty człek, od którego wionęło siwuchą gorzej niźli od wioskowego opoja, podszedł bliżej, podciągnął portki i podrapał się po zarośniętej gębie. Koszuli zdawał się nie posiadać, zaś owłosiony naturalnie tors okrywała skórzana kamizela, oraz przewieszony na niej skórzany fartuch zaplamiony krwią. Drugi, bardziej postawny, barczysty i szorstki niczym Erich, zbliżył się dumnie eksponując pierś. Odziany był bogaciej, karmazynowa koszula zdawała się trochę zbyt luźna, jakby szyta na jakiegoś tęższego szlachcica, zaś pludry zbyt ciasne, opinające się mocno na umięśnionych kończynach. Przy pasie miał toporek, na którym ułożył dłoń, krzaczaste brwi uniosły się dźwigając wełniany czepek, także nie pasujący do ogólnego stylu. Był cały utytłany, plamami od napitków, od ziemi, od tłuszczu i potu, jakby higiena osobista kojarzyła mu się z jakimś choróbskiem.
Osiłek stał i puszył się, wyzywająco prężąc klatkę, na co Erich zareagował ze spokojem,  wsparł się pod boki, zadzwonił rynsztunkiem i kolczugą, spoglądając na draba z góry i skutecznie studząc jego niezdrowe intencje.
-Czego chcą? – Spytał ten niższy.
-My tylko przechodzimy – rzekł Dieter. – Ale nas zaczepił jeden traper, żeby wam wiadomość zostawić.
Gdy kompan przemawiał, najemnik zaczął się lekko niepokoić. Przeczucie podpowiadało mu, że coś było nie w porządku, że coś przeoczył. Jegomość przed nim, z którym mierzył się wzrokiem, miał przez ramię przerzuconą krótką pelerynę, a spinająca ją brosza okryta była szarym futrem. Z początku wziął to za normę, jeśli zajmowali się handlem skórami, to nie dziwota, ale im dłużej przyglądał się reszcie mężczyzn w obozowisku, a był ich tuzin, każdy miał przynajmniej jedną część garderoby ozdobioną w podobny sposób. Tajemnicze szare futro, czy to na klamrach, czy na czapach, jeden miał nawet kapotę z głową psowatego drapieżnika na ramieniu.
-Od tego myśliwego Rodgiera – kontynuował Dieter. – Kazał przekazać, że dziesięć wilczków już oprawiona, wkrótce będą kolejne.
Erich nie zdążył go powstrzymać, towarzysz nie miał pojęcia w co też ich wmanewrowano. Słowa o łowczym i wilkach zadziałały na nich jak płachta na byka. W całym obozowisku zrobiło się cicho, blisko dwanaście par oczu przewierciło ich wzrokiem. Niektórzy powstali i zaczęli się powoli zbliżać, jeden pospieszył do wierzy, dobijać się i wzywać szefa.
Dieter przełknął głośno ślinę, właśnie zaobserwował to co bystrzejszy i bardziej wyczulony wzrok najmity wyłapał szybciej. Z wierzy wyszedł wreszcie postawny przywódca, chłop o słusznych gabarytach, odziany w wilcze futra. Poza skórzanymi butami i podwiniętym kapeluszem, każda część garderoby mieniła się żelazną szarością. To nie były jakieś łachmany i wstawki, ale szyty na zamówienie szykowny komplet: kurta, spodnie i peleryna, tam gdzie się dało wykończona bydlęcą skórą i srebrem guzików. Twarz obrastała gęsta sztywna broda, zaś w lewym oku błyszczało bielmo. Palił sobie fajkę spokojnie zbliżając się do nich.
-Rodgier ich przysłał – rzekł osiłek mierzący się z Erichem na rozmiary. Teraz, gdy miał za sobą całe obozowisko sprawy wyglądały inaczej. – Chyba się wyjaśniło gdzie chłopaków wcięło.
-Ejże – zaczął Dieter. – My tylko szliśmy przez las, ten Rodgier nas zaczepił. Chciał, żebyśmy przekazali wiadomość, to wszystko, my nic nie wiemy kto on i co on.
Uniósł ręce i dał krok w tył, co było zdecydowanym błędem. To nie byli żadni kupcy, a najzwyklejsi bandyci, wleźli do ich „legowiska” jak baranki idące na rzeź, najważniejsze w takich pertraktacjach, to nie okazywać słabości i strachu, a to niestety okazał szmugler. Dla Ericha sytuacja szybko się waliła, znowu rozejrzał się po obozowisku. Mężczyźni na wieżach strażniczych nadal nie załadowali kusz, pewnie sądząc, że z taką przewagą liczebną tylko idiota próbowałby uciekać. Zatem mieli jakąś szansę. Najważniejsze by nie dać się okrążyć i oddalić poza zasięg kusz, potem jakoś pójdzie z odrobiną szczęścia. Przeżyli spotkanie z trollem, ale przeciw sobie mieli trzynastkę zakapiorów obeznanych w łupieniu i mordowaniu. Ich przywódca miał dodatkowo za pas zatknięte dwa pistolety, Erich miał nadzieję, że nie były załadowane, a sami uznają, że nie warto na nich marnować kul.
-A co robiliście tak daleko od traktu, co gołąbeczki? – Spytał herszt szajki, śmiejąc się z nich pod nosem. – Grzyby zbieraliście?
Nie odpowiadali, Dieter czuł, że sytuacja wymyka się im spod kontroli, więc wolał nie pogorszać sprawy, tym bardziej, że nie chciał podsuwać bandytom pomysłów. Wódz podszedł bliżej, i nonszalancko otrzepał dłonie.
-Pomińmy te ceregiele – zarządził i wskazał palcem czarnowłosego szmuglera. – Chudzina pokazuje co ma w plecaku, a dryblas rozbiera się do gaci.
Dieter panicznie spoglądał na Ericha, jakby szukając u niego rady, w końcu był najemnikiem i winien znać się na takich rzeczach, zaś Erich podjął jedyną rozsądną decyzję w danej sytuacji. Jednemu lub dwóm na raz pewnie dał by radę, ale tuzinowi?
-Chodu! – Krzyknął i razem z kompanem ruszył przez wrota ku absolutnemu zdziwieniu szajki, która nie sądziła, że ktoś komu życie było miłe postanowiłby uciekać. Ruszyli za nimi dobywając broni i goniąc lasem w kierunku starego szlaku wycinkowego.
Kusznicy na strażnicach dopiero co naciągali cięciwy, i gdy nasadzili bełty, uciekinierzy byli na tyle daleko, by sękate pnie skutecznie chroniły ich sylwetki. O to właśnie Erichowi chodziło, wiedział, że gdyby się poddali i oddali cały dobytek mogliby liczyć na puszczenie wolno, ale tylko wtedy, gdyby napadli ich na jakimś gościńcu.  Żadna szanująca się banda oprychów nie wypuściłaby nawet misjonarza ze swojej kryjówki, jeśli istniał choćby cień możliwości, że ten mógł o donieść o ich pozycji lokalnemu garnizonowi. Rozbroiliby ich, oskubali z kosztowności, a potem wypatroszyli. W ten sposób zachowali przynajmniej broń.
Za ich plecami sypały się obelgi i groźby, dla rozwścieczonych bandytów wybryk podróżników stanowił istną potwarz. Przyszli na ich teren, przynieśli groźbę, a jeszcze mieli czelność kpić sobie z nich i uciekać?
-Nazad, psy! – Krzyknął za nimi brodacz. – Brać ich! Brać, kurwa! Kto kurwiego syna nie zdzieli zanim reszta zatłucze, temu sam łeb odstrzelę!

