sobota, 23 sierpnia 2014

Warhammer Fantasy: "Orżnięta Kompania" - Cz.1


Motyw Muzyczny

Postacie w poniższym opowiadaniu zostały stworzone według mechaniki WFRP, ich decyzje, reakcje i efekty działań są następstwem rzutów kośćmi.



Warhammer Fantasy

"Orżnięta Kompania"


Dieter co chwilę obracał się by spojrzeć przez ramię. Słońce już dawno temu zaszło więc ledwo co widział, tym bardziej w tak gęstej ulewie. Peleryna ciągle nasiąkała wodą, marzł, a o łeb wciąż biły grube krople, spływały po wychudzonej twarzy. Za nim zostało brunatne wzgórze, choć o tej porze i w takiej pogodzie od mrocznego bezgwiezdnego nieba odróżniał je jedynie cieniutki kontur i szare poskręcane konary przysadzistych starych drzew straszących gdzie niegdzie pustymi gałęziami. Jeszcze dalej rysowały się kamieniste stoki gór, zaś na ich tle Dieter sądził, że widział pewne kształty. Wciąż nie mógł odpędzić przeświadczenia, że podążają jego tropem, choć to mogły być zwykłe omamy. Starsi w Nehren słusznie mówili, żeby zabrał się okrężną drogą, albo chociaż z jakimiś kompanami ruszył, a nie na skróty sam jak palec. Mieli oczywiście rację, ale przecież Dieter był szmuglerem, z tego się utrzymywał, nie mógł tak sobie z cennymi przesyłkami podróżować oficjalnymi szlakami. Szczególnie, że tym razem starał się ukryć nie przed strażami i płaceniem podatków, a czymś znacznie, znacznie gorszym.
Biegł, skórzane buty rozchlapywały błotniste kałuże. Niekiedy musiał przystanąć na krótką chwilę, gdy but zassało bajoro. Przed nim, coraz lepiej widoczne, stały mury kasztelu, na skrytych pod dachem blankach widać było palące się latarnie. Sama budowla zdawała się być zagubiona między formami. Sękata bryła z kamienia postawiona na środku szlaku, z jednej strony wyrastało głazowisko, jakby kiedyś stały tam dalsze elementy konstrukcji, być może jakaś wieża, zaś z drugiej strony drewniane przybudówki trwały na podmokłej depresji, uzupełniające kamienny gród.
Dieter dopadł wreszcie do solidnej drewnianej bramy obitej żelaznymi obejmami i załomotał pięścią do małych drzwiczek. Dyszał, czekał aż ktoś podejdzie i mu otworzy. Na szczęście pod bramą nie padało więc mógł ściągnąć kaptur, i zaczesać długie do ucha czarne włosy na tył głowy. Był tak zamoczony i zmarznięty, że dmuchnął kilka razy w dłonie. Zapukał ponownie, obejrzał się za siebie i zarzucił wygodniej skórzany plecak, przestępując z nogi na nogę. Jako, że bagaż miał skryty pod zielonkawą peleryną wyglądał odrobinę jak garbus, któremu spieszno do wychodka.
W końcu otwarła się mała klapka w bramie, mniej więcej na wysokości twarzy Dietera. Wyciekło zeń ciepłe żółtawe światło latarni, a szmugler mógł spojrzeć w twarz siwowłosego wąsala kończącego obgryzać kurze udko. Gdy strażnik ujrzał Dietera z kolei zrobił wielkie oczy, odrzucił kostkę gdzieś na dziedziniec rozbudzając parę kundli co zaczęły głośno powarkiwać, kłócąc się o zdobycz.
-Czego to niesie o takiej porze?! – spytał ocierając gębę rękawem.
-Wpuśćcie mnie, ja w podróży. – Powiedział czarnowłosy po czym nerwowo rzucił okiem za siebie.
-W podróży? Tak samiuśki leziecie? – strażnik zacmokał i pokręcił głową. – A bo ja wiem czy wy nie jaka przybłęda... Byście z kim szacownym wędrowali, albo o jakiej zbożnej porze, to bym wpuścił, ale ja nie wiem. Poczekacie na dziesiętnika, on wasz pysk obaczy i rzeknie, kto wy i co wy, i czy nie ścigany może. U nas porządne ludzie są, byle łachudrów nie chcemy.
-Dobrze, to wzywajcie tego dziesiętnika! – rzekł Dieter.
-Co wzywajcie?! – Warknął stróż. – A co ty jesteś, jego mać, żeby sobie takie życzenia sprawiać?! Dziesiętnik zacny człek, śpi o tej porze, jak inni porządni. Jak się obudzi to przyjdzie, a wy czekać!
A więc tak miało być? Dieter znał dobrze te sztuczki, zacisnął zęby powstrzymując się przed odpowiedzią, po czym drżącymi palcami wyciągnął z mieszka srebrnego szylinga i pięć mosiężnych pensów.
Widząc monety stróż złagodniał i uśmiechnął się bardzo uprzejmie. Odebrał je i szybko schował gdzieś pod brudną szaro-białą tuniką. Znowu spojrzał na Dietera, obrócił głowę z lewa do prawa, zacmokał.
-Z drugiej strony na jakiego bandytę to mi nie wyglądasz...
-No... I z oczu mi tak ładnie patrzy, otwieraj że! – Ponaglił czarnowłosy.
Na te słowa klapka w drzwiach się zamknęła, a po chwili zaskrzypiały przesuwane sztaby drewna i metalu. Drzwiczki w skrzydle bramy  stały wreszcie przed nim otworem, podobnie jak i wolna droga na wybrukowany i zabłocony dziedziniec z samotną studzienką. Wpadł pospiesznie mijając knechta, który bezzwłocznie wziął się za zamykanie wejścia. Kilku innych strażników w barwach Wissenlandu omiotło go spojrzeniami nie robiąc sobie wiele z przybycia tak wychudłego wiechcia. Brodacze śmiali się po cichu z odległości, pewnie zgadując ile dziadyga przy bramie zdążył z niego zedrzeć. Trzymali się małych daszków i parapetów lub stali sobie oparci o futryny wejść do różnych pomieszczeń otwartych na dziedziniec kasztelu, pilnując by ani pludry ani bufiaste rękawy koszul im nie zamokły od siąpiącego deszczu.
Gdy Dieter stanął na chwilę i rozejrzał się za jakimś schronieniem zauważył, że to co miał za kasztel z zewnątrz dalekie było od rzeczywistości. To raczej wyglądało jak zamek, którego jedynie najbardziej wewnętrzna część została ukończona, nim reszta zaczęła się zawalać. Fortyfikacja stała dosłownie na rzadko uczęszczanym już trakcie, ten wchodził jednymi wrotami, a wychodził przeciwnymi, tak, że gdyby otworzyć obie bramy kupcy mogliby z wozami przejechać bez zatrzymania się na choćby chwilę. Być może taki był zamysł budowli? Stanowić strażnicę w której podróżnicy mogli się zatrzymać na noc, przeczekać? Być może, ale ten fort zdecydowanie najlepsze dni miał za sobą... to jest, jeśli w ogóle jakiekolwiek miał. We wschodniej części znajdowało się przejście do otoczonej palisadą skromnej osady, w której, sądząc po szyldach obrastających drewniane budyneczki ustawione wzdłuż długiej błotnistej alejki, schronienie znaleźli rzemieślnicy, cieśla, kołodziej, bednarz i kowal.
-Jak chcecie wypocząć to leźcie tam, do gospody – wąsal spod bramy podszedł do chłopaka i wskazał mu przymknięte odrzwia na zachodnim krańcu dziedzińca. – Jak tak będzieta stać, to sie pochorujecie... A, i tam się tylko nie panoszcie – z tymi słowy skinął w kierunku najwyższej kamiennej części we wschodnio-północnej krawędzi, korpulentna konstrukcja przypominała kamienice jakie widział w większych miastach Reiklandu. Przy wejściu stała dwójka mężczyzn z halabardami w kolorach prowincji, lecz na dubletach mieli dodatkowo narzucone tuniki z herbem, tym samym, który widoczny był na wywieszonej nad wejściem fladze.
-Tam jest dom możnego pana.  – Dokończył strażnik. – Się znaczy, zapuszczać nie wolno jak nie proszony.
Dieter skinął stróżowi głową nim ten ruszył zasiąść przy bramie na zydelku i powrócić do drzemania. Nim jednak udał się do gospody jego oczy omiotły dotąd nieznany mu herb. Cóż, wielu tak na prawdę na oczy nie widział, ale większość Wissenlandzkich szlachetnie urodzonych miało bardziej lub mniej podobne wzorce wpisane w herby, wzorce, które dobrze spamiętał. Te symbole były jednak zupełnie obce. Cztery czarne bycze łby na czerwonej tarczy otaczały żółty krzyż, zdecydowanie symbolika daleka powszechnym Wissenlandzkim lwom, i młotom przezeń trzymanym.
Gospoda miała jakiś zatarty szyld, gdzie ledwo widać było wzór powieszonej na sznurze gęsi... albo kaczki, albo kurczaka... Im dłużej Dieter się zwierzęciu przyglądał tym bardziej obstawał w przekonaniu, że ktokolwiek szyldu nie sporządzał wyznawał zasadę, że każdy ptak to drób, a każdy drób to dokładnie to samo. Jedynie stryczek wyszedł w miarę dobrze, a i sama lina sprytnie łączyła się z mocowaniem szyldu, przez co obserwator miał wrażenie, że ptaszyna na obrazie faktycznie zwisa z belki na wyższym piętrze.

O mały włos wpadłby do wnętrza poślizgnąwszy się na progu, kolanem wyrżnął o stojącą nieopodal ławę, lecz żaden z szóstki gości nie zwrócił na niego uwagi, jedynie otyły łysy gospodarz palący fajkę przy szynkwasie mruknął:
-Niech uważa, wysoki próg...
Wnętrze knajpy stanem przypominało cały dziwny gród, ktoś pokwapiłby się o nazwanie tego ruiną, gdyby tak wybić jeszcze kilka dziur w starych murach, ale jakoś to stało i nie wyglądało najgorzej. Przynajmniej było ciepło i sucho, a i nikt nie wyłudzał odeń pieniędzy. Pod jedną ze ścian, nieopodal małego zawartego okienka siedzieli dwaj landsknechci gaworząc i popijając chyba rozcieńczone piwo, co widać było po ich minach. Ani nie smakowało, ani upić się tym nie szło, ale byli już przyzwyczajeni, bo knajpa jedyna w promieniu wielu mil, temu brali łyk z trudem, krzywiąc się jakby podano im skwaśniałe kobyle mleko.
W inszym rogu, odrobinę w cieniu siedziała zbrojna kompania, a Dieter od razu pożałował, że omiótł ją wzrokiem. Goście nie należeli do straży, a mieli przy sobie broń. Tarcze stojące obok stołu nie miały godeł, ani żadnej wymyślnej symboliki. Obok kufli leżały kusze, a przy pasie każdy miał albo miecz albo buzdygan. Gdy jeden z nich uniósł naczynie by pociągnąć zeń kilka głębszych, czarnowłosy chudzielec zauważył, że spod kurty o podwiniętych rękawach wystaje kawałek kolczugi.
Gęby mieli podłe, poorane bliznami, większość miała łby ogolone do skóry, poza jednym, który zdawał się być ich przywódcą. Masywną szczękę porastały gęste siwe i krzaczaste baki, a podwinięte wąsy nasiąknęły alkoholem, który wojacy żłopali bez najmniejszego mrugnięcia okiem. Stanowili szczyt bandyckiego łańcucha pokarmowego, a skoro zostali wpuszczeni do fortu, znaczyło to, że musieli być najemnikami.
Dieter ściągnął pelerynę podchodząc do szynkwasu i spoglądając z ukosa na gospodarza co już za kufel chwytał i nalewał mu piwska. Uniósł dłoń, gestem dał znać, że nie trzeba, a ten i tak zrobił swoje, wiedząc, że przybysz prędzej czy później się skusi... i prędzej czy później zapłaci.
-Jakiś wolny siennik się u was znajdzie mam nadzieję?
-Sześć pensów i możecie się uwalić we wspólnej – odpowiedział gospodarz i machnął w kierunku przymkniętych drzwi do sąsiedniej izby.
Sześć? W takich warunkach nie dał by nawet czterech, ale cóż począć. Obrażać karczmarza nie wypada, a poza tym, gdzie ma spać? Na dworze? Wydobył żądaną sumę z sakiewki, którą dla bezpieczeństwa trzymał w gaciach jak i większość rozsądnych ludzi w Starym Świecie.
-Kapotę jak chcecie wysuszyć to zawieście przy piecu, tylko mi się nie kłaść z mokrym, bo nogi z dupy powyrywam. – Uprzejmie poinformował gospodarz. – Poza tym, żryć już dziś nie dajemy. Jakeście głodni, to przetrzymacie do rana, będzie gryczana z bobem i cebulą.
Dieter skinął głową udając, że słucha i odbiera instrukcje z należytym szacunkiem, choć tak na prawdę chciał już się udać na stronę, podłożyć plecak pod głowę i zasnąć. Byle przeczekać do kolejnego dnia, a o świcie, zjadłszy śniadanie, ruszyć dalej na południe, do Serrig. Nie chciał jednak wydać się nerwowym, nie chciał nikomu dać znać, że ma coś cennego przy sobie, więc starał się odgrywać strudzonego podróżą przypadkowego wędrowca. Licho wie kim byli mieszkańcy tego dziwacznego fortu na środku starego, porzuconego traktu. Kto wie czy w nocy nie wbiją mu noża pod żebro, złupią dobra a truchło wywalą za mur, w pobliskie trzęsawiska. Był człowiek, nie ma człowieka, a życie toczy się dalej. Wychylił kufel z trudem przełykając cierpkiego sikacza. Może gdzieś tam chmiel pobrzmiewał, może gdzieś tam słodu namiastkę udało się wyczuć, lecz wszystko zamaskowane jakby goryczą bydlęcej żółci nadrabiającej niedobory faktycznego piwa, oraz  octem.
 Otarł wargi rękawem i oparł się o szynek bolejąc, że nie może gdzieś w pobliżu zasiąść. Z drugiej strony, najbliższe ławy stały dalej od ognia wesoło trzaskającego w kominku, a w końcu Dieter był tak bardzo zmarznięty.
-Dobry człowieku – zagaił w końcu czarnowłosy. – A powiedzcie mi, do Kreutzhofen macie tutaj jakiś skrót, czy trzeba przejść do południowego traktu?
Oczywiście nie miał zamiaru iść do Kreutzhofen, ale gdyby tak ktoś przybył do fortu jego tropem i pytał o gości zmierzających do Serrig gospodarz mógłby ze szczerą twarzą i bez kręcenia rzec, że przecie takiego tu nie było.
-Kreutzhofen? Kawał drogi – zagwizdał szynkarz odkopując nogą śmieci z podłogi. – Skróty są, najpierw na południe trza iść, wzdłuż gór Szarych, prosto jak w mordę strzelił, a potem jest niecałe dziesięć mil stąd taka odnoga do Weilerbergu, a przynajmniej była, dawno temu. Tylko to przez puszczę prowadzi, z dwa dni drogi pod górę i to lasem, więc wiecie...
-Ale da się przejść? – Nalegał Dieter.
-No, kochany, jak kundel chce to i kota zbrzuchaci – zarechotał gospodarz. – Skrót jest, ale wcale nie znaczy, że szybciej, a jakby było to ludzie by tamtędy łazili. A co, do Bretonii idziecie, na przełęcz?
Tego wolał uniknąć, zbytniego spoufalania się. Do niedawna to nie był problem, lecz za każdym razem, gdy tkał jakieś kłamstwo musiał się mieć na baczności. Najważniejsze to nie wymyślić dobrą wersję, ale taką, która nie jest za dobra. Zbyt rozbudowane i ciekawe historie sprawiały, że ludzie słuchali i zapamiętywali, a skoro zapamiętywali to byli w stanie powtórzyć, a tym gorzej, jeśli przy tym całym słuchaniu wryła im się w pamięć twarz rozmówcy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podróżowałby przez ten stary trakt, więc to musiało być coś pilnego. Błahe sprawy mogły poczekać, na handel wybrałby się dłuższą, bezpieczniejszą drogą, przez Trulben i Wusterburg. Takimi szlakami nie chodzili szanowani ludzie, widział to w oczach karczmarza przywykłego do widoku moczymord, zabijaków, najmusów i w najlepszym przypadku knechtów z lokalnego garnizonu, co wcale dalecy nie byli od poprzedników i pewnie właśnie z nich byli rekrutowani.
-A do Bretonii – powiedział w końcu Dieter znajdując idealną wymówkę, by ukryć gębę w kuflu i uciąć rozmowę. – Zanieść wiadomość o śmierci dobrego człowieka...
Karczmarz tylko skinął głową i dalej nie pytał. Faktycznie dobry powód, by iść na skróty, szczególnie jeśli jakieś sprawy spadkowe, lub wypełnienie ostatniej woli, zaniesienie wiadomości bliskim, uspokojenie i pocieszenie czekającej na powrót rodziny. Dieter był z siebie dumny, że tak szybko na to wpadł, prawie byłby się uśmiechnął, ale na szczęście podły smak trunku skutecznie go powstrzymał. Odstawił naczynie i ruszył w stronę sąsiedniej izby.

We wspólnej było ciemno, pod ścianami nie było sienników, po prostu długie koryta w których uwalono wygniecioną słomę, a przybysz zastanowił się, czy oby na pewno chce się na niej kłaść. Widząc innych gości śpiących w przybytku, z których powietrze wylatywało tą lub inną stroną w postaci najróżniejszych odgłosów, był pewien, że w siane grasują pchły. Jakiś brodaty czerwononosy chłop  w przewiązanej w pasie płóciennej koszuli, przewrócił się na drugi bok, podrapał jedną bosą stopę drugą i głośno zachrapał. Gdzie indziej legł sobie opój, od którego wionęło wszelkiego rodzaju alkoholowym swądem. Dieter obrał sobie miejsce zaraz przy wyjściu, zdjął plecak, pelerynę powiesił przy piecu, z bagażu wydobył zwinięty koc i rozłożył sobie na słomianej ściółce. Sprawdził czy małe zawiniątko oby nadal leży na dnie plecaka, po czym odetchnął z ulgą.
Nigdy więcej takich sprawunków, to ostatni raz – przysiągł sobie. Miał nadzieję, że z tymi pieniędzmi będzie ustawiony na kilka najbliższych lat. Kupi sobie wreszcie jakieś solidne lokum, może i w samym Nuln i zajmie się lichwiarstwem... Nie, zły pomysł. Z jednej strony mogą go tam znaleźć, a z drugiej, będzie musiał się zadawać z podłymi gadzinami i zdzierać z nich pieniądze, gdy nie będą chcieli oddawać, a to brudny i ryzykowny interes... Może wyruszy do Talabheim i skryje się za bezpiecznymi murami Taalbastonu? To był lepszy pomysł, choć z drugiej strony ściany starego krateru były tak samo warownią co i pułapką. Cóż, na pewno wyjedzie gdzieś daleko i znajdzie dla siebie jakieś miejsce, to nie ulegało wątpliwości.
Dieter Kranz położył się wreszcie i owinął szczelnie kocem, a choć w brzuchu burczało, zamknął oczy i w końcu, wsłuchując się w szum deszczu, zasnął.

