środa, 5 listopada 2014

Warhammer 40000: Deathwatch: Kill-team cz.2

Motyw Muzyczny
To co przeczytacie poniżej to esencja doświadczenia z gry, z użyciem aktualnych postaci skonstruowanych według zasad z podręcznika i przeprowadzonych przez autentyczne przygody, zaadaptowane w formę opowiadania tak, by w przeciwieństwie do tylu raportów z sesji, czytało się z zaciekawieniem i zaangażowaniem.
Wszyscy występujący tu bohaterowie posiadają indywidualne karty postaci, zaś przebieg przygody poddany był wszelkim potrzebnym rzutom kości.








Deathwatch
Kill-Team

Krawędź Zapomnienia


***
Prolog
Pancerne rękawice zakleszczyły się na kawałku blachy. Z całych sił napierał na metal, a zbroja wspomagana razem z nim. Verdim zrzucił wygiętą płytę blokującą wejście do komory z cennym ładunkiem, lecz widok jedynie go rozczarował. Przemierzyli ponad dwieście kilometrów, na nic... Wrak okrętu rozsypał się na olbrzymiej połaci tereny, sięgając różnych kotlin i dolin masywu górskiego w chłodnej północnej części Avalosu. Znaleźli odpowiedni dział, kierowali się nadajnikiem, który jeszcze działał, przedarli się przez niebezpieczne wrakowisko by dotrzeć do odpowiedniej komory i znaleźć jedyny pojemnik z zabójczym patogenem... Który niestety został przebity.
Durion stojący na u wyjścia spoglądał co i rusz na brata. Czerwone wizjery w hełmie Astartes maskowały obawę, której nie śmiał bezpośrednio wypowiedzieć. Verdim w tym czasie przerzucał skrzynie i pojemniki, oglądał cylinder z każdej strony, szczególnie przyglądając się wgięciu i dużej dziurze zrobionej przez jedną z metalowych belek konstrukcji. Cała jego misja miała pójść na marne...
-Skoro jest przebity, to znaczy, że choroba się rozprzestrzeni? – Spytał templariusz nie mając zbyt dużego pojęcia o medycynie i drobnoustrojach. Jego głos pobrzmiewający w wewnętrznym systemie łączności, ciężko zaburzony elektroniką zbroi wydawał się wyrażać głęboko skryte zatroskanie sprawą, którą do niedawna uznawał za wybryk sierżanta.
-Nie... – Verdim ciężko westchnął odrzucając pojemnik. Podniósł swój bolter i ruszył do wyjścia. – Patogen zamknięty był w biologicznej osłonie, na taki właśnie wypadek. W przypadku kontaktu z tlenem miała zneutralizować plagę nim ta się rozprzestrzeniła. Taki system zabezpieczający na wypadek awarii. Na dole kanistra jest odpowiednia ampułka z anihilatorem osłony, substancję należało wstrzyknąć do izolowanego pojemnika i dopiero wtedy wypuścić patogen, gdy neutralizator zostanie unicestwiony... Wszystko na nic...
-Cóż – Durion wzruszył ramionami uderzając lekko pięścią w pancerne ramię towarzysza, chcąc dodać mu otuchy. – Zawsze możemy rozgromić tyranidów w klasyczny sposób.
-Żeby to było takie proste – Rzekł Verdim po czym spojrzawszy na towarzysza, po krótkiej pauzie skinął mu głową w podziękowaniu za skromny wyraz solidarności.
Wspięli się do krawędzi wraku, nieopodal pogorzeliska siedziała rozgrzana walkiria, której silniki jałowo rzęziły gotowe w każdym momencie do poderwania transportowca. Kilku gwardzistów przechadzało się ośnieżonym zboczem obserwując czy skądś nie nadchodzą drapieżniki. Śnieg padał z mrocznych szarych chmur, a mężczyźni, którzy nie zdążyli nawet pobrać cieplejszych mundurów rozcierali ramiona oczekując powrotu Straży Śmierci.


I Najdłuższa z nocy
Minęły cztery dni od konfrontacji z Ojcem Lęgu i kulminacyjną bitwą o przetrwanie Lordsholmu. Rewolta została ostatecznie zmiażdżona, choć wielkim kosztem. Straż złamała ich morale i rozbiła łańcuch dowodzenia, bez którego nieliczne niedobitki krzątały się po zrujnowanym zasnutym dymem mieście bezładnie, stanowiąc łatwy cel dla żołnierzy Sił Obrony Planetarnej.
Miasto trwało, zdewastowane, będąc zaledwie cieniem samego siebie sprzed roku, ale trwało mimo wszystko. W rękach lojalistów nadal były kluczowe konstrukcje, kilka generatorów, szpital, zapasy paliwa – nie dość by zapewnić namiastkę normalności, lecz dość, by zamienić pozostałe tereny wokół majątku gubernatora w fortecę. Poza pomniejszymi strzelaninami, dobijaniem uciekających zdrajców, żołnierze mieli zagwarantowany względny spokój i szansę na odetchnięcie. Odpoczywali, posilali się, dla niektórych były to pierwsze godziny nieprzerwanego snu od wielu dni.
Przed dworem gubernatora istny. Dyżurni łopatami pakowali ziemię z ogrodów do skrzyń i płóciennych worków. Wykopano nawet kanały prowadzące między każdym z budynków, dla bezpieczeństwa mieszkańców i na wypadek gdyby mury padły lub zostały przebite. Na dziedzińcu urządzono park maszyn, gdzie umorusani mechanicy uwijali się by uruchomić gąsienicowy transporter. Roznosiła się wieść o przygotowaniach do ewakuacji, co z jednej strony bardzo cieszyło poddanych, a z drugiej strony wielce ich niepokoiło. Zwiadowcy donosili, że port kosmiczny został poważnie uszkodzony, a poza tym znajdował się na obrzeżach miasta, co oznaczało, że musieliby się tam szybko przetransportować... Dla wszystkich nie było jednak miejsca. Ktoś musiałby zostać na pewną śmierć, zdecydowana większość nawet. Jak zwykle oficjele, szlachta inni ważni uratowaliby swoje żywota, czego nie dało powiedzieć się o zwykłych szarych ludziach, szczególnie setkach żołnierzy, oficerów niższego szczebla i poborowych wciągniętych do służby w czasie kryzysu.
Reinhold przechadzał się skrajem klifu spoglądając na ruiny miasta po drugiej stronie rzeki. Gołe ściany i szkielety metalowych belek, puste okna, gruzowiska i pogorzeliska, całe dzielnice opustoszałe. Tam nie płonęły pożary występujące jeszcze gdzie niegdzie po ich stronie, w oknach nie widać było żadnego ruchu, żadnych świateł. Jak okiem sięgnąć ciemność i pustka, zupełnie jakby część Lordsholme umarła, a jej mieszkańcy znikli bez śladu. Potężny wojownik w zadumie przyglądał się zniszczeniom, trzymał hełm w dłoni, raczył się naturalnym zapachem powietrza. Krótkie jasne włosy i broda Astartes wciąż kleiły się od potu. Pracowali ciężko pomagając żołnierzom w pewnych zadaniach, gdy nie doradzali gubernatorowi i nie planowali wraz z oficerami kolejnych posunięć. Widok ludzkiej twarzy, pełnej spokoju i wyrozumiałości łagodził nastroje pośród zwykłych śmiertelników, dla których kontakt z czempionami Imperatora był jedynym w swoim rodzaju przeżyciem, o którym niegdyś opowiedzą potomnym, oczywiście, o ile przeżyją. Nawet teraz żołnierze krzątający się po kompleksie, noszący skrzynie z amunicją na stanowiska ogniowe, kanistry z promethium do awaryjnych generatorów i worki z piaskiem na umocnienia, rzucali mu ukradkowe spojrzenia przekonując się w myślach, że tak długo, jak sama Straż Śmierci będzie w pobliżu, nic ich nie pokona.
Reinhold nie był jednak zadowolony z raportów. Część ludności uciekła z miasta w stronę wsi i osad przy rolniczych agro-faktoriach. Z wieloma utrzymywali kontakt voxowy, ale od około dwóch dni coraz rzadziej się meldowały. W niektórych przypadkach dostali meldunek, że wszystko w porządku, oddziały milicji zebrały cywilów w bezpiecznych bunkrach, zgromadziły żywność, amunicję, wszystko było pod kontrolą, a tu nagle, kolejnego wieczora przestali się zupełnie odzywać. Wywoływanie nic nie dawało, choćby dyżurny siedział przy mikrofonie całą noc. Zupełnie jakby przestali istnieć.
Na niebie pojawiły się dziwne chmury, siarczysto-żółte, przypominały odcieniem chorobliwy ropień, który rozlewał się w najwyższych warstwach atmosfery, gdzie niegdzie pobłyskując czerwonymi kształtami. Inni myśleli, że to zanieczyszczenia, że gdzieś szlag musiał trafić fabrykę lub jakiś zakład przetwórstwa chemicznego, ale te chmury były inne. Nie poruszały się z wiatrem jak szare deszczowe obłoki przesłaniające żółte paskudztwo, a wręcz odwrotnie, zdawały się powoli sunąć przed siebie, jakby posiadając własną wolę.
W powietrzu zahuczały odgłosy silników walkirii, transportowiec nadlatywał z północy, a Reinhold uniósł ciężko brwi spoglądając w tamtym kierunku. Zwykli śmiertelni pracujący w pocie patrzyli na niego jakby czekając, aż ich pobłogosławi, doda otuchy, chcieli go o to prosić co dostatecznie jasno wyrażały ich twarze, ale najzwyklej w świecie bali się podejść i zapytać. Transportowiec w końcu zbliżył się do majątku, zautomatyzowane stanowiska przeciwlotnicze wzięły go na cel, wiecznie czujne. Machina wzbiła tumany kurzu, gdy ciężki kanciasty kadłub dotknął zapiaszczonej płyty. Z wnętrza wysiedli Verdim i Durion, których brat z zakonu Mrocznych Aniołów powitał przez delikatne uniesienie dłoni, a płozy wspornikowe walkirii zdawały się radośnie skrzypieć zwolnione z ciężkiego ładunku potężnych wojowników w jeszcze potężniejszych i ciężkich zbrojach.
Kroczyli w stronę dworu gdzie utworzono tymczasowy sztab dowodzenia obroną.
-I jak? – Jasnowłosy brodacz spytał bez ogródek nie tracąc czasu, gdy Verdim sam zdjął hełm.
Nie odpowiedział, jego twarz była gorzka zaś pod oczami malowały się pierwsze ślady zmęczenia, bardziej ducha niż organizmu. Wargi miał mocno ściśnięte jakby zastanawiając się co odpowiedzieć, a w tym czasie brat dewastator rzucił okiem na Duriona, który w milczeniu przecząco pokiwał głową.
-Jak Septimus? – Spytał brat sierżant.
-Dobrze. Masambe mówi, że jest w stanie walczyć. Gorzej z jego pancerzem. Połataliśmy ile się dało, lecz bez młota Harla Szarego Tkacza się nie obejdzie.
Verdim skinął głową w porozumieniu. Nastąpiła chwila ciszy, rozglądał się po umocnieniach kopanych w pocie czoła przez lokalnych żołnierzy, oraz to jak oficerowie nimi komenderują.
-Dostaliśmy kilka raportów z dalszych posterunków – zagaił Reinhold – o obiektach spadających z nieba...
-Tak, też je widzieliśmy wracając – odpowiedział krótko sierżant, ciszej, tak by nikt inny poza bratem nie usłyszał. – Flota ul już zrzuca organizmy. Po drugiej stronie planety już pewnie zaczęli asymilację. Za dzień, maksimum dwa i tutaj zaczną spadać – Astartes rzucił okiem na odległe siarczyste chmury powoli pochłaniające niebo, niczym palce ogromnej uszponionej łapy próbujące zagarnąć jak najwięcej.
-Zatem ewakuacja? – Spytał mroczny anioł, choć kwestia była raczej oczywista. Po chwili omiótł wzrokiem zebranych przed dworem wychudłych zmęczonych żołnierzy, którzy nadal szykowali umocnienia, teraz zdające się być bezsensowne i zbyteczne. – Każemy im przerwać roboty?
-Nie – Ultramarine szybko uciął. – Dwa dni temu byli zgrają na skraju załamania. Teraz mają odrobinę organizacji i dyscypliny, a oficerowie odbudowali morale. Tak długo jak wierzą, że te okopy i worki coś dadzą, tak długo pozostaną przydatni.
Reinhold skinął głową, po czym ruszył z braćmi do pałacyku gubernatora. Verdima w otaczających żołnierzach Sił Obrony Planetarnej niepokoiła jedna rzecz i tymi przemyśleniami wolał się z nikim nie dzielić. Dali im namiastkę nadziei na przetrwanie, tak długo jak będą wierzyć, że ta istnieje na powierzchni planety, tak długo będą się jej trzymać. Lecz gdy zwęszą choćby cień planu ewakuacji, zacznie się wielki wyścig do portu kosmicznego, by uciec czymkolwiek się da. W paranoi i panice te kilka setek zbrojnych mogło się zmienić z sojuszników we wrogów walczących o miejsce w transporcie. Perspektywa pewnej śmierci gnała ludzi do dzikich aktów bestialstwa... Najpierw zabiliby oficerów, masą przejęli pojazdy, strzelali do każdego, kto stanie im na drodze, a potem zaczęli walczyć ze sobą będąc już w porcie... O ile znaleźliby w ogóle jakikolwiek czynny transportowiec z załogą, a nawet tą da się zaszantażować, pogrozić bronią. W końcu nie mieliby nic do stracenia. Taki strach odbierał rozum... I ten strach nieubłaganie nadchodził.

***

Przestrzenna sala bankietowa w niczym nie przypominała wystawnej komnaty sprzed kilku dni. Wszystkie ze stołów zebrano w centrum, rozłożono nań pokreślone plany miasta z zaznaczonymi posterunkami i czynnymi drogami, oraz mapy okolic Lordsholmu. W ozdobne ściany z drogiego kamienia wkręcono śruby i kołki trzymające na linkach awaryjne oświetlenie. Zniesiono tu także wszystkie najważniejsze voxowe odbiorniki i nadajniki, podłączono do jednego systemu, a wysokie wieże pałacyku gubernatora przeobrażono w stację nasłuchową. Pułkownik Lomarti, jeden z pozostałych wyższych oficerów w  strukturach SOB, dyrygował podwładnymi którzy co i rusz przychodzili po nowe wytyczne. Podobnie jak Astartes zdawał sobie sprawę z konieczności zajęcia podwładnych robotą. Mniej myśleli o czarnych scenariuszach, a dodatkowo, mieli wrażenie, że góra wie co robi i ma jakiś bardzo przebiegły plan pokonania przeciwnika, choć tak naprawdę żadnego planu nie było.
Brat Konsyliarz doradzał jednemu z oficerów jak najlepiej selekcjonować rannych do lekkiej służby wartowniczej. Mieli niedobór ludzi i musieli zaprzęgnąć poszkodowanych do roboty. Ci którzy mieli powierzchowne rany lub mogli wyglądać przez blanki murów siedząc na jakiejś skrzyni, oparci o ścianę z bronią w rękach nadal byli pomocni. Problemem był brak leków, na co także Astartes z zakonu Salamender mógł coś poradzić. Przestudiował jakimi chemikaliami dysponowali żołnierze, jakie produkty spożywcze znaleźć można było w pobliżu i jakie rośliny były najbardziej powszechnie  w okolicy. Sporządził kilka przepisów, dzięki którym można było uzupełnić substancje łagodzące zapalenia i gorączki, co i tak było wielką pomocą i dodatkowo podniosło morale.
Towarzyszącego mu Astartes w ciężko połatanej zbroi był skomplikowanym widokiem do przetrawienia. Z jednej strony wyszedł cały, pamiętali jak go tutaj przyprowadzono, bracia eskortowali go i nieśli na rękach. Musieli zderzyć się z potężnym wrogiem, ale fakt, że przeżyli, a opozycja ucichła niemal się rozpadając, stanowił dostateczny dowód solidnego zwycięstwa. Co więcej Marine był już na nogach, wylizał się z ran, od których zwykły śmiertelnik sczezłby natychmiastowo, a nawet gdyby jakimś cudem przeżył, prawdopodobnie oddziału intensywnej opieki nie opuściłby przez najbliższy miesiąc albo i dłużej. Zaprawdę synowie Imperatora zawierali część jego boskiej mocy – tak myśleli baczni obserwatorzy Septimusa.
Do czarnoskórego konsyliarza podeszła jedna z kobiet, służek w majątku gubernatora, która zgłosiła się na pomoc medyczną. O ile widziała już raz Astartes w białym hełmie z osobliwą tajemniczą symboliką, spoglądanie na jego szorstką twardą aparycję było zupełnie innym doświadczeniem. Bała się go, lękała obcych czerwonych oczu spoglądających z twarzy równie czarnej co reszta pancerza. Planeta z której wywodził się wojownik była mroczna i wysoce toksyczna, aktywność wulkaniczna zaś tak wysoka, że jedynie najbardziej zaciekłe formy życia były w stanie przeżyć pod powłoką czarnych chmur, kwaśnych deszczy i ciągłych opadów popiołów i pumeksu. Służka niewiele wiedziała o świecie, a tym mniej o planecie zakonu Salamander, której mieszkańcy odbiegali wyglądem od powszechnie przyjętej normy.
-Słucham, dziecko? – Głos brata konsyliarza był natomiast wielce uprzejmy, spokojny i opanowany, jak i sam Astartes, który nie unosił się butą, ani nie wywyższał nad zwykłych ludzi, choć miał do tego niepisane prawo poparte oczywistymi faktami.
-Wybaczcie, że przeszkadzam – dziewczyna skinęła głową i lekko się skłoniła. – Przychodzę na polecenie doktora Hardinga. Prosi uprzejmie o radę w sprawie leków... Odkryliśmy kilka skrzyń z medykamentami, ale część z nich jest dawno przeterminowana, substancje się rozdzieliły w niektórych przypadkach. Doktor chce się dowiedzieć, czy można te pozostałości w coś jeszcze syntetyzować?
-Rozumiem – skinął jej głową. – Prowadź, obejrzę wasze zapasy.
Tym czasem Septimus obszedł główny stół z mapami. Hełm trzymał w dłoni, pokazując silną szczękę doświadczone oczy i twarz, która niegdyś mogłaby być wzięta za pogodną, teraz przeszytą grymasem rozczarowania. Nie mógł odpędzić przeświadczenia, że to właśnie przez niego towarzysze byli bliscy przegranej. Dał się podejść, złapać Ojcowi Lęgu, a ten cisnął nim pomiędzy genokrady. Dlatego bracia musieli go ratować i kto wie, czy nie naraził ich jeszcze bardziej. Kilkakrotnie pytano go o pomoc, zagajano i proszono o ekspertyzę, ale Septimus wahał się czy oby dana porada jest słuszna, wielokrotnie zmieniał zdanie, był zdekoncentrowany.