Skakali nad korzeniami, odbijali się od pni i przebiegali na oślep przez krzaki, byle tylko utrudnić pościg, czy uniemożliwić trafienie. Huknął jeden z pistoletów! Kula wbiła się w pień nieopodal głowy Ericha wyrzucając chmurę drzazg i odłamków, gdy ten przebiegał na krawędź przesieki. Dzierżył tarczę i miecz w dłoni, obok niego biegł Dieter, razem przeskoczyli nad rowem wydartym w szlaku i na komendę najemnika, zatrzymali się. Zastawił się tarczą i czekał nieopodal drzewa, zaś przerażony Dieter ściągnął z ramienia kuszę i zaczął ją ładować.
Bandyci musieli rozdzielić swe siły. Część została w obozie, część była już przy szlaku, zaś część jeszcze biegła, bez ładu i składu, bez konkretnej formacji, po prostu każdy spieszył za rozkazami szefa jak mógł. Opój, który był za razem kuchtą i zajmował się patroszeniem zwierząt biegł jako ostatni. Musiał zrzucić fartuch, gdyż ten zbytnio przeszkadzał w biegu. Jego towarzysze byli daleko na przedzie, a on się ociągał. Zerwał z brzucha fartuch, cisnął nim w ziemię i zaciskając dłonie na toporkach już obrócił się w kierunku pościgu, już wziął dwa kroki, gdy przez oczodół przeszedł spiczasty grot! Z potylicy wystawała długa strzała. Ciało zwaliło się na ziemię pozbawione życia, a nim dalszy w szajce rozbójnik zdążył się obrócić by zobaczyć czemu kamrat zwleka, następny pocisk przeszył ze świstem powietrze... Skąd przyleciał, nie zauważył, a chwilę później krztusił się krwią i gulgotał usiłując wezwać pomoc, gdy przez grdykę przeszedł zimny metal.
Złapał za strzałę wystającą z szyi, opadł na kolana, próbował ją wyrwać i nim stracił przytomność usłyszał jeszcze jeden świst, oraz szelest listowia.

Do Ericha podbiegł osiłek, przeskoczył na drugą stronę koryta w szlaku, a wtedy najmita lekko naparł tarczą. Wybrał krawędź szlaku nie bez powodu, to jedyna naturalna pułapka, którą mogli wykorzystać na swą korzyść. Bandyta, który chciał go dopaść musiał przeskoczyć na drugą stronę, lecz jednocześnie Erich nie zostawił mu dostatecznego miejsca na dogodne lądowanie. Chwiał się na krawędzi, tracił równowagę, zaś najemnik, delikatnie napierając, tarczą zmusił napastnika do instynktownej pracy ramionami. Przewracał się na plecy, ręce miast zadawać ciosy wirowały w powietrzu i wtedy Erich dźgnął mieczem prosto w trzewia. Mógłby tak załatwić jeszcze jednego lub dwóch nim się połapią, ale dalej będą musieli improwizować.
Dieter posłał bełt w nadbiegający tłum i trafił kogoś w nogę. Bandzior siadł na ziemi i złapał się za ranę, kuląc z bólu, sycząc i klnąc. Zaczął naciągać cięciwę, gdy para oprychów skoncentrowała się właśnie na nim. W między czasie Erich próbował ocenić, który z trójki twardzieli doskoczy doń pierwszy i którego najlepiej skontrować.
Zastawił się przed nadlatującym ciosem. Jeden z nich zamachnął się korbaczem, kolczasta kula zazgrzytała na drewnianej płycie, a z przeciwnej strony już nadlatywał topór. Erich odgiął tors i pozwolił by ostrze minęło go o zaledwie kilka cali. Sam zrobił wypad, próbując ciąć mieczem w odpowiedzi. Wiedział, że nie sięgnie celu, ale przynajmniej zmusił bandytę by ten odrobinę się cofną, tracąc równowagę. Stopa osiłka ześlizgnęła się do koryta, gdzie ugrzęzła podczas gdy całe cielsko jeszcze leciało w tył! Kość chrupnęła, gdy noga w kostce napastnika wykręciła się poza granice wytrzymałości. Zawył z bólu i wypuścił broń, usiłując wyrwać stopę z koryta. Ostatni z trójki nacierających zauważył sztuczkę Ericha i odskoczył w tył. Spróbował go obiec, zajść większym łukiem, gdzie byłby poza zasięgiem najemnika.
Dieter w tym czasie spanikował, wystrzelił z kuszy i nie trafił, zaś goniła go para wściekłych drabów. Przyciskając kuszę do piersi rzucił się głębiej w las. Erich się temu beznadziejnie przyglądał próbując odeprzeć kolejne ataki. Od boku już nadbiegał przeciwnik, gdy ten parował ciosy korbacza tarczą. Wtem, dosłownie z nikąd, oprych wymachujący kolczastą kulą na łańcuchu osunął się na jego tarczę. Najemnik ze zdumieniem zauważył, że ze skroni wroga wystaje strzała. Po chwili kolejny świst i huk wystrzału w odpowiedzi. Po drugiej stronie szlaku, herszt szajki kuśtykał w kierunku powalonego pnia, w jego dłoni dymił jeszcze pistolet, zaś w krwawiącej łydce tkwił pocisk z długiego łuku.
-Do mnie, patałachy! Do mnie, kurwa! – Warczał jak ranny wilk. Erich w tym czasie obrócił się ku nadbiegającemu bandycie, i starł z nim stal.
Jak podejrzewał, w pojedynkę nie byli aż tak straszni. Fechtunek pozostawiał wiele do życzenia, widać, że szkolili się na karawaniarzach, napadaniu kupców i wieśniaków, nie mieli fachowego żołnierskiego wyszkolenia. Erich zbił miecz swą bronią, a następnie grzmotnął krawędzią tarczy w bulwiasty nochal przeciwnika, rozkwaszając go jak dojrzałą śliwkę. Tym samym zamachem odtrącił uzbrojone ramię, zbliżył się jeszcze bardziej, nogą podciął i wywrócił bandziora, wszystko w jednej płynnej serii ruchów. W dłoni obrócił się miecz, złapał go sztychem w dół, przyklęknął przy powalonym i dźgnął kilka razy w pierś.
Nim się rozejrzał po pobojowisku, dał susa za najgrubszy konar. W końcu szef szajki nadal miał pistolety, głupio byłoby tyle przetrwać a dostać kulę w plecy na odchodne. Nieoczekiwanie z daleka dołączył Dieter, wrócił i padł z kuszą w zarośla, nieopodal. Rozejrzeli się po terenie starcia i coś im nie pasowało. Poszło zbyt łatwo, zaś w obozowisku naliczyli więcej osób, niż ta garstka, która ruszyła ich tropem.
-Gonią cię jeszcze? – Spytał Erich rozglądając się, czy ktoś nie zachodzi ich od tyłu.
-Nie... Jak usłyszeli, że szef ich wzywa to spojrzeli po sobie zamiast biec za mną, rzucili okiem w waszą stronę i ruszyli w las.
Zdało się, że bandziory wykalkulowały sobie, że posłańcy wciągnęli ich w pułapkę. Jaką pułapkę? Nie mieli pojęcia, ale w ten czy inny sposób zrealizowali zamysł tajemniczego łucznika, który powrócił by dokończyć dzieło... Wszystko zaczęło się układać w całość, polował na „wilczą” watahę, prawdopodobnie nękał ich od dłuższego czasu, ale miał problem  z załatwieniem ich w obozowisku, czyli tam, gdzie byli bezpieczni, a oni całą bandę wywabili, nawet nie wiedząc, że biorą udział w podstępie. Herszt został sam, wszędzie dookoła walały się ciała zakapiorów. Erich nawet nie zauważył, kiedy dwie kolejne strzały dosięgły dotąd jęczących rannych. Jednego Dieter postrzelił w udo, powinien leżeć na ziemi i kwilić, próbować się odczołgać, a zamiast tego siedział nieruchomo ze strzałą w piersi. Ten, który skręcił sobie nogę w kostce i siedział do niedawna na krawędzi koryta, teraz leżał w nim z dwiema strzałami w plecach.
Bolesne jęki herszta zagłuszały szum listowia dość spokojnego lasu, co jakiś czas warczał przez zaciśnięte zęby, chyba próbując wyciągnąć strzałę z rany.
-Wyłaź Ekkehard – zawołał znajomy głos. – Mogę cię wziąć żywcem, jesteś więcej wart.
-Chędoż się, Rodgier!
-Nawet nie próbuj uciekać, bo nie masz dokąd. Ludźmi w waszym obozowisku zająłem się w pierwszej kolejności... A wy? Jak się trzymacie, chłopcy? – Wiarus zadał pytanie chyba kierowane do nich.
-Wykorzystałeś nas, ty stary pojebie! – Wybuchł Dieter, w którym skumulowane emocje z ostatnich dni wzięły górę.
-Nie was pierwszych i nie ostatnich, chłopcze – myśliwy odrzekł spokojnie. – To jak, Ekkehard? Wyjdziesz po dobroci, czy mam się do ciebie przejść? Tylko nie próbuj przeładować, bo jak zobaczę, że masz gnaty w rękach albo zapasem, to ustrzelę bez pytania.
Herszt nie odpowiedział. Trwał w milczeniu zdając sobie sprawę z bezsensowności sytuacji. Jeśli się podda, a Rodgier zaprowadzi go do miasta, powieszą go po dniu lub dwóch, za to co robił przez ostatnie lata. W końcu usłyszeli szelest liści, pełzł, starał się uciec. Zrozumieli, dlaczego łowca zabił jęczących rannych, którzy tylko zagłuszaliby najmniejsze dźwiękowe wskazówki. Erich z Dieterem nadal nie widzieli ani Rodgiera ani szefa wytłuczonej szajki, rozglądali się po spokojnym lesie, który, zdawało się, zapomniał o ich istnieniu. Znowu zagrzmiał huk wystrzału! Błysk i obłok dymu uszedł znad odległych krzaków, nim nastąpił za nimi bolesny krzyk i szczęk stali. Następnie krzyki ucichły, ich miejsce zajęło coś jakby tłuczenie metalowym prętem worka wypchanego piachem.
Cisza...