***
Erich Vogler pił w najlepsze ze swą kompaniją. Na ostatnim zleceniu nieźle się odkuli. Łysy najmita zajrzał do kubka dostrzegając, że skończyła mu się gorzałka, temu uspokoił swoich towarzyszy obiecując, że zaraz przyniesie kolejny antałek. Wstał od stołu a kolczuga na nim zadzwoniła. Podrapał się po szczęce porośniętej krótką rzadką szczeciną, podobną do tej porastającej jego czerep. Ziewnął, przeciągając się i stanął przy szynkwasie. Dwójka knechtów zdążyła już wyjść, a nieznajomy chudzina, który przyszedł wcześniej tej nocy udał się na spoczynek. Gospodarz także wyglądał na zmęczonego i po twarzy to raczej wolałby samemu się położyć. Na szczęście Ericha bał się jego kompanii, bał się ich rozgniewać lub zostawić przybytek sam pod ich pieczą. Miał nawet wrażenie, że o to najemnikom chodzi. Dlatego tak przeciągają i każdego wieczora zostają coraz dłużej, żeby wreszcie go zmęczyć i dobrać się do kosztowności, a o poranku zniknąć.
Erich był mało rozmowny, w zasadzie zaznaczył prośbę o dolewkę gestem, stawiając na blacie kubek i głośno bekając. Jego rodzaj rozumiał się z profesją karczmarską bez słów, zupełnie jakby łączyła ich bardzo osobliwa więź obscenicznych obyczajów, strachu, potrzeby zarobku i gdzieś pod tym wszystkim zakopanej małej krzty szacunku.
Gospodarz już miał chwycić naczynie i ponownie je napełnić, gdy najmus przytrzymał je na blacie, a głową skinął w kierunku małej baryłki gorzałki.
-Dasz antałek – Erich bardziej oświadczył niż poprosił, zaś szynkarz udając spokój i opanowanie chwycił beczułkę i ustawił przed nim. Na blacie zabrzęczało kilka monet. Oczywiście zbrojni płacili, tylko według swojego widzimisię. Nie byli bandytami, ale też wydawali tyle ile uznali za stosowne, to znaczy zawsze mniej niż cena rynkowa, dobrze wiedząc, że ujdzie im to na sucho, zaś karczmarz nic na to nie poradzi. Niech się cieszy, że w ogóle mu coś płacą.
Beczułka wylądowała na stole, a jego zbrojni towarzysze zaśmiali się, stuknęli kufelkami i poczęli uzupełniać ich zawartość. Alfred, szef szajki dumnie prezentujący gęste bokobrody, najpierw rozprostował plecy, a potem nachylił się by w konfidencji dalej konwersować.
-Za tego ćwieka ze wsi każemy policzyć sobie po koronie.
-Po koronie? – Skrzywił się Stefan, wielki kusznik z przepaską na oku. – U Saltzsteina w kufrach wiatr hula, na mój gust to on koronę wyda, ale co najwyżej jedną dla nas wszystkich.
-Po pięć srebrników na głowę, się znaczy – przekalkulował sobie Erich pod nosem. – Cienko w porównaniu ze wczorajszym urobkiem.  Myślicie, że on coś podejrzewa?
-Głupi byłby gdyby nie podejrzewał – odrzekł Alfred bawiąc się srebrnym wisiorem w kształcie wilczej głowy. – Tym bardziej powinniśmy nacisnąć, zebrać swoje i wynosić się stąd co szybciej. Gdzieś na wschód, może do Middenlandu.
-Eee tam – machnął ręką ostatni z grupy. – Middenheim mocno nadszarpnięte, a cała prowincja złupiona. Też u nich krucho.
-A krucho – mruknął przywódca – ale ludu im przetrzebiło, Todbringer i armia ściga się z pobitymi norsmenami, a w mieście trzeba rzemieślników, czeladników, no i przede wszystkim straży, co by porządek był.
-A co to mamy teraz stróżować? – Spytał Erich.
-Głupiś... Powiedziałem przecie, że potrzeba im straży do trzymania porządku, tak? Znaczy, że go nie mają, tak? A to znaczy, są idealne czasy gdzie jeden sąsiad może się rozprawić z drugim i nie zrobić wielkiego larum.  Tam się znajdzie dla nas robota, lepsza niż w jakiejś straży... A nawet jeśli, to co nam szkodzi się nająć do polowań na zwierzoludzia? Trochę po lesie pochodzim, grosz za to dobry jest.
-Tak, wszystko pięknie – sapnął Stefan męcząc się z zawartością kufla. – Tylko miejmy nadzieję, że Saltzstein się do końca nie połapie ileśmy z tej karawany uszczknęli.
-Szczęście Ranalda... – dodał siedzący z boku Gustaw, ostatni z szajki.
-Żeby się połapał, musiałby te błyski najpierw znaleźć, a żeby je znaleźć to wpierw trza mu wysłać swych ludzi za mury... A gdyby wysyłał ludzi za mury, to nie potrzebowałby nas. On się stracha, że go  wychędożą i sprzedadzą przy pierwszej okazji, a poza tym, w tym garnizonie takie luźne w portkach mintaje, że zdziwiłbym się gdyby cokolwiek na szlaku wskórali. Niech się jaśnie panisko cieszy – wziął Alfred jeszcze jeden łyk. – Niech się cieszy, żeśmy dla niego cokolwiek złupili i cokolwiek mu oddali, a przeca mogliśmy zabrać wszystko i sobie pójść. On dobrze sobie z tego sprawę zdaje, niech was głowa nie boli. Kalkulatywnie trza podchodzić, o!
-I pewnie dlatego nam płacę mniejszą zaproponował – wtrącił Erich. – Bo sobie tak jak ty wykalkulował, żeśmy odliczyli swoją dolę. A mówiłem, że bierzemy za dużo. Teraz zbywa nas groszami, bo nam za dzień lub dwa podziękuje, albo gorzej usadzi nam jaki ogon.
-Ogon? Te jego bałamutne knechty palcem do własnej dupy nie trafią po ciemku, a nas miałyby śledzić? Nie zgrywaj się...
-Racja – dodał Stefan. – Żeby chociaż cela mieli jako takiego. A niech sobie posyła za nami ludzi na przeszpiegi. Zabierzemy się stąd, weźmiem swoje, a jak nam kto po piętach będzie deptał, to się go o pięty skróci, najlepiej na wysokości kolan.
-Sam nie wiem. – Erich pozostając sceptycznym wzruszył ramionami. – Za łatwo nam odpuścił ten chachment.
-Za dużo mędrkujesz po siwusze – skomentował szef szajki i ziewnął głośno. – No... Lepiej już legnijmy, mnie się ledwo pomyślunek trzyma kupy. Jeszcze trochę i zacznę dramaturzyć jak Erich.
Towarzysze zaśmiali się i wstali od stołu kierując w stronę izby wspólnej, ku nieukrywanej uciesze gospodarza. Wtem, gdy byli już przy drzwiach gruby karczmarz schował się za szynek siadając na podłodze. Mężczyźni zatrzymali się na chwilę, spojrzeli na niego, a w końcu i po sobie nie rozumiejąc jego reakcji.
-Wyłazić! – zaryczał głos z zewnątrz, sprzed przybytku. Ciężki i twardy, emanował autorytetem i gniewem. – Wyłazić, wy kurwie syny!
Stefan podszedł do jednego z bocznych okienek. Przez szczelinę w zamkniętej okiennicy zauważył coś, co sprawiło, że pobladł.
-Żesz... – Machnął pięścią.
-Coś obaczył? Mów! – Ponaglił Alfred.
-Hauptman, czterech chłopa z rusznicami i pół tuzina kuszników przed wejściem!
Zapanowała cisza, a towarzysze spoglądali się na herszta szajki jakby wyczekując rady i odpowiedzi, lecz ten, jak i reszta, był nieźle wstawiony i zmęczony.
-Alfred! – Wezwał kapitan garnizonu, solidnie zbudowany siwy weteran w kirysie poznaczonym śladami stoczonych bojów przez lata wiernej służby. – Zbieraj swoich ludzi i wyłaź! Teraz możecie po dobroci i nie zmuszaj mnie, żebym tam po was wszedł, bo wtedy wywleczemy was na powrozach.

Najemników nie trzeba było długo przekonywać. Nim kapitan wezwał ich do ponownego stawienia się na dworze sami opuścili karczmę, oczywiście najpierw zbierając cały swój ekwipunek. Na zewnątrz wciąż trwała ulewa. Odrobinę zelżyła, przez co mogli w ogóle usłyszeć co strażnicy do siebie mówili, ale tak czy inaczej sprawa wyglądała niewesoło. Otoczeni ze wszystkich stron, wzięci na cel przez kilka szóstkę kusz i cztery rusznice, drugie tyle czekało na murach spoglądając nań z ciekawością. Przy kapitanie stała jeszcze dwójka knechtów, zaś o poręcz balkonu przeciwległego karczmie domostwa, opierał się włodarz. Mężczyzna miał swoje lata, lecz nadal dobrze się trzymał. Twarz choć obła naznaczona była hardymi rysami wskazującymi, że nie jest mu do śmiechu. Okryty był ciepłym futrem spod którego widać było długą białą koszulę. Prawdopodobnie poderwano go ze snu.
Krople deszczu rozbijały się o szeroki czarny beret kapitana garnizonu, który był zdeterminowany rozprawić się z najmitami szybko i bez grzeczności jeśli to było konieczne. Alfred sam na głowę nasadził wpierw wełniany czepczyk, a następnie wytarty brązowy beret z postrzępionym jastrzębim piórkiem.  Wyszedł przed swych ludzi i uśmiechnął się rozkładając ręce w pokojowym geście.
-Herr hauptman, czemóż taka wrogość od razu? Nie możemy spokojnie porozmawiać jak cywilizowani ludzie? Prosiliście, tośmy wyszli, ale przecie szacunku do siebie to nie musimy przestać żywić, racja? – Z tymi słowy skłonił się lekko w kierunku włodarza.
-Ty mi tu o szacunku nie pierdol – uciął szybko kapitan.
-Cóż się stało, herr hauptman? – dopytywał herszt. – Nie jesteście zadowoleni z naszych usług?
Dowódca garnizonu nie odpowiadał, miast tego dał znać dwóm podległym wojakom by podeszli bliżej. Alfred i jego kompani zmarszczyli brwi przyglądając się landsknechtom. Wyglądali bardzo znajomo, te gęby już widzieli i to nie generalnie, przebywając w forcie Grauen Felsen, ale widzieli ich jakoś niedawno. Po chwili, gdy kapitan wydobył jedną srebrną monetę i pokazał ją wszystkim zebranym dookoła, oraz samemu możnemu, w kierunku, którego się skłonił, stało się jasne, że to była para żołdaków co razem z nimi przesiadywała w gospodzie!
-Tą monetą zapłacili karczmarzowi? – Spytał się kapitan podnosząc ton.
-Na babkę w ogrodach Morra, zarzekam się, że tą – odpowiedział knecht. – Helmut nam ją pokornie odstąpił jak żeśmy wedle rozkazu poprosili.
-Czytać umiecie? – Spytał dowódca.
-Potrafię.
-To czytajcie. Napis na krawędzi. – Polecił zwierzchnik oddając słudze monetę. – Głośno! Żeby wszyscy słyszeli!
Drugi żołdak podsunął bliżej latarenkę tak by kamrat, obracający srebrnika w palcach, mógł dobrze przyjrzeć się skromnej czcionce.
-Mennica Ligi Ost... Ostermarku.
-Ci ludzie zapłacili nią za dzisiejszą wieczerzę, zgadza się? – Spytał ponownie kapitan, a żołdak posłusznie pokiwał głową.
-Tak, cały wieczór ich obserwowaliśmy, wedle polecenia.
-Srebrne Szylingi bite w Ostermarku, to była zapłata, która szła do gospodarstwa Sollera – w nich oficer wymierzył palcem. – W karawanie, którą złupiliście i której zawartość trafić miała do jaśnie pana barona. Takie mieliście zadanie.
Wtedy wszystko stało się jasne. Nie mogli uwierzyć jak bardzo dali się podejść, mając chyba lokalnych garnizonowych za głupszych niż w rzeczywistości byli. Tylko, który był na tyle głupi by płacić pieniędzmi z łupu?! Trójka najmusów obróciła się w kierunku Gustawa, który przecież zamawiał i płacił za kolację. Stefan zacisnął pięści i rzucił się na towarzysza piorąc go po pysku nim ten zdążył zareagować.
-Ty skurwysynu! – Wrzasnął i wbił winowajcy kolano w brzuch, nim ten chwycił go mięsistymi łapskami za fraki i przewrócił na ziemię, przycisnął ramieniem, a wolną ręką grzmotnął w mordę w odpowiedzi na atak.
Erich rzucił się ich rozdzielić nim jeszcze bardziej pogorszyli sytuację. Reakcja Stefana była jak przyznanie się do winy! Alfred przeklął cicho pod nosem obu idiotów, bo jednemu i drugiemu należały się cięgi. Przecież mógł jakoś się wykręcić, coś wymyślić, a może przynajmniej spróbować, zaś przez nich byli na przegranej pozycji.
-Powinniście wisieć – powiedział wreszcie kapitan, z nieukrywaną satysfakcją obserwując jak szajka obraca się przeciw sobie. – Jednakże nie ode mnie wasz los zależy, a od jaśniepana.
-Prawda, powinienem was kazać powiesić! – Krzyknął włodarz z balkonu zwracając na siebie uwagę ludzi Alfreda. Kaszlnął kilka razy chorobliwie w dłoń, pozwalając sobie na chwilę przerwy. – Ale będę litościwy. Możecie zatrzymać szylingi i nie dostaniecie tutaj ani pensa więcej, wyniesiecie się stąd i nigdy nie wrócicie, pod jednym warunkiem...
Kamraci dotąd walczący zastygli w połowie wymierzania sobie kolejnych ciosów, jako, że włodarz zaczął przemawiać znanym im językiem monet i zysków.  Gustaw dał się ściągnąć z obalonego jednookiego strzelca, zaś Alfred nie mógł uwierzyć własnym uszom. Chce ich puścić? Z połową pieniędzy, którą mu buchnęli? Zapewne nie zdawał sobie sprawy ile pieniędzy faktycznie było w skrzyniach.
-Jaśnie panie... To wielce łaskawie z waszej...
-Milczeć! – Warknął włodarz po czym znów kilkakrotnie kaszlnął w dłoń. – Skończyła się moja do was cierpliwość... Jak powiedziałem, będziecie mogli zabrać swoje łupy, ale pod jednym warunkiem. Jutro raz na zawsze rozprawię się z Sollerem, a wy pójdziecie razem z landsknechtami. Dobrze się spiszecie w boju to odejdziecie wolno.
Alfred dobrze wiedział co znaczyła propozycja. Odejdą wolno i zabiorą swój łup o ile przeżyją bój o zbuntowaną wieś. Mogli też zginąć, a wtedy ludzie Salzsteina prędzej czy później przeszukają okolice i znajdą skradzione dobra. Najemnik podrapał się po szczęce czochrając krzaczaste baki. Zastanawiał się nad tym jakie tak naprawdę mają szanse i alternatywy. Nie dostrzegając żadnych przełknął dumę, syknął chłopakom, by zebrali się w rzędzie i nie robili z siebie idiotów.
-Zatem jesteśmy do waszej dyspozycji, jaśnie panie – rzekł skłaniając się nisko.
-Wspaniale – zakpił sobie włodarz po czym machnął na nich ręką. – W kazamaty ich, żeby nie uciekli. Tam ich pilnować jak oka w głowie.
Knechci otoczyli czwórkę zbrojnych. Jeden grubszy brodacz zdzielił Ericha drzewcem halabardy po nogach każąc mu się ruszać. Dziedziniec po kilku chwilach znów opustoszał, a przynajmniej  na powrót nastała cisza, nie licząc cicho szumiącego deszczu, który zdawał się trochę lżejszy w porównaniu do ulewy sprzed północy. Żołdacy wrócili na stanowiska, przede wszystkim pozwolić bufiastym koszulom odrobinę obeschnąć. Gdzieś na południowym zachodzie, na tle majestatycznych Gór Szarych uderzył piorun rozświetlając pochmurne niebo. Po kilku chwilach mury fortu nawiedził grom bijący o ściany z taką siłą, jakby chciał przypomnieć, że ludzkie zatargi niezależnie jak bardzo złożone są niczym wobec potęgi natury. Szlachcic owinął się szczelniej futrem, drżał... Powrócił do swej komnaty i zamknął za sobą drzwi na balkon. Machnął ręką na sługę, by ten wziął jakieś szmaty i uszczelnił luki, a sam pan usiadł na skromnym łożu i ponownie zakasłał. Plecy ogrzewał mu kominek, zrobiło się o wiele lepiej, przyjemniej. Ciepło komnaty było tak uspokajające.
Mężczyzna w prostym czarnym stroju służącego skończył swa robotę, po czym podszedł do starszego włodarza i obejrzał sobie dokładniej jego bladą twarz i podkrążone oczy. Po chwili dostrzegł, że na małym stoliczku obok łóżka wciąż stoi tacka z łyżką zwartego miodu oraz  kryształową czarką wypełnioną zielonkawym mętnym płynem.
-Wasza miłość lekarstwa nie tknął – powiedział sługa.
-Bardzoś spostrzegawczy... Samym zapachem wygnałoby nieboszczyka z grobu – pan gorzko odburknął.
Sługa jednak nie ustąpił, stał w tym samym miejscu, jak jakiś kat i spoglądał nań srodze wspierając się pod boki, zupełnie jakby był jego ojcem, a przynajmniej taką przybrał postawę.
-Alojz... Wywal to świństwo – szlachcic pokręcił głową na myśl o smaku substancji.
-Dla waszego dobra, jaśnie panie. Wypijcie. Będę tu stał tak długo, jak wasza miłość nie zażyje.
-Ech, Alojz, za takie gadanie chłopu baty grożą.
-A wam suchoty, jak nie wypijecie – odpowiedział sługa nic nie robiąc sobie z groźby.
Na to szlachcic się uśmiechnął, gorzko, bo gorzki też był prospekt wypicia podłej cieczy, ale jednak w tym całym bałaganie miał kilku lojalnych przyjaciół, nawet jeśli pośród służby. Alojz zaś był równie uparty wtedy co i trzydzieści lat wcześniej, gdy znajomość pierwszą zawarli. Westchnął ciężko, uniósł czarkę i rzucając przyjacielowi niemal mordercze spojrzenie wlał w gardło zawartość i niemal natychmiast starał się przełknąć. Niestety porcję zmęczył w trzech haustach, więc musiał złapać za łyżkę i zlizać słodką grudę skawalonego miodu jakby odeń zależało jego życie. Kaszlnął kilka razy przez zamknięte usta, krzywił się straszliwie a jego schorowanym ciałem targały gorączkowe drgawki.
-Tyle płacić temu konowałowi – wycedził wreszcie przez zęby – żeby żadnego lepszego specyfiku nie wymyślił?
-Wiecie co się wasza miłość mówi o medykamentach, te co najpaskudniej smakują, rzekomo działają najlepiej.
Herman Saltzstein parsknął pod nosem próbując przepędzić wspomnienie okropnego smaku.
-Takim zamysłem to sam sobie lepszej naważę – zarechotał i już miał się wygodniej rozsiąść na łożu czując jak utracone przez otwarcie drzwi ciepło na powrót wypełnia komnatę, gdy nagle zaczął straszliwie kaszleć. Zakrył usta dłonią i w kilku spazmach wydał z siebie kilka głośnych wilgotnych huknięć.
-Cyrulika zawołać, jaśnie panie? – Alojz podjął tackę po lekarstwie zaniepokojony, lecz Herman uniósł spokojnie dłoń i dał znać, że nie ma się o co martwić. Wziął kilka głębszych oddechów i rzekł:
-Już mi lepiej... A póki jesteśmy na nogach, wołaj Bergmana.
Alojz skinął mu głową i bezzwłocznie ruszył wykonać powierzone mu zadanie.
-I przynieś papier z atramentem! – zawołał pan za sługą.