Otwarto główne drzwi do sali, trójka ogromnych wojowników w czarnych ciężkich zbrojach powróciła dołączając do reszty. Oficerowie rzucili okiem na Verdima, który nalegał na tą tajemniczą wyprawę. Sądząc po gorzkiej minie brata sierżanta misja nie skończyła się powodzeniem, jakakolwiek była jej natura, lecz nikt nie donosił o stratach, walkiria wróciła cała wraz z obstawą, co zatem mogło pójść nie tak?
Przywódca oddziału Straży dał gestem dłoni znać Septimusowi by się doń zbliżył. Sztab obserwował jak w ciszy i we własnym gronie wymieniają kilka zdań. Astartes po chwili udali się w kierunku jednego z korytarzy gdzie gubernator łaskawie wyznaczył im przestrzenne kwatery. Gdy Durion i Verdim udali się na wyprawę, pozostali bracia, wraz z ludźmi kapitana Ascote, pobrali zapasy z kapsuły zrzutowej zostawionej w kaplicy, dalej, wewnątrz miasta. Trzymano je pod kluczem i nadzorem najbardziej lojalnych gwardzistów.
Gdy odeszli oficerowie wrócili do zwyczajowych obowiązków, nudnej udawanej rutyny, mającej na celu dać jakiś symboliczny cel. Wiedza o tyranidach była zakazana nie bez powodu, przeciętny obywatel Imperium miał je za przerośnięte głupie bestie i bardzo dobrze... Gdyby wiedzieli, że to ogromny organizm-ul, zarządzany przez genialną inteligencję błyskawicznie adaptującą się do przeciwnika, że to żywa flota organizmów która osiada na planecie, pochłania całą biomasę i produkuje zeń miliony potworów, jakie z czasem napadają na pozostałych obrońców niczym tsunami zębów i szponów, że ich jedynym celem jest pożreć wszystko co organiczne, ubogacić pulę genetyczną wiecznie ewoluującego ula, zostawiając po sobie suchą skałę tam gdzie niegdyś była żywa planeta... Gdyby to wiedzieli, pierzchaliby bez opamiętania.
Przy stanowisku voxowym siedział młody mężczyzna. Wciągnęli go zaledwie kilka tygodni temu, gdy szlajał się po ulicach usiłując znaleźć schronienie między walczącymi frakcjami. Zaszył się w jakimś przypadkowym budynku i zabarykadował. Gdy zaczęło brakować zapasów, a jego w zupełności otoczyli powstańcy, nawet nie wiedząc, że jest schowany między nimi, zaczął majstrować nad starym przekaźnikiem, który o dziwo udało się uruchomić. Gdy skontaktował się ze służbami łącznikowymi SOB dobił targu, w zamian za zagwarantowanie mu schronienia, podawał dokładne koordynaty do ostrzału artyleryjskiego na okoliczne cele. Powstańcy nie mieli pojęcia w jaki sposób lojaliści są w stanie ich godzić z taką celnością, tak daleko, więc wycofali się oddając przeciwnikowi ogromne połacie terenu w zasadzie bez walki. W ramach uznania talentu osadzono go tam, w sztabie. Mieli mało osób obeznanych w obsłudze stacji voxowej, a ci zdatni do walki służyli gdzie indziej. Mimo wszystko był dopiero rekrutem, nie pasował do sztabu co ciągle wytykali koledzy pracujący przy innych stacjach. Powinien przejść stosowne przeszkolenie, a w dodatku zyskać rangę co najmniej kaprala. Zadanie dostał stosowne do swej pozycji, nasłuchiwanie na długich falach raportów z dalszych posterunków. Te położone w odległości kilkuset kilometrów od Lordsholmu przestały się zupełnie odzywać. Tamtego ranka jeszcze jeden, w masywie gór Kallena, zgłosił, że coś widzieli w nocy, jakieś kształty przemieszczające się na obrzeżach lasów. Teraz, gdy próbował ich wywołać nie usłyszał nic, choć mocno dociskał do ucha słuchawkę mając nadzieję, że to w jakiś sposób odczaruje fatum. Posterunek sześćset dwa, około czterdziestu żołnierzy, dwa razy tylu cywilów, solidnie wzmocniony gmach magazynów rolnych Administratum, w którym można było się bronić kilka miesięcy z takimi zapasami... Po prostu przestali istnieć. Poborowy wykreślił kolejną linijkę z zeszytu i chwycił za pokrętło operacyjne wielkiego bloku stacji voxowej, dostroić na odbiór innej grupy.
W słuchawce trzeszczało, szumiało, zwyczajowy seans pełen zakłóceń, do którego już zdążył się przyzwyczaić. Słuchał tych usypiających hałasów coraz częściej, czasem wydawało mu się, że słucha bardzo zdezorganizowanej muzyki, do której pukał palcami w blat, wygrywając sobie rytm. Wtem coś zabrzmiało, coś nowego. Długi pisk o chybotliwym tonie i kilka głośniejszych „kaszlnięć” systemu. Spojrzał na częstotliwość i zdziwił się. Przecież żaden posterunek nie miał wyznaczonego takiego kanału, czyżby ktoś jeszcze wzywał pomocy? Czyżby jacyś uchodźcy zdołali uruchomić nadajnik tak jak on? Wątpliwe, piski i trzaski stawały się coraz głośniejsze, zaś młody poborowy chyba usłyszał jakiś głos. Pobrzmiewał dosłownie przez ułamek sekundy, gdy go stracił... ale po chwili powrócił, dosłownie znikąd! Wyprostował się na krześle porzucając zamiar wywoływania kolejnego posterunku, zamiast tego zaczął majstrować gałkami i dostrajać odbiór tajemniczego źródła.
-Avalos – przez zakłócenia usłyszał w końcu wciąż zniekształcony, ale znacznie bardziej wyraźny głos, niż te urywki do tej pory. – Tu sto dwunasta Calixiańska Flota Ekspedycyjna, przechwyciliśmy wasze wezwanie, odbiór!
Operator słuchając zamarł, nie mógł uwierzyć własnym uszom.
-Avalos, tu sto dwunasta Calixiańska Flota Ekspedycyjna, odpowiadamy na astropatyczne wezwanie o pomoc, odbiór!
Chłopak zamrugał oczami, niepewny czy to jakieś omamy, czy faktyczny przekaż, czy może z nudów i desperacji zasnął i ta wiadomość mu się przyśniła. Rozejrzał się po sztabie gdzie robota jak co dzień, rozkazy, wytyczne i tym podobne. Nagle olśnienie! Wystrzelił ręką do jednego z dużych przełączników, a w całej sali zapiszczały głośniki podłączone do stacji. Oficerowie spojrzeli w kierunku operatorów voxu jakby ci znowu coś zepsuli.
-Poborowy Miggins! Do ciężkiej cholery! – Warknął porucznik dyżurny sprawujący piecze nad ich działem. Już miał do niego podejść i wyłączyć stację, gdy nagle głośniki zatrzaskały i wylało się przez nie to samo wezwanie.
-Avalos! Tu sto dwunasta Calixiańska Flota Ekspedycyjna, odpowiadamy na sygnał astropatyczny, jesteśmy gotowi do interwencji. Podajcie swoją sytuację, odbiór!
Wydawało się, że w całym dworze zatrzymał się czas.

***

Mostek taktyczny krążownika był imponującą komnatą, a przynajmniej za taki mógł uchodzić przed wieloma laty, gdy, teraz sędziwy kapitan, odbierał dowództwo nad jednostką. Zdołał przywyknąć do wysokich ostrych łuków okien, mozaiki przedstawiającej scenę walki świętego Drususa z heretykami, oraz malowideł naściennych i licznych złotych inkrustacji. Kapitan pogładził długą siwą brodę zmechanizowaną dłonią zastępującą oryginał stracony przed kilkoma dekadami. Nie chciał dawać im nadziei, w końcu wiadomość i oferta pomocy była przede wszystkim kierowana do Astartes, którzy ją wysłali.
Jego oficerowie siedzieli na stanowiskach, oświetleni przez zielonkawe ekrany kogitatorów, śledząc wszystkie zmienne i pracując wrażliwymi manipulatorami. Daleko przed nimi rysowała się błękitno-zielona planeta. Wyglądała jakby snuła się za nią chmura żółci, jakby ta płonęła i zostawiała za sobą smugę siarczystego dymu. Po bliższej inspekcji wiedzieli, że prawda jest o wiele gorsza i że chmura to miliony, a może i miliardy organizmów, statków i grud biomasy przygotowanych do asymilacji. Tuż obok kapitana zasiadł jego zaufany doradca. Hadros miał swoje lata, lecz był stosunkowo nowym nabytkiem w samej flocie. Szczupły, wysoki, wychudzony, sprawiał, że granatowo-złoty mundur zwisał zeń jak laboratoryjny kitel. Twarz miał iście posępną, a okulary tylko dodawały efektu do już zasłużonej powagi.
-Wracając do wcześniejszej rozmowy, przyjacielu... Nie będę bezsensownie ryzykował naszej eskorty – rzekł kapitan przeglądając płytkę z danymi, nawet nie spoglądając na swojego towarzysza.
-Możemy ich użyć do rozciągnięcia sił – odpowiedział Hadros przecierając okulary. – Nasze eskortowce są szybsze, wcale nie musza walczyć, a my wtedy niszczylibyśmy krakeny jeden po drugim. Póki co nie okryły jeszcze całej planety, spowolnimy tym natarcie i kupimy im... Z dwa trzy dodatkowe dni.
-A co jeśli nie będą nas ścigać? Eskortowce będą musiały zrobić zbyt szerokie nawroty, żeby połączyć się z grupą. Bestie mogą się szybko połapać co planujemy i ruszą z pełnym natarciem na Lordsholme...
Na te słowa rozmówca wzruszył lekko ramionami i nasadził okulary z powrotem na nos.
-Ryzyko, jak zwykle, przyjacielu.
-Sir! – Zawołał nagle oficer łącznościowy. – Mamy wtórny przekaz z Pięści Levida, Avalos się zgłasza!
Sędziwy dowódca zaparł się o podłokietniki i wstał podchodząc szybko do stanowiska operatora systemu komunikacyjnego.
-Pięść Levida? Jak blisko podeszli? – Zapytał kapitan.
-Są w równym dryfie na około dwudziestu jeden tysiącach kilometrów. Dalej nie podlatują, duża aktywność wrogich organizmów.
-Otworzyć bezpośredni kanał – polecił kapitan.
Zgodnie z życzeniem ustawiona sieć okrętów stworzyła linię transferu wiadomości. Największe i powolne jednostki trzymały się z daleka, podczas gdy mikre eskortowce sięgały niemal na orbitę przekazując i wzmacniając sygnał. Niestety w takiej komunikacji musiało minąć kilkanaście sekund między wymianą każdego zdania, ale był to wymóg bezpieczeństwa skromnej floty.
Po kilku dłuższych chwilach uzyskano połączenie, rozmówcy przedstawili się jako pułkownik, gubernator oraz dowódca Straży Śmierci, brat Verdim Agrippa. Wymienili kurtuazyjnie grzecznościowe zwroty, posypał się jeden żart o tym, jak dobrze ich widzieć i że mogliby się odrobinkę pospieszyć, to może załapaliby się na tort sprzed kilku dni. Atmosfera nie była dobra do żartów, lecz każdy czuł, że choćby namiastka normalności, nawet fałszywy ludzki odruch to miła odmiana od zwyczajowego fatalistycznego prospektu na przyszłość.
-Tak, odebraliśmy wasze wezwanie podróżując przez warp. Jakiś czas później nasz astropata odkodował polecenie z siedziby Straży, by najbliższe Avalosowi grupy operacyjne zmieniły kurs i dokonały próby waszej ekstrakcji. My jesteśmy pierwszą grupą, główny trzon floty niestety nie wiemy za jaki czas przybędzie. Próbowaliśmy się z wami powiązać astropatycznie, czy coś się stało z waszymi psykerami? Nie odpowiadacie.
-Umysł ula generuje zbyt silne zakłócenia w warpie – odpowiedział po pewnym czasie silny głos zdecydowanie należący do Astartes. – Tutejsza astropatka nie może nic odebrać, cudem udało nam się nadać poprzednią wiadomość.
-Rozumiem... Cóż, jak możemy wam pomóc? Od razu nadmienię, że regularna walka z tyranidami nie wchodzi w grę, jesteśmy tylko flotą ekspedycyjną. Mam pod swoją komendą zaledwie cztery krążowniki, z czego dwa lekkie, oraz tuzin eskortowców.
-Mówiliście, że jesteście gotowi pomóc w ekstrakcji. Ile osób możecie zabrać?
-Cóż, mamy rozkaz zabrać was, oraz funkcjonariuszkę Ordo Xenos, Syndallę, to nasz priorytet według wyznaczników twierdzy Erioch. A poza tym, możemy wziąć jedynie tyle ile zmieści się na lądownik.
-Nie macie okrętów desantowych? – Spytał półkownik zniesmaczony perspektywą zostania na planecie lub też porzucenia swych ludzi.
-Jak wspomniałem – spokojnie odparł kapitan. – Mamy niewielkie siły, a tyranidzi zostawiają nas w spokoju, bo trzymamy się poza zasięgiem. Teraz rozmawiamy przez kanały pośrednie. Na waszej orbicie jest jedynie nasz eskortowiec i to on może dokonać ekstrakcji. Kiedy coś więcej próbuje się zbliżyć do planety organizmy ula zaczynają się interesować, więc nie ma mowy o tym, by wszystkie nasze eskortowce posłały całe zaplecze lądowników. To zbyt dobry cel.
Oczywiście kapitan miał rację, co z resztą brat Verdim na bieżąco tłumaczył samemu mając sporo doświadczenia z tyranidami. Eskortowiec musiał zejść na niską orbitę, by lądownik mógł wylądować i wrócić, to zaś oznaczało, że był w pewien sposób uwiązany. Monstra tyranidzkie na niskiej orbicie mogłyby zainteresować się statkami, które albo musiałyby porzucić swoje lądowniki – łatwy cel dla innych latających drapieżników, lub zostać i walczyć przeciwko przeważającym siłom wroga. O ile mowa była o jednym lub dwóch lądownikach z jednego eskortowca, to nie problem, bo inne okręty eskorty mogły go strzec i ostrzeliwać zbliżające się monstra z dalszej orbity.
-Możemy zabrać niecałą setkę osób. Dwa lądowniki aquila i dwa towarowe. Reszta będzie się musiała jakoś utrzymać do czasu, aż upewnimy się, że tyranidzi niczego nie kombinują. Chyba, że macie panowie pomysł jak ich bardziej zdezorientować.
Faktem było, że umysł-ul bardzo szybko adaptował się do przeciwnika, wyciągał wnioski lepiej niż zwykły śmiertelnik i dlatego nigdy nie powinno się stosować przy nim dwa razy tego samego triku. Gdyby tyranidzi spostrzegli, że ludzie ochoczo wyciągają swych pobratymców z planety na pewno by na to zareagowali. Raz mogliby spróbować, drugi raz oznaczał wielkie ryzyko, trzeci raz pewną śmierć.
-Kiedy możemy spodziewać się ekstrakcji? – Spytał brat Verdim.
-Przygotowania potrwają dzień, musimy zabezpieczyć naszą formację i ułożyć odpowiedni plan działania, na wypadek gdyby chcieli nas wziąć w kleszcze, rozlokować siły... Nie będą was zarzucał detalami. Będziemy utrzymywać łączność i informować was na bieżąco o całej sytuacji.