Erich i Dieter zastanawiali się czy jest sens kryć się przed myśliwym. Nie uciekną mu jeśli by spróbowali, a nawet jeśli to gdzie? Leżeli w zaroślach, spoglądali na pobojowisko. Szmugler wyczekiwał celu z przeładowaną kuszą, już myślał, że przeszyje zdradzieckiego gada, gdy ten tylko się pojawi.
-Bądźcie pomocni i zacznijcie odkrawać im uszy... Po prawym – poinstruował szorstki głos Rodgiera. – Chyba, że wolicie się dąsać, wasza sprawa. Chcąc, nie chcąc mi pomogliście, należy wam się działka za ich głowy, a w forcie są jeszcze kufry z dobrami.
Ten argument przemówił do najmity. Czyżby myśliwy był łowcą nagród? Nie działał jak zwyczajowi łowcy, ale to wszystko miałoby sens. Dla nich była to szansa powrotu do cywilizacji jako zasłużeni śmiałkowie, nie uciekinierzy, nie wspominając o konkretnej wymiernej nagrodzie. Póki co Erich podążał za Dieterem bo nie miał nic lepszego, żadnej perspektywy poza dziwaczną obietnicą, że przesyłka, będąca kamiennym członkiem ułamanym jakiemuś posągowi, przerodzi się we wspaniałą okrągłą sumkę brzęczących szylingów. Przed nim leżało dzieło rzemiosła na jakim się znał, a łowca był skory się z nimi podzielić, choć w cale nie musiał.
Erich powstał ku zgrozie Dietera, który chciał już opuścić ten przeklęty las, znaleźć się jak najdalej i jak najszybciej. Wzywał, żeby towarzysz wrócił, ale Erich szedł przed siebie. Rzucił szmuglerowi spojrzenie przez ramię i dodał:
-Chcesz samemu brnąć przez głuszę? Tam jeszcze dwójka uszła, co jak cię złapią? Nie wydziwiaj, tylko pomóż.
Z tymi słowy Erich przyklęknął przy najbliższym trupie i odciął prawe ucho.
Rodgiera spotkali nad ciałem herszta, któremu właśnie urzynał głowę nożem. Ręce miał całe we krwi i gdy otarł czoło z potu, zostawił na nim stróżkę. Erich z Dieterem wykonali polecenie i przynieśli mu kilka małżowin, które łowca zręcznie nadział na igłę i sznurek. Na nim wisiała już dziesiątka podobnych uszu, świadcząc dość trafnie czym pałał się starszy myśliwy.
-Dobrze chłopcy, to teraz ich forsa...
-W forcie byli kusznicy – przypomniał Erich, ale Rodgier tylko machnął ręką.
-Masz rację, byli – podkreślił ostatnie słowo, nim spokojnie ruszył przed siebie, po śladach ucieczki dwójki kompanów. – Za tych kmiotów dostaniecie po trzy szylingi i osiem pensów za głowę, za Ekkeharda dawali dziesięć... A nawet koronę, gdyby się go dało żywcem.
-Wystawiłeś nas – Dieter nie odpuszczał, miał w ręce przeładowaną kuszę, ale widok broni nie robił wrażenia na myśliwym.
Obrócił się i obdarzył go gorzkim i zimnym spojrzeniem wąskich szczelin, zza których mogły patrzeć nań jakieś oczy.
-Tak, a wcześniej uratowałem. Szkoda, że tego chłopaka, któremu podcięliście nogi i wywaliliście jako przynętę, nie udało mi się ocalić. Na pewno miałby ciekawą historię do opowiedzenia. Co tacy zdziwieni? Myślicie, że nie zauważyłem jak mu gacie na wysokości kolan od krwi nasiąkły? Nie zgrywajcie świętoszków, macie szczęście, że mi takich ludzi było potrzeba, bo inaczej w ogóle bym was nie ratował, a teraz jeszcze zarobek wam proponuję... No co? Nie stójcie jak te trepy, wiedziałem, że się wam uda. Jesteście zbyt zdesperowani, sprytni i chciwi by nie uciec z fortu – przemawiał Rodgier, podchodząc do nich bliżej, zaś oni w milczeniu słuchali. – Tak sobie pomyślałem, że jeśli nie dwójka, to przynajmniej jeden zrobi towarzysza w chuja i zwieje... Nadaliście się w sam raz.
-Kim jesteś? – Erich zapytał, jakby spotkał zupełnie nową osobę, podłą i zimną, gorszą od Alfreda, ale o wiele bardziej inteligentną.
-Kimś, kto płaci.