***

Dieter dobrze spał. Nie przeszkadzały mu te hałasy i darcie się na zewnątrz, które słyszał jakiś czas temu przez całun zmęczenia jaki przyćmił jego zmysły. Cały dzień w drodze zrobił swoje i straszliwie go wycieńczył. Miał tylko nadzieję, że się nie pochoruje przez tą całą ulewę, bo jeszcze tego brakowało, by się rozłożył na takim zadupiu. Pieniędzy mu nie brakowało, a i dobrze mu się wiodło, temu, gdy przybędzie wreszcie do jakiegoś bardziej cywilizowanego miasta zamówi sobie pokój, pół świniaka, dzban grzanego wina i balię gorącej wody, w której dogrzeje się i będzie się weń moczył, aż ta naturalnie wystygnie. Lekko się uśmiechnął przez sen myśląc o tych wspaniałościach, zaprawdę dla przeciętnego mieszkańca Cesarstwa taki prospekt był miłą odmianą od ponurej codzienności.
Wtem ktoś go zdzielił kopniakiem w pośladek. Dieter chrząknął, zaklął i otworzył jedno oko nie rozumiejąc w czym rzecz. Po chwili kolejny cios! Tym razem uderzył w nogę!
-Co do...
-Wstawaj! – Warknął jakiś ochrypły niski głos, a Dietera zalał pot!
Czyżby go znaleźli? Nie... Nie możliwe, by tak szybko. Kto zatem? Chcą go ograbić?! Pewnie tak! Co za parszywy los! Uciekał blisko tydzień, dbał o przesyłkę jak o oko we własnej głowie, a teraz jakieś pieniacze z tej zapadłej dziury oskubią go z majątku?!
Zerwał się chwytając plecak z posłania i przyciskając go mocno do piersi. Gdy wreszcie powstał, zauważył przed sobą landsknechtów, pod bronią, w napierśnikach, barwach prowincji jak nakazywało prawo. Mężczyźni patrzyli się nań jak na głupka, śmiali pod nosem.
-Jak cię zwą? – Spytał pucułowaty brodacz, zapewne dowódca oddziału.
-Yyy...
-Co yyy? Nie pamiętasz jak masz na imię?
-Klaus – odpowiedział, wymyślając sobie szybko jakąś alternatywę. Nie chciał zdradzać prawdziwego imienia, na wszelki wypadek.
-No... – piechur machnął na niego ręką każąc się zbliżyć. – Choć, Klaus, jaśnie pan ma dla ciebie propozycję.
-Jaśnie pan? – Dieter zrobił wielkie oczy nic z tego nie rozumiejąc. – Przecież ja nic nie zrobiłem?! Co wy? Ludzie?
-Nie strachaj, nie strachaj – uspokoił żołdak. – Propozycja zarobku, tak się składa, że mu trzeba kogoś w okolicy nieznajomego. A z ciebie taka bida, że nawet nie masz na własnego konia, no... Zarobisz sobie trochę i pójdziesz wolno, ale jesteś potrzebny.
To oczywiście nie była prawda, gdyby dobrze Dietera przeszukali, znaleźliby dostatecznie dużo koron by kupić konia i to nie byle chabetę. Wcale nie chciał pracować dla włodarza, czy w ogóle zostawać w tym przeklętym forcie dłużej, niż to było konieczne, lecz obawiał się, że jeśli zacznie się stawiać i marudzić wezmą go siłą i jeszcze przeszukają, a wtedy zaczną się podejrzenia i znając życie, zarekwirują mu cały dobytek, powieszą za złodziejstwo i tyle po nim zostanie co kruki nie obskubią.
Przeklął własny los zastanawiając się czy oby jeden raz za mało nie pomodlił się do Ranalda, że ten tak bardzo lubi grać mu na nosie. Oczywiście skłonił się garnizonowym, uśmiechnął i udał, że na wieść o zarobku jego nastawienie zupełnie się zmieniło.
-No, skoro jaśnie pan takie szczodre serce raczy okazać, to niegrzecznie odmówić – powiedział w końcu.
-No widzisz? Rozsądna decyzja. – Gdy podszedł, brodaty żołdak poklepał go po ramieniu i prowadził przed sobą na zewnątrz karczmy, następnie przez dziedziniec do kwater możnego.

To co z zewnątrz wydawało się marną namiastką miejskiej kamienicy zaaranżowanej w starej kamiennej warownej konstrukcji fortu, od wewnątrz zaskakiwało wystrojem. Od razu stało się jasne, że włodarz nie był bogaty, ale to co mógł eksponował w każdym możliwym kątku, gdzie tylko mogło paść spojrzenie potencjalnego obserwatora. Wnętrza wyłożono ciemnym drewnem, z wyrytymi elementami ozdobnymi, które niestety nadgryzł ząb czasu. Na ścianach najczęściej wisiały duże stalowe tarcze, o dziwo dobrze wypolerowane i zadbane, z typową rodową heraldyką krzyża i byczych łbów. W sali na parterze znajdowały się schody na górę, skąd biło jakieś światło, ale Dieterowi kazano czekać tam gdzie stał, nawet pozwolono mu usiąść na ławie i trochę odsapnąć, jak gdyby się bardzo zmęczył przechodząc przez cały dziedziniec. Odebrał to jako sztuczną gościnność, zdecydowanie knecht sprawujący nad nim pieczę postępował według rozkazów i wytycznych do jakich nie był przyzwyczajony, więc improwizował starając się grać postać zatroskaną losem nieznajomego podróżnika. To wychodziło mu raczej kiepsko, ale Dieter postanowił, że lepiej postąpi udając, że wierzy w szczere intencje. Zasiadł i czekał, wciąż tuląc do piersi plecak z dobytkiem.
Patrzył sobie na zawieszony po przeciwnej stronie gobelin. Na pierwszy rzut oka był imponujący, lecz po dłuższej obserwacji dostrzegł plamy wypłowienia, dziurki wyjedzone przez mole i najzwyklejszy w świecie osad kurzu. W samym centrum sali stał niski, szeroki i długi stół, jakby mogli przy nim biesiadować liczni goście, lecz wokół mebla nie stało ani jedno krzesło, czy choćby skromny zydelek. Pod inną ścianą, na której wisiała latarenka z samotną świeczką, stały prawie puste stojaki na broń, prawie, ponieważ na szarym końcu dyndał pogrzebacz do wygaszonego pobliskiego kominka.
Po kilku dłuższych chwilach schodami zszedł mężczyzna, przed którym reszta żołdaków wyprostowała się, chcąc zaprezentować z jak najlepszej strony. Miał na sobie takie samo odzienie, bufiasta szarobiała koszula, kirys, dobrze dopasowane pludry z wypchanym na pokaz mieszkiem. Szeroki czarny beret miął w jednej dłoni, w drugiej zaś trzymał złożony arkusz papieru obwiązany sznurkiem i zapieczętowany.
-To ten? – Spytał się swych ludzi wskazując na Dietera, a ci skinęli głowami.
-Tak, herr hauptman – odpowiedział obły żołdak. – Tej nocy przybył, tak powiedział Wagner, z bramy.
Kapitan stanął kilkanaście stóp przed nieznajomym, wsparł się pod boki i obejrzał go sobie krytycznym okiem.
-Jak cię zwą?
-Na imię ma Klaus – odpowiedział ochoczo podwładny, a przełożony obdarzył go gorzkim wyrazem twarzy, mówiącym bez słów, by ten zamilkł i się nie wtrącał. Landsknecht opuścił głowę i dał krok w tył skutecznie się uciszając.
-Klaus, herr hauptman – odpowiedział w końcu czarnowłosy odstawiając plecak na bok, by nie wyglądać zbyt podejrzanie.
-Klaus – powtórzył rozmówca. – Dobrze, Klaus... Masz niesamowite szczęście.
-Mam?
-Tak. Dane ci przyczynić się do zażegnania starego konfliktu, co okoliczne ziemie toczy od dwóch lat. W zamian zostaniesz sowicie wynagrodzony, choć twój wkład wielki nie będzie. Nie bój się, jeśli w mieczu nie jesteś wprawny, wystarczy, że dostarczysz list.
Świetnie, kolejna robota w pośrednictwie niebezpiecznymi przedmiotami, jakby dostarczenie przesyłki którą miał w plecaku było niedostatecznym ryzykiem.
-To wszystko?
-Tak, dostarczysz tylko list.
-Dlaczego ja? Wasi ludzie nie będą lepiej pasować na posłańców?
Kapitan westchnął i rozmasował szczękę.
-Będę z tobą szczery, Klaus – powiedział po chwili. – Żebyś wiedział, że nie mamy w stosunku do ciebie złych zamiarów, po prostu potrzebujemy kogoś nieznanego w okolicy i nikt inny nie jest pod ręką. Mamy tutaj mało ludzi, fort Grauen Felsen nie jest potrzebny tak jak kiedyś, gdy trakt wzdłuż Gór Szarych stanowił dobrą trasę handlową jeszcze za czasów istnienia Sollandu. Tamte czasy minęły, fort został i do niedawna był tu nawet spokój, ale gdy Cesarz wezwał lenników na bój z dzikusami z północy, wielu panów zabrało swe wojska i nadal gdzieś tam goni hordę norsmenów przez Kislev albo insze krainy. Na południe stąd zaś jest pewna wieś, która pod nieobecność swego pana została przejęta przez pewnego chłopa, co samozwańczo ogłosił się jej przywódcą. To buntownicy nie chcący płacić podatków, miast tego bardzo ochoczo kupują broń i grabią dwór dziedzica... Dziedzica, który jest synem naszego dobrodzieja i który wraz z zastępem zbrojnych wyruszył na wojnę. Ile ta potrwa, nie wiemy, za ile młody panicz wróci, tym bardziej, ale chyba rozumiesz, że postępowanie tego pańszczyźnianego pachoła daje bardzo zły przykład. Wzajemny bój o wieś nie przyniósł rezultatu, jak wspomniałem nasz garnizon jest skromny, zaś chłopi mają przewagę w liczebności. Dlatego chcemy złożyć mu ofertę i tu wchodzisz ty, jako posłaniec. Na widok naszych ludzi, od razu zaczną do nas strzelać, ale ktoś obcy, ktoś kto tylko przechodzi i komu dano pismo ma szansę je donieść i pójść, bo i cóż im zawinił. Powiesz, że jesteś podróżnikiem, ludzie z fortu poprosili cię o dostarczenie wiadomości, dasz je im i to wszystko. Rozumiemy się?
Dostarczyć wiadomość? Cóż, to nie wyglądało tak źle. Już myślał, że siłą włączą go w poczet maszerującej na wioskę armii, choć to może zbyt przesadne słowo na określenie skromnego garnizonu. Wiedział jednak, że z posłańcami różnie bywa, a ich los zależy często od treści wiadomości. Jeśli ta była negatywna, a kierowana do osoby łatwej w rozgniewaniu, odpowiedzi zwrotne często kosztowały posłańca jakąś część ciała, a przeważnie głowę. Ale przecież wcale nie musiał dostarczać żadnego listu. Oni wierzą, że on wykona zadanie łasy na zapłatę? Niech tak wierzą dalej, Dieter ma pieniądze, kilka srebrników w tą czy w tą nie robiło mu różnicy. Trącał ich pies, ruszy w swoją stronę, a list się wywali gdzieś po drodze.
-Dobrze, skoro to pomoże wam rozprawić się z buntownikami, to ja chętnie podam wam rękę – powiedział z udawaną szczerością najlepiej jak potrafił.
-Wspaniale, cieszy mnie twoja szlachetna postawa. Uratujesz tym samym życie wielu po jednej i drugiej stronie... Wyruszamy jutro po południu, nalegamy, żebyś się dobrze wyspał i w ramach gościny jaśnie pana śniadać możesz na koszt naszych kufrów, przyjacielu. Pójdziemy wszyscy w grupie, a ty ruszysz wprzód i zaniesiesz wieści... Ach, i żebyś nie myślał o ucieczce – kapitan zbliżył się i zamaszystym ruchem poderwał plecak i potrząsnął nim przed oczami Dietera. – Twój dobytek oddamy ci po wykonaniu zadania – z tymi słowy rzucił bagaż w dłonie pucułowatego knechta, a szmugler zamarł porażony strachem.
Jedna z podstawowych zasad, które sam sobie ustanowił, mówiła o tym, żeby nigdy obcemu nie dać dostępu do przesyłki ani własnych pieniędzy, coś czego próbował uniknąć rżnąc głupa i udając kogoś, kto nie śmiałby przechytrzyć garnizonowych żołdaków. Byli sprytniejsi niż mu się wydawało... Jak mógł w ogóle przewidzieć tak podły figiel losu? Ranald go przeklął, czy jak?

***

Kilka tygodni temu jeszcze było lato, tak przynajmniej Erich mniemał sądząc po pogodzie, która ostatnimi dni obróciła się w paskudną mieszankę pochmurnego nieba, ciągłych mżawek i ulew, lub ciągnących znad gór zimnych wiatrów, co zaciekle szczypały nieosłoniętą skórę. Spodziewał się, że tego dnia niebo znów będzie zasłane szarym całunem, a łażenie gdziekolwiek poza wybrukowanym dziedzińcem fortu wiązać się będzie z bezustannym ciamkaniem błocka zagłuszającego nawet próby konwersacji. Ku jego zdziwieniu, gdy ich nakarmili, oddali broń i wyprowadzili z kazamat ujrzał promienie słońca. Było popołudnie, więc złocista tarcza ciągnęła w kierunku Gór Szarych i choć miała skryć się za srogimi szczytami za jakiś czas, Erich nie mógł się nadziwić i nacieszyć jej widokiem. Nie było to żadne ckliwe, poetyckie pragnienie obcowania z pięknem natury, takie odruchy w najmicie albo umarły przed wieloma laty, albo nigdy się nie wykształciły, on zwyczajnie z lubością powitał naturalne ciepło na skórze. Noc spędzili w lochu, leżąc na zimnych kamieniach, a teraz mogli wygrzać się w słońcu. Choć chmury nadal były obecne, zaś niebo widać było jedynie przez nieliczne przerzedzenia między kołtunami, brak opadów uwolnił całą gamę dźwiękowych doznań dotąd zagłuszanych przez dudnienie kropel. Słyszeli wyjący w oddali wiatr, ujadanie psów w rzemieślniczej części fortu, pracę kowalskiego młota w kuźni.
Tą cała miła odmianę od dotychczasowej ponurej normy psuli żołdacy garnizonu ustawieni w dwóch marszowych szeregach wokół dziwnie znajomego wozu zaprzęgniętego w woła. Kapitan Bergman dosiadł konia, wydał jeszcze kilka rozkazów, aż w końcu wyruszyli. Najemnicy szli wewnątrz kolumny, obserwowani i pilnowani ze wszystkich stron, by nie uciekli, a z nimi szedł jeszcze jeden chudy chłopina, którego Erich zapamiętał dzień wcześniej. Gość  z knajpy, tak jak i jego towarzysze został w jakiś sposób powiązany z całą sprawą i dołączony do niechlubnego zadania odbicia wioski? Erich sobie go dobrze obejrzał. Choć ten miał przy pasie broń na żołnierza nie wyglądał, raczej na jakiegoś kupczyka, skrybę czy ulicznego rzezimieszka. A może to jakiś donosiciel? Zjawił się w końcu w karczmie w przypadku całej tej afery? Nie... Wyglądał na równie zdezorientowanego co mysz straszona wściekłym psem.
Dieter z kolei odwracał co chwilę wzrok. Ten najmus ciągle się na niego gapił, szedł sobie jak inni i co jakiś czas spoglądał nań przez ramię jakby mu chciał oczy wydłubać. Dlaczego wszyscy byli doń tak wrodzy? Wydawało mu się, że albo chcą go zabić bez powodu, albo najpierw wykorzystać udając przyjaciół, a dopiero potem zabić, oczywista również bez powodu.
 Jego plecak leżał na wozie z ciężkimi kuframi obitymi żelazem. Między skrzyniami leżały skórzane płachty, w które zawinięta była broń. Dla Dietera to wszystko nie miało znaczenia, liczył się tylko jego plecak, tylko jego przesyłka, ale dla najemników sprawa wyglądała inaczej.
Alfred nie mógł rozgryźć czemu na bój biorą wóz, który najemnicy odbili. Mniemał, że szylingów tam nie było, bo i któż chciał oddawać taką ilość pieniędzy przy zdrowych zmysłach? Wojacy także nie byli rozmowni. Knechci nic nie wiedzieli, zaś kapitan kazał im się zamknąć. Cały oddział liczył sobie zaledwie trzydzieści trzy osoby, wliczając w to Dietera i najemników. Reszta garnizonu musiała zostać i bronić fortu.

Maszerowali aż do wieczora, gdy słońce raczyło dotknąć potężnych szczytów na zachodzie. Trakt prowadził polaną między dwiema ogromnymi puszczami, jedynie gdzie niegdzie przecinanymi rozległymi połaciami trawiastych wzniesień. Na wschód lasy sięgały mokradeł i rozlewisk, na zachód wdrapywały się na podnóże Gór Szarych. Oni zaś maszerowali podmokłym traktem co jakiś czas pomagając staremu Feliksowi w przeprawie z wozem. Dziadek ciągnął woła, poganiał go, lecz gdy koła zapadły się w błocie zarówno najmici jak i żołnierze, oraz sam Dieter od czasu do czasu, przykładali się by wóz wypchnąć i kontynuować marsz.
Trafili wreszcie na małą odnogę od głównego traktu, jeszcze bardziej zarośniętą przez wysokie trawy i z dalszej odległości praktycznie nie widoczną. Tam wreszcie się zatrzymali. Wół skubał sobie trawę stając kopytami w grząskim błocie, wcale nań nie zwracając uwagi, podczas gdy żołnierze kapitana Bergmana siadali gdzie się dało i próbowali wytrzeć ubłocone buty.
-Twoja kolej, Klaus – powiedział oficer podjeżdżając do Dietera na koniu i spoglądając nań z góry. – Ta droga, pójdziesz nią prosto, zaniesiesz wiadomość i wrócisz, też tą samą drogą. Miej oczy szeroko otwarte, nim cię puścimy powiesz nam ilu mają ludzi na posterunkach, rozumiesz?
Dieter skinął mu głową. A więc to tak? Stąd ta broń i tyle obstawy? Jeśli list nie przyniesie oczekiwanych rezultatów uderzą? A do tego warto znać słabe i mocne strony obrońców wsi.
Ruszył na zachód, modląc się, żeby wszystko poszło tak gładko i ładnie jak opisywał to kapitan Bergman. Oczywiście pomodlił się do Ranalda obiecując, że odda mu co dziesiątą złotą monetę z urobku, byle tylko go oszczędził. Od dawien dawna nie modlił się do Vereny, więc i do niej skierował kilka ciepłych słów w swoich myślach, by patronka sprawiedliwych sądów i mądrości zechciała dać mu wskazówkę gdy przyjdzie co do czego. Pomodlił się do Taala, żeby ten uspokoił dzicze i lasy, w końcu mógłby przez nie uciekać. Oczywiście Morrowi nie skąpił szacunku i prosił, by jeszcze nie zabierał go do swych ogrodów. I tak do wszystkich bogów, może za wyjątkiem Mananna, dla którego sprawy śmiertelników mieszkających na lądzie były raczej niewarte uwagi.