***

Noc była długa i męcząca. Podekscytowanie na chwilę poprawiło nastroje, lecz zaraz wróciła rzeczywistość – byli nadal sami, odizolowani. Na zewnątrz, gdy Septimus przeszedł się rozprostować kości, zobaczył dwójkę żołdaków. Mieli po czterdzieste na karku, a może i więcej. Byli nieogoleni, jeden miał zabandażowaną rękę. Stali oparci o łopaty, umorusani, z koszulami owiniętymi wokół pasów, gdyż od wypełniania worków ziemią zalewali się potem. Sama skóra i kości, zmęczenie, niedożywienie. Palili po papierosie i rozmawiali spokojnie, uśmiechali się, choć przypominali obraz nędzy i rozpaczy. Jeden wyciągnął z kieszeni jakieś zdjęcie i pokazał koledze, a ten poklepał go po ramieniu, pocieszając. Nie przetrwają, nie przeżyją kolejnych dni, a mimo wszystko, mimo całej nędzy, najgorszych warunków i najbrudniejszych robót wykazywali się największym hartem ducha. Pomyśleć, że zostawią ich tutaj, z kłamstwem o tym, że wkrótce nadleci kolejny transport i wreszcie ich zabiorą. Nic takiego nie będzie miało miejsca. Na szyi jednego wisiał dwugłowy imperialny orzełek, zaraz obok nieśmiertelnika. Wierzył w Imperatora, w to, że wielkie Imperium go obroni, w to, że mimo całego żniwa śmierci on przeżył, bo było mu tak dane...
Co sobie pomyśli w tej ostatniej chwili, zamknięty w potrzasku, na łasce krwiożerczych bestii, pozostawiony przez swych oficerów, władcę. Co sobie pomyśli, gdy wraz z garstką mu podobnych, wycieńczonych biedaków będą błagać przez vox o pomoc, o ten obiecany transport, a cały świat będzie udawał, że nie istnieją. Choć Novamarine był do takich perspektyw przyzwyczajony widząc tysiące koniecznych poświęceń w czasie swej kariery, nadal ta myśl zdawała się niesłychanie gorzka i nieprzyjemna, wrażenie zawodu i bezsilności, a przecież byli Astartes, i to nie byle jakimi, Astartes ze Straży Śmierci, elita w walce z obcymi!
Mężczyźni wrócili do bezsensownego wypełniania worków z piaskiem, ciesząc się, że mogą pomóc, że ich wkład może komuś ocali życie. Septimus wrócił na dwór zaniepokojony gęstniejącymi chmurami żółci nad głową. Czas wypocząć, wciąż bolał go bok i noga, mocno godzone przez genokrady. Odrobinę utykał z każdym krokiem.
-Widziałem meteor, mówię ci! – odpowiedział jeden ze służących gubernatora, co marines usłyszał przechodząc bocznym korytarzem. Oni zdawali się spostrzec miarowe dudnienie pancernych butów i szybko zeszli o kilka tonów, przechodząc na szept.
-Głupiś... Ty widziałeś meteor?
-Tak. Nie wierzysz, to nie.
-A palił się? Może to jakieś wraki, słyszałem, że na orbicie był jakiś statek i został zniszczony.
-Nie, nie palił się, tak po prostu sobie spadł.
-Ech, głupiś...
Wyminąwszy ich trafił wreszcie do wyznaczonej komnaty. Bracia siedzieli w ciszy, dyskutowali o kolejnych posunięciach, lub jak Reinhold, beztrosko drzemali na podłodze, oczywiście w pełnej zbroi. Dla nich była jak dom, jak druga skóra, której nie odwiesza się na hak.
W naramiennik uderzył go Durion. Czarny templariusz uśmiechnął się, jakby zupełnie nic sobie nie robiąc z kondycji świata wokół nich. Wręczył mu blaszaną manierkę trunku, który dostali w podzięce od gubernatora. Oczywiście dostali wraz z całą zastawą, której z grzeczności nie użyli. Rękawice zbroi wspomaganej Astartes nie nadawały się do tego, chyba, że mowa była o miażdżeniu kryształowych kielichów.
-Masz, wypij chociaż za tych nieszczęśników, skoro ci ich tak żal – powiedział silnym, niemal gniewnym głosem. Durion, de facto, rozgniewany wcale nie był, ot po prostu taki był w obyciu i trzeba się było doń przyzwyczaić.
Twarz Templariusza była zupełnym zaprzeczeniem wyrozumiałego i spokojnego Reinholda, oraz kalkulacyjnego i zamyślonego Verdima. Nie wyglądał staro, a mimo wszystko rysy twarzy wyżłobiły się głębokimi liniami, które pod byle grymasem zaczynały wyglądać groźnie, niezależnie czy brat śmiał się w towarzystwie kamratów czy przeklinał najpodlejszego ze zdrajców na polu walki. Krótkie czarne włosy ledwo można było nazwać fryzurą, to była zaledwie szczecina porastająca poznaczoną bliznami łysinę.
-No masz, jutro i tak się stąd wynosimy. A ci, którzy zostaną złożą na ołtarzu Imperium najpiękniejszą z ofiar. Czyż nie udowodnili ile są warci tak długo walcząc? Nie jeden strzeliłby sobie w łeb.
Septimus podjął manierkę i skinął towarzyszowi głową, lecz nic od siebie nie dodał, wciąż czując pewnego rodzaju niesmak w związku z niepowodzeniem misji. Wszystko zdawało się być nastawione przeciwko nim. Mieli wspomóc inkwizytor w badaniach i walce z infekcją tyranidów, a znaleźli ją martwą. Verdim miał dodatkowe zadanie, którego teraz nie musiał dłużej skrywać, ale je z kolei pokrzyżował atak krakenów na orbicie i zniszczenie najważniejszej broni przeciw inwazji, broni od której zależała sytuacja na froncie, zupełnie przełamanie natarcia floty-ula.
Verdim siedział na skrzyni z amunicją do ciężkiego boltera, oparty plecami o ścianę myślał nad planem. Brwi miał groźnie spięte, podbródek ułożył na pięści, rozważając najgorsze z możliwych scenariuszy, które jednocześnie, były jedynymi opcjami jakie im zostały.
W Krawędzi Jerycha trwały konflikty na trzech frontach jednocześnie, Imperium ścierało się z potężnymi siłami, które ani kwapiły się walczyć same ze sobą, a to oznaczało, że krucjata przypominała masową zdezorganizowaną rzeźnię dla każdej ze stron. Obecność Tyranidów przechyliłaby szalę mocno na niekorzyść ludzkości. Dlatego trzeba było ich wytruć, stąd ta cała misja. Gdyby flota-ul pochłonęła patogen zaprojektowany jako czasowa bomba, według oryginalnego planu organizmy zaczęłyby masowo wymierać w drodze do kolejnych układów, gdzie nie było planet zdatnych do strawienia i uzupełnienia strat. Imperialna Marynarka miała szansę rozgromić inwazję nim ta przybrała pełnych obrotów. Genialne było samo założenie użycia wirusa, który miał zakazić każdą żywą istotę na planecie, zmienić jej strukturę genetyczną i uruchomić odliczanie. Tyranidzki umysł był niesłychanie inteligentny, ale świat postrzegał poprzez zauważanie nieregularności. Gdy jakaś forma życia odznaczała się znacznie od reszty w puli genetycznej, ten analizował problem i potrafił odizolować nim infekcja się rozprzestrzeniła, co było dość powszechnym problemem używania trucizn. Ul odkrawał kawałki swego „ciała” i pozwalał im sczeznąć z dala od reszty, która w tym czasie zajęta była regeneracją ran. Ten wirus był unikatowy, nim zaczął zabijać wpisywał się w geny każdego organizmu na planecie, do którego mógł dotrzeć powietrzem lub wodą, niezależnie, czy to roślina, czy zwierzę. Umysł floty-ula nie odróżnił choroby jeśli ta byłaby powszechną normą, byłby na nią najzwyklej w świecie ślepy, gdyż każdy obiekt „smakowałby” tak samo. Połączywszy to z faktem, że wirus aktywował się wszędzie w tym samym czasie, ul zacząłby masowo wymierać.
Co zrobić? Jeśli marynarka ruszy z ustalonym planem, a miast osłabionej chmary obumierających tyranidów trafi na ul w pełnej sile, a nawet wzmocniony niezliczonymi organizmami wyhodowanymi z materii pochłoniętej na Avalosie runie cały odcinek frontu, zaś tyranidzi przeleją się przez światy ogołacając je do cna, aż nie zostanie nic.
Musieli w jakiś sposób rozbić potencjał ula.
-Gubernator aż skakał z radości na wieść o ewakuacji, powinniście go zobaczyć – wznowił Durion przechadzając się pokojem.
-Oczywiście – Masambe zarechotał głębokim gardłowym głosem. – A myślisz, że dlaczego dał nam to wino? Nie chce być zostawionym w tyle.
-Myśli pewnie, że jest niezastąpiony i potrzebny, a przecież po zabraniu z Avalosu będzie warty tyle co wiadro zardzewiałych gwoździ. Już lepiej wziąć pułkownika i jego sztab, przynajmniej mają już doświadczenie i przydadzą się w Gwardii.
-A co się wtedy stanie z resztą obrońców? Zabierzesz dowódców to posypią się dokumentnie, pytanie czy od razu się pozabijają, czy jeszcze odrobią sobie niedolę gwałcąc tutejsze służki i szlachcianki..
Verdim przysłuchiwał się ich rozmowie i coś jakby go tknęło. Pewien pomysł i sugestia wplecione w ostatnie zdanie konsyliarza. Zabrać dowódców, a reszta zmieni się w zdezorientowaną masę. Tyranidzi funkcjonowali w podobny sposób, mieli hierarchię przekazu myśli, jednostki łączące nieprzebrane hordy z umysłem ula. Pozbawione dostępu do centralnej jaźni pierzchały w popłochu, tam gdzie była zorganizowana machina do zabijania złożona z tysięcy organizmów, tam po wyłączeniu łańcucha zostawała zaledwie banda głupich zwierząt nieporadnie szukających schronienia. Problem polegał w tym, że eliminowanie każdego z monstrów przekazujących jaźń i rozkazy ula było skuteczne tylko na pewien moment, nim chmara uzupełniła straty, a uzupełniała je dość szybko. To samo z flotą, wyeliminowanie jednego lub dwóch statków-przekaźników nie wchodziło w grę, rój mógł je szybko uzupełnić...
-Musimy wyeliminować mózg – stwierdził nagle Verdim wcinając się w rozmowę.
Bracia obrócili głowy w jego stronę wpierw nie rozumiejąc do czego zmierza, lecz po kilku chwilach stało się to dość oczywiste. Ich twarze ściągnął srogi grymas, gdy pojęli jakiego zajęcia chce podjąć się sierżant. Żaden jednak pomysłu nie zbył, ani nie wyśmiał, wręcz odwrotnie, rozważali go na poważnie.
-To jedyna alternatywa. Wyeliminujemy umysł roju niszcząc centralny statek. Wtedy wszystko się posypie, a marynarka wymiecie pozostałości według planu.
-A jak dokładnie zamierzamy tego dokonać? – Spytał Durion odstawiając opróżnioną manierkę. – Statek jest otoczony przez tysiące  innych, a w dodatku tak ogromny, że większość konwencjonalnej broni okrętowej niewiele mu robi, mam rację, Septimusie?
Młodszy Marine skinął głową, po czym sam powstał i dodał:
-Racja, zamysł ambitny, ale niewykonalny, bracie sierżancie. W każdej z bitew jaka Imperialna Marynarka stoczyła z tyranidzkim rojem próbując zniszczyć ich statek-mózg, efekt był taki sam. Nawet gdy mieliśmy przewagę, okalające organizmy brały uderzenia na siebie odsłaniając odwrót, albo sam statek był na tyle wytrzymały, że choć go mocno wykrwawiliśmy to o całkowitym zniszczeniu nie było mowy.
-Nie mam na myśli zniszczenia statku – powiedział wreszcie dowódca. – Nie słuchaliście mnie uważnie... Musimy wyeliminować mózg, nie statek.
-Chcesz wejść do środka? Do środka roju? – Konsyliarz oparł się wygodniej o ścianę i myśląc o zadaniu jakie planował dowódca rozmasował własną twarz. Zabrać ich do samego serca inwazji, do samego centralnego gniazda? Mała grupka pięciu Marines mogła zinfiltrować kolosalny organizm i sabotować go od wnętrza nie zwracając na siebie większej uwagi, więc plan nie był pozbawiony sensu. Osiągnęliby efekt zbliżony do tego co mógł wykonać spreparowany patogen, a jednocześnie małym kosztem.
-Flota ekspedycyjna może posłużyć za dystrakcję, podczas gdy my weźmiemy jeden statek i dokonamy abordażu – wytłumaczył dowódca.
-Przecież to będzie dla nich rzeź, sam słyszałeś kapitana, nie chce niepotrzebnie ryzykować.
-Tak, dlatego będziemy musieli w jakiś sposób zdestabilizować ul, zaprzęgnąć go w działania na całym Avalosie, by rozciągnął siły. Moglibyśmy dokonać kilku precyzyjnych ataków na planecie na ich baseny trawienne, a flota eliminowałaby poszczególne odosobnione statki. Przekonajmy rój, że chcemy walczyć o planetę i po to jest nasza flota, a gdy zaprzęgnie większość swoich zasobów do walki z nami i zabezpieczania nieba nad basenami, wtedy...
Brat sierżant nie dokończył zdania, gdyż w kompleksie pałacowym zawyły syreny alarmowe! Odezwały się dudniące lufy systemu obrony przeciw powietrznej! Odległe eksplozje rozrywanych pocisków trzęsły najbliższymi z okien, a krzyki oficerów wzywających do obsadzenia stanowisk błyskawicznie zerwały obstawę, która spieszyła korytarzami pobrać broń, lub schronić się, w przypadku sług gubernatora.
-Rebelianci? – Reinhold wstał obudzony hałasem i spojrzał przez jedno małe okno w ich skromnej komnacie.
Do brata podeszli inni wyglądając na panoramę zniszczonego miasta, miasta na które z nieba spadały mroczne obłe kształty. Nabrzmiałe bulwy ciągnące za sobą oślizgłe macki pikowały z gęstej chmury nad Lordsholmem...
-Zaczęło się – powiedział Verdim podejmując swój czarny hełm i nasadzając na głowę.
Kołnierz pancerza uszczelnił się z sykiem, a wizjery zapłonęły czerwienią.

***

Na dziedzińcu panował mrok, chaos i konsternacja. Zapadła noc, ludzie już kładli się spać, gdy zabrzmiały alarmy. Z czterolufowych zestawów przeciw powietrznych osadzonych na wieżach wylatywały wstęgi gorącego metalu ścigane długimi płomieniami wylotowymi. Każdy wystrzał generował chwilowy rozbłysk rozpraszający ciemność lepiej niż kilka lichych reflektorów omiatających smugami dziedziniec. Gdy bracia zebrali się przed dworem żołnierze obstawy zdążyli pokonać napastników, jednakże ogromnym kosztem. Tam gdzie kończyła się linia prowizorycznych wewnętrznych umocnień leżały oślizgłe resztki czegoś, co tyranidzi używali niczym kapsuły zrzutowe. Płaty pulchnego tłustego mięsa zaabsorbowały uderzenie rozlewając cuchnącą oleistą maź i wypuszczając swych koszmarnych „pasażerów”. Blisko trzy tuziny trucheł, małych psowatych istot, zgarbionych, biegających na silnych tylnich odnóżach, zaś długich iglastych zębów i szponiastych łap używających do ćwiartowania ofiar żywcem. Choć ci mali drapieżnicy ledwo sięgali człowiekowi do pasa, byli niesamowicie zwinni, o czym świadczył fakt ilu obrońców leżało na ziemi rozpłatanych jak świeżo obrane ze skóry owoce, nim murowi zastrzelili choćby jednego. Stwory wykształciły coś w rodzaju zewnętrznego szkieletu, dodatkowo wzmacniającego płytki chitynowej powłoki, przez które wiązki laserowe z trudem się przepalały.
Na murach odezwały się karabiny, ludzie strzelali do cieni myśląc, że widzieli coś przenikającego między kształtami zrujnowanych budowli, marnowali amunicję, a oficerowie wzywali do zaprzestania ognia. Wtem gdzie indziej, w namiotach medycznych, dalej za głównymi umocnieniami, rozległy się agonalne krzyki, skrzeczenie i syk bestii. Na płóciennych ścianach wylądowały smugi krwi, a żołnierze zerwali się by spieszyć tam z pomocą. Jeden z drapieżników wykorzystując zamieszanie i wietrząc zranionych ludzi zakradł się do prowizorycznego lazaretu i... rozwiązał problem niedoboru medykamentów.
Do Astartes dołączyła Syndalla w przybranej formie kapitana Ascote, przyniosła wieści ze sztabu i postanowiła podać im informacje z pierwszej ręki.
-Flota ostrzega, że z orbity sytuacja wygląda fatalnie. – Kapitan rzekł salutując dla pozoru. – Tyranidzi kierują się w stronę portu, zupełnie jakby nas podsłuchali i wiedzieli, że zamierzamy uciec.
-Dlaczego nikt nam o tym nie powiedział? – Spytał Durion wyrywając się przed szereg. Zniekształcony elektroniką głos brzmiał groźniej niż zwykle.
-Gubernator słysząc o planie odzyskania tylko was bał się, że zostanie zostawiony w tyle. Kazał szykować transportowce i straże, a wam nic mówić, byście zajęli się walką z bestiami.
Bracia spojrzeli po sobie, kolejna przeszkoda pod nogi, tym razem rzucana przez przestraszonego szlachcica, który by ratować własną skórę zaprzepaściłby jedyną szansę na powstrzymanie roju.
-Mówiłem, że tym oślizgłym gadom nie można ufać – warknął Astartes.
-Czy chimery są gotowe? – Spytał brat sierżant, nie zważając na uwagę Templariusza.
-Tak, sama nadzorowałam ich załadunek. Amunicja i paliwo, ale kosztowności kazałam wywalić by zrobić miejsce. – Dziwnie brzmiał kapitan wyrażając się o sobie jak o kobiecie, lecz nie było już czasu na odgrywanie złudnych pozorów.
-Dobrze – skinął Verdim. –  Weź swoich ludzi, tych co najzacieklej walczyli wtedy przy kaplicy. Zasłużyli sobie na wyjazd bardziej, niż zakłamany tchórz co ma się tu za władzę. Bracia...  – odwrócił się na chwilę by spojrzeć po towarzyszach. – Idziemy, transport czeka.

Gwardziści sprawujący dozór nad trzema chimerami powitali prospekt podróży z Astartes jako dobry omen. Kapitan przekazywał wszystkie rozkazy z dworu, więc nie mieli powodu by mu nie wierzyć, poza tym, ufali mu po bitwie z rebeliantami.
Jechali zabezpieczyć port dla posiłków z orbity, taka była oficjalna wersja. Wieść o flocie ekspedycyjnej rozniosła się plotkami, więc obrońcy byli skorzy przyjąć taki scenariusz. Otwarto im bramy i dopiero gdy silniki transporterów opancerzonych zaryczały, a gąsienice zgrzytnęły na rokrytowym podłożu, w sztabie pojęto co się stało. Ludzie gubernatora i przyległy mu sztab wybiegli, lecz było za późno. Konwój wyjechał przez bramę i nikł już w mrocznych ulicach, rozświetlając sobie drogę reflektorami.
Astartes jechali na pancerzach, podczas gdy żołnierze schowali się wewnątrz kadłubów. Lufy karabinów laserowych wystawili przez burtowe luki, wieże powoli rozglądały się z lewa do prawa wypatrując zagrożeń. Jechali wzdłuż rzeki, przez miasto i ruiny, kierując się wskazówkami map, na których wyznaczono miejsca blokad, zawalisk i rumowisk.
Ignorowali wezwania voxowe do zawrócenia, gubernator był wściekły, pierw ich rugał, następnie próbował przekupić, że przecież mogą dołączyć, wykazali się w końcu sprytem... Na koniec zaś błagał. Nie było czasu z nim dyskutować, bracia połączyli się z najbliższym eskortowcem na orbicie i ponaglili, by czym szybciej wysłali maszyny do podjęcia ich z portu. Kapitan floty ekspedycyjnej przystał na propozycję mimo wyraźniej niechęci narażania swych okrętów.
-Dajcie nam godzinę, będziemy musieli poderwać sprzęt i oblecieć główną chmarę roju – odpowiedział tym razem dyżurny oficer koordynujący loty na Pięści Levida, okręcie najbliższym pozycji Astartes.
-Dobrze, postaramy się zabezpieczyć lądowisko – odpowiedział sierżant przemawiając przez vox w swojej zbroi.
Pędzili zakręcając między opustoszałymi budynkami, gdy nagle odezwały się karabiny na ostatnim z trójki transportowców. Wiązki laserów zrosiły kształty przenikające w ciemności, a po chwili usłyszeli głośny ryk. Z innej strony, może niecałe sto metrów dalej, z odrażającym mlaśnięciem rozbiła się organiczna kapsuła. Syki tyranidów stawały się coraz głośniejsze, zaś kordon w pewnym momencie zaczęło gonić stado bestii, ciągle uzupełniane przez nowe stwory wyskakujące z ciemności. Reinhold, który siedział na trzecim transporterze, obrócił ciężki bolter w kierunku chmary blisko sześćdziesięciu małych istot przemierzających ogromne połacie terenu w szybkich susach. Bolty robiły to, z czym przeciętna broń laserowa miała problemy. Jeden masywny pocisk przechodził przez dwa lub nawet trzy cele nim rozrywał się w eksplozji raniąc inne z bestii. Tyranidzka horda szybko stopniała, lecz tylko część została zabita. Sprytne istoty, najwidoczniej kierowane jakimś większym organizmem ukrytym w pobliżu, zdały sobie sprawę, że pościg nic nie da, konwój był szybszy, a one niepotrzebnie traciły członków stada. Co i rusz jakiś odskakiwał w puste okna, drzwi, za gruzowy nasyp. Stało się jasne, że biegły za konwojem, lecz bocznymi uliczkami. Co i rusz skoczne ciała śmigały między alejkami i na skrzyżowaniach.
To był istny wyścig z czasem, przestój przypłaciliby życiem. Syndalla dobrze sobie z tego zdając sprawę miała jedynie nadzieję, że wyznaczona pewna trasa nie została gdzieś przypadkowo zawalona. Wystarczył jeden zniszczony budynek i cały konwój by się zatrzymał. Jak długo musieliby czekać nim tyranidzi otoczyliby ich formację i ruszyli ze wszystkich stron?
Wystrzały karabinów były coraz częstsze, podobnie jak i działek laserowych wysokiej mocy, zamontowanych w wieżach chimer. Stwory wybiegały przed konwój, kilka rozjechano nim reszta uciekła, inne próbowały wskoczyć na pojazdy, lecz albo wkręcały się w gąsienice, albo strącali ich jadący na dachach Astartes. W pewnym momencie na drogę wybiegła kobieta, umorusana, w podartym brudnym odzieniu, z potarganymi włosami. Uciekała przed potworami, które odkryły jej skromną kryjówkę i słysząc nadjeżdżające pojazdy spróbowała szczęścia. Była zbyt wolna, wyciągnęła w ich kierunku ręce i zapłakana krzyczała, błagała o pomoc. Jeden z żołnierzy posłał wiązkę prosto w jej czoło, gdy zostawili biedaczkę daleko w tyle i nim wataha mięsożerców zdołała zatopić w niej kły.