***

Do Serrig dotarli wieczorem, wypchawszy bagaże srebrem i złupionymi dobrami. Mimo, że podróż była przez to wolniejsza i cięższa, jakoś nie przeszkadzał ból nóg, ani zmęczenie. Odkuli się, mieli pieniądze, mieli za co żyć, nawet jeśli nie na długo, nawet jeśli suma nikła w cieniu zgrabionego wcześniej srebra, to jeśli tak odsunąć wspomnienia poprzednich dni w niepamięć, mieli dostateczny majątek, by każdy na własną kieszeń mógł zacząć żyć po swojemu, gdzieś z dala od problemów. Zawsze mogło być gorzej i spojrzawszy na los jaki spotkał ich kompanów w przeciągu ostatnich dni, mogli nawet stwierdzić, że to właśnie im sprzyjało niesamowite szczęście.
Szare mury Serrig stanowiły wyczekiwaną bezpieczną przystań. Miasto stało na rzadziej uczęszczanym handlowym szlaku, z jednej strony prowadząc do Bretonii, z drugiej na północny wschód, w głąb Cesarstwa. Zza zadaszonych murów widzieli gęsto ściśnięte dachy, kominy, z których biły słupy dymu, gdzieś w oddali majaczyła kopuła sigmaryckiej świątyni, zaś odgłosy pracy wybiegały poza ściany. Serrig stało na rzemiośle, zaopatrywało chłopów i podróżnych, przez co na biedę narzekać nie mogli. Przy bramie miejskiej stała dwójka strażników, opierając plecy o ściany i prostując się jedynie, gdy jakiś oficer z wymyślnie podkręconym wąsem spoglądał na nich z wieży bramnej i groził pięścią. Znajome barwy Wissenlandu i godło szarego lwa na białym murze na pierwszy rzut oka przywodziło złe wspomnienia z Grauen Felsen, ale gdy żołdakom okazał się Rodgier, unieśli sobie na powitanie ręce i pozdrowili się. Z zakrwawionego wora wydobył łeb Ekkeharda, trzymany za gęstą brodę, a ci skinęli z uznaniem.
-Dobrze, że w porę przybyłeś – powiedział jeden z wojów poprawiając ułożenie kapelusza na skórzanym czepcu. – Mieliśmy zamykać na noc... A ci dwaj za tobą? Jakieś przybłędy, czy jeńcy?
-Oni? – Rodgier Sturm zacmokał jakby zastanawiając się co począć z Erichem i Dieterem. Obejrzał ich sobie zza wąskich szczelin zmarszczonej goryczą twarzy i dodał – a jakieś przybłędy, na których napadły te kundle Ekkeharda. Dobrze walczyli, to im pomogłem. Zatłukli kilku, więc strawa i nierozcieńczany lager to im się należy jak psu buda.
Popatrzyli sobie na nich przez chwilę, po czym wzruszyli ramionami. Jeden ze stróżów machnął ręką, poganiając, by weszli i nie zawracali im głowy.
Dieter nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, nareszcie byli na miejscu. Wrota zostawili za plecami, zaś przed nimi roztaczał się widok prawdziwej cywilizacji. Brukowane alejki obstawione murowanymi i drewnianymi domami, światłość świec wylewająca się z okien wraz z nieczystościami, którą okazyjnie jakaś gospodyni celowała w cuchnący rynsztok. Woń gotowanych potraw, spoconych ciał, dymu z okolicznej kuźni i końskiego gówna wypełniła płuca Dietera, który poczuł się jakby właśnie wrócił do domu.
Uliczkami spacerowali mężczyźni i kobiety, spiesząc z miejsca w miejsce. Niektórzy, już podchmieleni wracali do domów, inni zamykali sklepy i warsztaty, dopiero wybierając się na wypoczynek, zaś w pobliskiego magazynu woźnica kłócił się z parobkiem i nakazywał, by rychło sprowadził przełożonego.
Rodgier prowadził ich przez chwilę, po czym wskazał na gospodę na rogu. „Pod dziurawym butem” się zwała i wyglądała dość porządnie. Na rogu wytynkowanej bielą kamienicy przybytek zajmował parter razem z piętrem, a przez otwarte okiennice dojrzeli, że ludu tam było sporo. Zajadali i pili, znaczy gospodarz nie okrawał z pieniędzy na paskudnej strawie i wodnistych cienkuszach.
-Odsapnijcie sobie tam, stać was. Ja zaraz wrócę z pieniędzmi – powiedział łucznik i wskazał na okazały dwór, którego ściany wznosiły się ponad dachami dzielnicy handlowej. – Chyba, że sami chcecie gadać z władzami, co?

***

Nie kazano mu czekać i został przyjęty z należytym szacunkiem. Gdy pochwalił się głową i uszami, urzędnik, który przyszedł go powitać czym szybciej skierował Rodgiera do odpowiednich służb, samemu zasłaniając twarz na wypadek wzbierających nudności. Straże odwracały wzrok, w zasadzie spoglądali w jego kierunku na tyle, by upewnić się kim jest, a potem, by nie wydać się zbyt wścibskim, wracali do obowiązków. Na dziedzińcu pakowano kufry na wozy, służba uwijała się pod dyktando sztywnego majordomusa, ganiącego każde niedociągnięcie. Rodgier nie miał czasu wypytywać się o co ten cały ambaras, z resztą ostatni miesiąc spędził w głuszy, polując na wyjętych spod prawa. Marzył by wreszcie wyspać się na miękkim sienniku, zjeść ciepły posiłek przygotowany przez kogoś innego, odpocząć po dobrze wykonanej robocie.
Głowę i sznurek z uszami zdał, nim kapitan straży miejskiej przyjął go w swoim gabinecie. Zdawało się, że Rodgier ma we wszystkim pierwszeństwo i faktycznie tak było, chcieli się go pozbyć jak najszybciej. Był człekiem problematycznym, zasłużonym, z długą historią, ale i czarnymi kartami, zbyt potrzebny by się go od tak pozbyć i zbyt niebezpieczny, by trzymać go pod dachem. Kapitan Feuerbach przymierzał właśnie nowy dublet, gdy staremu myśliwemu pozwolono usiąść.
Krawiec uwijał się ze szpilami w zębach, sznurkiem odmierzał długości i coś notował rysikiem na skrawku papieru. Rodgier w tym czasie obrócił się w stronę kominka i grzał dłonie, moszcząc wygodnie plecy w głębokim i miękkim oparciu.
Kapitan był nieco młodszy, siwizna pokryła skronie, kark i spiczaste wąsy, lecz poza tym wyglądał na nadal krzepkiego wojaka, poza obłym brzuchem, z którym borykał się krawiec nie mogąc dopasować kroju.
-Poluzować w klatce, wasza miłość? – rzemieślnik spytał w wielce dyplomatyczny sposób.
Kapitan odchrząknął coś pod nosem, przeklął swój wiek i rzekł:
-A róbcie co chcecie, byle mi na Festag było gotowe.
-Postaramy się... Przymiarkę spodni rozumiem przełożyć? – Ponowił krawiec mając niecierpliwego gościa na względzie.
-Tak, przyjdźcie jutro, z rana.

W kilka chwil krawiec spakował swe przybory, skłonił się obojgu i wyszedł, zaś kapitan na powrót okrył koszulą dość włochate plecy. Zasiadł za stołem rozciągając jeszcze ramiona, po czym wreszcie odezwał się do cichego gościa.
-To co mogę dla ciebie zrobić? Znaczy, przysłali pachołka z wieściami, żeś tych dezerterów z lasu ostatecznie wykurzył, chwali się to, chwali, ale czemuś do mnie przyszedł?
-Regulować majątkowe sprawy – Rodgier przypomniał. – Mam list gończy ci ze słupa przynieść?
-Racja – zaśmiał się rozmówca i pacnął kłykciami pięści w skroń. – Tyle cię nie było, że już zapomniałem, a za każdym razem jak wracasz, to z innymi rzeczami mamy problemy. Ile ci tam podliczyli mówisz?
Myśliwy podał kapitanowi mały zwitek, na którym coś zanotowano. Wieść od kwatermistrza z nakazem wydania nagrody. Zazwyczaj pismo na większe sumy i tak musiało uzyskać podpis kapitana, ale dostarczane było przez żołdaków, którzy w między czasie coś tam sobie uszczknęli, albo sprawili, że papier zaginął. Rodgier znał te sztuczki i choć nie były częste, wolał nie ryzykować, a tym bardziej, sam gest wręczenia notatki osobiście, stanowił symboliczny wyraz braku zaufania podległym kapitana straży miejskiej. Wąsal nachmurzył się odrobinę, zmarszczył brwi mierząc Rodgiera wzrokiem.
-Gniewasz się jeszcze?
-A nie mam powodu?
-A za co na mnie, panie Sturm? – Spytał oficer po krótkiej pauzie. – Rozkazy rozkazami, do burgermeistra żale miejcie, on decydował w waszej sprawie.
-Chyba nie decydował wcale. Zapewnialiście, że się stawicie na rozprawie, obiecaliście. To teraz się nie dziwujcie, że w wasze obietnice nie wierzę.
-A myśl sobie co chcesz, Sturm... – kapitan machnął na niego ręką, zamoczył pióro w kałamarzu i złożył podpis na poleceniu wydania nagrody. – Rozkazy dostaliśmy, może komuś na tym zależało. Nie powiem, kamień mi z serca spadł. Chcesz szczerości? Wcale nie chciałem się wypowiadać przed sądem, wcale nie chciałem cię bronić. Wiesz jakich sobie wrogów narobiłeś i się dziwisz, że inni nie chcą za tobą całej kariery w rynsztok rzucić... Ech, Sturm... Ale słowo się rzekło, jakbym mógł, bym cię wtedy bronił, choć nie wiem gdzie bym skończył, gdyby mnie wtedy nie odesłali do Kell.
-Podpisałeś?
-Tak – Feuerbach oddał pismo, zaś Rodgier ze spokojem powstał i skierował się do wyjścia.
-Na przyszłość się tak zawzięcie nie tłumacz, bo jeszcze ktoś ci uwierzy – odpowiedział zniesmaczony łowca opuszczając gabinet.
Kapitan posępniał z każdą chwilą, zastanawiając się nad sytuacją. Był naprawdę rozeźlony pojawieniem się kłopotliwego typa. Słuchał jak kroki na korytarzu ucichły, zaś mężczyzna opuścił skrzydło. Na wszelki wypadek podszedł do okna i z zacienionego rogu gabinetu spoglądał na dziedziniec dworu. Po jakimś czasie Rodgier pojawił się na dole, zmierzał do miejskiego skarbnika i nie zważał na nic.
-Shultz! – Warknał kapitan chwytając laskę i bijąc nią w stół, ponaglił żołdaka, który po chwili zjawił się w drzwiach.
-Wasze rozkazy, herr hauptman?
-Śledzić mi go...
-Kogo, herr hauptman?
-A kto tu był przed chwilą?! Sturma macie śledzić, jełopie! Nie spuszczać mi z niego oka, tak długo jak jest w mieście!