Szedł tak blisko godzinę, patrząc pod nogi i przeskakując między kałużami, zważając by nie zatopić się w błocku i rozmiękniętej ziemi. Gdyby trakt był suchy uwinąłby się o wiele szybciej, niestety stracił na czasie brnąc w lepkiej mazi co kilka chwil i wycierając buty o pożółkłe trawy.
W końcu przeszedłszy kolejny wzgórek trafił na szerokie wypalone pola uprawne. Nie były pielęgnowane ręką chłopa od dawien dawna, widać było jeszcze ślady nadpalonych kłosów na połaciach brunatnego lądu, które bardziej przypominały pobojowisko, niż cokolwiek innego. Dalej leżała wioska, w centrum szerokiego cypelku podobnie zaniedbanych pól, te zaś otoczone były przez coraz bardziej gęstniejący las. Niskie i długie domostwa stały frontami do szlaku, którym Dieter właśnie kroczył, a który jakiś kawałek dalej zakręcał, prowadząc wzdłuż Gór Szarych. Przy gospodarstwach kręciły się bydlęta i kurczaki, zaś między domami łazili sobie ludzie żyjąc w wielkim pośpiechu. Nie rozumiał skąd taki pośpiech, bo przecie wioska nie wyglądała jakby wymagano odeń wiele dodatkowych prac. Parterowe chaty ciągnęły się izba po izbie, tylko nieliczne kryte strzechą, podczas gdy resztę chłopów widocznie stać było na gont. Znaczy nie taka tu bieda jak opowiadali, zdecydowanie na brak drewna nie mogli narzekać. W oknach drewnianych gospodarstw widać było łuny ognia z pieców oraz gdzie niegdzie płomyki łojowych świec. Przed wsią, na samym zakręcie szlaku stał ładny podmurowany dworek o bielonych ścianach, otoczony płotem i nawet zwieńczony ozdobną bramą z kutego żelaza. Ta była szeroko otwarta, zaś niektóre z okiennic wyłamano. Dopiero po chwili Dieter zrozumiał skąd ten cały ruch i zamieszanie, gdy w ziemię, jakieś dziesięć stóp obok, ze świstem wbiła się strzała! Mieli go za intruza, wypatrzyli z odległości i stróżów pospieszali na stanowiska! Uniósł wysoko ręce w uniwersalnym geście poddania się, następnie sięgnął pod pazuchę i wydobył pismo, pomachał nim w powietrzu jakby chcąc zwrócić uwagę na coś innego poza sobą. Miał nadzieję, że druga strzała nie przyleci, a nawet jeśli, to, że wystrzelona przez jakiegoś wyśmienitego strzelca przeszyje list i tym samym udzieli mu błyskawicznej odpowiedzi.
Stał tak jak pieniek i machał pismem trzymając ręce na widoku, aż w końcu z najbliższej zabudowy wyszła trójka mężczyzn. Starsi, dobrze zbudowani, po odzieniu stwierdziłby, że to leśnicy lub łowcy, choć z drugiej strony co on się znał na chłopach? Tyle, co jakiegoś zobaczył na targu w mieście to było wszystko, a ci najczęściej byli obłymi starszymi poczciwymi jegomościami sprzedającymi warzywa i owoce w zależności od pory roku.
Broda jednego z nich sięgała połowy piersi, kolejny miał zaledwie krótki zarost, zaś trzeci swą brodę splótł w krótki warkoczyk. Jeden trzymał strzałę na cięciwie w gotowości, w jednej chwili mógł unieść łuk i przeszyć Dietera. Drugi wspierał się spokojnie na włóczni, oceniając przybysza chyba nie wierzył, że ten stanowi jakiekolwiek zagrożenie. Ostatni, barczysty brodacz podszedł do szmuglera i spojrzał pytająco na list.
-Czego tu? Obcych nie chcemy – rzekł srodze.
-Spokojnie, ja też wcale nie chciałem tu przychodzić – powiedział Dieter drżącym głosem. – Szedłem sobie traktem na południe, tam w forcie – skinął głową w kierunku północy – poprosili mnie, żebym dał wam to pismo. To wszystko.
Wyraz twarzy brodacza był niezmiennie gorzki, marszczył groźnie brwi i zamaszystym ruchem wyrwał mu list z dłoni. Powąchał papier, obejrzał pieczęć.
-To mogę już iść? – Spytał Dieter.
-Bierzcie go – brodacz powiedział do swych ludzi, a ci natychmiast rzucili się łapać za ramiona zszokowanego kuriera.
-Co?! Ale... panowie, ja tylko... ja podróżnik, wam nic złego nie życzyłem przecież! – Jęczał Dieter gdy go pętali. Jak z deszczu pod rynnę sytuacja się pogarszała, dlaczego nie mogą go po prostu zostawić w spokoju?!
Włócznik miał ze sobą sznur, którego Dieter nie zauważył gdy doń podeszli, zatknął go za pas na plecach, teraz więzy ścisnęły mu nadgarstki, traktowali go jak zwierzę, a nawet nie przeczytali listu! Oczywista chłopi czytać nie potrafili, on z resztą też, więc zapewne poprowadzą go do kogoś, kto bardziej piśmienny. Może chcieli i jego wykorzystać jako posłańca?
-Podróżnik... – warknął brodacz gdy prowadzili go w stronę wioski. – Tu już zmierzcha, a ty dopiero w szlak wyruszyłeś? I to bez żadnych zapasów, co? Nie masz nawet bukłaka z wodą! Żaden z ciebie podróżnik.

Tłumaczenie nie pomogło, wykręcał się jak mógł, zarzekał, że mówi prawdę i wymyślał naprawdę przekonujące historie, lecz mężczyźni nie chcieli słuchać, prowadzili go główną wiejską dróżką, z domostw wyglądały kobiety z dziećmi oraz inni mężczyźni by obaczyć, kogo to pojmali. Niektórzy podchodzili bliżej, zobaczyć, czy to oby jakiś żołdak z fortu którego znają i chcieliby dźgnąć lub obrzucić gnijącą główką kapusty. Niestety zatrzymywali się rozczarowani, wzruszali ramionami, wracali do domów mówiąc bliskim, że to jakiś przybłęda i nie ma czym się ekscytować. Jedynie bose umorusane dzieciaki biegały wokół Dietera i dźgały go kijami, święcie przekonane, że jest jednym z ludzi barona.
Wprowadzono go przez wyłamane drzwi do dworku. Dopiero gdy podszedł bliżej zauważył jak bardzo jest zdewastowany. Smród był także nie do zniesienia, raz, że ściany obrzucono gnojówką, to jeszcze pamiątki, obrazy i wszelkie kosztowności, których nie dało się przetopić na sztabki złota czy srebra, zrzucono na sterty pokryte fekaliami i cuchnące moczem. Jeden pokój we dworze, do którego czarnowłosy mógł zajrzeć przez wyważone drzwi służył za takie właśnie pomieszczenie, w którym buntownicy urządzili sobie wychodek wyrażając swą wzgardę dla wszystkiego co reprezentowało autorytet dziedzica.
W innej komnacie, do której wrzucono go jak wieprzka na rzeź, obradowali starsi wioski siedząc sobie na wygodnych różnych meblach zniesionych z całego dworku. Tak przynajmniej wyglądali, a Dieter nie mógł się nadziwić jak mogli gnieździć się w budynku, w którym panował tak straszliwy odór. Możliwe, że tylko on był nań wrażliwy, podczas gdy szóstka bardziej majętnych gospodarzy przywykła do podobnych doznań, lub wręcz się nimi chełpiła, być może cała dewastacja to ich dzieło.
Na największym z krzeseł, na końcu niegdyś może i ładnej salki jadalnej, siedział stary siwowłosy mężczyzna o bulwiastym nochalu. Twarz miał zmęczoną, pooraną głębokimi zmarszczkami, ale jednocześnie silną i zdeterminowaną. Był postawny, barczysty, zaś rzadkie siwe włosy obnażały zaawansowaną łysinę wspinającą się z czoła niemal na tył głowy. Pod ścianami stały łuki oraz szyte ze skór kołczany pełne strzał. Kosy przekuli albo na szpice do włóczni, albo nasadzili ostrza na sztorc. We dworze mogli się bronić i stąd uzbroić całą resztę wioski. Dopiero po chwili dotarło do Dietera jakim świetnym pomysłem była okupacja dworu właśnie. Przecież jeśli to majątek syna barona ten nie będzie go próbował spalić, czego nie można byłoby powiedzieć o innych chatach, w których ludność mogła się bronić. Nawet gdyby barykadowali się i dźgali wchodzących żołdaków, ci mogliby wykurzyć buntowników jedną dobrze ciśniętą pochodnią, ale dwór? Majątek syna? Trzymali żołnierzy w szachu. Mogliby walczyć z bezpiecznej odległości, strzelać z wyższego piętra, skutecznie wykrwawić garnizonowych tak, by zmusić ich do odwrotu samemu odnosząc minimalne straty.
-Ten wiecheć traktem tu spieszył, wiadomość jakąś z fortu przyniósł – powiedział dziarski brodacz trącając Dietera ubłoconym butem. Pokazał list zebranym, a ci jedynie spojrzeli po sobie w milczeniu i zadumie.
-Co żeś w forcie robił? – przewodniczący zgromadzenia spytał charkliwym i gardłowym głosem.
-Mówi, że tylko przechodził – wyręczył go leśnik. – Że podróżuje na południe, ale nie ma nic na podróż, ani jedzenia, ani wody, a już zmierzcha. Łże jak pies.
-Prawdę mówię – jęknął Dieter wciąż odczuwając ból w udzie, po tym jak jeden z oprawców z całej siły go kopnął. – Tylko nie daliście mi skończyć...
-Cichaj kundlu! – Kolejny warknął i wymierzył mu kopniaka. – Jakiś nowych pewno zwerbowali.
-Czekajcie, czekajcie – powiedział starszy chłop o smutnej ale i spokojnej twarzy. Siedział na szarym końcu półokręgu i pykał sobie fajeczkę. – Niech powie, wysłuchajmy go.
Teraz Dietera mogła uratować tylko szczerość i upór, jeśli mimo bólu uda mu się przekonać ich o prawdzie swych intencji jakoś przetrzyma, lecz jeśli się złamie i zacznie sypać, kto wie, może uznają, że faktycznie jest kłamliwym szpiclem i mówi tylko to co chcą usłyszeć.
Starszyzna coś szemrała pod nosem wymieniając się uwagami z ucha do ucha, ale w końcu zgodzili się na propozycję zgarbionego staruszka. Dieter rzucił okiem za siebie, jego oprawcy odstąpili o krok, ale nadal mieli go na widoku.
-Ja powiedziałem, podróżuję na południe, tym szlakiem bo mi spieszno. Niosę wieści o śmierci...  – zamyślił się na chwilę i przeklął sam siebie, cholera w ogóle nie przypuszczał, że ta wymówka będzie jeszcze potrzebna i nie wymyślił żadnego imienia czy historii. – O śmierci przyjaciela... – powiedział mając nadzieję, że nie będą drążyć tematu. – Idę skrótem bo zależy mi dotrzeć na granicę z Bretonią, byle szybciej. Po drodze zatrzymałem się w Grauen Felsen i tam mnie zaczepili. Powiedzieli, że chcą wam przekazać wiadomość, ale wy strzelacie do każdego kto z fortu, więc mnie zmusili. Zabrali mi dobytek i trzymali pod kluczem, żebym nie uciekł i się ze słowa wywiązał. A garnizonowi z jakimś wozem czekają na trakcie, na rozdrożu. Hauptman i jego ludzie wiozą tam jakieś wielkie skrzynie i broń.
-Dostawa z Tilei? – Zapytał inny starszy spoglądając na łysiejącego przywódcę, lecz ten nie odpowiedział, miast tego kazał gestem przynieść pismo.
-Garnizonowi tutaj? Ilu ich? – odezwał się ktoś inny.
-Z dwie dziesiątki będzie i jeszcze jakiś czterech zabijaków też pod bronią, ale nie wiem kim oni byli. Strzegli ich bacznie.
Siwy spojrzał na pieczęć i splunął na podłogę, przełamał lak, rozprostował kartusz i obracał nim przeklinając pod nosem. W końcu podali papier starszemu co palił fajkę.
-Czytajcie, wy się na tym znacie.
Dziadek ułożył kartkę na kolanach, nachylił się nad literami i wodząc palcem linijka po linijce odszyfrowywał zapis.
-Do rady insurekcyjnej... – wydukał staruszek z trudem i wzruszył ramionami nie wiedząc specjalnie co znaczy imponujące słowo. – Wiele złego z jednej i drugiej strony się stało, temu by zażegnać dalszego zapieklenia konfliktu między nami, jesteśmy zgodni na wasze warunki przystać i wzajemnej niechęci do was nie żywić. Ludność wsi waszej z obowiązku pańszczyzny zwalniam w zamian prosząc jedynie o zwrot tego co do mojej rodziny należy, znaczy ocalałych pamiątek z dworu. Ażeby okazać dobrą wolę oddam wam transport z dobrami, który do waszej wioski zmierzał, a który banda złodziejaszków podstępem złupiła. Wpadli oni w ręce nasze lecz uprzednio część srebra skradli. Żeby okazać dobrą wolę, wozy ze srebrem wam zwracamy wraz z pojmanymi jeńcami, to co z nimi zrobicie jedynie od was zależy. Ukarzecie ich według własnych sądów, a uprzednio wydusiwszy zeń prawdę, resztę srebra także odzyskacie. Broni jednak zwrócić wam nie mogę, z przyczyn jasnych i dyktowanych prawem. Gdy wieść tą czytać będziecie nasi ludzie czekać będą na straży, na rozdrożu, gotowi do wymiany. Upraszam abyście do mnie w tych złych czasach więcej urazy nie żywili i byśmy mogli żyć jako sąsiedzi, a nie wrogowie. Podpisano, Herman Saltzstein, pan na grodzie Grauen Felsen.
-Przecie to brednie, nie widzicie – powiedział ten zasiadający w centrum zgromadzenia, powstał i nim ktokolwiek zdążył się odezwać choćby słowem, zaczął rzucać obelgami. – Ta gnida chce nas wywabić w pole, tam gdzie jego knechty mają szanse, tutaj się boją podejść. Żadnych z nim targów, żadnych układów. Boi się i chce was podstępem załatwić, o!
-Spokojnie, Soller, spokojnie – powiedział inszy chłop podnosząc rękę.  – Jeszcze żadnej decyzji nie podjęliśmy. Nikt nie mówi, żeby wychodzić im na spotkanie.
-Właśnie...  A powiedz nam, Soller – odezwał się kolejny ze starszyzny, korpulentny i niski rudzielec z twarzą oszpeconą śladami po ospie. – Czemu nam nie powiedziałeś o broni? Wszyscy razem się zgodziliśmy, potrzebujemy pieniędzy na zimę, ale na szmuglowanie broni nie wydaliśmy zgody!
Łysiejący starzec zacisnął zęby i złapał się za głowę, ciężko westchnął.
-Boście głupi, myślicie, że bez uprawiania roli, na łowiectwie i rzemiośle da się długo pociągnąć. Prawda, udało się nam przetrwać kilka miesięcy, ale w końcu nasi życzliwi przyjaciele przestaną słać pomoc, a wtedy... A wtedy trzeba będzie samemu zadbać o siebie. Wziąłem sprawę w swoje ręce, jeśli o to wam idzie, nie wypieram się, ale znacie mnie i tak jak twardo przy swoim obstawałem wtedy, tak i twardo obstaję teraz.
-Soller, co za cel tych naszych spotkań, gdzieśmy się godzili radzić nad rzeczami, jeśli ty sobie będziesz rozprawiał jak włodarz.
Rozmówca niemal buchnął parą z nosa mierząc brudnym paluchem w rudzielca.
-Jak trzeba się było zwrócić przeciw szlachetce to ja byłem pierwszy, jak trzeba było odpierać żołdaków, to ja ich odpierałem. Wy przyszliście na gotowe i to jedynie z mojej grzeczności was pozapraszałem, to tak, żeby przypomnieć. Tak jak wtedy sądziłem, że trzeba podnieść się przeciw Saltzsteinowskiemu rodowi i dobrze nam to wyszło, tak i teraz uważam, że powinniśmy się dozbroić. Kosy i łuki na niewiele się zdadzą i na niedługo starczą, a z łuku szyć niewielu potrafi. Kuszą, to co innego, nawet dzieci i baby strzelać mogą.
-Ty się zapomniałeś chyba – wystrzelił inny, a rozmowa powoli przeistaczała się w kłótnię. – Po to radzimy, i po to broń tutaj jest a nie po domach poroznoszona,  bo gdy ją chłopy miały zaczęły się napaście i rozboje. Szczęście, że te powozy co je napadli nie ściągnęły nam na grzbiety problemów. Dobra piękne, drogie, pieniędzy jest, bidować nie będziem. Ale zbójnikować się spodobało, grabić paniska... A to niebezpiecznie! A jak nam garnizon na łeb ściągną nie z fortu, a prawdziwe wojsko?! Chałupy spalą, baby z dziećmi rozgonią, a nas wieszać zaczną! A może tobie się spodobało, co Soller? A może ty byś chciał sobie zbójnikować? Łatwiej tak, niż robotą w polu, po bożemu.
-Pieniędzy nam potrzeba – przyznał staruszek nachylający się nad listem. – Ale jeszcze bardziej trzeba nam spokoju. To co proponuje Saltzstein może być bardzo podstępnym ruchem, Soller ma rację, ale jeśli udałoby się nam zawrzeć rozejm, pomyślcie... Moglibyśmy uprawiać ziemie bez zagrożenia, że napadną nas fortowi. Tego roku nic nie zebraliśmy z ziemi, długo tak nie pożyjemy i z baronem za miedzą będziemy musieli zbójować, bo nie wyżyjemy. A to tylko nieszczęścia, najgorsze grzechy i kary za taki żywot czeka... Nawet Rhyi nie mieliśmy z czego złożyć ofiary! Bogowie będą rozgniewani...  Sigmar i Myrmidia zaś sprzyjają tym, których sprawa w walce jest słuszna, a nie bandycka. Powiadam wam, moi sąsiedzi, jeśli nie spróbujemy z baronem załagodzić waśni, będziem się kłaść spać w strachu, nasi synowie skończą jako pospolite oprychy, a nas prędzej czy później najadą i wybiją... Co wtedy? Uciekać w las? Żyć jak dzikusy? My chłopy, ziemia nam pisana, a ziemia to naszych dziadów i ojców.
Soller skrzyżował ramiona na piersi i zmierzył ich wszystkich wzrokiem. W milczeniu kilka razy zabierał się, by coś powiedzieć, po czym powstrzymywał się, zawracał i unosił palec by zacząć ponownie...
-Zrobicie co chcecie. Pamiętajcie moje słowa, to podstęp, a z Saltzsteinem zgody nie ma, nie było i być nie może! A teraz, radźcie sobie sami – machnął na nich rękami i pospiesznie opuścił budynek.
Starcy obradowali, wymieniali się pomysłami, zdecydowanie odejście Sollera poprawiło nastroje i rozluźniło atmosferę, ale Dieter nie słuchał, skulił się na podłodze i zamknął mocno oczy. Chciał się znaleźć jak najdalej od tego całego bałaganu. Przy okazji poprzysiągł sobie, że już nigdy nie pójdzie przez nieznane skróty.
-A co z tym biedakiem poczniemy? – zapytał wreszcie jeden członek rady.
-Cóż, nie okpił nas, powiedział prawdę, ale od tak go puścim. To nadal może być jakiś szpicel. Zabierzcie go do stodoły i każcie komuś pilnować. Jak wszystko się powiedzie, puścimy go... My nie dzikusy, jak zauważyliście.
-Poślijmy parobka od Moryca, żeby pobiegł na ten rozstaj i zaświadczył o wszystkim. Niech zajrzy do kufrów, jeśli tam faktycznie srebro będziemy mogli paktować.
-Ten ocalały z karawany rozpozna zbójników?
-Powiedział, że rozpozna...
-Dobrze, bardzo dobrze, a zatem zrobimy tak...
Reszty wymiany zdań Dieter nie usłyszał. Podnieśli go jak worek mąki i zaprowadzili do pobliskiej stodoły, dużej drewnianej konstrukcji przyległej do majątku dziedzica. Nie byli już tak brutalni, lecz nie kwapili się przepraszać. Usadzono go na stercie starego siana, i zamknięto odrzwia. Obiecali, że ktoś przyjdzie się nim zatroszczyć i nawet go przy tym nie skopali, co czarnowłosy poczytywał sobie za nieznaczną poprawę sytuacji.