***

Dojazd do portu był spokojniejszy, wiedzieli, że horda wkrótce ich dogoni, lecz póki co spowolnili. Nawet tyranidzi odczuwali zmęczenie, a poza tym, w mieście było o wiele więcej żywych celów do skonsumowania. Port kosmiczny położony zaraz na skraju miasta był ogromną owalną konstrukcją, gdzie centralna platforma stanowiła główny obiekt na jakim lądowały okręty. Z każdej strony znajdowały się także bramy wjazdowe, dla dziesiątek transportowców pomagających w załadunku i rozładunku dóbr. Wyżej zawieszone szyny kolei magnetycznej wychodziły poza miasto, do dalszych części Avalosu, a którymi dowożono żywność. Wysokie ściany z zewnątrz były obstawione przez budowle administracyjne i techniczne, ciasno przylegające do struktury, podczas gdy po wewnętrznej stronie, poza kilkoma schowanymi dźwigami i suwnicami, ściany były gładkie i grube, przystosowane do pochłonięcia mocy eksplozji i skierowaniu jej w powietrze, na wypadek, gdyby lądującemu okrętowi przytrafiła się jakaś awaria. Część portu była zawalona, jeden z towarowych lądowników próbowali przejąć uchodźcy oraz rebelianci w pierwszych dniach powstania. Wynikła niemała batalia, w skutek której zdestabilizowany transporter runął bokiem na bramę i skutecznie ją zablokował, niestety uszkadzając i część płyty lądowiska. W samym porcie straż sprawowała szkieletowa załoga, na dwóch pozostałych wjazdach, gdzie ustawili po dwie przenośne zautomatyzowane wieżyczki z ciężkimi bolterami. Gdy konwój się zbliżył zarzucili przyjezdnych groźbami przez vox.
-Kapitan Ascote! Z rozkazu gubernatora i pułkownika Lomartiego, macie się natychmiast zatrzymać! Przejęliście sprzęt SOB wbrew rozkazom!
Kapitan, siedząc zaraz obok kierowcy w naczelnej chimerze i oświetlając sobie widok na wjazd do portu przez skromną szczelinę chwycił za słuchawkę komunikatora i szybko odpowiedział:
-Wszystko co mówicie jest prawdą, przejęliśmy wbrew rozkazom – powiedziała Syndalla pod swą przybraną formą. – A przejęliśmy, ponieważ wasz gubernator i pułkownik chcieli stąd uciec zostawiając braci ze Straży Śmierci w tyle, podczas gdy rozkazem floty ekspedycyjnej, która ma nas ratować, było ich stąd zabrać. Czy pułkownik wspomniał, że bracia są z nami? Spójrzcie na nasze pancerze i powiedzcie, czy wolicie walczyć z naszymi chimerami i z piątką Marines, bo i tak zamierzamy wjechać do portu, czy wolicie się do nas dołączyć i odlecieć stąd transportowcem, który wyląduje za niecałe pół godziny?
Cisza która nastąpiła była dość krótka, a obstawa placówki wcale nie musiała się długo zastanawiać. Dość wymownie zaakcentowali swą lojalność względem dotychczasowego włodarza dezaktywując tarantule i pozwalając konwojowi wjechać.
-Witamy w porcie – dodał oficer dowodzący garnizonem.

Obsada liczyła sobie zaledwie dwudziestu ludzi, na cały ogromny port, mieli jednak dobrze umocnione pozycje i przydzielono im kilku lepszych snajperów z garnizonu w mieście. Teraz stawiali co się dało by zatrzymać powoli podchodzącą do portu hordę. Daleko na północy widzieli jeszcze światła z dworu gubernatora. Jedyne światła poza portowymi, które jeszcze działały. W absolutnej ciemności bezgwiezdnej nocy wstęgi pocisków słanych przez działa automatyczne, godzące kolejne bulwiaste kształty spadające z mrocznego nieba, zdawały się ramionami, które bezradnie wołały o pomoc. Wyładowania karabinów sprawiały, że mury posesji mieniły się karmazynowym odcieniem.
Tym czasem w porcie przygotowano się do obrony. Żołnierze kapitana Ascote ustawili się przy automatycznych wieżyczkach, zaraz za nimi czekały pancerne chimery gotowe wspomóc działkami pierwszą linię, a w razie czego służyć jako mobilne barykady. Wystarczyło taką zaparkować bokiem, by skutecznie zaklinować wjazd do portu. Bracia stali między żołnierzami, Durion, Masambe i Verdim przy bramie północnej, zaś Reinhold i Septimus u bramy zachodniej.
-Co z tamtą cysterną? – Verdim spytał się oficera garnizonu dokonując skromnego obchodu umocnień. Wskazał na pojazd zaparkowany nieopodal wraku transportowca.
-Ten rzęch? – Mężczyzna rzucił okiem przez ramię. – Próbowaliśmy ją stąd usunąć, ale nie dało rady, ma rozwalony silnik. Braliśmy z niej promethium do rozgrzania się i zasilania generatorów.
Sierżant szybko zebrał braci by zrobić użytek i z tej prowizorycznej zasłony. Choć mroczne kształty zaczęły zbierać się między budynkami najbliżej portu, sprytnie przenikając pomiędzy ruinami w taki sposób by nie można ich było policzyć, było jeszcze odrobinę czasu. Syndalla wydała swoim ludziom rozkaz by oszczędzali amunicję, nie strzelali, póki nie będą pewni, że trafią i zabiją bestię. Ich było niewielu, wrogich monstrów za to cała masa. Wymiana magazynka zaś oznaczała stracony czas. Czas w którym poruszające się błyskawicznie bestie mogły doskoczyć do obrońców i rozszarpać ich na strzępy. Cysternę wepchnęli pod filar jednego przęsła kolei magnetycznej mając nadzieję, że wybuch będzie dostatecznie silny i zawali konstrukcję na nacierających tyranidów. Dla pewności zostawili też kilka granatów.
-Jak podejdą za blisko wycofajcie swych ludzi – poinstruował sierżant. Najpierw zablokujemy ich chimerami, potem jak się przeleją, strzelamy, eliminujemy ile się da... Dopiero gdy obiegną cysternę macie ją zniszczyć, zrozumiano? Tak, żeby zmiotło najbliższe cele, a konstrukcja zawaliła się na hordę upchniętą w przejściu.
Żołdacy skinęli mu głowami słuchając uważnie. Obiecany transport nadlatywał, wystarczyło wytrwać te kilkanaście minut. Spoglądali na skrzypiące, urwane w połowie ramie dźwigające magnetyczną szynę, rury i kable, było ciężkie i równie szerokie co brama  wjazdowa, trzymało się na solidnym metalowym filarze, skonstruowanym tak, że mimo braku podpory z innej strony, utrzymywał całą masę od blisko miesiące, może trochę więcej. Mieli szczerą nadzieję, że broń Astartes zawali słup, w przeciwnym razie, będzie po nich.

Natarcie zaczęło się bez żadnych ostrzeżeń. Najpierw tyranidzkie monstra biegały z lewa do prawa przed wejściami do portu trzymając ludzkich obrońców w niepewności. Jedne istoty gnały, a inne odpoczywały, by za chwilę się zmienić. Żołnierze stojąc przy skromnej barykadzie ze stalowych płyt i skrzyń znalezionych w budynkach zaplecza technicznego, mieli oczy ciągle na celach, lecz ich śledzenie było męczące... Właśnie wtedy, gdy jeden z wycieńczonych żołdaków opuścił karabin, by otrzeć czoło rękawem, fala tyranidów ruszyła!
Najpierw odezwały się tarantule rzygając ogniem i boltami. Każda wczepiona była w rokrytowe podłoże stalowymi trzpieniami, korytarz trząsł się od prowadzonego ostrzału, a żołdacy czuli każde najmniejsze drgania. Dwa sprzężone ciężkie działka na każdej z tarantul wciągały taśmy z amunicją z zawieszonych po bokach zasobników nawet bardziej łapczywie, niż tyranidzka horda pochłaniająca świeże mięso.
Szybkie skoczne potwory rozrywały się od ognia, a po chwili dołączyli żołnierze szyjąc ze swych karabinów do istot, które zbliżyły się zbyt blisko. Mieli wrażenie, że chitynowe pancerze stanowią ciecz, że to nie masa syczących wściekłych ciał, a powodziowa fala starająca wedrzeć się w głąb kanału. Kilkanaście metrów przed wieżyczkami unosiła się chmura rozbryzgiwanej czarnej jak atrament posoki, gdy stwory rozpadały się na strzępy od ognia bolterów.
Na jednym i drugim wjeździe zmielili łącznie setkę istot, gdy nagle w żołnierzy przy prowizorycznych barykadach posypały się dziwaczne pociski. Małe oślizgłe larwy lecące równie prędko co pistoletowe kule rozbijały się z głośnym plaśnięciem o blachy, pancerze wieżyczek, o kadłuby chimer. W końcu zajęczała pierwsza z ofiar, jeden z żołnierzy upuścił karabin i złapał się za twarz próbując oderwać zębatego tłustego robaka, który wgryzł się w policzek tak mocno, że niemal słyszeli trzaskanie kości. Na drugiej barykadzie zawrzeszczała dwójka wojaków. Jednego robak ugodził w brzuch i natrafiwszy na lukę w pancerzu, zaczął się wgryzać głębiej i rozcinać biedaka od środka. Agonalne krzyki tak demoralizowały, że Syndalla, pod postacią kapitana Ascote z Sił Obrony Planetarnej, kończyła ich męki dość szybko, dobijając celnym strzałem w głowę.
Między stworami z zębów i szponów pojawiły się także inne, sprytniejsze, których ewolucja wyekwipowała w wysoce paskudną broń miotającą pasożytniczymi organizmami. Przypominały swoich pobratymców, równie małe, szybkie i przebiegłe, lecz zamiast sierpowatych ostrzy u swych przednich łap, miały raczej długie rurowate narośla ociekające śluzem, co jakiś czas spluwając larwą pożerającą pechowe organiczne cele. Przemykały w całej chmarze strzelając co i rusz, niecelnie, pudłując w większości przypadków, ale na każde trzy tuziny wystrzelonych pocisków jeden albo był bardzo bliski dosięgnięcia celu, albo dopadał obrońcę wykruszając ich jeden po drugim. Bracia szyli z bolterów celnie godząc w plujące stwory, eliminując jednego za drugim. Na ich własnym pancerzu ostrzał larwami nie robił większego wrażenia.
Pewnego żołnierza larwa ugodziła w dłoń. Odskoczył porażony bólem, widząc jak maleńkie szczęki zaciskają się na jego palcu i czując z jak monstrualną siłą to czynią. Padł na ziemię i próbował oderwać wijącego się pędraka. Wtem kapitan strzelający do nadbiegających stworów wyciągnął z pochwy dziwaczny miecz. Zdecydowanie odbiegający formą od standardowych pałaszy Imperialnej Gwardii. Był długi, prosty i niesamowicie wąski. Kapitan przytrzymał dłoń żołnierza butem do ziemi i szybkim machnięciem ściął przeżuwającego palec czerwia zaraz u rany. Maleńkie szczypce opadły pozbawione elastycznego cielska. Kapitan kazał mu szybko owinąć ranę jakąkolwiek szmatą i wracać na stanowisko.
Mijały kolejne minuty, fregata na orbicie informowała, że transportery wkrótce przybędą, wystarczyło wytrzymać jeszcze chwilę. Oceniając dotychczasowy stan, utrzymywali się całkiem nieźle, stracili zaledwie piątkę ludzi kosztem zmasakrowania kilku ton tyranidów, tak przynajmniej sobie myśleli, że gdyby tak korytarze uprzątnąć i zebrane mięso zrzucić na jedną wagę żniwo śmierci było znacznie gorsze po stronie wroga... Z tym, że to żniwo śmierci nic nie znaczyło, o tym wiedzieli Astartes. Martwe sztuki wrócą do basenów trawiennych, z których bio-materia zostanie ponownie przetworzona w świeże, gotowe do walki zastępy.
Żołdacy cieszyli się, kilku przeładowało baterie w karabinach i godziło dalej rubinowymi promieniami, lecz wtedy, nieoczekiwanie... Jedna z wieżyczek zgasła... Słychać było cichy klekot mechanizmów spustowych, korpus urządzenia nadal obierał na cel obce istoty, lecz z rozgrzanych luf sączył się tylko dym. Zasobniki z amunicją były puste co żołdacy powitali z grozą w oczach, zdając sobie sprawę, że wkrótce...
Kolejna tarantula ucichła, zaraz za nią, lewy bolter w sąsiedniej z pary, a wkrótce później i prawy. Metaliczny szczęk obwieścił, że teraz zostali tylko oni. Gdy brakło płomieni wylotowych i zapadł przytłaczający mrok, wzmogły się za razem syki i skrzeczenie drapieżnych istot. Zapalono dodatkowe reflektory chimer, a wieżyczki na pojazdach wspomogły odpieranie fali ciał, która z każdą chwilą była coraz bliżej! Ciężki bolter Reinholda odezwał się wreszcie tam, gdzie zabrakło tarantul, Astartes przejęli główną rolę w powstrzymywaniu bestii starając się wybierać większe i groźniejsze cele.
Nie musieli długo na nie czekać, między masami małych szybkich drapieżników, pojawiły się dobrze znane kształty, znacznie przebieglejszych istot. Genokrady snuły się w gęstwie pokurczy, a gdy podeszły dostatecznie blisko, jeden z nich skoczył wczepiając się pazurami bocznej ściany korytarza wjazdowego. Bracia błyskawicznie w niego skierowali lufy zdejmując go nim zdążył wykonać kolejny sus i wpaść między obrońców, niestety, w tym samym momencie, jego partner czepił się przeciwnej ściany i w kolejnym odbiciu zanurkował za barykadę!
Błyskawicznym wymachem uszponionej łapy zerwał głowę jednego żołnierza, zaryczał i ciął jeszcze raz, wyrywając wnętrzności kolejnego biedaka na drodze, nim Durion zdążył uruchomić swój łańcuchowy miecz i przeciąć bestię w pół. Reinhold z Septimusem mieli więcej szczęścia, zauważywszy zbliżające się genokrady dewastator przygwoździł je ogniem boltera, podczas gdy młodszy brat cisnął w chmarę dwa granaty. Nie dość, że poważnie nadszarpnęły monstra, to jeszcze oczyściły teren wokół, odsłaniając je i pozwalając Mrocznemu Aniołowi rozprawić się z nimi w mgnieniu oka.
Wtem w hordzie pojawiły się jeszcze większe istoty, najpierw brnęły w cieniu, z daleka wyglądając jak drapieżne dwunożne gady, pochylone w przód, wspierające się przednimi łapami wyposażonymi w ogromne ostrza, każde przypominające kosę. Łeb przykrywała gruba chitynowa narośl, długa i szeroka, niczym tarcza o ostro postrzępionych krawędziach. Zasłaniał się nią  przed pociskami, które albo kruszyły kawałki płyty, albo ześlizgiwały się z niej. Tyranidzki wojownik, jeden z przekaźników dowodzących hordami, miał dodatkową broń w zanadrzu. W drugiej parze pomniejszych kościstych łap dzierżył bioniczny miotacz, który splunął w kierunku barykady tłustym błoniastym pęcherzem. Ten rozbił się o krawędź blachy i pękł opryskując najbliższą czwórkę obrońców skwierczącą żrącą mazią. Wrzeszczeli rozpuszczani żywcem, palce próbowały zdrapać substancję z topniejącej twarzy, a miast tego rozsmarowywały skórę i tkanki na bielejących czaszkach. Ludzie kapitana Ascote zaczęli panikować! Rzucili się od barykady w tył, do chimery, wciąż prowadząc ogień! Reinhold wziął monstrum na cel i posłał weń serię. Poważnie go ranił, urwał obie łapy i piekielną broń, wojownik padł na ziemię lecz jeszcze dychał, choć po chwili przepłynęła nad nim fala mniejszych stworzeń.
-Blokujemy tunel! – Poinformował dewastator wycofując się. – Mają tu wojownika!
-My zabiliśmy już dwóch – poinformował Verdim przez vox. – Też będziemy się wycofywać, ściągnęli genokrady.
-Jeszcze ich brakowało.
-Uważajcie na ściany.
Żołnierze stawiali dzielnie zacięty opór, lecz musieli zatamować wejście transporterem. Pojazd szybko wjechał stając bokiem, a załoga wyszła przez właz boczny. Szczeliny między ścianami a kształtem pojazdu były na tyle małe, że stwory ledwo mogły się przecisnąć i to właśnie tam skoncentrowany ogień z karabinów godził je najmocniej. Niestety, mimo swej wagi gąsienicowy transporter metalicznie rzężąc przesuwał się milimetr po milimetrze przepychany masą łakomych cielsk. Dopiero teraz ocenić mogli straty. Z czterdziestu żołdaków przeżyła połowa, reszta padała od sporadycznych trafień larwami, lub jak jeden z ostatnich nieszczęśników, został opluty zieloną cieczą. W drugim wejściu sprawa wyglądała znacznie gorzej. Nim Astartes zastawili wjazd z drugiej czterdziestki zostało zaledwie ósemka, jeden nie miał ręki, w połowie rozpuścił ją kwas. Siadł na ziemi w centrum płyty portu i zaczął się bujać w przód i w tył, nie wiedząc co ze sobą począć.
Mieli chwilę odpoczynku, nim monstra przeprawią się przez zapory, pancerze pojazdów nie dały się tak łatwo rozpuścić i tyranidzi dosłownie musieli je przepychać własną masą, lecz i to czynili nieubłaganie.
-Szlag – Durion przeklął ładując do boltera ostatni magazynek. – Przedrą się... Za ile przylecą te lądowniki?!
Verdim już próbował ich wywołać, zakłócenia niestety były zbyt mocne by nawiązać bezpośrednie dobre połączenie. Otoczeni murami portu i gęstą rokrytową konstrukcją wzmacnianą metalowym zbrojeniem byli zdani na łaskę pilotów.
-Interferencja... Nie dam rady ich wezwać... A póki co mamy większy problem – odpowiedział brat sierżant wskazując na oba zatamowane wejścia. – Mieliśmy ich utrzymywać w jednym korytarzu, a drugi zawalić. Jeśli przebiją się tamtym, ominą naszą pułapkę i będzie do niczego.
-Mam pomysł – wtrącił się Septimus nim ktokolwiek inny zdążył coś zaproponować. De facto myślał o tym wcześniej, lecz po lekcji odebranej z walki z Ojcem Lęgu wolał nie ryzykować i nie brać na siebie takiej odpowiedzialności. Teraz jednak wydawało się, że nie mieli innego wyjścia, to była jedyna szansa.
-Słucham, bracie – sierżant skinął mu głową.
-Wywróćmy cysternę... Tam jest jeszcze promethium, racja? Rozlejmy je pod obiema bramami i gdy przejdą, podpalmy. Stworzymy zaporę na dłużej niż jedną eksplozję, niezależnie z której strony przejdą pierwsi.