Rodgier spodziewał się, że posadzą mu kogoś na ogonie, kogoś tak niekompetentnego, że i podczas snu byłby w stanie go namierzyć. Wszedł wreszcie do siedziby skarbnika i spostrzegł, że w tej najtrwalszej i najlepiej chronionej części grodu także panuje niesamowity ruch. Stąd także wynoszono kufry, które kierowano do wozów, lecz znacznie lepiej zabezpieczone, wielokrotnie opasane łańcuchami, na których brzęczały ciężkie kłódki.
-Gdzie leziecie? – Spytał jeden człek ze straży skarbca rozeźlony pojawieniem się jakiegoś przybłędy. – Posuńcie się, nie widzita, że tu ruch?!
Strażnik torował drogę szóstce towarzyszy, którzy wynosili kolejny ciężki kufer, czerwoni na twarzy od morderczego wysiłku. Rodgier oczywiście zszedł im z drogi, nie chcąc nikomu przeszkadzać, a tym bardziej zwlekać z odebraniem nagrody. Standardowo, ruszył korytarzem do zastępcy naczelnego skarbnika i wyminąwszy jeszcze dwa transporty kufrów, załomotał dłonią w stosowne drzwi.
Wpuścili go, lecz wewnątrz sprawa wyglądała nieciekawie. Pucułowaty skryba notował w księdze kursy wielkich sum, zaś podwładni warzyli sztabki i monety na wagach, jakby przeprowadzali generalny spis. Spieszyli się z tym bardzo, ciągle przekazywali sobie jakieś uwagi, z jednego kufra wyjmowali złoto i srebro, a po odmierzeniu pakowali do pustego, gotowego na odbiór.
-Nie mamy dziś czasu – rzekł Ghunter, zastępca skarbnika, nawet nie spoglądając na Rodgiera. – Przyjdźcie jutro.
-Na mój gust to czasu macie dużo.
Gdy myśliwy tylko się odezwał, służbista zgarbiony nad księgą uniósł leniwie głowę i podciągnął brwi, marszcząc tym samym czoło. Milczał, a Rodgier podał mu podpisany rozkaz wydania nagrody. Mężczyzna pokręcił głową oglądając sobie papier, zacmokał i wreszcie rzekł, gdy siwemu przybyszowi mina groźnie zgorzkniała:
-Nie mogę ci tego wypłacić, przykro mi. Nie dzisiaj, przynajmniej…
-Przecież macie złoto, co też wygadujesz?! – Łowczy zacisnął pięści. – Podpisu nie widzisz?! Rozkazy masz za nic?!
-Spokojnie! – Skryba uniósł dłonie i odgiął się na krześle. – Nie ode mnie zależy! Pieniądze, prawda, wydam, ale nie napisano tu, że teraz i od zaraz, a my praktycznie mamy skarbiec pusty… Te skrzynie, to co tu jeszcze zostało i nie wywieźli, już nie należy do burgermeistra, a do księżnej. Nie słyszeliście? Za długo w lesie siedzicie… Przedwczoraj przyjechał goniec z wieściami i rozkazami, Cesarz sobie nowych armat zażyczył, wojska uzupełnia ludźmi, końmi, zbrojami, sprzętem. Pieniędzy trzeba, to oczyścili skarbce, zbierają co się da, a przez to te szylingi i korony – służbista piórem wskazał na kufry z kosztownościami – choć tu stoją, to już nie nasze żeby nimi dysponować. Księżnej są, a zatem i cesarskie. Na początku miesiąca będziem zbierać podatki to wtedy się zgłoś, ja nic tu nie wskóram, a z cesarskich kufrów kraść nie będę, żeby ci coś dać, życie mi jeszcze miłe.
Rodgier zmrużył oczy, to jest bardziej niż zwykle, żyła na jego szyi zaczęła pulsować, a on zastanawiał się jak sobie z niego musieli drwić. Feuerbach na pewno wiedział, a mimo wszystko podpisał mu ten wiecheć dobrze wiedząc, że pieniędzy nie dostanie. Pewnie siedział teraz w swej siedzibie i śmiał się. Łowczy nic nie powiedział… Splunął pod nogi ostentacyjnie i wyszedł kierując się na jeszcze jedną rozmowę. Skoro nie wydadzą mu pieniędzy ze skarbca, to się upomni o nie u samego rozpustnego wrzoda.

***

Dieter przyglądał się pracowni zielarskiej z ciemnego zaułka. Głośno przełknął ślinę. Mieli wypocząć, odetchnąć, ale pozostała ta jedna sprawa do zamknięcia, dostarczyć przesyłkę i to wszystko. Teraz ciążyła w plecaku niczym głaz. Domyślał się, że jeśli wejdzie do skromnej pracowni, gdzie był z resztą umówiony, czeka go coś nieprzyjemnego, prawdopodobnie targowanie się o własne życie w zależności od faktycznej ceny przesyłki. Takie ryzyko zawodowe – pomyślał sobie. Nie mógł już wytrzymać ciągłego stresu i doszedł do wniosku, że lepiej mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, przynajmniej kolejnego dnia obudzi się z pełną sakiewką, pełnym brzuchem i plecami, których nie toczy zwyczajowy już ból nabyty od spania na ziemi. Ludzie łazili jeszcze dróżkami, jakiś śmierdzący ochlapus zatrzymał się nieopodal by ulżyć pęcherzowi, zaś na piętrze pracowni zajaśniało światło za zawartą okiennicą.
-Będę cię obserwował – rzekł Erich, któremu mimo zdarzeń jakie przeszli wcale nie przyszło na myśl, by czarnowłosemu chłopakowi zelżyć i odpuścić „haraczu”. Łysy osiłek nie był jednak szorstki w swych słowach, zaś szmugler odczytał w nich swojego rodzaju troskę. Może najmus uznał, że uratowawszy sobie wzajemnie życie coś się Dieterowi należy, jakaś krzta szacunku, a może po prostu troszczył się o swoją działkę.
Chudy szmugler skinął mu głową, w pełni rozumiejąc pozycję najemnika. Ten świat nie przebaczał i nie dawał drugiej szansy, chyba, że ktoś był odziany w szczęście głupca. Na jego miejscu pewnie też by tak zrobił, więc nie miał mu tego za złe.
Dieter ruszył, a wtedy silna łapa złapała za jego ramię.
-Tylne wyjścia też będę miał na oku – dodał po chwili upewniając Dietera, że to nie troska brzmiała w jego głosie.
Upewnił go jeszcze jednym skinięciem, lecz nie dał zapewnienia, ni obietnicy, że uciekać nie spróbuje. Szmugler także miał swoje priorytety.