***

Erichowi się nieźle nudziło, legł na mokrej trawie i drzemał, słysząc jak Alfred gaworzy z kapitanem. Dopytywał się jaka ma być ich rola, co mają konkretnie zrobić, czy może nie lepiej, gdyby zaczęli podchody od razu, żeby wziąć wieś z zaskoczenia? Bergman go ciągle zbywał, uciszał i odpowiadał co najwyżej, że „jeszcze się zobaczy”. Mieli wykonywać rozkazy co do joty i trzymać się blisko. Erich im dłużej zastanawiał się nad sytuacją szajki tym mniej podobała mu się cała akcja. Niemożliwe, by pozwolili im zatrzymać tyle pieniędzy. W porównaniu z siłami, które zabrał kapitan Bergman oni mieli niewielki wkład, a w dodatku knechci musieli ciągle uważać, ciągle mieć ich na oku. Nie... To nie mógł być prawdziwy plan, zbyt dziurawy. A może już znaleźli srebro i teraz robią ich w konia? Też raczej niemożliwe, w przeciwnym razie po co cała ta szopka z podchodami w karczmie. Że też nie spojrzeli na pieniądze... Sami czytać nie umieli, ale mogli porównać szyling bity w Wissenlandzie z tymi, które zgrabili. Ktokolwiek chłopom nie słał pieniędzy miał do nich niezły dostęp, niestety pobrał je z dalekiej prowincji w Cesarstwie i to ich ostatecznie zgubiło.
Po pewnym czasie Alfred dał sobie spokój, przysiadł na trawie nieopodal niepocieszony obrotem sytuacji. Dzielić się ewentualnymi planami na ucieczkę też nie mieli jak, ciągle ich obserwowali, ciągle ktoś krążył w pobliżu. Wtem dwóch knechtów stojących na warcie zawołało do kapitana:
-Posłaniec! – krzyknął żołnierz biegnąc w stronę wozu.
Bergman dał swoim ludziom rozkaz by się zebrali, po pewnym czasie na odległym wzgórzu na drodze prowadzącej do wioski pojawił się pewien chłopek, wpierał się kijem na którym majtała może niegdyś biała szmata.  Proste workowate gacie i długa koszula przewiązana w pasie, czapka z filcu i gęba jak wytłuczona w glinie machnięciami cepa. To nie był ich posłaniec co zaniepokoiło kapitana, lecz z drugiej strony przewidywał taką ewentualność. Może chcą go zatrzymać jako zakładnika? Pewnie tak, znając życie pomyśleli sobie o dźwigni, którą mogliby wpływać na knechtów, choć tak na prawdę życie Klausa, czy jak mu tam było, nie wiele zmieniało.
Chłopek przybył wreszcie i poczuł się odrobinę przestraszony ilością żołnierzy. Ściągnął z czerepu kapelusz, zmiął go w dłoniach i ukłonił się oficerowi, który wystąpił przed szereg.
-Czego tu chcesz, chamie?
-Ja ze wsi, z polecenia starszyzny. No... Skrzynie przyszedłem sprawdzić, znaczy czy wszystko w porządku, a jeśli tak, to mam was poprowadzić. Przed wsią się spotkacie na paktowanie, czy coś...
Do najmądrzejszych pachoł nie wyglądał, co kapitan stwierdził dość szybko, ale starał się grać swą rolę według planu.
-Olbracht, Wagner, otwórzcie mu z dwie skrzynie, niech sam wybierze które – polecił, a żołdacy razem z prostakiem przeszli na tyły wozu.
Pokazywali mu srebrniki, a jemu aż cieszyła się gęba na sam widok. Po wyrazie twarzy łasił się dotknąć, wziąć sobie kilka monet, na co oczywiście zgody nie było.
-Olaboga, ile dobra... – sapnęło chamisko i głęboko się skłoniło oficerowi. – Będziemy wszyscy bardzo zadowoleni. Pójdźcie, nim się zupełnie ciemno zrobi – ponaglił dając znać by ruszyli za nim.

Dieter wzdrygnął się, gdy o jego rękę otarło się coś piszczącego i kosmatego. Wstał z ziemi z trudem, wciąż ręce związane miał za plecami, a w ciemności jaka panowała w stodole, nawet  przyzwyczaiwszy wzrok nie mógł zobaczyć wszystkiego.
-Szczur! – Krzyknął przestraszony. Bynajmniej nie bał się samego zwierzęcia, ale perspektywa bycia ugryzionym przez szkodnika była dość ponura. Bez porządnego cyrulika w promieniu wielu mil mógł paść gdzieś na szlaku trzęsąc się z gorączką i sczeznąć w rowie. Niesława tych zwierząt jako roznosicieli zarazy była legendarna, a Dieter miał zaledwie dwadzieścia pięć wiosen na karku i przed nim było jeszcze całe życie. Nawet gdyby nie umarł, mógłby skończyć jako kaleka z amputowaną kończyną, bez szansy na lepszą przyszłość.
Wtedy drzwi do stodoły się otwarły i wszedł przez nie młody mężczyzna z okratowaną latarenką w której płonęła licha łojówka, oraz z drewnianą miską kaszy gryczanej w drugiej ręce. Gdy światło padło na wnętrze, Dieter ujrzał bestię kryjącą się w ciemnym zakątku. Duże puchate czarne kocisko... Odetchnął z ulgą i oparł się o belkę wspornikową.
-Nie bój, nie bój. Szczurów tutaj nie ma – zaśmiał się przybysz. – Parchałek czuwa, żeby się nie panoszyły. Nie, Parchałek? – z ostatnim pytaniem zwrócił się do obserwującego ich z kąta kocura i zaśmiał.
-Starsi kazali, coby ci jeść dać... Słyszałem o twojej sprawie, niewesoło wpadłeś. No, ale żebyś sobie nie pomyślał, że my jacyś nieżyczliwi, przetrzymamy cię tutaj na chwilę, potem sobie pójdziesz cały i zdrów.
Postawił na ziemi tackę z jedzeniem, a kot od razu zainteresował się podchodząc bliżej w myśliwskiej pozie.
-Odwróć się, przetnę ci pęta – rzekł nieznajomy, a gdy kot podszedł naprawdę blisko, niemalże dotykając kaszy różowym noskiem, ten głośno tupnął, syknął, a zwierze uciekło przestraszone, prychając i wyskakując ze stodoły jak wystrzelone ze strzały.
Dieter odwrócił się na pięcie i dał drugiemu przeciąć mocne pęta małym kordzikiem. Szmugler z zadowoleniem rozmasował nadgarstki, na których uwidoczniły się zaczerwienienia po otarciach.
-No, to teraz jedz, wyglądasz na wychudłego biedaka. Miastowy? – Nieznajomy dopytywał się i był nadzwyczaj szczery w swojej uprzejmości
Dieter usiadł, podniósł miskę, chwycił za łyżkę i powąchał wciąż ciepłą potrawę. Kasza pachniała cebulą, polana była apetycznym tłuszczykiem, a między ciemnymi ziarnkami zauważył skwarki. Nabrał prędko porcję, włożył w usta, przeżuł... Nie było w potrawie niczego specjalnego, ot zwyczajny posiłek, którym raczyło się większość obywateli Cesarstwa w sezonie, a z pewnością chłopów, ale za to głód, który zaczął Dieterowi wykręcać kiszki sprawił, że ta prosta potrawa wydała mu się najlepszego sortu rarytasem.
W odpowiedzi na wcześniejsze pytanie pokiwał chłopakowi głową. To, że był z miasta było tak oczywiste, że ukrywanie faktu nie miało sensu, jedynie rzuciłby na siebie więcej podejrzeń.
-Co z moją bronią? – Spytał przełykając kolejną porcję.
-Oddadzą ci jak się starszyzna rozmówi z oficerem.
-A ty? – Dieter wskazał skromnego bruneta łyżką. – Dużo wiesz. Znaczy wasi starsi tak otwarcie o wszystkim gadają?
-A co mają do ukrycia? – Tamten wzruszył ramionami siadając sobie na kawałku znalezionego w kącie pieńka. – My tu są otwarci ze wszystkim. Ludzie przygotowani na wszystko jakby się tamci próbowali zakraść, ale coś nie wierzę, żeby mieli złe intencje. Jakby chcieli walczyć, to przecie nie przychodziliby o tak później porze. Trafić nikogo z łuku, ni z kuszy nie idzie, a bić się kosami umiemy i więcej chłopa mamy.
-O co w ogóle ten cały bajzel... Znaczy słyszałem co mi w forcie powiedzieli, ale tak żeby postronnych od razu na cel brać? Mało by mnie ten myśliwy nie położył trupem jak tu lazłem.
Na te słowa chłopak spochmurniał, na dotąd młodzieńczą i pogodną twarz należącą do zaprawionego trudnym życiem dwudziestolatka, wystąpił niespotykany dotąd chłód. Splótł palce, zamyślił się. Nie żywił do Dietera urazy, przecież nie mógł wiedzieć...
-To ty nie słyszałeś... – westchnął rozmówca. – Dziedzic, syn barona dostał od ojca wieś w prezencie. Ten dworek budowaliśmy mu kilka lat. Nie jest to jakiś specjał, raczej myśliwski dom z piętrem, coby panicz mógł przyjechać z przyjaciółmi i po okolicznych lasach poganiać. A zwierza mamy takiego, że oko przyjemnie na skórach zawiesić, zaufaj mi. Cóż, panicz dwie zimy temu przyjechał straszliwie rozgniewany. Cesarz ogłosił, że trza mu ludzi do walki, wezwał swych lenników, to baron nie chcąc, żeby go wzięto w szranki, żeby sobie tam krzywdę zrobił, kazał mu tutaj siedzieć. No i tak gnuśniał, nudził się chyba, bo przyzwyczajony do zabaw w mieście, więc nie widziało się mu cały rok spędzić na czytaniu książek i polowaniu... Wtedy się zaczął nami interesować... No, to może dużo powiedziane, naszymi babami, to już bardziej...
Dieter słuchał go uważnie, potakując i pochłaniając kolejne porcje kaszy. Młodzian wypowiadał się inaczej niż reszta wioski, bardziej dbał o to, by słowa wymawiać poprawnie, choć nie wstydził się typowej Wissenlandzkiej maniery opuszczania tonu na końcu zdania.
-Do Grety – kontynuował po krótkiej przerwie – córki Sollera chłopy z całej wsi wzdychali. Ech, żebyś ją widział. Nie to co na dworach czy w miastach, skóra i kości, nie... Dziewucha miała kształty takie, że nic ino się w nie wgryźć, twarz okrąglutką i lekko pociągłą, policzki rumiane i dwa kasztanowe warkocze tak długie, że mogłaby nimi podłogę zamiatać podczas tańca... No i to nią panicz się zainteresował... Oszczędzę szczegółów, dość powiedzieć, że nie chciała się mu łatwo oddać, próbowała uciec, ale on miał swoje sposoby... Znaleźlismy ją potem, w lesie, związaną, pobitą, nagą... Najprzód mówili, że uciekła, że jakie licho ją porwało, wilki zjadły czy co, ale stary Soller nie odpuścił, bo jeden ze szlachciców, co był gościem panicza i wierzym, że brał udział w całym występku, wysypał wszystko po pijaku. Soller przyszedł do dworu prosić o to, by panicz się za jego Gretą wstawił, żeby poszukał jej, pukiśmy wciąż myśleli, że się zgubiła. A tamten fircyk rzucił mu kilka monet chwaląc córę za „walory”, jak to określili i żeby jej nie żałował. Dla starego to było jak splunięcie w twarz, zrozumiał aluzję, pieniędzy nie wziął, ale za to gdyśmy biedaczkę znaleźli w lesie tam gdzie goście panicza najczęściej polowali... Och, żebyś ty widział ten szał. Ciało się aż kleiło od tego co jej zrobili, a po chustkach i szmatach jakie przy niej leżały nie pozostawał cień wątpliwości... Przez całą noc słychać było kucie, kowal odstąpił Sollerowi piec i pozwolił mu pracować, a o poranku, gdy panicz i jego goście poszli do stajni, po konie, ten, jako pańszczyźniak i sługa je przygotował... Pod stertą słomy miał kosę na sztorc nastawioną, gotową. I gdy ci wyjeżdżali, plecami doń byli, najpierw poderwał broń i przeszył obu sługusów co stali przy stajni. W zamieszaniu żgał w końskie szyje! Krew się lała, larum wielkie, bydlęta się przewracały, wierzgały, a jaśnie państwo pospadało na ziemię. Jedynie syn Saltzsteina był na tyle szybki by ujść cało, ale resztę, a trzech ich było, podźgał kosą tak, że potem nie szło ich rozpoznać. Dziedzic się przestraszył, myślał, że to jakiś zabójca na niego nastawał, więc odtroczył konia od zaprzęgu co stał przed dworem, dosiadł go i na oklep, bez siodła pognał, hen, byle dalej... Dwór stał pusty, pełen dobra wszelakiego, to się też do Sollera przyłączyła reszta mówiąc, że już więcej panów słuchać się nie będą.
-No a sługi? – Spytał Dieter. – Przecież kogoś do ochrony na pewno miał.
-Ha! A miał! A pewno, że miał! Tylko Saltzsteinowie to ubogi ród, niewiele mają, swoim płacili grosze, to też część nie chciała umierać za panów, gdy chłopy podniosły widły i zaczęły szabrować, a ta garstka co się przeciwstawiła... Cóż, ich już kruki prosiły do ogrodów Morra. Żeby zaś hańby uniknąć czy coś, panicz z tego co wiem na wezwanie Cesarza odpowiedział i na wojnę ruszył.
-Jak pod jego dachem sługi mordują innych szlachciców – powiedział Dieter – to pewnie rodziny chciały zadośćuczynienia. Też bym na jego miejscu uciekał.
-Widzę, że smakuje – brunet zmienił temat zwracając uwagę na opróżnioną miskę.
-Tak, porządne i sycące, dzięki wielkie.
-Przyjemność pomóc – powiedział chłopak podchodząc bliżej i zbierając miskę. – Ojce kazali pobierać nauki u mądrych ludzi, a mieliśmy tu dobrego kapłana. Powiadał kiedyś, że bliźnim w potrzebie zacnie pomagać i Sigmar wynagrodzi.
Tak też się Dieterowi zdawało, że chłopak mógł pomagać w obrzędach. Stąd obeznanie w ładnym języku i o wiele lepsze wychowanie. Póki co miał go za biednego podróżnika, któremu należy współczuć. Jeśli miał być jedynym potencjalnym sojusznikiem, lepiej nie wyprowadzać go z takiego światopoglądu, pomyślał sobie czarnowłosy.
-Jak ci na imię? – Spytał w końcu, a chłopak znów uśmiechając się odpowiedział:
-Otto. Ty jesteś Klaus. Słyszałem, słyszałem.
-Heh, wygląda na to, że tu całą masę rzeczy wykonujesz, że tak wszystko słyszysz, co?
-Bez przesady, ale znam się na kilku rzeczach, nie tylko na zwierzętach i uprawianiu roli. Jak trzeba to bronić osady też będę, ale przede wszystkim potrzebują mnie bo ja bardzo szybko rachunkuję bez liczydła – zaśmiał się chłopak.
-Rachuję...
-Co rachuję?
-Mówi się rachuję, nie rachunkuję – poprawił Dieter, a Otto jakby się nachmurzył, odbierając to jako osobisty przytyk.
-No proszę, panie miastowy. Jak ze wsi, myśli że od razu takie głupie co? A my tu przez rok barona w trzymamy za szyję, ani nas wykurzyć nie może, ani zaradzić nie umie. Może my i proste, może gadamy po swojemu, ale swój rozum mamy.
-Spokojnie – Dieter uniósł dłonie wyczuwając, że przez przypadek wlazł na wrażliwy teren. – Nie chciałem urazić.
Otto pomyślał chwilę i skinął mu głową przyznając, że zbyt szybko i pochopnie odczytał intencje rozmówcy.
-A zatem rachować. Tak, umiem szybko rachować, a te cepy nie wiedzą jak liczyć szybko. Jak trzeba wagi, długości, czy pieniądze przeliczać, to wszyscy do mnie, się nasłucham wielu ciekawych rzeczy.
-Dobry dar. Na żaka cię nigdy nie ciągnęło?
-Żaka? Ha! A to ja mam błysków tyle żeby pobierać nauk? A skąd – machnął ręką. – A nawet gdyby, to z gębą w papierach siedzieć bym nie chciał, niezależnie ile by płacili. Nuda straszna.
-No, ja nie mówię, żebyś od razu do Nuln jechał, czy do Altdorfu, bez przesady, ale taką kapłańską posługę świadczyć? Kościelni bardzo cenią światłe umysły.
-Prawda, ojciec Zygfryd wielce pobożnym był człekiem i dobrym. Misję miał szlachetną, ale to taki żywot pełen wyrzeczeń, ja tam wolę na starość jakąś chałupę i dzieci mieć, co by mnie pilnowały, a nie w habicie siedzieć i mędrkować.
Tak gaworzyli sobie o różnych pospolitych tematach, a Dieter wreszcie mógł przyznać, że dzień nie skończy się tak źle jak przewidywał jeszcze jakiś czas temu. W pewnym momencie Otto jednak powstał i podszedł  do uchylonych drzwi stodoły widząc, jak na dróżce prowadzącej na wschód, w stronę traktu, zbiera się coraz większa grupa. Mężczyźni uzbrojeni w kosy i łuki zajęli pozycje przy umocnieniach, klękając przy płotach czy niskim murku otaczającym dwór.
Zapadła noc, Otto miał rację walka w takich warunkach jest niepotrzebnym ryzykiem dla jednych i drugich. Naprzeciw wozu jadącego na przedzie kolumny żołdaków wyszedł jeden ze starszyzny w towarzystwie barczystych myśliwych. Konwersowali z kapitanem, który uścisnął im ręce. Zajrzeli do kilku skrzyń, przerzucali srebro, a ludzie wokół posesji byli naprawdę czujni, gotowi by ostrzelać knechtów, lub nabić ich na kosy i włócznie, gdyby ci spróbowali szturmować wioskę. Kapitan uważnie się rozglądał, zaś jego ludzie nadal stali w kolumnie, nie sięgając po broń.
Wóz w końcu odprowadzono pod bramę dworku, gdzie parobkowie zajęli się rozładowywaniem kufrów, zaś w zgromadzeniu nastała istna wrzawa, gdy chłopi podeszli odebrać grupkę najmitów! Mężczyzn w mgnieniu oka pochwycono i rozbrojono, na każdego rzuciło się z czterech rosłych żołdaków, więc nie mieli szans zareagować, nawet nie wiedzieli co się szykuje. Sprytnie, Bergman, sprytnie – pomyślał Dieter obserwując ich z pewnej odległości. Gdyby najemników od razu związali i wlekli w kajdanach, a ci próbowali uciec, straciliby dużo czasu i energii, a ci przyszli do wioski z mniej więcej własnej woli. Gdy chłopi zarzucili im na szyje powrozy zaczęli się rzucać, wrzeszczeć, kopać i przeklinać.
-To oni nam kazali zrabować ten wóz! Baron! – Wrzeszczał Alfred charkliwie. Nienawistny wzrok kierował wprost w oficera siedzącego na koniu, zaś ten tylko parsknął i splunął.
-To po co mielibyśmy im pieniądze oddawać? Teraz poczuł powróz na grdyce, to patrzcie jak winę próbuje na innych zrzucić.
-Łżesz!
Starszy wioski przyglądał się barczystym drabom, gdy ci byli odprowadzani przez uzbrojoną świtę.
-Wyglądają jak ich opisał Peter – rudy gospodarz rzekł do brodatego myśliwego stojącego tuż obok.
-Jeden z bakami, a drugi bez oka – przypomniał tamten. – Dajcie pozwoleństwo a ja już z nich wyciągnę gdzie schowali dobytek.
-Na to będzie czas... – ostudził zapędy starszy, po czym znów spojrzał na kapitana oddziału i głośno rzekł. – Podjęliśmy decyzję, że choć tego co między nami się stało w niepamięć puścić się nie da, to uszanujemy waszą prośbę i od dziś ani my was nie będziemy tykać, ani wy nas. Omijać będziemy się z daleka, przez najbliższe dni trudno będzie przełamać niesmak, prawda... Ale z czasem, kto wie... Odnośnie propozycji waszego pana, pamiątki, o które prosiliście w piśmie zapakujemy na wóz i poślemy jutro człowieka. W południe będzie czekał na rozdrożu, sam. Wy przyślijcie swojego, dokonamy wymiany.
-Dobrze – kapitan Bergman skinął mu głową, zawracając konia. – W takim razie rozstajemy się i odchodzimy w pokoju.
Gwizdnął na podkomendnych, którzy garnizonowemu oddziałowi zaczęli wydawać rozkazy. Kolumna obróciła się na pięcie i najzwyczajniej w świecie odeszła, gdy starszy życzył im powrotu w zdrowiu i spokoju.
Zebrani na pozycjach chłopi odprowadzili ich wzrokiem i sami chyba nie mogli uwierzyć w to co się stało. Ich bunt odniósł sukces, zmusili barona do kapitulacji, uznania przegranej. Mogli sobie tylko wyobrazić upokorzenie jakie wewnątrz musieli odczuwać knechci, którzy nadzwyczaj dobrze maskowali swe nastroje. Mijały długie chwile, jakby czekali czy może nie wrócą, czy może zaraz nie ruszą z szarżą, ale zamiast tego słyszeli jedynie szum okolicznych lasów, wycie chłodnego wiatru.
-Otto! – Zawołał ktoś ze straży. – Dawaj tu, będziem liczyć srebrniki, jesteś potrzebny!
Chłopak już miał wybiec, ale wtedy zatrzymała go ręka Dietera.
-Czekaj, czy to znaczy, że jestem wolny?
-No chyba tak, z resztą, pójdę się spytać.
-To jak będziesz przy wozie, proszę sprawdź czy leży tam skórzany plecak. To był mój bagaż, który zarekwirowali mi ludzie hauptmana. Mieli mi go oddać po powrocie, ale teraz skoro sobie poszli... Bardzo mi na nim zależy.
Otto skinął mu głową i wzruszył ramionami, to w końcu nie był żaden problem, bezzwłocznie mu pomoże.
-Jasne, poczekaj tu chwilkę. Chociaż jeśli chcesz już iść odradzam o tej porze. Jestem pewien, że pozwolą ci przenocować i przynajmniej zjeść coś z rana. Nie jesteśmy tacy straszni jak nas malują, nie bój, nie bój.
-Otto! No wołają cię przecie!
-Już! – Odpowiedział chłopak i pobiegł w kierunku dworku.