Zasadzili się nieopodal wraku, po przeciwnej stronie płyty lądowiska, czekając albo na ratunek, albo na niechybną zgubę. Widzieli jak chimery odskakują o kolejne centymetry przepychane przez setki organizmów uderzających o ich burty z mocą tarana. Genokrady zapewnie próbowały wspiąć się po murach, lecz póki co nie było ich jeszcze widać. Wtem z kolejnym silnym uderzeniem, zza krawędzi wypchniętej chimery wyjrzał ogromny czerep ozdobiony chitynową tarczą. Tyranidzki wojownik otworzył przejście, którym do wnętrza wniknęła rzeka ujadających monstrów! Rozbiegały się po części placu, gnały przed siebie, rozpraszały, robiły miejsce dla kolejnych zastępów, i wtedy jeden ze strzelców wypalił w nasączoną promethium szmatę wiszącą zaraz obok jednego z wejść. Promień lasera podpalił materiał, a chwilę później opary paliwowe zajęły się ogniem!
Wzdłuż ściany przeszła pomarańczowa fala! Płomienie sięgały kilkunastu metrów, a rozniecony żar przyrumienił obrońców, którzy wreszcie nie musieli tkwić w absolutnych ciemnościach. Tyranidzi poczęli albo pierzchać, albo miotać się pochłaniani przez ogień. Chityna pięknie skwierczała w takt syków i pisków, a nawet potężny tyranidzki wojownik zaczął się rzucać i na oślep okładać ściany szponami. Żar wypalił im ślepia, więc były skazane na włóczęgę w płonącej cieczy. Chwilę później druga chimera została przepchnięta, lecz istoty były zbyt sprytne, nie wbiegły w żar, miast tego czekały aż ogień zgaśnie.
Konsyliarz na znak od dowódcy chwycił za ostatni granat burzący, wyciągnął zeń zawleczkę i delikatnie poturlał w kierunku filara podtrzymującego kawał zarwanej infrastruktury kolei magnetycznej. Wybuch rozerwał słup zgodnie z oczekiwaniami, a ten, skrzypiąc, zaczął się lekko przechylać, nim pewnie przyspieszył. Wściekłe ślepia tyranidów czekających w północnym wejściu były skoncentrowane na nich, a nie na byle odległym niuansie. Tak było, do czasu gdy zdały sobie sprawę w jakim potrzasku się znalazły. Niektóre zwierzęta zauważając zawalający się kilkudziesięciotonowy odcinek kolei zerwały się do ucieczki, instynktownie pierzchając, lecz nie były aż tak szybkie... Inne, uskoczyły pod wpływem impulsu prosto w ogień! Smród palonego mięsa kto inny uznałby za nie do zniesienia, lecz dla nich była to czysta aromatyczna poezja dopełniania agonalnym skrzeczeniem. Nie czuli litości.
-To rozświetlone lądowisko to dla nas? – Zapytał nagle głos w słuchawce brata sierżanta.
Nim zdążył spytać kto się do niego odezwał w powietrzu dało się wychwycić wysoki dźwięk pracujących turbin. Przebijał się przez piski i trzaskanie płomieni pochłaniających ciała tyranidów.
Z południa nadleciały dwa mroczne kształty rozdzierając niebo rykiem własnych silników, z zasobników wysypały się smugi niekierowanych rakiet, a po chwili słychać było ogłuszające eksplozje dziesiątek detonacji rozrywających zmasowane siły tyranidzkie przed portem, czekające jedynie na poprawę warunków, by znowu spróbować dobrać się do ludzi. Nad portem zawisły trzy towarowe transportowce, zmodyfikowane lądowniki aquila o bardziej korpulentnych i pojemnych kadłubach, zazwyczaj używane do zaopatrzania małych grup operacyjnych. Gdy pierwszy z nich przyziemił i na płytę lądowiska opadła opuszczona rampa, pojawił się w niej pewien mężczyzna w pełnej karapasowej zbroi szturmowca. Zeskoczył na ziemię i zaprosił zamaszystym gestem ocalałych do zajęcia zasłużonego miejsca na pokładach, po czym spokojnie podszedł do Astartes i zasalutował.
-Kapitan Grayson. Zamawialiście podwózkę?



II Podjazd
Braci wprowadzono do przestrzennej komnaty taktycznej, gdzie nad szerokim wyświetlaczem wmontowanym w ozdobny stół nachylało się kilku doradców kapitana Cobba. Wizyta na Gniewie Imperatora była miłą odmianą od chaosu panującego na planecie. Krążownik stanowił potęgę samą w sobie, a flota, choć skromna, mogła się przynajmniej wycofać bez tyranidów depczących im po piętach. Krakeny i inne kosmiczne monstra roju poruszały się wykorzystując grawitację ciał niebieskich, to znaczyło, że manewrowały z trudem, a pościg nawet za najwolniejszym okrętem we flocie stawał się niemal niemożliwy na odpowiedniej odległości od planety. Organizacja załogi upewniała, że nawet w obliczu tak ogromnego zagrożenia, pracowali jak dobrze naoliwiona maszyna. Zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, lecz nie pozwalali by ta ich przytłoczyła.
Przy monitorach naściennych stali obserwatorze ciągle wydający komendy i polecenia reszcie floty. Dopiero stąd, z centrum, w którym zbierano dane z innych okrętów, można było ocenić skalę i rozmiar roju. Jego wygłodniałe organizmy oblepiły ponad połowę planety, zaś z ciemności kosmosu dolatywały nowe, kolejne monstra przypominające przerośnięte kałamarnice. Tak przemieszczał się ul, płynął przez pustkę jak mgławica i prawdopodobnie, dla odległych teleskopów tak właśnie mogła wyglądać tyranidzka inwazja. Przewodził jej zawsze jeden główny umysł, organiczny statek-mózg ukryty gdzieś w chmurze pomniejszych stworów, chroniony niczym królowa w kolonii insektów.
Oficerowie i strażnicy skłonili się gościom z uznaniem, gdy Marines tylko przekroczyli próg. Stary kapitan pogładził siwą brodę i zaprosił ich gestem dłoni do dołączenia i wzięcia udziału w naradzie.
-To wielki zaszczyt wreszcie was spotkać – powiedział w końcu, a po chwili ciężko westchnął. – Mam nadzieję, że warunki jakie wam kazałem zapewnić są zadowalające. Proszę wybaczyć, że osobiście was nie powitałem, ale mamy napiętą sytuację i jestem ciągle potrzebny albo na mostku, albo tu.
Reinhold uniósł dłoń wyrażając za resztę grupy, że tłumaczenie jest zbyteczne.
-Świetnie was rozumiemy, kapitanie i cieszy nas wasze oddanie sprawie...
-Co racja to racja – dodał Durion zupełnie innym tonem, niż ten, którym zwykł zazwyczaj straszyć ludzi. – Z niewielkimi wyjątkami, jesteście miłą odmianą od tego co widzieliśmy na Avalosie.
-Skoro mowa o planach i działaniu – inicjatywę przejął brat sierżant. – Mamy sugestię, która wam się nie spodoba.
Kapitan uniósł siwe krzaczaste brwi, jego kompan i doradca, wychudły posępny Hadros spojrzał po zebranych, ale nie zdawał się zdziwiony, czego nie można było powiedzieć o podkomendnych oficerach doglądających sytuacji taktycznej.
-Czy chcecie tą sugestię przekazać mi na osobności? – Kapitan zapytał zauważając reakcję poddanych.
-Nie. I tak by zostali o tym poinformowani, a lepiej jeśli każdy chętny umysł coś od siebie doda.
Starzec wzruszył ramionami po czym skinął głową.
-Zatem proszę.
-Po pierwsze – Verdim zaczął na nowo, tym razem nieco głośniej, tak, by każdy go mógł usłyszeć. – Nasze jurysdykcje się nie nakładają, mamy zatem nadzieję, na owocną współpracę z dobrej woli i w powszechnym szacunku dla naszych zadań i rozkazów. Chcę byście zrozumieli, albo nawet przypomnieli sobie, że dane, które posiada Straż daleko wykraczają poza skromne skrawki informacji jakie dała wam Marynarka. Jak każda instytucja z długim łańcuchem dowodzenia, musi zachowywać pewną wiedzę dla siebie, na wypadek odpowiedniej adaptacji i nie ma w tym nic złego. Tak już działa armia i ma po temu dobre powody... Lecz my, w Forcie Erioch wiemy o rzeczach wykraczających poza dopuszczalną ludzką wiedzę, także, nie bez powodu. Skala natarcia tyranidów przekracza to co ocenia Marynarka i jej wywiad. Nasi bracia na dalekich rubieżach ocenili, że to może być jedna z największych tyranidzkich inwazji w dziejach.
Zrobił krótką pauzę pozwalając zebranym przetrawić informacje, co nie przyszło im lekko ani łatwo.
-Zostaliśmy tu wysłani z nową bronią, by zabić główny mózg i rozbić inwazję nim ta pochłonie kolejne światy i przełamie front... A pomyślcie tylko co się stanie, gdy monstra dotrą do Bramy. Wleją się nie tylko w Segment Ultima, ale i w Segment Obscurus. Jeszcze nigdy Imperium nie ścierało się z jednym multi-organizmem na dwóch frontach. Nasza misja miała zatruć i wyeliminować zagrożenie, niestety okręt z biologiczną bronią został zniszczony. Na orbicie dopadło nas kilka Krakenów. Gdyby udało się osłabić flotę-ul naszą operacją Marynarka pozamiatałaby resztki z łatwością. Nadal możemy tego dokonać, potrzebujemy jednak waszej pomocy w dostaniu się na statek-mózg.
Sugestia brata wydawała się niedorzeczną prośbą zapisania się na misję samobójczą. Otaczający ich ludzie słusznie pobledli, niektórzy spoglądali na kapitana z cichą prośbą, by ten się nie godził i po wyrazie twarzy starca widać było, że ten wcale nie zamierzał ulegać prośbie. Adeptus Astartes i Imperialna Flota były dwiema osobnymi siłami działającymi pod innymi zwierzchnościami, temu nie musiał wcale przystawać na propozycję.
-Raczycie wybaczyć, bracie sierżancie – powiedział wreszcie Cobb. – Ta prośba jest niedorzeczna, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie mam powodu, by wam nie wierzyć, nie zrozumcie mnie źle, ale znam się dobrze na możliwościach marynarki i mogę z całą stanowczością powiedzieć, że ten plan jest po prostu... niewykonalny. Jak mamy was dostarczyć na statek-mózg? Mamy ledwo cztery krążowniki, to nic w porównaniu z całym rojem.
-Kapitanie – Verdim wznowił opierając pięść o stół i nachylając się by spojrzeć mu prosto w oczy. – Jeśli nie zabijemy mózgu w najbliższym czasie przybędzie kolejna część ławicy i już nigdy go nie odnajdziemy, zaś marynarka, choćby ściągnąć wszystkie okręty z regionu, nie wytrzyma tego co nadciąga. Będziecie mogli uciekać i przegrupowywać się, możecie nawet się wycofać do sektora Calixis, ale w końcu staniecie do walki i zmiotą was, pochłoną i zasymilują. Posiłki, o których wspominaliście miały przybyć właśnie w przygotowaniu na dobijanie roju, nie walkę z tyranidami w pełnej mocy. Ta operacja była przygotowana między Inwkizytorem Barnabasem z Ordo Xenos, a naczelnym dowództwem Marynarki. Flota tu przybędzie i zostanie zniszczona, cały front Spinowy zostanie rozerwany, a tyranidzi utną krucjatę w kluczowym momencie. Chyba nie muszę wspominać co to oznacza dla innych frontów w Krawędzi Jerycha. Musimy zniszczyć mózg by uzyskać zamierzony efekt, więc lepiej radźcie co możemy zrobić. Trzeba rozrzedzić zastępy tyranidów? Zastanówmy się zatem razem jak tego dokonać.
Kapitan już miał grzecznie odmówić, zaprotestować, że przecież są inne, bezpieczniejsze i konwencjonalne sposoby, lecz wtedy odezwał się doradca stojący tuż obok.
-Brat sierżant ma rację – rzekł Hadros. – To jest najbardziej sprzyjająca okazja ze wszystkich jakie będziemy mieli. Ryzyko warte podjęcia tak długo, jak rój jest rozproszony i rozciągnięty. Gdy się zbierze cały, wtedy dopiero będzie można mówić o niewykonalności zadania. Póki co, jest wysoce ryzykowne, ale możliwe.
-Dobrze – odsapnął kapitan. – Powiedzmy, że można tego dokonać, jak zamierzacie rozcieńczyć siły tyranidów? Nie wbijemy się w ich główną chmarę.
Na te słowa Verdim gorzko się uśmiechnął po czym spojrzał na towarzysza.
-Septimusie – skinął mu głową pozwalając wyłożyć swoje racje.
Młodszy Astartes obszedł stół do konsoli operacyjnej i palcem rękawicy wcisnął maleńki guzik, ledwo weń trafiając. Obraz obrócił się na przeciwną stronę planety, która była pod pełną kontrolą tyranidów.
-Przewagę jaką mają nasze okręty – zaczął przemawiać – to fakt, że nie muszą jeść. Poza oczywiście załogą, ale ta nie ma tak obszernych żołądków jak orbitalne organizmy i sam statek-mózg. Ich liczebność może okazać się naszym największym sprzymierzeńcem i ich największą zgubą. Tyranidzi zbierają bio-materię w wielkich basenach trawiennych wokół których wyrastają chitynowe szpice sięgające górnych warstw atmosfery, przez które rój wysysa pożywienie. Ciągle dołączają nowe jednostki, to prawda, ale są wycieńczone i głodne, czekają w długiej kolejce. Niektóre, póki się nie posilą w pełni nie wyjdą z hibernacji. Gdyby udało nam się zniszczyć te organiczne szpice nim w pełni sięgną odpowiedniego pułapu, możemy odciąć rój od materii, a to oznacza, że te stworzenia, które nie mogą zaspokoić głodu, będą pożerać same siebie, nie wspominając już centralnego statku w ulu, który nie może hibernować i pozostaje ciągle aktywny, a by nie osłabnąć potrzebuje pochłaniać tony każdego dnia. Póki co zżera nieliczne jednostki, ale gdyby się udało ich odciąć zupełnie, łatwo byśmy go namierzyli. Chmara nad planetą drastycznie się przerzedzi, te krakeny, które zostaną przy życiu będą słabe i niedożywione, łatwy cel dla waszych eskortowców. W dodatku, gdy będą dość wygłodzone przestaną słuchać się mózgu. Każdy tyranidzki organizm przede wszystkim słucha swych instynktów, szczególnie, gdy jest głodny. Jeśli uda się ich zamęczyć dostatecznie długo, część z nich zamiast walczyć z nami czy wykonywać rozkazy zbiorowej jaźni, będzie zbyt zajęta ucztowaniem na słabszych osobnikach. A najlepsza część w tym, że istoty na powierzchni Avalosu będą musiały zająć się odbudową basenów i zbieraniem organicznych związków zamiast powielaniem się, co bardzo spowolni ich postępy.
-To wszystko brzmi imponująco – stwierdził kapitan marszcząc brwi – lecz gdyby to było tak proste, żadna bitwa z tyranidami nie sprawiałaby problemu, a przecież, żeby ostrzelać te szpice z orbity musielibyśmy się ustawić po przeciwnej stronie planety, tam gdzie zagęszczenie wroga jest największe. Musielibyśmy zejść nisko, bo przecież z daleka ich żywe statki utworzyłyby szczelną zasłonę i zbierały nasze salwy na swoje ciała. Taki prospekt też nie wróży nam powodzenia, łatwo nas osaczą i rozerwą.
-Nie musicie niczego bombardować z orbity, kapitanie. – Odezwał się wreszcie konsyliarz występując przed braci. – My się tym zajmiemy. Dajcie nam szybki transport. Mała grupka przedostanie się niepostrzeżenie tam, gdzie wielka flota zwróci na siebie uwagę.
-Zamierzacie własnoręcznie je zniszczyć? Ale jak? To wymagałoby potężnego ładunku wybuchowego.
-Ładunku dostarczają nam sami tyranidzi. Wystarczy znać skład chemiczny oparów, które baseny trawienne wypuszczają przez te chitynowe wieżyce. To wielkie rury pełne silnie reakcyjnych gazów, jeśli je odpowiednio podpalić, eksplodują i w dodatku wypalą całą materię, jaką te pomioty zbierały przez ostatni tydzień. Pozwoliłem sobie przygotować formułę, jest dość prosta, jak wspomniałem, wystarczy znać skład chemiczny. Jedna rakieta wypełniona aktywatorem i posłana nad kocioł basenu powinna załatwić sprawę.
Kapitan wciąż się wahał, gładził brodę nerwowo zastanawiając się i ważąc wszystkie słowa, zaś jego ludzie nadal wyglądali niepewnie.
-W zamian oczekujemy – dodał Verdim – że uhonorujecie naszą prośbę. Wy jesteście Marynarką, jak słusznie zauważyliście, kapitanie. My znamy się na xenos, wy na walkach w przestrzeni, zaproponujcie nam jak dostać się na statek-mózg, a ja i moi bracia zajmiemy się resztą.
Kapitan skinął głową i wymienił kilka słów szeptem ze swym doradcą.
-Muszę się nad tym wszystkim zastanowić. Dam wam odpowiedź wkrótce.
Sierżant Astartes skinął głową kapitanowi, po czym wraz ze swymi kamratami opuścił komnatę taktyczną.