Wyminąwszy trójkę starszych kobiet zmierzających w głąb mieścinki, Dieter przeskoczył nad szeroką kałużą i w kilku szybkich susach dotarł do grubych drewnianych drzwi w narożnej części budynku. Spojrzał przez ramię, na zaczajonego w cieniu Ericha, najmita trwał w wąskiej alejce między podmurowanymi kamienicami.
Ręka zadudniła w drzwi, po czym nastała dłuższa cisza, przerwana jedynie skrzypieniem schodów. Usłyszał kroki, coraz głośniejsze, oraz starczy głos:
-Już idę, już… Czego niosą o takiej porze, stało się coś?
Drzwi otworzył mu starszy mężczyzna, lekko zgarbiony, o pociągłej, pomarszczonej twarzy, z kilkoma siwymi kłaczkami wokół lśniącego placka łysiny. Luźna skóra na chudej szyi rozciągnęła się z wiekiem jak kurtyna, naprężając tylko, gdy starzec wyciągał dalej głowę. Mimo wszystko był wyższy od Dietera i straszliwie wychudły. W dłoni trzymał latarenkę, a na sobie miał proste mieszczańskie odzienie, poplamione silnie wonnymi ziołowymi wyciągami. Na ramieniu mężczyzny przerzucony był skórzany fartuch. Wydawało się, że skończył pracę i kładł się spać, a młody przybysz grubiańsko przeszkodził mu w planach.
-Jutro przyjść nie możecie? – Starzec spytał mierząc Dietera wzrokiem.
-Ni na północy, ani południu wilczej jagody nie znalazłem – chłopak wyrecytował z pamięci i zamarł.
Zielarz zmrużył oczy jeszcze bardziej i wwiercił weń spojrzenie. Po czole szmuglera spłynęła kropla potu. Może to nie tu? Może to wszystko to jakiś zły sen? Może staruszek zgani go i odejdzie, ale jak to wytłumaczy Erichowi? Najmus liczył przecież na swoją działkę.
-A ze wschodu na zachód idąc nazbierałem kosz ich cały… - odrzekł sędziwy mężczyzna odstępując o krok, by chłopaka wpuścić do środka. Mina jakby mu spotulniała, ale gdy tylko Dieter przekroczył próg, ten doszedł do framugi, wychylił łeb i spojrzał z lewa w prawo upewniając się, że nikt go nie śledził, nim ostatecznie zawarł drzwi.
-Nie spodziewałem się, że przybędziesz tak szybko – zielarz wyprostował się, a jego dotychczasowo zgarbiona postura przybrała zupełnie innej, bardziej żywej formy. Rzucił fartuch na mały stolik, a latarenkę ustawił zamiast obok.
-Poszedłem na skróty – odpowiedział szmugler.
-Skróty? A co, ktoś ci siadł na ogonie?
-Obiecano mi konkretne pieniądze – Dieter postanowił dyplomatycznie wyminąć temat i nie przyznawać, kogo się obawiał. – A powiem szczerze, że wolę się nie interesować, chcę mieć to za sobą, im mniej wiem, tym lepiej, im szybciej się uwiniemy, tym bardziej jestem zadowolony.
Starzec rozważył jego słowa i po chwili pokiwał głową, dodając:
-W porządku. Rozsądne podejście. No to pokaż to cudo…
Sposób w jaki zielarz się wyraził sprawił, że Dieter zechciał się zaśmiać, wspominając o naturze przesyłki, lecz zaraz rzeczywistość sprowadziła go do parteru. Zdjął plecak i wygrzebał zeń zawiniątko. Pakunek zaraz założył z powrotem na plecy, na wypadek gdyby musiał uciekać, w końcu zostawianie dobytku gdzieś w cudzej izbie było zbyt ryzykowne, o czym dwukrotnie się przekonał w trakcie swej kariery. Zielarz parsknął i kazał Dieterowi poczekać:
-Widzę, że zaufaniem to mnie specjalnym nie darzysz. Cóż, nie dziwię się. Pozwól, że przyniosę coś, co ci pokrzepi ducha.
-Żadnych sztuczek – odparł Dieter unosząc podłużne zawiniątko. – Chcesz tego to dawaj pieniądze.
-Mi właśnie o pieniądze chodzi, młodzieńcze – zarechotał gospodarz. – Przecież w gaciach takich sum nie noszę.
Dieter przyznać musiał, że popełnił gafę pochopnym założeniem. Skinął starcu głową i postanowił poczekać. Ten, swoim tempem, wspiął się na piętro i zaczął przetrząsać skrzynie.
-A może jednak ci jakiś napar ziołowy zrobić? Trzęsiesz się, chłopcze jakbyś ducha obaczył. – Głos spytał z piętra.
-Nie, dziękuję!
-Jak sobie chcesz…
I tak po jakimś czasie starzec wrócił, niosąc w dłoniach skrzynkę z brzęczącymi monetami. Otworzył ją i odmierzył dwanaście złotych koron – niezły majątek jak na kilka dni pracy. Dokładnie tyle ile Dieterowi obiecano. Chłopak ze wstydem położył na stole odwiniętego z materiału fallusa. Kamienny członek wyglądał jakby został ułamany jakiemuś bardzo lubieżnemu posągowi, zaś na sam widok starszemu mężczyźnie zajaśniały oczy. Dieter poczuł się niepewnie i nie chciał wiedzieć co też starzec widział w sztucznym przyrodzeniu, kusiły go monety, do których zbliżył się i chciał zebrać, lecz gospodarz uniósł dłoń, po czym chwycił dwanaście złotych monet w dłoń.
-Chwilunia, młodzieńcze. Nie tak szybko. Najpierw mały test – z tymi słowy starzec chwycił członek w dłoń, obrócił się i z silnym zamachem rozłupał go o krawędź wygaszonego kamiennego kominka!
Dieter rozdziawił gębę! Zniszczył to?! Tyle roboty na nic?! Czyżby zlecenie było trefne? Nie! Nie mogło tak być! Zielarz wtem przykucnął przy rozłupanych pozostałościach i zaczął weń grzebać. Dietera olśniło, gdy z pogruchotanych elementów wydobył coś co przypominało złamany sygnet z osadzonym weń dużym zielonym kamieniem. Zielarz nie dotykał pierścienia własnymi dłońmi, a przez metalowe szczypce, szczególnie zważając na opalizujący zielonkawym światłem dziwaczny klejnot. Twarz starca promieniała, jakby odnalazł coś wielce ważnego.
-Ten kutas… Znaczy, przykrywka? – Szmugler pozwolił sobie zaśmiać się, gdy wszystkie głupie wyobrażenia jakie nabrał w ostatnich dniach o swych pracodawcach, nagle prysnęły, sprowadzając go na ziemię. A już myślał, że to durna zachcianka jakiejś grubej szlachcianki, tak szpetnej, że żadne pieniądze nie były w stanie kupić jej odpowiednio zdesperowanego sługusa.
-Dobrze się spisałeś, chłopcze. I tak, to przykrywka… Nie sądziłeś chyba, że komuś będzie potrzebny kamienny fallus?
-No, cóż… Nie wykluczałem prawdopodobieństwa. To jak z zapłatą? Jeszcze dziś się stąd wynoszę, do Tilei – Dieter rzucił oczywiste kłamstwo, zrobił to jednak tak szybko i nonszalancko, by dać złudę, że przemawia przezeń faktycznie zmęczony i wielce dyskretny młody przedsiębiorca.
-Jasne. – Starzec uśmiechnął się i położył na stole dwanaście monet, przesuwając w stronę szmuglera. – Bądź zdrów.
Czarnowłosy poczuł jak kamień spada mu z serca. Wyciągnął rękę po monety, zebrał je i spakował do sakiewki. Cóż, póki co szło lepiej niż sądził i wcale nie było tak źle. Skinął starcu głową i zwyczajnie w świecie, nie zwlekając skierował się do drzwi. Otworzył je i w tym momencie mina mu zrzedła…
Przed nim stała para osiłków, zagrodzili mu drogę, byli przepoceni, odziani w skórznie, oraz futra, łby okalały zlepione od potu, przetłuszczone włosy. Jeden z nich złapał Dietera za ramię i wepchnął z powrotem do wnętrza, drugi dołączył i zamknął drzwi za sobą. Szmugler czuł jak gruntu ubywa mu pod nogami. Serce zabiło szybciej, zaś najgorszym było poczucie żalu, że choć raz mogło się obyć bez komplikacji, wystarczyło, że po tym całym gnoju, przez który przebrnął, mógł wyjść z pracowni i wreszcie wypocząć, koniec historii, ale oczywiście nie mogło być tak prosto…
-Widziełyśme twej znak latarynią, starce – zacharczał jeden z prymitywnych osiłków okaleczonym reikspielem.  – Tegoć trza wam zniknąć?
-Tak się zastanawiałem ile wam zajmie przybycie – zielarz burknął chowając pierścień z klejnotem do grubego słoika. – Tak, jego się pozbądźcie, raz a dobrze, bez śladu.
-A zapłate?
-Spakowałem ją dla was do jego sakiewki.                                   