Ericha, Gustawa, Alfreda i Stefana uwalono w chlewie, między świniami, które pierzchały przed ludźmi w ciemne kąty. Dla tych osiłków znalazły się nawet proste kajdany zbite z dwóch wygiętych sztab żelaza. Zaraz... oczywiście, że to nie były kajdany – pomyślał Erich. Traktowali ich jak zwierzęta, oni! Chłopi! Chamstwo! I jak zwierzęta skuli ich obejmami do podwieszania rozbieranego bydła za nogi. Pachoł, który ich pilnował z widłami śmiał się głośno widząc, jak broczą po kostki w świńskim gównie. Stał w drzwiach i groził im, gdy tylko jakiś próbował się zbliżyć. Do prostaka dołączali inni by pośmiać się, rzucić obelgą, kamieniem, lub nawet złapać za widły i nabrawszy hojną porcję gnojówki, rzucić w nich.
-Zbójeckie nasienie! – splunęła kobieta, która już dowiedziała się o wszystkim z plotek, zaś sama szła zobaczyć ile pieniędzy liczą we dworze.
Pieniądze oczywiście nie wzięły się z nikąd, pochodziły ze sprzedaży tego, co Soller i młodzi wieśniacy przezeń wyszkoleni zdołali nagrabić grasując na szlakach i napadając możnych. Paser, z którym mieli piękny układ, rzekomo wywoził dobra z aż do Tilei, gdzie był popyt na drogie materiały z faktorii rzemieślniczych w Marienburgu, bretońskie pachnidła, Estalijskie przyprawy. Wszystkie te rzeczy udało im się zdobyć na pewnej kupieckiej karawanie, co pobliskiego traktu także używała jako skrótu, prawdopodobnie, by uniknąć ceł. Ależ się pięknie obłowili, za te pieniądze kilka zim przeżyją, będą sobie żyć jak paniska!
Otto wpadł do sieni, w której leżały skrzynie jedna na drugiej. Mężczyźni podważali wieka, starszyzna przyglądała się pięknym lśniącym monetom, a podkomendni brali garści i usypywali małe kupki.
-Nie tak, nie tak... – Zacmokał skromny brunet stając nieopodal. – Składajcie w dziesiątki, bieżcie garść, układajcie w taki stosik jedna na drugiej, po dziesięć, będzie łatwiej policzyć potem.
Pokiwali z głowami z aprobatą i zaczęli rozdzielać monety według wytycznych młodego towarzysza. Dwoje starszych sterczało nad skrzyniami i cieszyło oczy, nie kryjąc radości, gdy Otto podszedł do nich i zapytał:
-Ten ze stodoły, posłaniec, pyta się czy jest już wolny... A i że jakiś plecak był na wozie, że to jego, ten co mu zabrali.
-Ach, ten biedak – pokiwał głową siwiutki zgarbiony staruszek. – Tak, no przecie żadnego z nim zatargu nie mamy. Zobacz tam przy wozie czy jest jego pakunek, powinien być, Hans mówił, że tam jakieś buble, koc i suchy chleb, więc nawet nie ruszał... Ach i przeproś go, powiedz, że taka sytuacja, nie chcieliśmy mu przykrości sprawiać.
-Nie żywi do nas urazy, rozmawiałem z nim. Poczciwy człek – Otto uśmiechnął się po czym ruszył do wyjścia. – Zaniosę mu nowinę, a wy ustawiajcie stosiki, potem wam pomogę.
Wydawało się, że chłopi tylko połowicznie go słuchali, zainteresowani bardziej oglądaniem pięknych monet i słuchaniem brzęknięć. Kobiety, żony, córki i matki zaglądały do środka śmiejąc się i ciesząc, prawiąc swym mężom komplementy, że wyglądają dobrze z majątkiem i jak bardzo im do twarzy, a ci w zamian składali propozycję, że przy najbliższej okazji poświętują tak, że trzeba będzie kolejną kołyskę strugać.
Wtem jeden z mężczyzn pracujących na klęczkach przy kufrze, wydobywając następną dziesiątkę monet, zauważył, że na dnie skrzyni coś leży. Długi woreczek ciągnął się na całą szerokość kufra, zajmując niewiele miejsca. Odgarnął kilka monet na bok i zauważył, że zaraz obok jest drugi, a następnie trzeci. Proste płócienne podłużne worki wyściełały calusieńkie dno skrzyni, jakby stanowiły poduszeczkę dla monet. Dziwne... Cham wyciągnął worek i obejrzał go sobie.
-Co to jest? – Spytał inny.
-Nie wiem, leży tego cała masa na dnie.
-Ejże, tutaj też – rzekł kolejny z chłopów przeglądający sąsiedni kufer.
Starszy się nachmurzył zastanawiając co też mogli znaleźć.
-Są w każdej skrzyni?
-Jeszcze kilku żeśmy nie otwarli – zaświadczył przedmówca.
Masowo otwierali skrzynię za skrzynią, wysypując zawartość na podłogę i za każdym razem znajdując to samo. Masę srebra, oraz dziwne worki wypchane sypkim materiałem. Przypominały zawiązaną po obu stronach wypchaną nogawkę. Gdy rozcięli jeden worek, wysypał się z niego czarny pylisty proszek. Praktycznie w każdym worku znaleźli to samo.
-Może to jakaś ściółka, żeby przy transporcie monety za bardzo nie brzęczały? – Ktoś zaproponował, gdy zabierali się za ostatnią ze skrzyń. Wsadzili metalowy pręt w szczelinę i mocno pociągnęli podważając.
Ten co klęczał przed pierwszym kufrem zdążył zauważyć ze swej perspektywy, że wewnątrz nie było srebra, tylko ogromny płócienny wór wypełniający niemal całą skrzynię. W jej rogu natomiast przybito urżnięty kawałek rusznicy, pozbawiony kolby i całego przedniego segmentu... Sznurek ciągnął się od cyngla do małego kółeczka wmontowanego w wieko, które właśnie podrywał jego towarzysz by samemu sprawdzić, co jest w środku.

***

Otto znalazł plecak Klausa i już szedł do stodoły zanieść mu dobre wieści i oczywiście zaoferować najszczerszą gościnę, gdy nagle cisnęło nim o glebę! Na krótką chwilę świat rozbłysnął się jakby nastał dzień, zaś huk odebrał mu słuch. Ocknął się po chwili, obrazy rozmywały się przed oczami, w uszach piszczało, a sam miał wrażenie, jakby głowę ktoś zanurzył mu w wodzie. Wieś była jasna, opromieniona pomarańczową łuną. Główną drogą przebiegł jakiś człowiek, lecz Otto go nie rozpoznał. Zajął się ogniem, wrzeszczał, machał rękami na lewo i prawo, płomienie tańczyły pochłaniając jego odzienie oraz skórę.
Chłopak ucisnął skroń kontrując nasilający się ból, obrócił się na plecy i spojrzał na płonący dwór, którego front dosłownie przestał istnieć! Przednią ścianę rozerwało na kawałki, część piętra zawaliła się na jego oczach, zaś to co zostało powoli połykały płomienie. Wóz przewróciło na bok, zaś wołu rozszarpało na strzępy. Podobnie jak i ludzi, którzy w trakcie wybuchu znaleźli się zbyt blisko! Ręce, nogi i krwiste ochłapy, przeważnie osmalone żarem, walały się na ziemi, gdy w powietrze wzniósł się potężny słup siwego dymu. Miejsce dotychczasowej euforii zajęła panika. Osadnicy nie wiedzieli co czynić, niektórzy gnali ratować bliskich, sprawdzić, czy kto przeżył, inni łapali za wiadra i spieszyli z wodą od studni.
Tym czasem Dieter obserwował wszystko ze zgrozą, pobladł, złapał się za głowę i rzekł:
-Kurwa, znowu?! – Głos mu drżał. A już miało być spokojnie... Przeklął sam siebie i podbiegł do Otta leżącego nieopodal wejścia do stodoły.
Chłopak nie wydawał się ranny, lecz sposób w jaki wodził oczami po otoczeniu przypominał najgorszy stopień upojenia. Przynajmniej zebrał jego broń i plecak, który z resztą Dieter szybko założył. Już miał uciekać, myśleć czy uda mu się obejść dwór i wrócić po ciemku do Grauen Felsen, by przeczekać kolejną kaprawą noc. Cholera, nic nie trzymało się kupy. Chwycił chłopaka pod pachy i zaciągnął go w bezpieczne miejsce. Mógł stanowić dobrą polisę na przyszłość, jeśli będzie trzeba uciekać, lepiej mieć po swojej stronie kogoś, kto zna okolicę i nie zgubi się w lesie.
A już myślał, że będzie po wszystkim, że faktycznie baron się poddał. Przecież nie będzie niszczył majątku swego syna – tak właśnie myśleli. Niestety, co dla Dietera stało się jasne, Saltzstein faktycznie pękł, załamał się, ale to nie znaczyło, że uległ... Znał szmugler podobnych typów, typów, którzy wolą wszystko pociągnąć wraz ze sobą w dół, niż ustąpić choćby skrawka. Wraz z dworkiem płonęły zapasy, broń i najwygodniejsza pozycja do obrony.

Alfred zarzucił ręce na szyję przerażonego chłopa, który oderwał od nich wzrok by spojrzeć na eksplozję! Widły wypadły mu z rąk, gdy przez płotek chlewa pochwyciły go ramiona najemnika. Drab był wściekły, dusił biedaka, kolanem napierał na jego plecy, a prętem spinającym nadgarstki miażdżył mu grdykę. Szef szajki szczerzył groźnie zęby przewracając się z charczącym prostakiem w wilgotny gnój i nurzając w nim gębę łapczywie starającą się wziąć haust powietrza! Rozchlapywał brudy bijąc pięściami i ziemię, a Alfred po chwili wstał i zaczął rozbijać głowę biedaka butem, aż czaszka pękła, a ciało przestało się ruszać.
Jego towarzysze stali już przy drzwiach, zasadzając się na kogokolwiek, kto zapędziłby się sprawdzić chlew. Wszyscy byli jednak zbyt zajęci panikowaniem i ratowaniem dworu, noszeniem wiader ze studni. Erich zebrał widły leżące na zewnątrz, dyskretnie wciągnął je do wnętrza i z ich pomocą, podważyli proste zatrzaski na rękach. Powinni byli ich związać a nie zakuwać w sztaby, to był błąd...
Najemnicy się uwolnili, korzystając z chwili zamieszania wyślizgnęli się na zewnątrz i przebiegłszy wzdłuż gospodarstwa znaleźli się w jakimś ciemnym kącie, gdzie mogli przycupnąć i otrzeć się z łajna.
-Wynosimy się stąd – warknął Stefan oceniając sytuację. – Nie mamy broni.
-To ją zdobędziemy! Zabrali nasze graty do jednej z tych chałup... – Warknał groźnie Alfred, a na jago twarzy malowała się najżywsza nienawiść. – Najpierw pokarzemy tym parszywym chujkom gdzie ich miejsce, a potem... A potem zostanie jeszcze Bergman! Nie odejdziemy, póki nie wyrwę skurwielowi języka.
-Przecież go tu nie ma! – Warknął Gustaw, ale Alfred jedynie zaśmiał się kaprawo w odpowiedzi.
-Nie ma? Myślisz, że go tu nie ma? To patrz uważnie...

Kobiety i mężczyźni utworzyli ludzki sznur od pobliskiej studni, podawali sobie wiadra z wodą, a mięsisty myśliwy obracał korbą cały spocony, wybierał świeże porcje. Wtem jeden z ludzi padł... Za chwilę jakaś kobieta przewróciła się krzycząc! Trzymała się za brzuch, z którego wystawał głęboko zanurzony bełt.
-Kryjcie się, ludzie! – Brodacz krzyknął, rozejrzał się, podrywając łuk z ramienia rzucił się do ściany najbliższego gospodarstwa.
Kolejnych kiła bełtów przeszyło powietrze ze świstem, niektóre godziły celnie i kładły następne ofiary, niekiedy od razu, a w innym przypadku raniąc tak boleśnie, że biedak czy biedaczka padali, błagali o pomoc i skamleli, co tylko jeszcze bardziej wzmagało panikę! Przestali gasić majątek, ogniem już zajmowała się pobliska stajnia, a myśliwy niczego nie widział! Raz, że oślepiały go płomienie, to jeszcze wróg krył się w ciemnościach dookoła wioski! Tam gdzie patrzył światłość nie docierała, musiał wytężać mocno oczy, natomiast ich, obrońców, oświetlono idealnie.
Napastnicy szyli z kusz na dalekim dystansie, leżąc wygodnie na pofałdowanych polach, widzieli chłopów, których pożar podarował im niemalże na tacy. Na krańcu wioski, od strony lasów także zrobiło się jasno i także wzniesiono larum. Ludzie błagali by im pomóc ratować domy, że strzechy zajęły się płomieniami. Łucznik spojrzał na drogę wzdłuż osady i zauważył, że faktycznie, ktoś cisnął pochodnie na dachy.
Wieś powoli trawiły płomienie, zaś ci, co próbowali uciekać, zdejmowani byli celnymi strzałami z kusz. Całe rodziny miotały się jak kury po urżnięciu łba, nie wiedząc czy ratować dobytek, czy ratować siebie. Podbiegali na obrzeża i zawracali, gdy zaczajeni w ciemnościach landsknechci szyli do kogo się dało, nie zważając na kobiety, dzieci i starców. Baron rozkazał nie oszczędzać nikogo, a oni z zadowoleniem wykonają rozkaz... Po bitce srebro się zbierze, i tak trafi do skarbca, a ich czeka sowite wynagrodzenie oraz święty spokój.

Alfred i Erich wyważyli drzwi do jednego z dłuższych gospodarstw. Zaryczała trójka dzieci uciekających przed nimi w kąt, gdy dwa draby przeszukiwały wnętrze, wywracając każdy mebel, zrzucając narzędzia, tłukąc garńce i gniotąc kosze. W ogóle nie zwracali uwagi na wrzeszczące bachory wzywające rodziców. I tam nie znaleźli swojej broni, co wielce ich nie pocieszyło.
W końcu pucułowaty gospodarz przybiegł zaalarmowany płaczem i wyłamanymi drzwiami. Wpadł do wnętrza sprawdzić co się stało, a wtedy potężnie zbudowany wojak o gęstych bokobrodach zdzielił go pięścią w gębę. Obrócił nim, chwyciwszy za fraki i począł łbem ofiary walić o krawędź glinianego pieca. Bryznęła krew, dzieci jeszcze głośniej zaryczały widząc, jak ciało ojca osuwa się na ziemię, bezwładne.
Erich tym czasem zerwał kawał szmaty z leżących na stołku ubrań, owinął wokół kawałka drewna opałowego, i gdy Alfred się już zbierał, sam wsadził do pieca szczapę. Gdy ta podchwyciła ogień, zaczął nią omiatać po ścianach, na krawędzi strzechy. Słoma szybko zajęła się płomieniami, a najemnik wybiegł.
Tym czasem Gustaw ze Stefanem przetrząsnęli domostwo po przeciwnej stronie, gdy wyszli pokazali towarzyszom znalezione kusze i miecze. Najmici zaśmiali się podle wiedząc, że teraz inaczej pograją sobie z chłopstwem, które póki co w ogóle zdawało się ich nie zauważać, szczególnie, gdy ci przemykali z cienia w cień.

Wioska powoli rozświetliła się jakby nastał dzień, niezwykle krwawy, zaś żar słońca zszedł na ziemię i raził biedaków usiłujących się ratować. Wtedy ruszyli żołnierze. Dziesiątka knechtów wyległa z jednej strony, nieopodal dworu. Mieli ze sobą kusze i miecze, zaś zdesperowani, zdezorganizowani chłopi porywających się na nich w gniewie, nie nadążali nawet dobiec, by nie zostać postrzelonym. Zaś gdy jakiś cudem dopadł ich czy to z widłami, czy to z nastawioną kosą, ostrza ślizgały się po napierśnikach, zgrzytały, gdy żołnierze podchodzili by delikwenta porąbać mieczami.
Jedna strzała wyleciała zza rogu budynku, knecht padł ugodzony grotem prosto w szyję. Na znak kapitana wystąpiło czterech rusznikarzy, którzy odpowiedzieli ogniem! Huk wystrzału skoncentrowanego na jednym dzielnym myśliwym z łukiem wprowadził jeszcze większe zamieszanie! Tamten chował się za beczką, lecz ołów poradził sobie z drewnem jak młot z chrustem. Brodaty nie zdołał nawet rzucić się za róg, gdy jego kolano przeszyła gruda gorejącego metalu! Oderwało mu nogę w połowie, drugi pocisk trafił w brzuch otwierając szeroką ranę na wylocie po stronie pleców.
-Sollera brać żywcem! – Zawołał kapitan. – Złota korona dla śmiałka, co go zmusi do zgięcia karku!
Żołdacy wiwatowali i ruszyli wypełniać wolę wodza. Obrońcy opamiętali się w końcu widząc dziesiątkę żołdaków, niestety druga dziesiątka nadciągała z przeciwnej strony, podkradli się bliżej pod osłoną ciemności i lasów! Lecz faktycznie, chłopów było zbyt mało, część zdmuchnął wybuch, to prawda, jednakże nie wszystkich, zaś obrońcy, których dotąd widzieli nie stanowili większego wyzwania.
Gospodynie padały na kolana błagając żołdaków, by ci oszczędzili je i dzieci, że przecież one niczego nie winne. Żołnierze przyszli się z nimi rozprawić, prawda, ale inną sprawą było strzelić z kuszy z daleka, a inną dźgnąć mieczem zapłakaną przerażoną kobietę.
Dziesiętnik podbiegł do dowódcy i spytał:
-Herr hauptman, co z babami mamy począć? Tak dźgać? To nie idzie...
Oczywiście kapitan rozumiał dylemat. Byli rozgniewanymi żołdakami, którzy od chłopów nie raz dostali w kość, ale nie byli przecież potworami. Pokiwał głową spoglądając na podkomendnego z grzbietu konia.
-Weź dwóch i niech zapędzą wszystkie szczeniaki i ich matki tam – wskazał do jedynego domostwa na tyle oddalonego od reszty, że raczej nie mogło się zająć ogniem. – I pilnować, by nie uciekły. Jak coś będą próbować, wtedy nie ma litości. Wrzućcie im pochodnię.
Dziesiętnik skinął i ruszył wykonywać rozkazy.

W ogniu pożogi i smrodzie spalenizny, krzykach palonych żywcem i konających w rozpaczy, szajka najemników dokonywała istnej rzezi. Erich kopniakiem powalił kolejnego chłopa z kosą, którego cios przed momentem sparował tarczą. Gdy ten wywrócił się na ziemię i próbował powstać, chwytając za drzewce, łysy drab przytrzymał butem broń na ziemi, a miecz zanurzył po jelec w karku ofiary! Rosiła ich świeża krew, gdy ucinali kończyny i rąbali torsy. Stefan opuścił kuszę. Nogę wsadził w strzemię, a cięciwę mocno chwycił palcami i naciągnął. Osadził kolejny bełt i uniósł broń przeciw rozwrzeszczanemu chłopu co szarżował na Alfreda  od pleców. Wyzwolił pocisk trafiając prosto pod żebra! Kmieć padł wypuszczając z dłoni tłuczek. Gustaw w całym zamieszaniu dorwał jednego z landsknechtów co przed chwilą położył dwóch chłopów. Złapał go za kołnierz i szarpnął w tył, mężczyzna padł na plecy nie spodziewając się wroga, który wbił mu krawędź tarczy w głowę obracając twarz w bezkształtną miazgę!
Stefan zauważył, że Erich i Alfred zajmują się inszą grupą, tłukli i śmiali się gorzko odpłacając za niedolę i mszcząc się. Zmrużył jedno oko, załadował kuszę i klękając w cieniu wymierzył w Gustawa, który szedł do kolejnego chłopa z urąbaną nogą. Biedak odczołgiwał się od potężnego najmity, płakał, wzywał pomocy brocząc krwią z przeciętej nogi i poszarpanych gaci co głęboko nasiąkły krwią. Stanął nad nim i przytrzymał go butem obracając miecz w dłoni, gdy nagle bryznęła krew, a z czoła bandyty wyściubił grot bełtu. Potężny Gustaw zwalił się na swą ofiarę jak kosz pełen gruzu, i był z resztą podobnie ciężki.