***

Operacja przebiegała pomyślnie, kapitan Grayson, dowódca oddziału szturmowców dołączonych do Astartes jako eskorta, leżał przytulony brzuchem do skały i obserwował Marines przez lornetkę. Za nimi czekał skromny lądownik, przerobiona aquila, której Grayson i jego ludzie używali do szybkich interwencji. Tam gdzie się znaleźli Avalos nie przypominał niczego co dotąd widzieli. Piach i skały były jedynym co zostało z niegdyś zielonych łąk i pól uprawnych wiecznie okrytych złotymi łanami zboża. Nad nimi rozpościerała się gęsta chmura sięgająca od horyzontu po horyzont, okropna, żółtawo-zielona. Duchota i smród przepełniały powietrze. Choć słońca nie było widać reakcje chemiczne zachodzące w bulgocącym jeziorze szmaragdowej cieczy ogrzewały ich do stopnia, gdzie ciągle musieli ocierać pot. Nad jeziorem w którym wciąż pływały jakieś resztki i kości wyrastała monumentalna organiczna wieża, przypominająca pnącą się wysoko skorupę głębinowego robactwa. Organiczna konstrukcja niknęła w chmurze, a wokół niej, przy ziemi, koczowały chmary małych istot... Małych z jego punktu widzenia, lecz był przekonany, że gdyby tylko je zaalarmowali, te przybiegłyby jak fala powodziowa, przetoczyły przez nich maleńką łupinkę, a resztki dorzucili do jeziora. Powietrze gryzło w gardło, niektórzy z jego ludzi czuli pierwsze efekty zwracając obiad.  Na kolejnym wzgórzu Astartes kryli się za głazami, brat Reinhold dźwigał na ramieniu wyrzutnię, którą normalnie trzeba byłoby zamontować na jakimś pojeździe.
-No dalej... – szepnął pod nosem zaciskając pięść. Z jednej strony, chciał zobaczyć jak tyranidzkie ciała spalają się na wiór, z drugiej chciał się już stamtąd wydostać. Człowiek, nawet bez zagrożenia bestii nie przetrwałby długo w tak toksycznym środowisku, zupełnie jakby to co dla tyranidów było zwyczajnym otoczeniem, dla każdego innego żywego organizmu stanowiło śmiertelną trującą pułapkę, prawdopodobnie kolejny pomysł na pozyskiwanie pożywienia. Nawet ptaki, szczególnie im wyżej szybowały, nie wytrzymałyby obecności toksyn i same spadły na ziemię, bez konieczności polowania na nie w przestworzach.
Z wyrzutni rurowej wystrzeliła przygotowana dzień wcześniej rakieta. Grayson nie znał się na chemikaliach, armia nauczyła go które są groźne i kiedy nie należy ich dotykać, a które można aplikować rannym, gdy zostaną postrzeleni. Nie wierzył, że eksplozje może wywołać coś, co nie jest ładunkiem wybuchowym, choć w swym życiu walczył z tyloma stworami mniej lub bardziej dziwacznymi, że nic nie było go w stanie zaskoczyć.
Pocisk wzniósł się na wstędze białego dymu i przeleciawszy ponad trzy kilometry delikatnie opadł. W jeziorze zielonej cieczy plusnęło, a niektóre z tyranidzkich bestii spojrzały w kierunku odległych głazów, podczas gdy najbliższe zbiornika z zainteresowaniem śledziły co też spadło z nieba.
Wtem nastąpiła istna erupcja. Słup zielonego gazu niknący w chitynowej rurze błyskawicznie zajął się ogniem, jakby przeszedł przezeń piorun! Wybuch był oślepiający, a ogromne chitynowe odłamki przecięły krajobraz każdy lecąc w inną stronę gnane na ogłuszającym huku, który doszedł Graysona po niecałych trzech sekundach! Najbliższe istoty zmiotło, targnęło nimi jak szmacianymi lalkami! Chmury się rozstąpiły gdy fala uderzeniowa rozerwała niebo! Pozostałości konstrukcji zaczęły spadać roztrzaskując resztkę basenu, rozbryzgując zawartość, która szybko wsiąkała w wyschniętą ziemię.
Marines biegli w stronę Graysona i jego oddziału, przez vox dając znać, że mogą się szykować do odlotu i to co szybciej, by nie zwrócić na siebie jeszcze większej uwagi. Było pewne, że z czasem tyranidzi połapią się w ich sztuczkach i zaadoptują obronną strategię, musieli działać szybko, nim mózg przeanalizuje obserwacje i rozkaże swym popychlom patrolować teren dalej od basenów.

***

Nawałnica ognia przytłoczyła ostatnie stado hormagauntów, szybkich uszponionych drapieżców. Wieża która zniszczyli ledwo sięgała chmur będąc cały czas w produkcji. Tłuste czerwie plotły ją z nagromadzonych tkanek żywiąc się na bieżąco donoszonymi truchłami zwierząt i ludzi z okolicznego miasteczka. Szkielety wciąż unosiły się w basenie trawiennym gdzie monstra wrzucały swe ofiary, ale także zrąbane drzewa, rośliny i inne organiczne elementy... Tak przynajmniej było do czasu wysadzenia i tej szpicy. Jezioro ani nie było tak potężne ani nie sączyło gazami tak obficie by komin wypełnić mocną mieszanką, więc jedynie nadkruszyli dolną część a reszta chitynowej rury zwaliła się na bok i skruszyła pod własnym ciężarem.
Wściekła horda zaczęła gonić braci, lecz byli zbyt rozciągnięci i ludzie Graysona kładąc zasłonę z karabinów rozstrzelali najbliższe stwory. Astartes wbiegli na rampę lądownika, a ten już powoli odrywał się od ziemi. Szturmowcy ściągnęli hełmy patrząc na swego dowódcę, który właśnie gratulował Kosmicznym Marines kolejnego świetnego wypadu.
Szturmowcy Graysona byli twardzielami, co do tego nie było wątpliwości, ale ostatni podjazd niemal przypłacili życiem, gdy zaczajona w pobliżu horda tyranidów wystrzeliła z ukrycia w najmniej oczekiwanym momencie. Cudem monstra nie zauważyły lądownika i ruszyły za Astartes, ale gdyby tak przez czysty przypadek zwrócili na siebie więcej uwagi, kilkaset zębatych drapieżców przelałoby się przez ich pozycję jak fala powodziowa nie zostawiając za sobą nic. To na szczęście był ostatni ze słupów, choć według danych floty tyranidzi wznosili nowe spiesząc się z wykonaniem zadania. Było ich tyle na całej planecie, że z trudem nadążali, ale jednak nieubłaganie robiły swoje.
Po powrocie na orbitę powitała ich bitwa, zacięty bój między czterema fregatami, a ławicą krakenów usiłującą desperacko dobrnąć do pancernych ludzkich konstrukcji. Działa burtowe szyły z dystansu salwami rozrywając ociężale poruszające się czerwone cielska. Najgroźniejsze z krakenów, przez załogi Imperialnych okrętów nazwane „tłukami” przypominały smukłe kałamarnice o krótkich ramionach, natomiast o bardzo przerośniętym twardym dziobie. Rozpędzały się z nadzieją uderzenia we wrogie kadłuby, uczepienia się mackami i przegryzienia pancerza. Wstrzykiwały swe enzymy, a następnie wysysały strawioną papkę, przy okazji rozrzucając całą masę genokradów otwierających kolejne dziury w kadłubie. Taktyka Astartes działała jednak na korzyść marynarki, bio-statki tyranidów były zbyt powolne i zmęczone, można było powiedzieć, że wyglądały nadzwyczaj blado i chudo. Fregaty lawirowały między nimi z gracją nie pozwalając się czepić kadłubów. Gdy jakiś kraken zbytnio ucierpiał lub jego wnętrze zostało zbyt dogłębnie przebite, próżnia robiła swoje rozrywając monstrum i wysączając zeń czarną jak smoła krew. Z pustki przybywały kolejne istoty, ciągnęły przez mroki kosmosu łakome i wyziębione, z nadzieją, że wreszcie będzie je czekał dobry posiłek. Miast tego większość z nich pozostawała w hibernacji, gdy mózg informował o problemach, oraz o tym, by kontynuowały swój sen.
Sam statek-mózg był najbardziej żarłoczny i dobrze wiedział, że by skutecznie funkcjonować musi być odżywiony. Temu też istoty ranione w bitwach ściągano do serca roju, gdzie poddawano je kanibalistycznej rzezi.
Ostatnia faza operacji była już w przygotowaniu, Astartes wywiązali się ze swej części umowy odsłaniając i osłabiając chmarę organizmów. Najwyższy czas by flota pokazała na co ją stać.

Kapitan Cobb przyglądał się odległej batalii toczonej w czerni kosmosu. Nawet nie tknął zaparzonego recafu, filiżanka trwała na stole pełna wystygłej czarnej cieczy. Hadros stał odrobinę dalej, przy strzelistym oknie zakończonym ostrym łukiem. Avalos otaczał rdzawy pierścień, z tej odległości wydawało się, że tworzyły go maleńkie muszki zwabione zapachem gnijącego jabłka. Chudy doradca zasłonił usta dłonią, kaszlnął i odwrócił się w stronę siwowłosego dowódcy.
-Wciąż nie jestem pewien – powiedział stary oficer. – Ryzyko jest nadal duże.
-Ale zdecydowanie mniejsze, niż przed tygodniem – odrzekł Hadros.
-Pieprzone robactwo – dopowiedział kapitan po krótkiej pauzie. – Mieliśmy tylko zabezpieczać jeden z pływów pogranicza, patrolować na wypadek pojawienia się niedobitków Tau. Mówiłeś mi, że to będzie proste zadanie, w sam raz na zwieńczenie służby i zasłużoną emeryturę.
-Widać Imperator uznał, że zasłużyliśmy sobie na własną chwilę chwały.
-Nie żartuj...
Hadros zaśmiał się gorzko pod nosem i podszedł do stołu, na którym uprzednio rozłożył przygotowane dokumenty.
-Nie żartuję. Całe życie spędziłeś na jakiś obrzeżach, a te bitwy stoczone przed dekadami, były zawsze na naszą korzyść. Możemy się wreszcie czymś wykazać.
-Jestem na to za stary, już mi tak nie zależy na wykazywaniu się, chciałbym wreszcie odpocząć... Powiedz mi lepiej co ustaliliście z zapleczem, bo jak powiesz jeszcze słowo o chwale i medalach, to ci z nich każę trumnę zbić.
-No, wiedziałem, że jakoś ci ten humor poprawię, ha. Co do zadania naszych braci ze Straży, jest sposób by ich tam zaimportować. Rój się przerzedził, więc moglibyśmy zbliżyć flotę i rozpocząć ostrzał, rozciągnąć trochę ich formacje, nie jakoś przesadnie, wystarczy tyle, by nasze furie mogły przelecieć. Zapakujemy ich do torped abordażowych, odpalimy z bezpiecznej odległości. Powinny przebić się przez wierzchni pancerz, potem będą musieli sobie poradzić sami. Zachowamy dostateczną odległość, by w razie czego odbić na wyższą orbitę i zniszczyć ścigające nas jednostki.
-Co tam zamierzają zrobić? Posiekać go na kawałki od środka?
-Rozmawiałem z nimi i upewnili mnie, że mają przygotowany plan. Zamierzają znaleźć główną synapsę i ją „zabić”... wybacz, nie znam się na anatomii tych stworów, z tego co mi tłumaczyli, mózg zachowuje kontrolę poprzez pewien organ, gdy go zniszczyć, lub raczej odciąć, reszta roju traci rozum, przestaje odróżniać swojego od wroga, wracają do stadium bestii, a co lepsze, tracą świadomość. Nie wiedzą czym są i jakie są ich zadania, reagują na najbardziej podstawowe bodźce, lecz nie potrafią walczyć... Taki niby tyranidzki mechanizm obronny, gdyby jeden rój próbował przejąć drugi i zająć miejsce poprzedniej jaźni. Zamierzają także pobrać próbki czystego genetycznego wzorca, co pomogłoby w przygotowaniu trutki na przyszłość.
-Mhm, a jak się zamierzają stamtąd zabrać? Torpeda jest jednostronna.
-Damy im silny przekaźnik pozycyjny i użyjemy teleportarium do ekstrakcji.
-Będziemy musieli podejść na kilka kilometrów...
-To lepsza perspektywa niż metry, nie sądzisz? Poza tym cały rój będzie ogłupiały.
-Powiadomiłeś ich o ryzyku, mam nadzieję.
-Tak, używali teleportatium i wiedzą czym to grozi, są w stanie podjąć się zadania na takich warunkach.
-Powinniśmy się spieszyć, z każdym dniem przybywają nowe.
-Dlatego też cię tu sprowadziłem, przyjacielu – dodał doradca. – Jeśli podejmować jakąś decyzję, to teraz. Czas to luksus, którego nie posiadamy.


III W trzewiach bestii
Otaczająca ich ciemność koiła zmysły, była czymś osobliwym. Przestało trząść jakiś czas temu, gdy silniki wygasły, znajdowali się w błogim dryfie i stanie nieważkości. Przez kanały voxu słyszeli komunikaty floty, która nawiązała walkę, by zapewnić im wsparcie. Przez pustkę kosmosu nie słyszeli wybuchów, nie czuli eksplozji, ale eter wypełniał chaos. Najpierw brzmiały rozkazy z okrętów wymieniających ciosy z flotą ulem, skomplikowane szyfry manewrów i zmian kursu, raporty o zniszczeniach, póki co lekkie w brzmieniu. Im dłużej płynęli w swej stalowej ciemnicy, tym częściej docierały ich krzyki i ostrzeżenia pilotów wielozadaniowych myśliwców. W innym dziale torpedy siedział Grayson i jego ludzie, posłani w to piekło jako zwyczajowe wsparcie, gotowi umrzeć dla sprawy jeśli było trzeba. Ściśnięci w uprzężach Astartes powtarzali odprawę, stosunkowo prostą, bo w większości improwizowaną, raczej przypominali sobie o priorytetach zadania. Durion plótł ciche przekleństwa, nienawidził Tyranidów z całego serca, stanowili wszystko czym gardził we wrogu. Tępa tłuszcza, bez honoru, własnego rozumu, której jedynym walorem była przewaga liczebna. W walce z takim przeciwnikiem walczyło się nie z umiejętnościami i sprytem, a z własnym zmęczeniem.
Coś obiło się o kadłub torpedy, z krzyków w eterze usłyszeli jak jedna z eskortujących Furii rozpada się, trafiona pociskiem ze żrącej biomasy. Bitwa była zacięta, zaś rój mobilizował i budził jednostki zmuszając je do ostatnich podrygów posłuszeństwa, mimo głodu i niechęci.
Nagle cała konstrukcja zaskrzypiała, zaś pasażerami zarzuciło, gdyby nie tytanowe obejmy, prawdopodobnie zerwaliby się z siedzisk. Wrażenie przypominało wpadnięcie do wody, lub jakiejś bardziej gęstej cieczy – stopniowo zwalniali, tracili prędkość w takt skrzeczącego kadłuba. Przy ostatnim szarpnięciu wreszcie się zatrzymali, czując na powrót działanie grawitacji, wiedzieli, że dotarli na miejsce.
Właz frontowy penetracyjnej głowicy otworzył się, zaś Marines i ich towarzysze spojrzeli w głąb odrażającego tunelu oślizgłych czerwonych tkanek. Snopy światła z latarek badały potężne mięśnie zaciskające i rozprężające się. Między nimi wiły się pajęczyny lepkich ścięgien, zaś uszu maleńkich najeźdźców docierał szum płynącej dookoła krwi. Jeśli oczekiwali, że po prostu przebiją się do środka, to byli w zdecydowanym błędzie, organizm tak potężny miał skórę proporcjonalnie grubą i czekała ich jeszcze długa przeprawa nim faktycznie wedrą się do właściwego wnętrza. Mięśnie napierały na kadłub „mikrej igły”, próbując ją zmiażdżyć, wypchnąć, uszczelnić powstałą dziurę. Grayson i jego ludzie wynieśli voxowy nadajnik, dzięki któremu mieli w ogóle przeżyć, o ile w tym czasie tyranidzki organizm nie pochłonie ich, czy zmiażdży na samym początku podróży.
Brat Verdim, jako Ultramarine miał duże doświadczenie w walce z potworną rasą pożeraczy, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Z projekcji szkoleniowych pamiętał wiele, lecz o organizmach-mózgach słyszeli zaledwie kilka wzmianek. Śmiałkowie, którzy podjęli się szturmu na podobną skalę, zazwyczaj nie wracali, więc materiałów w oparciu, o które mogli skonstruować plan działania było niewiele.
Balansowanie na nowym podłożu było trudne, mięśnie, gdy naprężone, stanowiły solidną podporę, lecz, gdy wiotczały, mieli wrażenie, że ich stopy grzęznął w bagnie.
-Będziemy przez to brnąć? – Spytał z obrzydzeniem Durion chwytając w dłoń miecz łańcuchowy. – Pościnajmy te cholerstwa...
-Jeśli chcesz, żeby zjawiła się tu zaraz horda zębów i szponów, to proszę bardzo – odpowiedział Verdim. – Nie powinniśmy dawać śladu życia, póki co. Nie ściągniemy tym samym na siebie uwagi.
-A nie sądzisz, że ta wielka torpeda ściągnęła dość uwagi?
-Gdyby tak było, już by nas powitali... Nie, na razie wie tylko, że coś wbiło się w jego bok, co przy bitwie jest dość normalne, pozwólmy mu wierzyć, że po prostu dostał pociskiem.

Droga przez tkanki była długa i męcząca, musieli mieć się na baczności, by nagły skurcz nie zmiażdżył ich wraz z pancerzami. Dopiero wewnątrz organizmu zdali sobie sprawę z rozmiaru batalii, czując, jak co i rusz olbrzymem targała jakaś eksplozja. Czuli na sobie ciężar pewnej obecności, potężnej i przytłaczającej, niepojmowalnej rozumem i obcej. Zdawało się, że jest ich nieświadoma, jakby śniła na innym poziomie rzeczywistości, o rzeczach zbyt wielkich, by oni mieli weń jakiekolwiek znaczenie.
To uczucie pogłębiało się, gdy przemierzyli wstępne płytkie tunele. Ludzie Graysona, twardzi szturmowcy w zabezpieczonych środowiskowo kombinezonach nie widzieli własnych twarzy, lecz podświadomie czuli strach bijący zza masek respiracyjnych. Bali się nieznanego, tego, że istota w której wnętrzu się znaleźli przeczyła wszelkim wyobrażeniom, zaczynając na rozmiarach, a na naturze kończąc. Bo jak wytłumaczyć, że przez pół godziny przemierzyli dystans, w którym przeszliby szerokość Imperialnego krążownika, a nadal znajdowali się w powierzchniowej warstwie tkanek? Jak ogromny był ten moloch i czy przy takich rozmiarach w ogóle znajdą to po co przybyli?
Sytuacja poprawiła się, gdy sceneria uległa zmianie, dotarli do warstwy purpurowych tkanek, poprzecinanych szybami, tunelami i przepaściami rozciągającymi się w każdym możliwym kierunku. Ściany pokryte grubym półprzezroczystym nabłonkiem przecinały wstęgi żył tętniących od zielonkawej cieczy, która z kolei pulsowała szmaragdowym światłem. Choć przed nimi roztaczał się nieskończony labirynt bez najmniejszych śladów początku lub końca, labirynt owalnych kanałów w których mogłaby zmieścić się para pojazdów opancerzonych, wzięli to za dobry omen... Coś w ogóle uległo zmianie, a to oznaczało, że czynili postępy.
Bracia pozwolili Graysonowi i jego ludziom na odrobinę odpoczynku, który sami musieli spożyć na naradę.
-Jak znajdziemy ten mózg? – Zapytał Durion. – Błądzimy tak już przez dłuższy czas... Bezowocnie.
-Bracie Masambe – zaczął seriżant, kierując wizjery czarnego hełmu w stronę konsyliarza. – Możecie badać temperaturę? Będziemy dalej przemierzać wnętrza, tam gdzie cieplej, tam powinien znajdować się umysł...
-Bracie sierżancie – wtrącił Septimus. – Jeśli dobrze pamiętam ze szkoleń, to wewnątrz powinien znajdować się żołądek, ale tam raczej nie chcemy schodzić.
-A powinniśmy – westchnął Verdim i przykląkł, gestem ręki dając braciom znać, by odrobinę się zbliżyli. – To prawda co mówisz, Septimusie, w większości żywych okrętów uzwojenia synaptyczne są dość płytko osadzone, by zachowywać dobrą łączność z ulem, jest ich wiele, nie są zcentralizowane. Dlatego są takie głupie, gdy stracą połączenie z mózgiem. Niemniej każdemu z organizmów przypada jedna podobna cecha, swoje najbardziej wrażliwe organy trzymają głęboko we wnętrzu, by chronić od obrażeń, to po pierwsze, a po drugie, są bliskie żołądka, by pozostały dobrze odżywione i zawsze zaopatrzone w energię – sierżant opowiadał kreśląc sztychem noża wzory na grubym nabłonku.
Wydrapał im poglądowy rzut na stwora, dość rudymentarny, acz wymowny przekrój.
-Podobnie jest z mózgiem – kontynuował – nie przypomina niczego z czym się spotkaliśmy... To nie jest jeden mózg, a wiele sprzężonych w jedną jaźń, są jak banki pamięci zachowujące wzorce zachowań... Trochę jak moduły zachowania dla serwitorów. Zamiast uczyć każde stworzenie podstaw, wgrywają gotową świadomość i wiedzę, niemal każdy rodzaj stworzeń ma taki centralny bank w tym mózgu, a to znaczy, że jest olbrzymi i ciągle działa.
-Potencjał elektryczny musi być morderczy – medyk dorzucił swą obserwację. – Przy tych rozmiarach...
-Dokładnie, i generuje mnóstwo ciepła.
-A zatem wystarczy, że dotrzemy do epicentrum? Tylko jak? – Zapytał Reinhold.
-Bracie konsyliarzu – sierżant znowu do niego skierował prośbę ignorując dewastatora, z nadzieją, że medyk pośrednio i niechcący udzieli lwiej części odpowiedzi. – Zbadajcie skład chemiczny tutejszej atmosfery.
Masambe w ciszy uniósł przed siebie prawe ramię i przeprowadził analizę na detektorze, używając także podstawowych sensorów wbudowanych w filtry pancerza. Wyświetlacz błyszczał od wzorów, a ciche piszczenie przyrządów oświadczyło wkrótce, że badanie zostało zakończone z powodzeniem.
-Mieszanina węglowodorów na bazie chloru i fluoru, odrobina butanu... A niech mnie...
W tym samym momencie sierżant zebrał odrobinę śluzu z podłoża i pozwolił, by długa nić zawisła na krańcu palca wspomaganej rękawicy. Bracia zauważyli, że gęsta lepka ciecz nie spływa prosto w dół, a lekko drży, odginając się w jedną ze stron, konkretnie tą prowadzącą dalej w głąb tunelu.
-Tak jak myślałem – stwierdził Verdim, powstając z klęczek i chowając nóż. – Taki mózg, czy w ogóle cały organizm, potrzebuje odprowadzać ciepło, a my stoimy w ogromnym, podskórnym, organicznym radiatorze...
Jak gdyby na zawołanie sierżanta z jednej strony kanału uderzył silny podmuch gorących gazów. Był na tyle silny, że Astartes musieli zaprzeć się o śliskie ściany, zaś szturmowcy na ich służbie albo przewrócili się, albo jak pewien kapral, przeturlali kilkadziesiąt metrów, nim zdążyli wbić noże w tkanki by w ogóle się zatrzymać!
-Cholera! Wszyscy w porządku?! – Zawołał Grayson, zrywając się na równe nogi, gdy podmuchy ustały.
Mężczyźni wracali na pozycje, dając znać, że nic się nie stało i póki co nic poza skromnymi stłuczeniami nie powinno im przeszkadzać.
Astartes upewniwszy się, że podkomendni są w dobrym stanie zarządzili dalszy marsz, obierając tunele, które zdaniem konsyliarza prowadziły do cieplejszych części bestii.