Erich przyglądał się wszystkiemu z cienia, zastanawiał, czy nie wparować i ratować sytuacji. Po cóż miałoby takich dwóch osiłków przybyć o tej porze, jeśli to nie sprawa przesyłki. Jeszcze kilka chwil wcześniej starzec zjawił się na piętrze, otworzył okiennice i uniósł dwa razy latarnię, już wtedy Erich miał złe przeczucia, wzywał kogoś. Po jakimś czasie drzwi się otworzyły, zaś para dryblasów, którzy bardziej przypominali leśnych pustelników niźli faktycznych cywilizowanych ludzi, wyjechała ciągnąc mały wózek z dwoma kółkami. Na nim coś leżało, nakryte materiałem i koszami z uschniętymi liśćmi przeróżnych ziół. Intuicja podpowiedziała Erichowi, że transportują tam Dietera, zastanawiał się tylko czy chłopak jest jeszcze żyw, czy ukatrupili go wewnątrz.
Niech to szlag – pomyślał łysy najmita i ruszył za osiłkami, śledząc ich z pewnej odległości. Szli w kierunku bramy, więc pomyślał sobie, że wyjdą poza miasto, ale wtedy skręcili w jedną z brudnych ulic dzielnicy rzemieślniczej. Uliczka zaraz pod murem cuchnęła od wylewanych nieczystości, aż Ericha kręciło w nosie. Robiło się ciemno, więc łatwiej było ukryć się w cieniu, choć i mniej ludzi na uliczkach oznaczało, pozostanie niezauważonym było niezwykle trudne. Zbiry ciągnęły wózek, aż w końcu dotarły do budyneczku od którego cuchnęło najbardziej. Zaschnięta krew jeszcze trwała na bruku zwabiając chmary głodnych much, bezpański pies uciekł przed przybyszami, podkulając ogon.

***

Rodgier Sturm odmówił poczęstunku, nie chciał się także rozsiadać na zaproponowanym miejscu. Męczyło go, że rozmówca zwleka, nie odnosi się do tematu. Pucułowaty burmistrz kończył właśnie kolację, obgryzał kostki drobiu i oblizywał palce, przyjmując gościa w swych przestronnych komnatach. Wyglądał komicznie siedząc samemu przy długim stole. Popił winem i wytarł usta fartuchem. Czując, że w brzuchu go ciśnie, odpiął kilka niższych guzików granatowego ubioru.
-Co ja ci mam powiedzieć, Sturm. Takie rozkazy z samej góry przyszły.
-Ty możesz mi wypłacić.
-Ja? A z jakiej niby racji?
-A z takiej, że mi jesteś choć tą jedną rzecz winny.
-Winny?! A kto cię prosił, byś tego Bretończyka ścigał, co?! Mówiliśmy wszyscy, zostawże go w spokoju, sprawy to większe niż moje i twoje. Mógł sobie poszaleć, poszedłby w końcu i zostawił, ale nie, ty się musiałeś mieszać.
-Robiłem swoje i wziąłem odpowiedzialność za was wszystkich! Choć tyle mógłbyś zrobić.
-Sturm – syknął burmistrz, mrużąc brwi. – Przez twój wybryk księżna nam żyć nie daje… Wiesz ile podatków ściągają Kreutzhofen, Weilerbergu, Sonnefurt? Trzecią część z tego co z nas… Dałbym ci listy od jaśnie pani, żebyś sobie poczytał jak za każdym razem wypomina naszą „sumienność wobec praw i obowiązków”. A ja mogę się tylko głupio uśmiechać i przełknąć dumę. Ona nam nigdy tego nie zapomni, choćby miała prowincję zagłodzić, rozumiesz co żeś zrobił?
-Norman, powiem prościej – Rodgier westchnął ciężko. – Zapłać mi co tu należne, swoje pieniądze z początkiem miesiąca odbierzesz sobie, a ja ci obiecuję, że się stąd wyniosę i więcej mnie nie zobaczycie. Jak chcesz to odpisz jej, że problem został raz na zawsze rozwiązany, czy coś… Może to zrozumie. Skoro ja jestem problemem i moje wycofanie się w głuszę wam nie wystarczy, to zniknę bez śladu, rozumiemy się?
Ta propozycja zaciekawiła burmistrza, który potarł się po obłym podbródku.
-A gdzie się udasz, jeśli można wiedzieć?
-Nieważne, byle dalej stąd, może na południe, albo na wschód. Wyraziłeś się dostatecznie jasno.
Norman Olbracht  poczuł się o wiele lepiej. W sumie, propozycja Rodgiera poprawiła mu humor zepsuty jego pojawieniem się. Wstał od stołu i wskazał tackę z kostkami słudze, który podszedł wszystko szybko posprzątać. Na twarzy mężczyzny rysowało się dziwne  zadowolenie, zupełnie jakby przybysz zaoferował mu ciekawe wyjście z sytuacji. Rodgier domyślał się, że stary „przyjaciel” nie przepuści szansie obrócenia takiej propozycji na swą korzyść. Pewnie jakoś spróbuje obłaskawić księżną, ale zachowa przez kilka miesięcy podwyższone podatki, tak tylko, by sobie odkuć i dorobić, nie informując nikogo o zmianach w płatności. Kiedyś Rodgier by się tym przejął, ale teraz miał to całe miasto gdzieś, wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami. Nie będzie się dla niego więcej narażał, poza tym miał nadzieję, że jeszcze gorzko pożałują jego odejścia. Gdy dezerterzy i bandyci zaczną obławiać się ich kosztem, grasując na traktach, on będzie już daleko i na pewno im nie pomoże.
-To rozsądna propozycja – burmistrz pokiwał głową. – Mówisz, że możesz ruszyć od zaraz?
-Tak. Zapłać mi, a więcej mnie w życiu nie uświadczysz.
-Wyśmienicie. Mógłbym o tym napisać księżnej. I tak do niej transport ze złotem idzie, więc na pewno przeczyta.
-To jak będzie? – Dopytał siwy łowczy. – To rozsądna cena, a i dezerterów się dla was pozbyłem, czyż nie?
Norman jakby otrząsł się z zamyślenia, i po chwili dodał:
-Sposób w jaki to przedstawiasz jest dość przekonujący, przyznaję. Jeśli to rozwiąże moje problemy raz a dobrze, warto zainwestować.