Gdy żołnierza napierali walcząc dzielnie i rozprawiając się z kolejnymi obrońcami Dieter wlókł zamroczonego Otto przez pole, tyłem wioski, nieopodal gęstego boru u podnóża Gór Szarych. Ziemia i tam była wypalona, przygotowana na ewentualność, gdyby ktoś za dnia próbował się podkraść przez łany zboża. Chłopi dlatego nie siali, by nikt nie wziął ich z zaskoczenia. W nocy sprawa wyglądała jednak inaczej. Sytuację zmieniło podpalenie wioski. Baronowi nie zależało na odzyskaniu ziem, podporządkowaniu ludności i czerpaniu zeń zwyczajowych danin, chciał wszystko zrównać z ziemią. Tego chłopi nie mogli przewidzieć, tego się nie spodziewali... Wszyscy, za wyjątkiem jednego.
Dieter padł na wilgotną glebę i przytrzymał towarzysza, gdy w odległych zaroślach zauważył ruch. W cieniu przemykał tuzin, a może więcej mężczyzn uzbrojonych w łuki i włócznie chałupniczej konstrukcji. Nie zauważyli ich, miast tego, pochyleni, w kuckach przemierzali  dystans między wsią a lasem w długich odcinkach. Przewodził im znajomy Dieterowi człowiek, starszy, którego poznał jako pierwszego w całej sali, gdzie obradowali. To był Soller, siwy, stary, łysiejący, lecz nadal krzepki i wściekły. Prowadził bandę młodszych synów gospodarzy opitych jego powstańczymi ideami, uzbrojonych jak na wojnę.
Wbiegli między domy, rozdzielili się na dwie grupki po siedmiu i gdy zauważyli rozciągniętą watahę knechtów, wybiegli z ukrycia dźgając i wrzeszcząc, poprzysięgając, że nie spoczną, póki każdego sługusa Saltzsteina nie rozerwą na strzępy. W ich zachowaniu było coś nienaturalnego, gnała ich moc dodająca sił i wigoru. Tam gdzie nie jeden profesjonalny żołnierz zmęczyłby się w walce, oni wywijali kosami naprostowanymi jakby wstąpił w nich duch wojny.
Pierwsza czwórka knechtów padła zaskoczona i okrążona przez nowych napastników, którzy miast mierzyć w torsy kryte napierśnikami, dźgali po nogach, rękach, w twarze, zmuszając do odsłonięcia niezabezpieczonych pleców.
Długie ostrze kosy przeszło przez ciało, barwiąc szarobiałe koszule karmazynową plamą. Kolejnych ostrzelali z łuków, czemu kapitan na koniu mógł się tylko przyglądać bezradnie.
-Cofać się! Do mnie! W szyk! – Wydał rozkaz, zaś podlegli mu knechci, cała szóstka wycofała się otaczając oficera.
Wtem strzała, najwidoczniej przeznaczona dla niego, o niecałą grubość kciuka chybiła szyi, roztrzaskując się na kirysie. Druga, lecąc nieco niżej, trafiła konia prosto w czoło. Kapitan krzyknął, gdy zwierze przewróciło się. Jego ludzie spojrzeli za siebie i wycofali się jeszcze dalej, na krawędź budynku. Bergman był cały, nim zwierze przygniotło jego nogę, zdołał wypiąć ją ze strzemienia i przeturlał się po ziemi. W jego dłoni znalazł się miecz, a knechci przygotowali się na szarżę szóstki wściekłych i postawnych mężczyzn. Pierwsza trójka wypadła zza rogu, druga obiegła dom, w którym trzymano kobiety wzywające, żeby je ratować! Landsknechci zasłaniali się mieczami, wymachami albo udawało im się skruszyć drzewce, albo odbić ostrze nim to sięgnęło twarzy, lecz niektóre ciosy trafiały raniąc ramiona i nogi, kłując, za każdym razem coraz głębiej i boleśniej, wykrwawiając i męcząc żołnierzy. Ci co stracili kosy wyciągali zza pasków toporki i siekiery, unosząc je w bitewnym szale rzucali się i ginęli nadziani na miecze. Bergman zauważył, że to było nienaturalne, głupie, jakby odebrało im zupełnie rozum i nie liczyło się nic poza rozlaniem krwi, nie ważne czyjej.
Ciśnięty toporek wbił się w czoło żołdaka najbliższego kapitanowi, ten zwalił się na ziemię. Została ich czwórka łącznie z oficerem, ale tamtych też przetrzebiło. Nadal byli na przegranej pozycji. Za nimi pola, jeśli zaczną uciekać, łucznicy ściągnął ich strzałami w plecy, ale przeciw sobie mieli ośmiu opitych nienawiścią dzikusów, którym odebrano rozum. Zza rogu budynku wyszedł wreszcie ten, którego kapitan Erwin Bergman dobrze znał. Soller, pies od którego wszystko się zaczęło. Powstrzymał swoją sitwę na krótką chwilę mówiąc:
-Ich zarżnijcie... Ale jego – wskazał oficera. – Jego bierzcie żywcem, będziemy go mordować tak, by czuł, że umiera.
Wtedy ruszyli na nowo! Grad ciosów posypał się i choć żołdacy sprawiali się jak mogli, nie wytrzymali naporu ciał. Jednego powalił chłop na ziemię jako, że sam stracił broń. Usiadł na wojaku, chwycił duży kamień leżący zaraz obok i zaczął nim spulchniać glebę wraz z czaszką ofiary. Kapitan wydobył dotąd trzymany za pasem pistolet. Gdy odpierał ataki z jednej strony mieczem, z lewa nadbiegł ku niemu napastnik. Wystrzelił, a kula trafiła prosto w pierś, zabijając wroga na miejscu. Teraz już nie przeładuje, więc walczył o swoje życie, mając nadzieję, że uda się mu odeprzeć tylu ilu zdoła.

Alfred sparował cios tarczą i odwdzięczył się szalonemu kmieciowi. Pojawili się z nikąd, wypadli spomiędzy budynków i ruszyli na przedni oddział knechtów, podczas gdy ci, z końca wioski, wciąż rozprawiali się z mieszkańcami nie zdając sobie nawet sprawy w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazł się dowódca. To były nowe okazy, walczyli lepiej, zacieklej, ale rzucali się jak zwierzęta, bez ładu i składu, podążając za instynktem, kierowani gniewem. Najmus wpierw przeciął kosę w pół, a potem ugodził w nogę sztychem. Metal zaorał w kości rozrywając udo bojownika, co dopiero rażony bólem oprzytomniał z tajemniczego szału i padł na kolana. Najemnik odgiął głowę chłopaka, położył ostrze na jego grdyce i szybko pociągnął, a klinga otwarła głęboką krwawiącą ranę. Charczące ciało porzucił idąc dalej, stąpając nad zwłokami jakie usłały wiejską drużkę.
-Bergman! – Zaryczał, szukając swego celu. Odegra się na oficerze za ten podstęp, oj odegra.

Dieter dotarł z Ottem do lasu, gdy chłopak wreszcie oprzytomniał. Widział co działo się z wioską, ale w głowie tak mu szumiało, że nie mógł nawet prosto ustać. Piszczenie w uszach ucichło, lecz powróciły krzyki i trzask ognia. Z jednej strony płonął dwór, stajnie, stodoła, trzy najbliższe gospodarstwa. Z drugiej strony siedem domów stało w płomieniach i kolejne już zajmowały się ogniem. Był blady, oniemiały, świat stanął na głowie. Spojrzał na Dietera, którego miał za dobrego człowieka, a okazało się, że faktycznie był elementem pańskiego podstępu.
-Puszczaj mnie! – Krzyknął wymierzając szmuglerowi cios pięścią! Czarnowłosy się tego nie spodziewał, ani takiej reakcji, ani, że Otto jest tak krzepki jak na swój wiek! Zamroczyło mu się przed oczami i padł na plecy.
-Ratuję ci życie! – Powiedział w końcu, a Otto chwycił za tłuczek, który nosił przy pasie i stanął nad nim unosząc rękę.
Dieter rozłożył ramiona, poddawał się, chciał go uspokoić, ale widział, że poruszanie tematu mogło skończyć się źle.
Chłopak był zrobił się niemal czerwony na twarzy i odległe płomienie wcale nie musiały wzmagać efektu, by powalony mógł to dobrze zauważyć. Obrócił się w końcu i spojrzał na swoją wioskę... Zrobił jeden krok w przód, jakby chciał rzucić się i ratować co mógł, pomścić swych pobratymców, lecz wtedy zamarł w bezruchu... Przygryzł wargę, przeklął, a łzy zaczęły napływać mu do oczu. Nie łzy rozpaczy, czy smutku, ale powodowane bezradnością. W głębi wiedział, że Klaus miał rację, nic nie wskóra, nic nie zmieni, czy to dlatego, że było za późno, czy dlatego, że sam jeden był zbyt słaby i zginąłby szarżując na kuszników.
Jego dotychczasowe życie właśnie spalało się na wiór, wszystko co znał, rodzinna chata, pamiątki po ojcu i dziadku, wszyscy jego przyjaciele i znajomkowie, a on nie mógł z tym nic zrobić.



Erich i Stefan przemknęli na skraj lasu, przycupnęli za pierwszymi drzewami i dopiero wtedy znów powrócił do nich smród gówna, w którym byli utaplani.
-Mądra decyzja – powiedział jednooki strzelec przeliczając bełty. – Więcej zostanie dla nas. Jak Alfred chce niech sobie ginie... Głupi, myśli, że sam wszystkim radę da.
Erich skinął towarzyszowi, to faktycznie było najlepsze rozwiązanie. Niech chłopi i żołdacy walczą, a oni będą mieli czas by ujść cało i w tym czasie wykopać złoto.
-Widziałeś Gustawa? – Spytał w końcu, a kamrat wzruszył ramionami bezradnie.
-Cholera wie, gdzie go posiało. Może sam wpadł na pomysł, żeby brać szylingi i teraz lezie do zagajnika. Tym bardziej powinniśmy się pospieszyć.
Stefan poprawił opaskę na oku i uśmiechnął się podle. Wstał i już miał ruszyć, gdy Erich złapał go mocno za ramię.
-Wiesz jak stąd trafić?
-Niech cię o to głowa nie boli – zarechotał. – Las lasem, ja już nas doprowadzę w odpowiednie miejsce.

Erwin i jeden knecht stali na przeciw czwórki dzikusów dowodzonych przez Sollera. Na chwilę krótką powstrzymali się, by tym razem zajść ich z każdej strony. Nie mogli się mieć jak obronić, gdy chłopi doskoczą do nich od razu. Na szczęście tylko jeden miał przy sobie kosę, resztę drzewców udało im się skruszyć mieczami.
-Jak się poddasz po dobroci, dostaniesz szybką śmierć – złożył ofertę przywódca buntu przestraszonemu i wycieńczonemu żołnierzowi, co ostatkiem sił trwał przy kapitanie.
-Herr hauptman – wysapał. – Nie damy rady...
-Oczywiście, że nie – dodał starszy wioski smakując ich strach unoszący się w powietrzu. – Tobie możemy jednak podciąć gardło, albo postąpić tak, jak postąpimy z waszymi rannymi. Powiesimy za nogi i powoli obedrzemy ze skóry, albo spalimy żywcem, co zważając na ten podstęp chyba będzie bardziej należyte.
Piski kobiet i dzieci z okolicznego domostwa wzmogły się. Soller obrócił głowę i zauważył, że z otwartego okienka, zbyt małego by mógł przez nie wyjść człowiek, wypłynął obłok dymu. Nie trzeba było długo czekać, by krzyki stały się paniczne. Kobiety próbowały przez okna przecisnąć dzieci, te, pół nagie, w brudnych i osmalonych koszulach upadały na ziemię, płacząc. Strzecha stanęła w płomieniach jak gigantyczna wersja pochodni, którą trzymał twardy zakapior.
Wyszedł zza rogu, umorusany w krwi i błocie. Do gęstych baków przylgnął bród i resztki ostatnich ofiar. Na głowie siedział lekko przekrzywiony czarny szeroki beret z charakterystycznym piórkiem, wymięty i także poplamiony krwią. Odrzucił pochodnię i chwycił za miecz. Chłopscy buntownicy jakby ostudzili swe nastroje wsłuchując się w krzyki kobiet, przerażonych, że strzecha zaraz się zawali i spalą się jak chruściane miotły! Kasłały dusząc się dymem.
-Zapomniałeś o mnie, Bergman?! – Alfred spytał, ignorując Sollera i jego ludzi.
-Zapłacisz, suczy synu! – Warknął siwowłosy zaciskając pięść na trzonku topora i rzucił się na nowego intruza.
Dwójka młodszych pospieszyła mu z pomocą, a kapitan i knecht zauważyli cień szansy na ocalenie życia! Odwrócili się i naparli na chłopów, walka rozgorzała na nowo.
O tarczę uderzyła klinga toporka, wyrąbując kawałek drewna. Alfred parsknął Sollerowi w twarz, i naparłszy z całej siły odepchnął go, przewracając na plecy. Rozdzielił tym samym dwójkę młodszych wojaków, którzy już byli bliscy dopadnięcia go. Stary przewrócił się pod nogi jednego ze stronników, więc chwilowo go spowolnił, a drugi został sam w natarciu. Alfred uchylił się przed ciosem kosy, która była bliska przywitania się z jego twarzą, płazem miecza, z lekkością i bez wysiłku, odbił broń osłabiając gardę chłopaka, któremu chwilę potem zanurzył zakrwawiony już sztych głęboko w szyi. Ostrze wślizgnęło się między kręgi, a ciało runęło jak pozbawione woli.
Soller rozzłościł się i wstając usiłował doskoczyć do najmity, lecz młodszy poplecznik był szybszy. Alfred zaśmiał się widząc, jak ten nieporadnie trzyma siekierę, więc gdy opuszczał ją wykonując cios, on uniósł tarczę w górę, zatrzymując rękę chłopaka, zanim klinga zdążyła opaść. Mieczem przejechał po odsłoniętym brzuchu, rozcinając koszulę i pozwalając wylać się parującym trzewiom.
-Choć staruchu – przeklął mu najemnik prezentując twardą szczękę i słusznie zarobione blizny. Gdzieś tam z boku walczył kapitan. Zauważył kątem oka, że ostatni przyboczny poległ głęboko raniony, lecz zabrał ze sobą następnego z topniejącej opozycji.
Soller w walce wydawał się być święcie przekonany, że gniew i słuszna sprawa to wszystko co potrzebne było do walki. Nic z tego, Alfred udowodnił mu jak bardzo się mylił. Parował ciosy starca z łatwością, odtrącał go i odskakiwał, a ten zaczął się męczyć.
Strzecha na pobliskim domu zawaliła się, słoma runęła do wnętrza, a krzyki palonych żywcem żon, matek i córek był najgorszym co Soller słyszał, nie mógł się zdecydować, czy budziło to w nim więcej gniewu czy żalu za to, co na wioskę sprowadził swym nieposłuszeństwem. Na to czekał bezwzględny napastnik, zauważył na twarzy starca zwątpienie, boleść, poczucie winy. Wtedy postanowił skończyć podchody i potężnym wymachem odciął chłopu prawą rękę w połowie przedramienia. Miecz przeszedł przez kość jak przez wyschniętą trzcinkę, a nim raniony zdążył zawyć, nim zalał go ból, ostrze powróciło, tym razem zrąbując jego głowę.
Alfred stanął nad trupem i spojrzał w kierunku kapitana. Bergman stał do niego plecami i chyba ocierał broń. Wyśmienita okazja, pokaże mu, że nie po to na swym fachu zęby zjadł by się jakiś trep nim targował! Podbiegł w kilku susach, uniósł broń, a wtedy hauptman Erwin odwrócił się, lecz w dłoni nie trzymał miecza, ten wygodnie siedział w pochwie. Wymierzył przeciw najmicie dopiero co przeładowany pistolet. Czas zatrzymał się dla Alfreda gdy zaglądał w mrok lufy, a chwilę potem, jednocześnie z ogłuszającym hukiem, nastała ciemność.



Maszerowali przez las a towarzyszył im zupełny mrok. Dopiero gdy oddalili się na odpowiednią odległość postanowili rozpalić pochodnię. Erich szedł za towarzyszem oświetlając mu drogę, a ten kucał co jakiś czas przy sędziwych strzelistych konarach by zbadać mech i korę. Powinni się zatrzymać, przenocować i ruszyć o świcie, ale im szybciej dostaną w swe ręce srebro tym szybciej odejdą, a na pewno nim włodarz Grauen Felsen zdąży przegrupować swoje oddziały i zacząć poszukiwania niedobitków. Łysy najmus wzruszył w końcu ramionami robiąc krótką przerwę. Stefan obrócił się unosząc pytająco brew.
-To nie wygląda jak zagajni, ciągle jesteśmy w tym samym lesie, a przecie nie zakopywaliśmy pieniędzy daleko od szlaku.
-Nie aferuj się o byle co – machnął na niego towarzysz. – Mówię ci, że dobrze idziemy. Kto się zna na tropieniu? Pamiętasz jak się tego razu mało w Darkwaldzie nie zgubiłeś? Pozwól mi robić co należy, prowadzę nas trochę zakolem, bo tu rzeka musi być w pobliżu.
-A na co nam rzeka?!
-A co? Nadal chcesz tak gównem wanieć?
Cóż, miał rację, przyznał Erich i podążył za kamratem.
Wspomnienie wioski i tego co w niej zaszło zostawili za sobą, przed nimi leżała wciąż niepewna przyszłość, ale za to przyszłość, która mogła być bardzo syta i bogata. Przeciskali się między drzewami i skałami, dawali susy nad masywnymi korzeniami i uważali by nie skręcić sobie kostki. W takim mroku wystarczyło źle nogę postawić na jakimś luźniejszym kamieniu, a wtedy koniec przeprawy.
Towarzyszyło im huczenie sów i zapach leśnej ściółki mile łagodzący dotychczasowe doznania. W końcu doszedł ich cichy szum wody.  Stefan miał rację, rzeka była nieopodal, a to znaczyło, że wreszcie będą mogli obmyć przynajmniej wierzchnie odzienie, przede wszystkim buty i nogawki. Stefan nagle wybiegł o kilka kroków i spojrzał zza skały na dno płytkiego skalistego wąwozu, którym spływał wartki górski potok. Machnął do Ericha, by ten natychmiast zgasił pochodnię co zresztą uczynił. Najemnik sam podjął swoją kuszę w obie dłonie, choć wcale dobrym strzelcem nie był i z rzadka jej używał, doceniał wartość pierwszego strzału z zaskoczenia. Podbiegł do Stefana i podciągnął się do krawędzi spoglądając w dół.
Nieopodal rzeki, na kawałku suchego gruntu paliło się ognisko, zaś przy nim siedziała dwójka mężczyzn. Jednego Erich dobrze rozpoznał... Chudy, czarne włosy, zielonkawa peleryna i ciemne odzienie.
-Ty... – klepnął Stefana w ramię i wskazał Dietera palcem. – Znam gościa. Był w knajpie u Helmuta i z nami przyszedł do wioskowych.
-Patrz kanalię, zwiał – zaśmiał się towarzysz. – Znaczy ma więcej oleju w głowie, niż na to wygląda. A ten drugi?
-Nie wiem co to za jeden.
-Ściągamy ich? Mogą mieć jakieś dobra.
-Bełty będziesz marnować? – Erich puknął się w czoło. – Patrz na nich, jeden to pewnie jakiś uciekinier, a ten drugi jakby wioskowy. Co mogli zabrać twoim zdaniem?
-Słusznie, załatwimy to po staremu – rzekł Stefan wyjmując miecz i razem z Erichem ruszając w dół zbocza.
Szli pewnie i powoli, najpierw podkradając się z kilkanaście stóp, ale gdy byli już dostatecznie blisko bez ogródek wstali i wyszli młodszym na spotkanie. Po co mieli się kryć? Tamci ani nie mieli przy sobie łuku, ani kuszy, ani nie wyglądali na dziarskich kombatantów.
Nie spali, siedzieli po przeciwnych stronach ogniska i nie odzywali się do siebie, jakby sojusz zawarty między indywiduami był wymuszony, lecz gdy zauważyli dwójkę uzbrojonych najemników wzdrygnęli się. Dieter wstał i dał kilka kroków w tył, a Otto nic nie rozumiejąc obserwował ich w ciszy. Spokojnie podeszli dobie do ich ogniska, Stefan przykucnął i ogrzał dłonie, podczas gdy Erich podszedł do strumienia, by wziąć trochę zimnej wody i opłukać gębę. Obaj ich dobrze poznali, wioskowemu zajęło trochę czasu połączenie jednego z drugim, ale w końcu zrozumiał. Przyszli od strony wioski, jakby to nie było dostatecznym wskazaniem, a przecież i wyglądali jak te bandziory, których żołnierze barona przyprowadzili. Brunet głośno przełknął, odsunął się szukając ręką kija, który na cel wędrówki znalazł sobie jakiś czas wcześniej. Jednooki kusznik zwrócił ku niemu swoją kaprawą gębę, wyszczerzył pożółkłe zęby i wyciągnął długi lśniący sztylet zza pazuchy. Skierował ostrzę przeciw niemu, gdy Erich wrócił zagrzać się przy ogniu.
-Ty jesteś chłopem, z tamtej wioski, co? Ej, Erich, patrz... Ubrany jak te małe tępe wszy co nas zakuli i chcieli przesłuchiwać.
-A no podobny. Co my z nimi zrobimy?
-Najpierw – Stefan odpowiedział przyjacielowi, choć mówił niby w konfidencji czynił to na tyle głośno i ostentacyjnie, by obaj słyszeli. – Najpierw wypadałoby podziękować, że nam miejsce zagrzali i ogień rozpalili. To nie mały wysiłek, chrustu nazbierać, rozniecić żar, w takiej ciemni? Ha.
-A pewnie, dobrze gadasz... A co potem? Puścimy ich od tak, żeby się mogli panoszyć po lesie i donieść kto my i co my przy pierwszej lepszej okazji?
-Wielka byłaby szkoda. Chyba, że pomogliby nam, wtedy byśmy mieli inne nastawienie.
-Racja, racja! Jakby dowiedli, że godni zaufania...
Przedstawienie trwało, a oni nie mieli nawet gdzie uciekać. Biec przez las to zguba bez światła, nawet za dnia to jak prosić się o złamanie nogi. Ale jeśli uciekać zbyt wolno, to przecież obaj mieli kusze, a bełty szybsze niźli człowiek. Plan był prosty, zaś Erich i Stefan nie mogli uwierzyć w swoje szczęście. Do wykopania srebra trzeba było rąk, trzeba było ciężko pracować. We dwójkę musieliby się męczyć z pół dnia, ale z dwoma parobkami do pomocy? Uwinął się znacznie szybciej. Potem ich zabiją, w końcu nie mogli zostawiać żadnych śladów, ani świadków, tym bardziej, że po zgliszczach i żniwie śmierci w wiosce ludzie barona mogli być przekonani, że Alfred i jego szajka poległa. Mieli czystą kartę, mogli zacząć nowe życie obrzydliwie bogaci.
-Nic do was nie mamy – oświadczył w końcu Dieter. – Sam w to wszystko wpadłem przypadkiem, jakbym wiedział, to bym tym szlakiem nie lazł. Ja chcę po prostu dojść na granicę z Bretonią i to wszystko, przecież wadzić wam nie będę.
Erich splunął na ziemię i wwiercił w niego oczy.
-A skąd pomysł, że my mamy coś do was? Przechodzimy sobie po prostu i tak gdybamy. Ale moglibyście sobie ładnie zarobić, gdybyście tak nam na chwilkę pomogli. Co w twoim przypadku – skinął na Otta – byłoby wskazane. Ze wsi nie wiele zostało, a wracać tam to jak prosić się o śmierć
-Ostatnim razem jak mi proponowali szybki i łatwy zarobek, skończyłem tutaj.
Łysy najemnik przejechał dłonią po króciutkiej szczecinie porastającej jego czerep, powstał i podszedł do irytującego typa. Jego ręka wystrzeliła i chwyciła go za szyję, a ten z całej siły naparł i przygniótł jego plecy do drzewa.
-Słuchaj no. Ładnie prosimy, tak? A jak ładnie proszą, to się nie odmawia...
To też już słyszał, lecz doszedł do wniosku, że raczej nie podzieli się uwagą z najmitą, by bardziej go nie rozzłościć.

***

Był wczesny poranek, zaraz o wschodzie słońca, gdy niebo zrobiło się szare, a liście paproci zaciążyły od kropel mroźnej rosy, wyruszyli. Potrzebowali odpoczynku po wszystkim co stało się poprzedniego dnia, musieli zregenerować siły przed dłuższą drogą i doszli do wniosku, że męczenie się z marszem po lesie w środku nocy to wielka pomyłka.
Podróż na skraj lasu poszła szybciej tym razem, dotarli na skraj przesieki i wtedy zaczęły się problemy. Z daleka Erich i Stefan przyglądali się trawiastemu zagajnikowi, lecz nie byli sami.  Na miejscu zatrzymał się oddział żołnierzy. Ubrani byli jak typowi landsknechci, lecz lepiej uzbrojeni od tych z fortowego garnizonu. Mieli przy sobie miecze, tarcze, niektórzy nieśli piki, zaś reszta rusznice i kusze. Barwy uniformów też były nie tamtejsze, białe stroje, zaś w rozcięciach bufiastych rękawów i pludrów prześwitywały podszycia krwistej czerwieni, a rzadziej granatowe. Te dominowała zaś w ornamentach i ozdobach namiotów. Obozowali w zagajniku i już z tamtej odległości widzieli, że teren został przekopany. Nic z tego nie rozumieli, kim byli ci ludzie? Posiłki? Ktoś doniósł o ich srebrze? A może od początku byli śledzeni i nakierowywani na to, by użyć ich jako karty przetargowej do przekonania chłopów? Na sztandarach opartych o jeden z większych namiotów, widać było czarnego orła w koronie i na białym tle, rozpościerał szeroko skrzydła i stroszył pióra, zaś w karmazynowych szponach trzymał miecz oraz młot wojenny.
-Są z Reiklandu – wyszeptał czarnowłosy zaczajony tuż obok w zaroślach.
-A co oni tutaj, do ciężkiej cholery? – Przeklął Stefan nie mogąc uwierzyć w swojego pecha.
-Myślisz, że wszystkiego nie wykopali? – Zapytał Erich.
-A skąd, myśmy to zakopali co, z dwa, czy trzy dni temu? Ślady są świeże.  Ale co ich tu akurat przygnało?! – Kusznik niemal krzyknął ze złości, ledwo się powstrzymując. – To nasze srebro, kurwa! Nasze!
-I co, masz zamiar tu czekać, aż pójdą i zostawią ci kilka szylingów?
Stefan chwycił Ericha za ramię i przez zaciśnięte zęby wycedził.
-A co nam zostało?! To srebro było wszystkim! Wczoraj mieliśmy szajkę i perspektywę wygodnego żywota. Alfred jak idiota porwał się na knechtów, Gustawa zastrzelili, a teraz srebro mają nam zabrać, wiesz co to znaczy? Że będziemy zaczynać od niczego. Co wskórają dwa miecze na wynajem i to bez pieniędzy w kabzie?
-A co chcesz? Porywać się na nich? Alfred też tak myślał. Cokolwiek by nie było, możemy sie jakoś odkuć, a tutaj stracisz życie, albo czas i życie. Ja wole być daleko stąd, nim ludzie Saltzsteina zaczną szukać pieniędzy i powiadomią tych gości kto my i co to za srebrniki.
-Możemy iść? – Spytał podenerwowany Dieter powoli wycofując się z krzaków.

Z przestrzennego namiotu na końcu obozu wyszedł mężczyzna, rozprostował kości, ziewnął. Miał na sobie spodnie, wysokie czarne buty i rozchełstaną biała koszulę luźno zasznurowaną na piersi. Było wcześnie, mógł jeszcze pospać, ale preferował wstawać o takiej porze. Powietrze było rześkie i dobrze rozbudzało organizm. Obszedł namiot, kilku żołdaków sprawujących wartę skłoniło się mu z szacunkiem. Kontrolnie sprawdził osadzenie rapiera przy pasie, czy oby gładko ślizga się w pochwie. Stanął przy dużej beczce z wodą i nabrał jej garściami by opłukać lekko zarośniętą twarz.
Zwrócił uwagę na oficera, który w czarnym dublecie rozmawiał z podwładnymi kilkadziesiąt stóp dalej. Odprawił żołnierzy i skinął głową mężczyźnie na powitanie.
-Dzień dobry, herr oberst – powiedział odstępując od beczki i gwiżdżąc na sługę w namiocie.
-Ładne znalezisko, te szylingi. Skąd wiedzieliście? – Zaśmiał się pułkownik wspominając odkrycie poprzedniego wieczora.
-Nie wiedziałem, po prostu tu bym się zatrzymał. Wasi ludzie widzieli kogoś idącego traktem?
-Niestety... Jakby widzieli to by zatrzymali, jak z resztą prosiliście.
-Hm... Znaczy poszedł lasem.
-Powiecie może kogo szukacie? Będzie łatwiej, a moje knechty się po miastach i wsiach rozpytają.
Na te słowa rozmówca uśmiechnął się w rozbrajająco uprzejmy sposób. Z namiotu przyszła służka, młoda dziewczyna o ciemno rudych włosach, piegowata i odrobinę przestraszona. Przyniosła pas z pistoletem, oraz skórzany kapelusz o szerokim rondzie i wysokiej główce. Na klamrze frontu kapelusza widniał symbol komety o dwóch ogonach.
-Nie kogo, a co, herr oberst – powiedział łowca wiedźm. – Kurier jest nieważny, ale to co ma przy sobie to już inna historia. Oczywiście wierzę, że wasi pobożni i obowiązkowi ludzie mieliby najlepsze intencje chcąc mi pomóc, tylko, że ta wesz, która mi ucieka, jest bardzo sprytna i ma uszy wszędzie, a oczy dookoła głowy. Minęliśmy się dosłownie o dzień w Grauen Felsen, szkoda, wielka szkoda, ale dobrze przewidziałem, że tędy będzie lazł.

Dieter szedł szybciej niż reszta i w przeciwieństwie do ścieżki, którą wytyczał milczący Otto, starał się troszeczkę zbaczać, jakby coraz głębiej w las. Gdy zobaczył Reiklandzkich żołnierzy zamarł, pobladł i czuł się jakby ledwo uciekł śmierci. Musi się zastanowić jak przejść przez Serrig w takim razie, jak dokładnie ominąć straże, które zostaną o nim poinformowane. Jeśli nie dotrze w czas a ten psychopata stąpający mu po piętach ostrzeże garnizon, będą go szukali u miejskich bram. Źle, źle, bardzo źle.
Najemnicy dyskutowali, wymieniali się pomysłami, choć przeważnie kłócili. Padały pomysły podążenia za ostatnimi pomysłami jakiegoś Alfreda, żeby pójść do Middenheim, łysy proponował przekroczyć granicę z Tileą i w księstwach granicznych szukać zarobku. Żadna z perspektyw nie była ani równie przyjemna co oryginalny plan wypoczynku ze zdobytymi pieniędzmi, ani równie bezpieczna.
-A co z nimi? – w końcu spytał Erich.
-Wiedzą za dużo... – na słowa jednookiego Dieter obrócił się, drżąc przerażony.
Serce podeszło mu do gardła już po raz wtóry w przeciągu ostatnich dni i jeśli nie osiwieje do czasu dotarcia do Serrig, to pewnie w ciągu wydarzeń stracił kilka lat z żywota. Morr upomni się prędzej czy później, za każdy dzień kredytu, który mu użyczył.
-Czekajcie, zależy wam na pieniądzach, tak? – Spytał Dieter unosząc wysoko dłonie, gdy kusznik wymierzył broń w jego pierś.
-Ha, patrzaj, wykpić się próbuje!
-Nie! Czekajcie... Nie jestem żaden Klaus... Na imię mi Dieter i jesteśmy w pokrewnej profesji.
-Co ty mi pieprzysz, żaden z ciebie wojak.
-Nie, ale zajmuję się przemytem. Też zależy mi by moje prawdziwe JA ukryć – wyznał szybko drżącym głosem, co jeszcze bardziej ugodziło w zdezorientowanego Otto. – Więc nie będziemy sobie wadzić, bo żaden z nas nie chce oficjeli powiadamiać, racja? Dlatego lazłem tym szlakiem, z dala od głównych traktów. Mam przesyłkę, która pomogłaby nam wszystkim. Pieniądz może nie aż tak duży po podziale jak to wasze srebro, ale na kilka miesięcy się nada, wam starczyłoby na podróż i zaszycie się gdzieś.
-Masz to przy sobie? – Dopytał Stefan, a Dieter skinął głową.
-Tak, w plecaku.
-Hah... Głupio z twojej strony. No cóż, Erich, bierzmy jego dobytek w takim razie i po sprawie, a ich zdejmujemy.
-Czekaj! – Czarnowłosy chudzielec pokręcił głową. – Nie, nie rozumiecie. Ja jestem umówiony w Serrig z handlarzem, jak się tam nie stawię tylko kto inny, to nici!
-Och, tak, tak, oczywiście – zarechotał jednooki słysząc najstarszą wymówkę świata. Trzeba było przyznać, że historia tajemniczego przybysza, który dotarł do Grauen Felsen w środku nocy, sam i trzymał się na uboczu stanowiła przekonujący argument, ale skoro miał coś wartego krocie, to zawsze znajdzie się na to kupiec, a jeśli nie dostaną oryginalnie wyższej ceny, to przynajmniej odkują się na podziale. Trochę mniej między dwóch, to lepszy targ niż trochę więcej między trzech czy czterech.
-Erich, bierz go... – syknął Stefan, a towarzysz już wyciągnął miecz i miał do szmuglera podejść, ale nagle zatrzymał się, jakby coś go tknęło.
-Ty go bierz – rzekł po chwili, a twarz barczystego najmity stężała.
Jednooki powoli nań spojrzał, uniósł brew nie rozumiejąc nagłej zmiany nastroju.
-A tobie co znowu?
-Po co ci kusza? Sam byłeś zgodny, że szkoda na takiego bełtu.
-Nie zgrywaj się, przecież powiedział co ma w plecaku.
-Taak... – mruknął łysy zbliżając się o krok. – I ja mam to wziąć? A ty JEGO będziesz trzymał na celu?
Tamten nie odpowiedział, nadal mierzył z broni w Dietera, a szmugler wysoko unosił ręce stojąc w bezruchu i czując, że najmniejsze drgnięcie palców na spuście skończy się dla niego bardzo źle.
-Jak zginął Gustaw? – Spytał Erich i powoli dał kolejny krok w kierunku towarzysza.
-A cholera wie, posiało go gdzieś w walce.
-Posiało, tak? Jak żeśmy patrzyli na tych knechtów w zagajniku to żeś powiedział, że go zastrzelili...
-Chłopie, sam pamiętasz jaki tam był zamęt. Mogło mi się pomylić...
-A może teraz też ci się myli? – Erich nie dawał za wygraną. – No? Zastanów się? Gustaw to nie brzeszczot żeby go nie zauważyć. Wielki chłop, a tobie się tak po prostu przeoczył?
Stefan milczał, napięcie między nimi rosło, zaś Erich choć trzymał w ręce miecz, to tarczę miał nadal zarzuconą na plecy. Sięgał wolną ręką powoli do noża zatkniętego za pas. Stał blisko, zaledwie na odległość wypadu, ale przecież kusznik mógł szybko obrócić broń i wystrzelić, zaś Erich wiedział na co było stać jednookiego strzelca.
Wtem najmita z kuszą przesunął się o krok, zaczął obracać! Erich ruszył na niego biorąc zamach mieczem i spoglądając jak grot bełtu powoli zmierza w stronę jego piersi. Dzieliła ich maleńka chwila różnicy, ostrze już opadało! Wtedy w bok głowy Stefana uderzył rozpędzony kamyk! Krew bryznęła ze skroni, Stefanem wstrząsnęło i wypuścił bełt nim ten znalazł się bezpośrednio przed Erichem! Po chwili dosięgła go klinga. Rozciął mu szyję, a kamrat łapiąc się za ranę głośno charczał brocząc z ust krwią.
Padł na ziemię, rękami próbował złapać się butów Ericha, lecz ten zdzielił go kopniakiem w pysk i raz na zawsze uciszył. Spostrzegł, że w dłoniach Otta wisi długi pasek procy. Twarz chłopaka była obojętna i zmęczona, zwinął tasiemkę i zatknął ją za pasek.
Erich głośno dyszał, spoglądał to na zdrajcę u swoich stóp, to na Dietera i ocalałego ze wsi chłopa. Schował miecz i ruszył w stronę szmuglera, co wciąż trzymał ręce w górze, jakby zmiana sytuacji do niego nie dotarła. Szarpnął czarnowłosym, obrócił go i zaczął zrywać plecak, wbrew protestom właściciela. Najemnik był zwyczajnie w świecie silniejszy i Dieter nic z tym nie mógł zrobić. Wyrżnął go na ściółkę a pakunek zdjął z pleców, zaś Otto przyglądał się wszystkiemu ze spokojem, w ogóle nie reagując.
Erich przykucnął rozwlekając paski i klamry na plecaku, wyrzucił koc, drewniany kubek, miskę, łyżkę i widelczyk oraz mały kozik do obierania jabłek. Dokopał się głębiej i znalazł kawałek suchego obgryzionego razowca, który wywalił za plecy, aż w końcu wyciągnął zawiniątko z samego dna. Zaczął rozwijać grube opakowanie z materiału, odkrywając warstwę za warstwą, aż w jego dłoni został...
-Co to kurwa jest? – spytał Erich unosząc w dłoni ułamany kamienny fallus. – To jakiś żart?!
Członek wyglądał jakby został ułamany jakiejś rzeźbie, a poza tym wykonany z dbałością o każdy możliwy detal. Erich odrzucił przedmiot i z powrotem zajrzał do plecaka. Włożył do wnętrza rękę i macał w poszukiwaniu jakiejś skrytki. Obrócił i spróbował wytrzepać coś cennego, niestety nic nie wypadło!
Czerwony na twarzy podniósł granitowego członka i podszedł do Dietera, chwycił go za kołnierz i pogroził mu obiektem, jakby w dłoni trzymał przynajmniej miecz.
-Gadaj gdzie masz tą przesyłkę, albo wybiję ci tym kutasem wszystkie zęby!
-To jest przesyłka! Na wszystkie świętości, kazali mi to przynieść do Serrig!
W najemniku buzowało, był bliski eksplozji, ale nikt przecież nie blefowałby w podobnej sytuacji. Spoglądając w brązowe oczy przemytnika widział w nim szczerość i absolutne przerażenie. Mówił prawdę...
Erich wstał, cisnął kamiennym członkiem w ziemię i krzyknął z całej siły i pełnią płuc:
-Kurwaaa! – Machnął pięścią i poszedł przeszukać ciało Stefana.
Dieter nadal leżał na ziemi, sparaliżowany strachem, trząsł się jak galareta.
-Zbieraj się! – Krzyknął na niego łysy najemnik pobierając sakiewkę z trupa. – Idziemy do tego jebanego Serrig i mam nadzieję, że twój znajomek będzie czekał, bo mi się powoli kończy zapas poczucia humoru.