Schodzili coraz głębiej, a odgłosy walk z flotą stawały się coraz cichsze i bardziej wytłumione. Ledwo odbierali komunikaty od najbliższych myśliwców, trzaski i zakłócenia w eterze ledwo pozwalały odróżnić słowa. Mieli nadzieję, że transponder wyemituje na tyle głośny sygnał, by teleportarium zadziałało poprawnie. Musiało zadziałać precyzyjnie, albo wcale... biedacy, którzy dostali coś pomiędzy docierali na miejsce w stanie, w którym wypadałoby ich tylko dobić.
Dotarli wreszcie do niższych komór, gdzie podłoże było znacznie bardziej płaskie. Ściany upstrzone były dziwacznymi pulsującymi cystami pełnymi oleistej białej mazi, która co jakiś czas ściekała. Larwy wielkości człowieka pełzały pod sklepieniem zupełnie ich nieświadome, czepiały się pęcherzy i wchłaniały substancję, a na sam widok zebranym robiło się niedobrze. Bracia przechwytywali obraz na wewnętrzną pamięć pancerzy, by zabrać ze sobą jak najwięcej pożytecznych informacji, zaś ludzie kapitana co i rusz celowali karabinami w stronę jakiegoś mrocznego kształtu, który mignął gdzieś w głębi pod postacią ruchliwej cienistej sylwetki.
-Tam coś jest – jeden ze szturmowców wskazał grubą żyłę wielkości konara, daleko za nimi, w głębi pieczary. – Coś za nami podąża, jestem pewien.
Bracia obrócili się by sprawdzić doniesienie, żadne ostrzeżenie nie mogło być zignorowane. Reinhold z Septimusem obeszli oddział. Dewastator wymierzył masywny blok ciężkiego boltera w tamtym kierunku i dał młodszemu bratu znak. Septimus uniósł wyżej swą broń i powoli obszedł wskazane miejsce, na tyle, by z pewnej odległości mieć na nie widok. Jego hełm pozwalał mu widzieć w absolutnych ciemnościach, więc pewien był, że nic się nie ukryje. Zauważył, jak za czymś co z początku wziął za błoniastą żyłę, kryje się wciąż okryty śluzem, uszponiony hormagaunt, stworzenie mniejsze od człowieka, jeszcze młode, lecz równie nienawistne. Paszcza pełna ostrych zębisk rozwarła się szeroko, a stwór zasyczał, jakby grożąc olbrzymowi w czarnym pancerzu. Wtem spostrzegł, że „żyła” jakby ponownie skurczyła się i rozszerzyła, zaś obok jednej z bestii pojawiła się druga, błyszcząca, jakby dopiero „wyprodukowana”.
Coś co z początku wzięli za tętniącą cieczą organiczną rurę, stanowiło osobliwy rodzaj dystrybucji, swoisty wewnętrzny system obronny. Stwory wyciekały bocznymi szczelinami. Grupa rosła w zastraszającym tempie i wkrótce mieli już do czynienia z tuzinem hormagauntów. Monstrum musiało się domyślić, że coś jest nie tak i że ludzie przedostali się do jego wnętrza. Nie było sensu się dalej ukrywać. Verdim rozkazał otworzyć ogień lecz za razem oszczędzać amunicję. Wciąż nie wiedzieli jak daleko będą musieli przejść i ile stworzeń zgładzić. Odezwała się kanonada karabinów i bolterów, a hormagaunty ruszyły, skrzecząc i grożąc pazurami. Strzelali celnie, nie spiesząc się, celów wciąż nie było wiele, więc mogli sobie na to pozwolić. Ciała padały nim zdążyły doskoczyć do obrońców i nim minęła niecała minuta, nie został się ani jeden żywy stwór. Szturmowcy odetchnęli z ulgą, poszło lepiej niż się spodziewali, niektórzy nawet pogwizdywali, jakby rozczarowani skromnym wysiłkiem jaki organizm wkładał by się ich pozbyć. Czyżby to było wszystko co miał do zaoferowania?
Wtem Durion wrzasnął ostrzeżenie, chwycił kapitana Graysona oraz jeszcze jednego szturmowca  za ramię i odciągnął w tył, samemu odskakując! Verdim zrobił to samo, lecz udało mu się pochwycić jedynie jednego, najbliższego żołnierza. Masambe obrócił się zaalarmowany i spostrzegł jak jeden z tłustych, nabrzmiałych czerwi, dotąd podczepiony sufitu, ląduje na dwójce podwładnych, miażdżąc ich swą masą! Robak zapiszczał w tym samym momencie, wygiął się jakby porażony piorunem, i eksplodował żółtą mazią, ochlapując kilku kolejnych podwładnych kapitana! Pancerze Astartes były całe, lecz kombinezony chemiczne czwórki szturmowców poczęły się topić! Syk traconego powietrza wymieszał się z agonalnymi krzykami, gdy ludzie próbowali zdrapać z siebie substancję rozpuszczającą ich ciała żywcem!
Hormagaunty były jedynie przynętą, nawet nie zauważyli jak czerw podkradł się by na nich niepostrzeżenie opaść. Stracili szóstkę z osiemnastu szturmowców w mgnieniu oka... Coś co zdawało się niegroźną pieczarą, teraz zdawało się morderczą pułapką. Tłuste robaki były niemal wszędzie na sklepieniu, gotowe by opaść i rozpuścić ich na bezkształtną papkę.
-Dobijcie ich... – Powiedział Verdim wskazując żołdaków, dla których nie było już ratunku. – Musimy ruszać, byle szybciej.
Jak gdyby dla dodania akcentu jego słowom, usłyszeli dziki ryk biegnący do nich echem z głębi któregoś z dziesiątek korytarzy, wieszczący, że następna horda już nadciąga, zaalarmowana ich wyczynami.

***

 Brnęli za wskazaniami konsyliarza przez jezioro bulgocących enzymów. Analiza wskazała, ze są niegroźne, choć kleiły się do pancerzy i spowolniały ruch. Trakt otwierał się na przestrzenną pieczarę, w której tętniły masywne pęcherze sięgające odległego sklepienia. Przypominały rozciągnięte płuca, napinające się od pompowanych gazów. Bracia Verdim i Septimus zidentyfikowali organy jako większą wersję układu ochronnego, powszechnie spotykane w mniejszych jednostkach. Okręty miały swoje generatory tarcz pochłaniające kinetyczne i energetyczne uderzenia do pewnego stopnia, chroniąc tym samym pancerz właściwy. Tyranidzi mieli swój odpowiednik – ławice mikroskopijnych stworzeń, przypominających plankton. Magnetyczne właściwości pozwalały istotom pozostawać w obrębie statku niczym miniaturowa atmosfera, zbierać się, kondensować i pochłaniać uderzenia, niekiedy tworząc zapory na tyle gęste i twarde, by zdetonować pocisk, nim ten zdołał dosięgnąć chitynowego kadłuba.
Podłożyli ładunki wokół dolnych kolumn, mając nadzieję, że w ten sposób dadzą flocie Cobba przewagę. Stary kapitan wiódł batalię swego życia, każda, nawet najmniejsza drobina rzucona na szalę Imperialnych sił, mogła przeważyć na losach starcia. Poza tym, nawet jeśli uszkodzą mózg, odetną połączenie z rojem, organizm mógłby uciec, zregenerować swe siły, uleczyć wyrządzone szkody i w końcu powrócić, odzyskawszy kontrolę nad głodnymi zastępami. Im bardziej go nadszarpną tym lepiej, a nawet statek-mózg, serce roju, bez podstawowej osłony będzie mniej groźnym i bardziej podatnym przeciwnikiem, niż z nią w ciągłym stanie użyteczności.
Ładunki miały czasowe opóźnienie, Astartes zdawali sobie sprawę, że eksplozja może ściągnąć hordy tyranidów i o to właśnie chodziło. Niech ich ścigają, lecz niech przybywają w miejsca, gdzie ludzie wyrządzili szkody i gdzie już ich nie było. Mieli nadzieję odwrócić w ten sposób uwagę od faktycznego zadania i celu, być może mózg zobaczy w nich jedynie mikre zagrożenie, zwyczajną grupę abordażową, która próbuje wyłączyć organy odpowiadające za obronność i zdolności ofensywne, w takim przypadku powinien wzmocnić pozostałe komory, obstawić biomateryjne działa, którymi pluł we flotę, odciągnąć swe zastępy od centrum.

Kolejna z pieczar była położona prawie w samym centrum organizmu, temperatura wzrosła do stopnia, przy którym pot zalewał wnętrza masek szturmowców zaś oddychanie stało się nieznośne. Jama była długa na blisko dwieście metrów, otoczone chitynowym szkieletem, wspierającym masę ociekających śluzem purpurowych tkanek. Nad podłożem unosiła się mglista powłoka, przez którą z ledwością widzieli swe stopy. Snopy światła z latarek błądziły w ciemności, omiatając tysiące błoniastych kokonów. Pod mlecznymi błonami poruszały się dojrzewające kształty, stworzenia spały dorastając z bezpiecznym otoczeniu czekając na porę wylęgu.
-Ostrożnie – powiedział jeden z masywnych wojowników. – Nie chcemy ich zbudzić. Patrzcie pod nogi.
-Ledwo widzimy w tej mgle – odrzekł Grayson, z trudem zaczerpując powietrza.
-Zatem postarajcie się kroczyć po naszych śladach.
Durion przejął szpicę, zmieniali się co jakiś czas i teraz przyszła jego kolej. Przeklął los, że właśnie teraz przyszedł mu ten obowiązek. Aż go korciło, by rozkręcić miecz łańcuchowy i zatopić ostrza w jednym z kokonów, lecz powstrzymywał się. Gdyby obudzili nawet część z tysięcy organizmów, nie mieliby szans wyjść z komory cało.
Szturmowcom zostało jeszcze kilka ładunków wybuchowych. Po ostatniej detonacji rozjuszyli stworzenia, ale za razem osłabili cały organizm, coraz częściej obrywał od okrętów Imperialnej floty, temu też co kilka chwil lekko nim trzęsło. Nie słyszeli już voxowych meldunków od grupy operacyjnej Cobba, znajdowali się zbyt głęboko, a jeszcze kawał do przejścia. Stąpali lekko uważając, by nie narobić hałasu, ani nie szturchnąć przypadkiem kokonu. Żołnierze byli przerażeni, mimo renomy szturmowców, przewaga jaką posiadał wróg była przytłaczająca. Przypomnieli sobie o wszystkich tyranidach jakich zgładzili w ostatnim tygodniu działań, nie wypełniliby nimi wylęgarni nawet w połowie, a na ich oczach dorastały kolejne zastępy.
Konsyliarz pobrał ostrożnie próbki czystych genów z organicznych filarów obrośniętych kokonami. Przeszli na drugą stronę spokojnie i bez większych problemów, lecz gdy byli u wyjścia, jeden z żołnierzy zasłabł. Dusił się i nie mógł oddychać w zamokłej masce. Z trudem wciągając powietrze, padł i zsunął się wzdłuż jednego z szybów, nim kamraci zdołali go pochwycić. Grayson przeklął, chciał ratować kaprala, ale nikt nie wiedział gdzie mógł prowadzić kanał, jak głęboko i w którą stronę.
-Potrzebujecie chwili odpoczynku? – Spytał jeden z Marines, którym akurat warunki nie przeszkadzały.
-Nie... Damy radę... Cholera, Stevens był świetnym strzelcem.
-Nie myślcie o tym – wciął się Durion, który zazwyczaj stronił od kontaktów ze zwykłymi ludźmi. Rzucił im przez ramię przelotne spojrzenie pary czerwonych wizjerów. – Wytrzymał wiele, ale wy wytrzymaliście więcej. Imperator wam wynagrodzi, w próbie czy w sukcesie, pokażcie, że zasłużyliście. Tylko to się teraz liczy.
Skinęli głowami, ten krótki przestój był tym na co i tak liczyli, mogli odetchnąć, pozwolić wilgoci skroplić się i spłynąć, lecz gdy tylko wznowili marsz gdzieś kilka kondygnacji poniżej rozległ się ludzki krzyk, potworny, agonalny krzyk i paniczne wołanie o pomoc. Wyładowania karabinu po chwili ucichły, a wkrótce zwieńczył je wybuch granatu, wszystko spotęgowane echem.
-Nie myślcie o tym – ponowił Durion i ruszył dalej.

Tego widoku się nie spodziewali. Choć cielsko olbrzyma zaskakiwało ich wielokrotnie, tym razem wkroczyli do jamy jakiegoś kolosalnego żołądka wypełnionego zielonkawą mgłą. Gęste bulgocące fluidy zebrane w kałużach na dnie, czy mięsiste narośla szpecące ściany nie mogły się równać z widokiem Imperialnego eskortowca, który powoli tonął w basenie enzymów! Kolosalny kadłub rozpuszczał się, zaś po nim pełzały stworzenia rozgryzające zewnętrzną powłokę, zeskrobując warstwę za warstwą. Sukcesywnie dobierały się do wnętrza. W voxie usłyszeli wołania o pomoc, Scintillański Święty, okręt z floty Cobba, połknięty w całości, miał wewnątrz jeszcze żywą załogę. Załogę, której niestety nie mogli pomóc, bez zwracania na siebie uwagi i ściągnięcia sił przeciwnika. Jeszcze tego brakowało. Wyciszyli odbiorniki, usiłując zignorować makabryczne wiadomości. Jeśli mieli odrobinę oleju w głowie, powinni strzelić sobie w łeb, póki jeszcze mieli działającą broń.

Kolejne pieczary emanowały dziwną energią, znajdowali się niezwykle blisko celu, mogli to odczuć. Nie uświadczyli wszechobecnej prezencji innych, prostych umysłów bestii, a zamiast tego dominował jeden, ciężki i przytłaczający, który widział ich jak na dłoni. Przemierzali istne cielesne „katedry”, złożone z organów i tkanek, były symetryczne w budowie, a zatem wreszcie musieli dotrzeć do centrum. Mimo tego, że jeszcze niedawno mieli w sobie siłę i chęć wykonania zadania, teraz ta motywacja stopniała, zaś jej miejsce zajmowało poczucie bezsensu i marazmu. Osobliwe, tym bardziej, że byli tak blisko celu. Szturmowcy ledwo włóczyli nogami, nawet Marines ociągali się z marszem. Każdy kolejny krok zdawał się prowadzić do nikąd, a każdy kolejny korytarz w ich oczach wyglądał jak niewłaściwa droga.
-Czy na pewno dobrze idziemy? – Zapytał zdezorientowany Reinhold.
-Na pewno – odpowiedział sierżant. – To są jego sztuczki.
Dotarli w końcu do cieńszych tuneli ociekających szarym śluzem. Pałąki i trzpienie elastycznej tkanki wnikały w ściany rozchodząc się od jednego głównego węzła prowadzącego jeszcze głębiej. Co jakiś czas głośnie lśniące wyładowanie przeszyło organiczne uzwojenia pajęczynami elektryczności. Byli już blisko.

Wspinaczkę po nerwach jeden z żołnierzy przypłacił życiem, jego ciało spadło w dół odbijając się od ciasnych ścian. Został fatalnie porażony niemal u końca podróży. Jak przewidywali bracia, istota o tych rozmiarach generowała monstrualne ładunki, zaś każdy impuls podróżujący wzdłuż cielska zbijał się w coraz to większy i bardziej rozbudowany. Koffler nie miał szans odskoczyć, wszystko stało się zbyt szybko, jego porażone ciało wygięło się tak, że mięśnie pogruchotały kilka kości, nim resztę zdruzgotał spadek, nawet mimo minimalnej grawitacji. Organizm musiał wyczuć obecność i dokładne położenie, jako, że w przeciągu najbliższych minut zjawiły się stworzy o błoniastych skrzydłach.
Stoczyli bitwę nie przestając schodzić, choć każde chybiony pocisk, każda wiązka, która nie trafiła zębatego monstrum, godziła w pień nerwu, wywołując nagłą konwulsję ścian dookoła. Reinhold, schodząc z ciężkim bolterem zawieszonym na plecaku, mało nie stracił zaczepienia. Ciężka zbroja na szczęście była na tyle masywna, że mógł zaprzeć się o ścianę i powstrzymać przed upadkiem.
Brat Masambe rzucił ostrzeżenie o kolejnym impulsie! Spojrzeli w dół widząc jak w górę wspina się elektryczny blask. Szturmowcy rzucili się ku ścianie, wczepiając się w nią nożami. Septimus posłał serię w najbliższe nadlatujące stworzenia, które były bliskie oblepienia jego pancerza. Jeden usiłował wczepić zęby w naramiennik, lecz Marine zdążył chwycić go za szyję w locie wolną ręką i zmiażdżyć kark. Huki wystrzałów drażniły stworzenia i zdawało się, że każdy cios wymierzony w pień nerwu im także zadaje cierpienie, lecz jednocześnie budzi kolejne wyładowania.

Gdy zeszli do komory, w której podobne nerwy spotykały się ze sobą w wielkim wspólnym węźle, ujrzeli przed sobą obraz bardziej obcy niż to co mogła zaoferować nawet najbardziej wypaczona warpem planeta. Fałdy szarej zwięzłej materii ciągnęły się daleko jak okiem sięgnąć, w mroki jamy, błyszcząc lekkimi wyładowaniami, jakie skakały po jej powierzchni w takt buczenia skondensowanej energii.
Wydawało się, że słyszą głos, choć to zbyt generalne, lub raczej prymitywne stwierdzenie. To było coś więcej, dźwięk, muzyczny ton, zawodzenie podobne do tych jakimi komunikowały się oceaniczne olbrzymy. Słyszeli go we własnym umyśle, jakby bezpośrednio do nich przemawiał, lecz nie potrafili zrozumieć.
Przed nimi wyrastała niemalże góra pofałdowanej masy, najbardziej aktywna, zaś z niej bezpośrednio odchodziło pięć grubych filarów. Verdimowi i Septimusowi przypomniały się materiały ze szkoleń o tyranidach i ich okrętach, pięć synaptycznych przekaźników sprzężonych z wewnętrznym mózgiem. To musiały być one, na proporcjonalnie większą skalę.
Grayson i jego ludzie wydobyli ostatnie z ładunków wybuchowych i wzięli się za ominowanie dwóch pierwszych konarów, podczas gdy bracia przeszli dalej, obierając na cel pozostałą trójkę. Durion zaproponował, że bezsensem byłoby marnowanie amunicji, szczególnie, że przed nimi jeszcze droga z powrotem, ku płytszym warstwom. Ujął zatem miecz łańcuchowy mocno, podszedł do mięsistego przewodu i wziął zdecydowany zamach... Jego ręka z rzężącym mieczem zatrzymała się dosłownie centymetry od celu. Templariusz wpatrywał się niemo w szaro-fioletową masę i sam nie rozumiał czemu się powstrzymał?
-Coś się stało? – Masambe podszedł do brata, podczas gdy żołnierze minowali inne obiekty.
-Nie... W porządku – odpowiedział Durion, pokręcił głową odzyskując zmysły.
Reinhold wymierzył lufę ciężkiego boltera wprost w czołowy przekaźnik, lecz coś uniemożliwiało mu pociągnięcie za spust. Wiedział, że powinien, ale z jakiegoś powodu, po prostu nie chciał.
Czarny Templariusz spróbował ponownie, skupiając się na zadaniu i tym razem warczący łańcuchowy miecz wgryzł się głęboko w synaptyczne złącze, rozchlapując śluz i posokę. Całą komorą jakby zatrzęsło, zaś oni mieli dziwne wrażenie, że ściany zaczęły się poruszać. W absolutnych ciemnościach coś jakby odłączyło się od chitynowych segmentów ścielących wnętrze. Świecąc w tamte miejsca latarkami zauważyli, że w otoczeniu czegoś brakuje. Durion kontynuował cięcie, aż miecz przeszedł na drugą stronę, szara substancja trysnęła, zaś przewód zdawał się więdnąć w oczach, kurcząc się, niczym wysychający na słońcu pędrak.
W tym samym momencie Verdim brał się za przeciwną kolumnę, ale podobnie czuł na sobie obecność, która stawiała mu opór. Sierżant nie potrafił się zmusić, niezależnie jak uporczywie próbował, podobnie Reinhold, który beznadziejnie spoglądał na swoją dłoń.
Coś zasyczało za ich plecami, usłyszeli tylko krótki krzyk jednego z żołnierzy, nim odezwały się miotacze laserowe. Grayson i szturmowcy czmychali przed nie jednym, dwoma, czy nawet czterema tyranidzkimi wojownikami, a przed piątką. Korony chitynowych pancerzy barwą pasowały do reszty komory, czerń, granat i fiolet znaczyły je, wskazując, że bestie stanowiły dotąd uśpioną obstawę synaps. Zbudzone pojawieniem się ludzi, wylazły z miejsc spoczynku, teraz podchodziły coraz bliżej wspierając się na łapach zwieńczonych długimi kosami. Rozwierały pyski i pozwalały długim jęzorom smakować powietrze. Jeden ze szturmowców wciąż wisiał na długim szponie, niczym szmaciana lalka, a monstrum łapczywie żuło jego nogę, odrywając kawały mięsa.
Astartes obrócili się i unieśli swą broń. Boltery od razu zadudniły sypiąc gorejącymi pociskami, koncentrując ostrzał na dwóch pierwszych potworach, nim te zerwały się do szarży, pochylając się nisko i zasłaniając torsy koroną czaszki.
Seria z boltera sierżanta trafiła monstrum w podbrzusze i nogę, pociski wwierciły się w mięso między chitynowymi segmentami i eksplodowały, wyrywając strzępy mięśni. Durion miał ponowić, zawtórować swoim bolterem, lecz Verdim krzyknął przez eter:
-Zajmij się zwojami! Trudniej mu na ciebie wpłynąć! To nasza jedyna szansa!
Brat tak też uczynił szarżując na kolejny słup, gdy bestie ruszyły zetrzeć się z ludźmi. Septimus w tym czasie strzelał do pędzącego wojownika, lecz bolty ześlizgiwały się z pancerza, wystarczył jeden dostatecznie celny, by przebić się przez powłokę w cieńszym miejscu i przebić w głąb czaszki. Łeb stwora obrócił się w krwawy, skwierczący ochłap. Truchło padło, lecz zaraz za nim był już drugi, błyskawicznie skrócił dystans, wykorzystując ranionego pobratymca jak żywą tarczę! Novamarine instynktownie odskoczył przed kolosalną kosą, jaka delikatnie zarysowała wierzchnią część pancerza okrywającego nogę. Kilka centymetrów dalej i mógłby go przyszpilić do podłoża! Następny wojownik, groźnie rycząc, z impetem wbił się w szturmowców wymachując potężnymi szablami i kosząc następnego dzielnego żołnierza, który próbował zastawić się skromnym karabinem. Broń rozpadła się na dwie równe części, podobnie jak ścięty w połowie tors. Rubinowe wiązki rozbijały się o jego pancerz, wypalając kolejne skwierczące ubytki, lecz to tylko zdawało się bardziej rozjuszać bestię.
Reinhold wreszcie mógł pociągnąć za spust! Kanonada wznowiona! Wraz z konsyliarzem zasypali ogniem wojownika, który próbował obejść grupę z drugiej strony, przy okazji rozrywając kawałki zewnętrznej powłoki monstrualnego mózgu. Bolty rozszarpały go, niektóre eksplodowały z krótkim opóźnieniem, przez co zdawało się, że wrogiem targają konwulsje, nim kończyny odpadły ciągnąc za sobą strugi krwi!
Ostatnia z bestii dopadła konsyliarza, brat nie zdążył wyciągnąć miecza, by wykonać szybką zastawę, więc szpon ugodził go prosto w pierś! Masa kostna rozłupała wierzchni ceramit i wniknęła między serwomechanizmy. Brat poczuł jak ostrze przecina skórę, lecz zatrzymuje się na powłoce czarnego karapasu. Warknął groźnie i ugiął się przed nadlatującą z naprzeciwka kosą! Chwycił ostrze obiema dłońmi i zepchnął się zeń, podrywając błyskawicznie łańcuchowy miecz i rozkręcając dzwoniący łańcuch zębów.
Czarny Templariusz zaczął ścinać kolejny przekaźnik, a cała istota zatrzęsła się z bólu. Im mniej ich było, tym więcej napięcia jednocześnie kumulowało się na pozostałych, a zatem Durion musiał się zmagać z nieludzkim bólem, który przezeń przechodził, rażąc zmysły i umysł. Verdim zauważył w jak złym stanie są szturmowcy, mimo szczerych chęci ich siły topniały, była ich zaledwie ósemka, a teraz stawiali czoła znacznie poważniejszemu wrogowi. Sierżant Straży Śmierci obiegł ich grupę i ciął bestię, próbując ściągnąć na siebie jej uwagę. Miecz łańcuchowy urżnął jedno ze szponiastych ramion w połowie, a bestia zdecydowanie straciła zainteresowanie mniejszymi ludźmi. Septimus starł się z wojownikiem w zaciekłej wymianie ciosów. Tyranid trzymał go na odległość, próbując samemu ugodzić, więc Novamarine starał się być ostrożny. Śmiałym wypadem zahaczył brzucha bestii, wyrzynając pierwszą konkretną ranę. Podobnie miała się sprawa u konsyliarza, który odbierał atak kosy na rzężący po chitynie miecz!
Verdim oberwał szponem. Cios nadleciał niespodziewanie, gdy wojownik zamarkował atak na jednego ze szturmowców, po czym nagle zmienił kierunek natarcia. Uderzenie było silne i choć zaabsorbował je pancerz, część ostrza bestii przeszła przezeń na tyle głęboko, by rozciąć udo fechtującego mieczem Astartes. Tym samym bestia dała pole do manewru żołnierzom, kilkoro z nich uniosło swe karabiny i wypaliło skondensowane wiązki lasera prosto we wrażliwy bok tyranida, zaraz pod ramieniem! Nagły wzrost temperatury zagotował tkanki, przez co wilgoć buchnęła rozrywając ciało i wzruszając potworem. Zachwiał się i zasyczał z trudem wdychając toksyczną atmosferę.
Reinhold nie mógł otworzyć ognia z ciężkiego boltera. Pozostała trójka wojowników była związana walką, a tak ciężki ogień mógł ich trafić. Wciąż trzymając wielką broń w jednej dłoni sięgnął po pistolet i wystrzelił nad głową Septimusa, trafiając bestię w szyję i otwierając okropną ranę, przez którą zaczęła obficie broczyć krwią i krztusić się.
Templariusz w tym czasie doskakiwał rąbać trzeci węzeł, gdy z tunelu, którym przybyli, doszedł ich głośny ryk. Syczenie, szczęk szponów i kłapanie paszcz, coś co początkowo mieli za szum i hałas słyszalny jedynie w głowie, okazał się posiłkami, które zmierzały ich zdziesiątkować.
Verdim wraz z kapitanem Graysonem wykorzystali chwilę zachwiania wojownika i obaj wbili broń głęboko w jego trzewia, wyszarpując płaty mięsa i krwi, aż cielsko zwaliło się i poddało bezwładowi.
-Odpalajcie ładunki! – Ponaglił Astartes, a kapitan szybko oprzytomniał i przekazał rozkaz dalej. Jego ludzie znaleźli porzucone zapalniki i zdetonowali oba węzły. Bryznęły szarym fluidem, przerwane nagle. Całe napięcie runęło przez kanał, którym zajmował się Durion. Templariusz wrzeszczał, gdy raziła go targająca mięśniami energia, lecz nieubłaganie ciął ostatni synaptyczny przekaźnik.
Septimus natarł na oszołomionego stwora, wbiegł w niego ramieniem, powalił na plecy zauważając, jak ten wiotczeje w kolanach od ogłuszającego ciosu dewastatora. Przycisnął go do podłoża butem, obrócił miecz, chwycił oburącz i zanurzył w ranie, którą wcześniej dewastator otworzył w szyi potwora boltami! Wojownik przestał się ruszać.
Reinhold z konsyliarzem wykończyli ostatniego tyranida, a Durion był bliski przerżnięcia się przez synaptyczny przekaźnik. U otwarcia jamy widać było rosnącą hordę bestii, najróżniejszych rodzajów monstra ściągnięte skąd tylko się dało. Wtem Templariusz skończył swe dzieło, mimo ogromnego bólu. Miecz przeszedł na drugą stronę, zerwał połączenie, ochłapy tkanek dygotały w powietrzu i nagle stało się coś niesamowitego. Horda szponów, pazurów i zębów zatrzymała się w miejscu. Niektóre ze stworzeń, te większe i cięższe, wpadały na mniejszych kuzynów, miażdżąc ich swą masą.
Hormagaunty patrzyły się tępo na obraz przed nimi, na dziwnych człekokształtnych nie wiedząc, co powinny czynić. Tyranidzki wojownik, który właśnie powstał z podłoża, czując nierepresjonowany głód zakleszczył szczęki na mniejszym stworzeniu i zaczął ucztować nie mając najmniejszych zahamowań. Inne monstra przyglądały się mu po czym dołączyły, rozrywając mniejsze na strzępy pod wpływem impulsu, zaś te odpowiadały gryząc w masywne odnóża. Niektóre zaczęły uciekać, zdezorientowane usiłowały znaleźć miejsce, w którym mogłyby się zaszyć i przeczekać, lecz te, zbyt głodne i zdesperowane, najpierw zaspokajały swe żądze.
Nie mogli wyjść tą samą drogą, więc pospieszyli w stronę przeciwną, próbując znaleźć jakiś pomniejszy kanał, przez który mogliby ujść. Sierżant Straży Śmierci rozkazał by uruchomić transponder mimo wszystko. Im dłużej zwlekali tym więcej czasu dawali statkowi-mózgowi na wycofanie się. Tym flota Cobba będzie miała mniejsze szanse na precyzyjny kontratak i wykończenie celu. Nadajnik emitował bardzo silny sygnał i mieli nadzieję, że zostanie wychwycony przez siły Imperialne, przynajmniej na tyle, by zbliżyli się i zaryzykowali użycie teleportarium.

***

W przestrzeni trwała bitwa, okręty eskorty, niszczyciele i fregaty wywabiały odseparowane organizmy ściągając je pod działa burtowe krążowników. Salwa za salwą, pociski makro baterii przelatywały przez ławicę organizmów. Niektóre trafiały zwabione cele, rozrywając je w imponujących eksplozjach, zaś te które chybiły wcale się nie marnowały. Leciały dalej i godziły kolosalny organizm, statek-mózg, serce roju. Odkąd zniszczono ich zewnętrzną powłokę ochronną, okręty i skrzydła bombowców unieszkodliwiły miotacze plujące chemicznymi pociskami.
Sami odnieśli ciężkie straty pośród pomniejszych okrętów prowadzących operacje zaczepne. Ostrze Drususa musiał się wycofać, załoga ledwo nadążała gasić pożary i łatać uszkodzenia. Cielsko jednego z zabitych krakenów nadal przywierało do lewej burty, choć zniszczyli wielu wrogów, ciągle nadlatywali kolejni, zaś po stronie Imperialnych sił nie było żadnych posiłków. Flota ekspedycyjna była osamotniona w swym siermiężnym zadaniu. Cobb dowodził bezpośrednio z mostka, siedząc na swym stanowisku, obserwował projektor holograficzny i wsłuchiwał się w meldunki przedstawiane przez oficerów. Gładził siwą brodę i marszczył brwi, zastanawiał się nad kolejnymi posunięciami.
Wtem organizmy najbliższe zaprzestały pościgu. Eskortowce zwiększały odległość, zaś krakeny ich nie goniły. Zatrzymały się w miejscu, lub też zwolniły, dryfując leniwie w przestrzeni. Ostatnie z organicznych salw albo przeleciały nieopodal kadłuba, albo zostały pochłonięte przez bursztynowe rozbłyski tarcz siłowych. Tyranidzki rój zaprzestał walk... Najpierw nie mogli uwierzyć własnym oczom, więc naciskali dalej z natarciem i kontynuowali swoje plany, lecz gdy spostrzegli, jak centralny statek próbuje zawrócić i czmychnąć w głęboką ławicę otumanionych podwładnych, kapitan zerwał się z siedziska i z euforią w głosie, rozkazał pełne natarcie! Krążowniki przyspieszyły, obróciły się dziobami w stronę celu i zaczęły pościg, godząc dalekosiężnymi energetycznymi lancami. Strumienie energii przeszywały czerń kosmosu i sam organizm, wypalając w nim głębokie rany. Krakeny nie reagowały na wezwania o pomoc, nie zasłaniały swoimi ciałami statku-mózgu, nie wiedziały co ze sobą zrobić. Imperialna flota sukcesywnie gromiła stworzenia, była coraz bliżej, poruszała się szybciej. Inny krążownik wystrzelił salwę torped, rakiety przypominające rozmiarami te, na których ludzkość pierwszy raz sięgała gwiazd, tutaj zaopatrzone w niszczycielskie głowice. Najpierw wbijały się z impetem w mięsiste warstwy, kruszyły chitynowe pokrywy samym pędem i masą, a następnie rozrywały się w majestatycznych eksplozjach! Cel był na tyle wielki i powolny, że trud było nie trafić, zaś sąsiednie monstra w ogóle nie reagowały. Niektóre nawiązały ze sobą walkę, inne czmychały, jeszcze inne zapadały w sen, zmożone wysiłkiem.
Hadros zjawił się dosłownie z nikąd, wybiegł z sąsiedniego pomieszczenia taktycznego w takim tempie, że wpadł na jednego z podoficerów, prawie go przewracając. Na twarzy posępnego towarzysza i wiernego doradcy rysował się uśmiech pełen triumfu.
-Kapitanie... Mamy sygnał – powiedział i nie musiał dodawać nic więcej.
-Cała naprzód – odrzekł Cobb, akcentując swe słowa gestem dłoni. – Zabierzmy ich stamtąd.


Komentarz do przygody:
Nikomu nie polecam Oblivion's Edge, to jedna z darmowych, startowych przygód zaprojektowana przez Fantasy Flight i mogę powiedzieć, że mimo swej skali i epickich założeń... Jest nudna jak flaki z olejem, stąd i tak długo zajęło mi napisanie tego opowiadania. Być może to kwestia Tyranidów jako przeciwników, ponieważ stanowią bardzo nudny, jednowymiarowy rodzaj przeciwnika, za każdym razem to masa mięsa, która biegnie na bohaterów i po pierwszym encounterze, w zasadzie widzieliście wszystko. W ich działaniu nie ma żadnej taktyki, i o ile możliwe jest, że to fajna rasa w bitewniaku, z punktu widzenia fabuły i opisów w opowiadaniu, są po prostu nieziemsko nudni. Musiałem wiele po-obcinać, bo sam nie mogłem wytrwać zmuszenia się do opisania kolejnego encountera z tą samą masą, która odgrywa się w ten sam sposób. O ile Ostateczna Sankcja miała w sobie odrobinkę tajemnicy, o tyle walka z hordami hormagauntów, termagauntów, itd, jest zwyczajnie niczym ciekawym. Nie pomaga także setting. Pomysł wydaje się fajny, szturm na statek-mózg, ale tak na prawdę, to po prostu kilka godziń łażenia po wielkich komorach i strzelanie do tych samych pionków, nim te wejdą w zasięg walki wręcz, wtedy trzeba je posiekać ręcznie. The end... Kolejny epizod, obiecuję wam, nie będzie już o tyranidach, mam ich serdecznie dosyć.