***

Dieter ocknął się czując jak pot skapuje mu na twarz. W ustach tkwiła szmata, wisiał podwieszony pod sufitem i związany. Gdy otwarł oczy szerzej zamarł w bezruchu. Spostrzegł dwójkę podobnych brodaczy, zapewne braci, którzy przygotowywali topory i noże. Na zaczerwienionym stole leżał jeszcze świński łeb, a na hakach wisiały kawały rozbieranych tusz. Na litość boską, był w ubojni?! Niemożliwe, nie w mieście, a zatem to musiała być masarnia, lub coś pomiędzy. Cuchnęło tam okrutnie, aż Dieter cieszył się, że nic konkretnego nie zjadł, bo pewnie topiłby się we własnych wymiocinach.
-Obroć go z łodzienia? – Spytał jeden.
-Gupiś! Matyriał zasiąknie krwią dobrze, lepi wchłoni i mnij się z nieguś poleje. Odzierzyj go pierwej z łepetyny, zeby nie kwicoł.
-A daś mi łobie nogi, takie zeńgo chudzinę, ze letwie siem najedzem.
Dieter wsłuchiwał się w ich słowa i coraz bardziej bladł. Ludożercy? Modlił się do wszystkich bogów, przede wszystkim do Ranalda, opiekuna złodziei i szczęściarzy, do których się nie zaliczał, ale mimo wszystko warto było spróbować. Serce mu waliło jak szalone, gdy brodaty osiłek podszedł doń z rzeźnickim nożem. Było już po nim, tym razem jego opowieść musiała się skończyć. W tych momentach, w powieściach i na teatralnych sztukach, ktoś wpadał uratować biedaka, ocalić go od zguby… Ale w tych opowieściach ratowano bohaterów, dzielnych herosów, nad którymi litowały się niebiosa. A Dieter? Żaden z niego heros.
-Czekej, tamtom sakiewkę weznij.
-A… Bym zapomnił – zarechotał brudny mocarz, wyłowił sakiewkę z wewnętrznej kieszeni w kurcie szmuglera i rzucił ją bratu.
-Cinżka.
-Przelicz.
-Jakieś srebrniki, ale i złota. Po sześć dla nas obu bydzie – wyraził dryblas, śmiejąc się do rozwartego mieszka.
Wtem ktoś zapukał do drzwi, a obaj mężczyźni jakby zastygli. Spojrzeli po sobie, jeden wzruszył ramionami. Dieter dostrzegł szansę i zaczął się wydzierać, przez obwiązaną gębę, szamotać na haku, lecz dostał jedynie ogłuszający kopniak w skroń i znowu odpłynął w mrok.
-Zamknięte na dzisiej! – Wydarł się jeden z braci rzeźników, mając nadzieję, że przybysz sobie odejdzie. – Jutro przydźta, świże bydzie.
Lecz do drzwi ponownie zapukano, nie robiąc sobie specjalnie wiele z odpowiedzi. Żadnego głosu, żadnego znajomego sygnału. Zarośnięty brodacz podszedł do wiszącego chłopaka i zdjął go z haka, ciągnąc za stół, gdzie nakrył go szmatami i starymi workami, dając bratu znać, żeby sprawdził wejście i miał się na baczności.
Ten podszedł do drzwi chowając długi nóż za plecami. Powoli odsunął drewnianą zasuwę i uchylił nieco, by spojrzeć na spowitą mrokiem sylwetkę po drugiej stronie. Wtem potężny kopniak naparł na drzwi i odrzucił rzeźnika o kilka kroków. Brzęknęła cięciwa kuszy, a w torsie, zaraz pod gardłem, utknął bełt! Zwalisty brat zacharczał krwią i padł na ziemię, pozbawiony życia.
Do środka wparował jakiś łysy osiłek, odrzucając kuszę i chwytając za miecz. Drugi z braci wlepił weń gniewne spojrzenie, wrzasnął dziko wyrywając wbity w stół rzeźnicki topór i ruszył na intruza! Erich rozejrzał się po otoczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek co dałoby mu przewagę. Na parapecie stał jakiś słój, nie wiedział z czym, ale rzucił nim odruchowo pod nogi zbira. Gliniane naczynie stłukło się, tworząc plamę w połowie związanej bydlęcej krwi. Drab mało się na niej nie wywrócił, przez co miast wyprowadzić atak z szarży, musiał złapać poziom, dając Erichowi dostatecznie dużo czasu, by jego miecz wpierw przeciął po dłoni trzymającej topór, a następnie urąbał ją na wysokości łokcia. Rzeźnik zawył boleśnie, padł na ziemię spoglądając z przerażeniem na kikut, zaś Erich przykląkł przy nim i chwytając miecz oburącz wbił go głęboko w pierś cuchnącego przeciwnika.
Powstał, wytarł broń i schował do pochwy, wyciągnął także i bełt, a kuszę przewiesił przez ramię. Zamknął drzwi w obawie, że ktoś mógłby się nawinąć i go zobaczyć. Podszedł do stołu, za którym leżał nieporadnie zamaskowany ogłuszony Dieter, ale Erichowi wcale nie spieszyło się chłopaka ratować. Miast tego stał nad stołem, gdzie leżał rozwarty mieszek ze srebrnikami i złotem. Uśmiechnął się do siebie… Mógł odejść, zostawić wszystkich, wziąć złoto i zniknąć. Po to też zwlekał z ratunkiem Dietera, by upewnić się, że chłopak ma jakąś wartość. Siedział pod drzwiami i nasłuchiwał, a nawet miał skromną nadzieję, że poderżną mu gardło i będzie miał jeden problem z głowy.
Przeklął sam siebie i splunął pod nogi zostawiając mieszek na stole. Podszedł do obezwładnionego szmuglera i zaczął go uwalniać z więzów… Dieter, czując że ktoś operuje zimnym nożem przy jego nadgarstkach zajęczał! Podświadomość wybudziła go i zmusiła do reakcji, ostatniej próby szukania ratunku. Jęczał najgłośniej jak mógł, ale wtedy ktoś poluzował mu knebel i pacnął w tył głowy.
-Nie drzyj się tak, durniu, bo się jeszcze straże zejdą! – Wyraził się znajomy głos.
Kiedy Erich go rozwiązał i pomógł wstać chudy szmugler nic nie mówił. Patrzył się bez wyrazu po zabitych oprawcach, zauważył, że mieszek, choć otwarty, ma wszystkie ofiarowane monety. Złapał się za czoło, jakby szukając, czy nadal jest wśród żywych i czy oby to mu się nie śni. Nagle poraziła go myśl, że przecież gdyby tak przybył do Serrig w planowanym czasie, bez żadnych komplikacji, teraz wisiałby jako poćwiartowana tusza na jednym z haków. Gdyby nie spotkał na swej drodze najemnika, prawdopodobnie byłby martwy. Pomyślał sobie, że mimo wszystko Ranald mu jakoś sprzyjał, w swój sposób na pewno, i śmiał się do rozpuku widząc teraz jego imię.
-Dzięki, Erich – odrzekł dzieląc pieniądze z zadziwiająco czystym sumieniem.
-Nie ma sprawy – odpowiedział. – Nie znoszę mieć długów...
Chłopak wydzielił sześć złociszy i dorzucił nawet równą miarę swoich srebrników, podając najemnikowi, który pieniądze odebrał i skinął mu głową:
-Teraz jesteśmy kwita – dodał łysy, chowając monety do własnej sakiewki.
-Jeśli szukasz zajęcia – rzekł za nim Dieter, gdy Erich szykował się wyjść z rzeźni – rusz do Talabheim. Z rzadka wpuszczają tam ludzi, ale trzeba im rąk do pracy, to robią wyjątek. Robota strażnicza może ci nie w smak, ale miasto jest bogate, to płacą dwa razy lepiej niż w innych miejscach, bezpieczna fucha, jakbyś chciał trochę odpocząć i przeczekać.
Erich zatrzymał się u progu, rzucił Dieterowi porozumiewawcze spojrzenie i skinął głową w podziękowaniu. Otworzył rozwarł odrzwia  i wyszedł, upewniając się, że na ulicy nikt go nie przyuważy.
Gdy Dieter zebrał swój dobytek, przeszukał trupy i dokooptował do mieszka kilka srebrników więcej, wreszcie sam wybył na puste ulice Serrig. Na niebie wlekły się chmury, przez które przebijała odległa para księżycy, srebrzysty Mannslieb i majaczący w jego cieniu, mniejszy zielonkawy Morrslieb, który skradał się szlakami wielkiego brata jakby czyhał tylko na okazję, by wyjść z ukrycia i roztoczyć swe niszczycielskie wpływy.
Dieter rozmasował obolałą skroń, na palcach zostały mu ślady krwi. I tym razem świat go ugryzł, przeżuł i wypluł, i tak też się czuł. Nie mógł zostać, na wypadek gdyby starzec, który go wystawił natknąłby się na trupy lub zobaczył go dnia kolejnego, gdzieś w mieście. Chociaż wydawało się, że wszystko miał za sobą, pozostało jeszcze kilka dni drogi do Sonnefurt . Nogi go jednak nie bolały, już nie, przynajmniej jeden rozdział udało mu się domknąć i skończyć mniej lub bardziej szczęśliwie. Zarzucił plecak wygodniej na ramiona i ruszył przed siebie, wzdłuż murów, do bramy, a potem na wschód, byle jak najdalej, gdzieś gdzie żyło się bogaciej i spokojniej.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz