czwartek, 12 września 2013

Warhammer 40000: Dark Heresy: Agenci Tronu cz.2

Motyw Muzyczny




W poniższym opowiadaniu udział wzięły postacie stworzone według zasad z podręcznika, a końcowe efekty ich działań zostały poddane testom z użyciem kości i mechaniki gry.


Dark Heresy
Agenci Tronu
Gambit Apostazy: Czarny Grobowiec





Rozdział I
Śmierć z Niebios

Silniki wehikułu zrzutowego ryczały gdy tylna rampa opadła. Powietrze wyło w turbulencjach zimnego wiatru i gorących wyziewach z dysz walczących, jakby o to, które bardziej ogłuszy pasażerów. Żołnierze siedzący naprzeciw akolitów sprawdzili broń meldując o gotowości, czarno-zielone pancerze oddziałów powietrzno-desantowych Armii Scintillańskiego Protektoratu nabrały krwistego odcienia gdy oświetlenie zmieniło się z żółtego na czerwone. Opuścili wizjery na hełmach skrywając twarze za ochronnymi przesłonami.
Pochmurna noc rozświetlana przez miliony świateł kolosalnego miasta pod nimi, groziła przelatującym tysiącami wież, iglic i gmachów, na których szczytach dziko łopotały ozdobne proporce wieszczące przynależność do niezliczonych szlacheckich rodów. Światła leniwie wylewały się z okien, latarni, jupiterów rozpraszających ciemności na ulicach daleko poniżej.
Misja zdawała się dość prosta. Bulagor Thrungg był ostatnim przedstawicielem swej dumnej linii. Dynastia uzależniona od ekstazy odwróciła się ku herezji w poszukiwaniu rozrywki. Gdzieś w jego posesji istne muzeum apostazy znalazło swe miejsce. Z chęcią się nim chwalił, jak widać o kilka razy zbyt często. Czujne oko inkwizycji zaciążyło nad szlachcicem. Protektorat miał wziąć go żywcem, na przesłuchanie, jeśli to możliwe. Mistrz Vaarak zażyczył sobie by agenci zbadali kolekcję Thrungga w poszukiwaniu niebezpiecznych relikwii, pism, artefaktów, nim te wejdą w kontakt z niepowołanymi z oddziałów Protektoratu.
Dla Cynobii ta misja znaczyła jednak coś więcej, znała rodzinę Thrungga, może niezbyt dobrze samego Bulagora, odkąd ten zaczął obracać się w swym zamkniętym gronie dziwacznych przyjaciół, lecz pamiętała jego dobrze jego ojca z licznych wizyt na oficjalnych galach. Był to groźny i potężny mężczyzna, bardzo zawistny. Jego syn natomiast nie przypominał w go w najmniejszym stopniu. Od lat pracował na reputację dekadenta, tchórza i pozera, tracił fason popadając w odosobnienie, pozwalając sobie na pobłażliwość wobec wrogów, których jego ojciec z rozkoszą by zniszczył. Miast tego, robił z nich swych przyjaciół. Marrsing była wielce ciekawa, co stało za jego tajemnicą, tym bardziej, że około cztery lata wcześniej prowadziła śledztwo w jego sprawie. Na przestrzeni półtora tygodnia świadkowie jacy chcieli pogrążyć, zdawałoby się spolegliwego, zniewieściałego szlachetkę, zamienili się w jego oddanych przyjaciół i popleczników. Już wtedy wiedziała, że gra nieczysto, lecz dziwiło ją, że adwersarze lgną do jego włości. Czymże mógł ich przekupić? Łapówkami? Wtedy było to jedyne logiczne wytłumaczenie. Teraz służąc w Inkwizycji wiedziała, że zawartość dworu Thrungga może się okazać znacznie gorsza i to zadaniem jej, jak i reszty, będzie dowiedzieć się co jest jego sekretem i zabezpieczyć ten sekret, by przeciętny obywatel Imperium mógł spać spokojnie i nigdy się o nim nie dowiedział.
Walkiria zawisła nisko nad majątkiem Domu Thrungg. Rozległe tereny otoczone murami i ścianami z jednej strony okryte szklanym gmachem ustępowały w końcu monumentalizmowi gotyckiej architektury, w której utrzymano rozległy kompleks przypominający szaro-czarny pałac z tysiącami kamiennych straszydeł zastygłych w drapieżnych pozach. Ogrody wokół rezydencji znaczyły liczne grobowce rodowe, między nimi i po murach biegali poddani żołnierze dynastii Thrungg uwijając się w ukropie by zabezpieczyć posiadłość, otwierając ogień do innych oddziałów desantu, właśnie zrzucanych w całej okolicy.
-Żołnierze Protektoraru! – krzyknął kapitan Scypion uczepiwszy się jednego z uchwytów nad głową. – Trzydzieści sekund! Wchodzimy na gorąco, więc uważajcie do kogo strzelacie!
Jego ludzie skinęli głowami w odpowiedzi, na co kapitan, także schowany za wizjerami hełmu, rzekł do grupy akolitów naprzeciw niego:
-Plan zakłada, byśmy wprowadzili was do jednej kaplicy w ogrodach. Wam powierzono znalezienie dowodów jakich potrzebujemy, więc postaramy się nie wchodzić wam w drogę. – Kapitan starał się być grzeczny, choć zdecydowanie nie w smak było mu zabierać ze sobą dodatkowych pasażerów, o jakich musiałby się troszczyć, gdyby coś poszło nie tak. Obecność łowcy wiedźm oraz siostry w czarnym pancerzu zdecydowanie pomogła mu ocenić, że ci agenci to nie byle kto, zatem ma do czynienia z profesjonalistami wyznaczonymi odgórnie w konkretnym celu.
Caiden wydawał się być skupiony bardziej niż zwykle, sztuczny kpiący ze wszystkiego uśmiech łowcy zniknął z twarzy od czasu odprawy, którą przeprowadził osobiście, po odbyciu długiej narady z mistrzem Vaarakiem. Byle amator domyśliłby się, że Valentine wie więcej niżby chciał i to go naprawdę martwiło. Nerwowo spoglądał na chronometr i co jakiś czas przygryzał wargę. Był tak czymś przejęty, że zapomniał swojej fajki i choć palenie w transporcie powietrznym było surowo wzbronione, co kapitan zaznaczył przed wejściem na pokład, łowca co jakiś czas wiódł dłonią do kieszeni płaszcza by wyczuć masywny drewniany cybuch, którego naturalnie nie znajdował.
Kaltos został w kwaterze za namową Gaiusa, który uważnie przestudiował plany posesji stwierdzając, że misja jest zbyt niebezpieczna przynajmniej w jej wczesnym etapie i jeśli zajdzie taka potrzeba, mogą go ściągnąć wraz z posiłkami, lecz póki co, lepiej by zachowywał łączność voxową. Prawda mogła być też taka, że Tharn nie chciał by ktokolwiek kręcił mu się pod nogami. Miał na sobie ciasny przyległy do skóry kombinezon równie czarny jak noc, zaś jego sylwetkę również otulała ciemna matowa peleryna pochłaniająca światło. W dłoniach dzierżył ogromny karabin z tłumikiem równie długim co przedramię rosłego mężczyzny, wszystko bardziej przypominało przeciwpancerną rusznicę niż broń wyborowego strzelca i aż dziw brał zebranych, że mężczyzna jest w stanie udźwignąć taki blok metalu. Na uprzężach taktycznej kamizeli zawiesił skaner, kilka granatów, zestaw noży, zapasowy wyciszony pistolet tkwił w kaburze, podobnie jak i miecz. Na czole Gaiusa naciągnięte gogle termowizyjne, zaś na szyi maska respiracyjna. Kończył jeść soczyste zielone jabłko zadziwiając pasażerów, że wytrzymuje to całe targanie wehikułem i nie zbiera się mu na zwrot.
Najwięcej problemów mieli siostra Talia, oraz Havelock, ze względu na ich wyposażenie, z trudem dopasowano im uprzęże grawitacyjne, z którymi mieli dokonać lądowania. Oboje nie mieli także doświadczenia w podobnych operacjach. Siostra raz ostatni odprawiła inkantację nad swą bronią modląc się o powodzenie i uchowanie od niszczycielskich mocy. Skavaldi mocował się z tarczą próbując uwiesić ją sobie na torsie, skoro na plecach znajdował się plecak zrzutowy.
Dookoła rozszalała walka. Niebo co i rusz rozerwała eksplozja chybionego pocisku, który wyjąc okrutnie ominął desantowiec i roztrzaskał się gdzieś hen daleko na wyrastających w oddali iglicach miasta. W tle mroki pnącego się w niebo ula Sibelius sprawiały, że nawet ta złowieszcza rezydencja, mogąca dla niejednego prymitywa z dzikiej planety uchodzić za pałac, wyglądała marnie. Ogrom stolicy sektora rzucałby cień na walczących, gdyby gęste szare chmury ustąpiły choć na dzień.


Boczne drzwi lądownika odsunęły się by zrobić miejsce parze żołnierzy, którzy w zwolnionym miejscu ustawili ciężki bolter. Broń ożyła śląc z hukiem i błyskiem serię pocisków i rozrywając świetlik w sklepieniu rodowej kaplicy. Pilot błyskawicznie skorygował lot Walkirii ustawiając ją tak, by agenci inkwizycji mogli przystąpić do działania i zająć sakralną budowlę bez zwłoki, nie dając wrogom czasu na reakcję.
Drużyna poczęła zeskakiwać z tylnej rampy. Plecaki grawitacyjne łagodziły upadek, gdy kolejno lądowali wewnątrz starej ciemnej kaplicy, teraz rozświetlanej jedynie przez reflektory lądownika, oraz błyski wystrzałów czy eksplozji na zewnątrz. Pierwszy opadł Havelock, niezgrabnie i pod ogromnym ciężarem ekwipunku, bardziej runął niż wylądował, nawet plecak niespecjalnie zdążył dostosować się do takiej masy. Przeturlał się w bok, między stalowe ławy o oparciach obitych materiałem, jakie w kaplicy ustawiono w dwóch rzędach. Ułożył się na ciężkiej tarczy jaką z razu począł odpinać zrywając się do pozycji klęczącej. Za nim o wiele zgrabniej wylądowała siostra Talia, uchodząc co szybciej w kierunku jednego z filarów podtrzymującego strop. Ścianę tuż obok niej zrosił śrut wystrzelony przez mężczyznę w barwach domu Thrungg. Para strażników była zszokowana widząc nagły atak i zrzucanych przez dach agentów. Jeszcze bardziej bali się jasnowłosej kobiety w czarnym pancerzu Adepta Sororitas. Mieli jedynie nadzieję, że to co zobaczyli to omamy i mają do czynienia po prostu z jakąś wysoką kobietą w czarnym karapasie.
Jeden z nich pospieszył do niskiego kamiennego ołtarza na podwyższeniu, na ślepo wypalając z dubeltówki gdy pani magistrat wylądowała wraz z łowcą wiedźm w pobliżu ław błyskawicznie dopadając do osłon. Zwiad donosił, że ten rejon miał być czysty, wolny od wszelkich potencjalnych intruzów, lecz okazało się inaczej. Być może strażnicy patrolowali okolicę i mieli pech znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Między nimi, w centrum kaplicy stała jeszcze jedna istota. W połowie człowiek, w połowie maszyna. Sina cera i liczne implanty oraz niemrawy pusty wyraz twarzy połatanej metalowymi płytami dostatecznie podkreślał rolę bojowego serwitora. Istota obróciła się w ich kierunku, jego lewe ramię amputowano robiąc miejsce dla zautomatyzowanego manipulatora z zamontowanym weń karabinem automatycznym. Ostatnia osoba z drużyny – Gaius Tharn, zabójca Oficio Assassinorum, zeskoczył z gracją, lądując bezgłośnie i wtapiając się w cień, gdy transportująca ich Walkiria poleciała w konkretne miejsce działań właściwych oddziałom Protektoratu.
Wysoki kapelusz łowcy wystawał nieco znad krawędzi ławy i na wtór wystrzałów automatu został mu zerwany z głowy, gdy cała masa pocisków z długiej serii przeszyła powietrze.
Cynobia przeszła kilka kroków w kuckach, podjąwszy zawieszoną na ramieniu automatyczną strzelbę i wyjrzała zza krawędzi by ocenić sytuację. Thrungg wyposażył swe straże biednie, raczej do odganiania złodziei, być może martwiąc się, że uzbroiwszy ich zbyt dobrze, mogliby stanowić zagrożenie. Większe znaczenie przywiązał do ich wyglądu. Obaj mieli na sobie grube brązowe uniformy oraz niebieskie kamizele z ponad tuzinem błyszczących miedzą wypolerowanych ozdobnych guzików w dwóch rzędach. Obaj mieli włosy długie związane w warkocze zakończone mosiężną czaszką. Ponadto, byli odziani w strach. Upewnili się z kim mają do czynienia i w przeciwieństwie do bojowego serwitora zaprogramowanego by walczyć do upadłego, mogli się wycofać. Kto wie jakie to mogłoby mieć skutki... Być może ucieknął i rozgłoszą innym o ich przybyciu, tego przecież nie chcieli. A może po prostu się poddadzą. W tym momencie siostra Talia wychyliła się zza osłony obierając serwitora na cel potężnego boltera. Dwupociskowa seria trafiła bioniczną maszynę w nogę i tors. Pierwszy pocisk wrył się głęboko w opancerzone udo i oderwał kawał mięsa wraz z solidną porcją płytek okrywających wpółmartwe ciało. Drugi ugrzązł głęboko w trzewiach, zaś eksplozja ładunku była na tyle silna, że targnęła serwitorem i posłała go na kamienną posadzkę. Zgrzyt i szczękot metalowych części powiązał się z kaskadą iskier jaka strzeliła z przerwanych obwodów na wtór dogasających siłowników, z których po chwili odpłynęły resztki energii. Dwa kolejne wystrzały ze strzelb przecięły kaplicę, gdy Havelock postanowił natrzeć na przeciwną część nawy omijając trupa z dymiącym otworem w trzewiach. Śrut sięgnął prawego ramienia arbitratora i jedynie rozpłaszczył się na płytach pancerza, głównie zeń ześlizgując.
Jeden z mężczyzn widząc pewnie wychodzących zza osłon akolitów już miał łamać strzelbę by ją przeładować, lecz na widok siostry Talii mierzącej weń z boltera rzucił broń i uniósł wysoko ręce, podczas gdy drugi rzucił się do ucieczki dopadając do drewnianych drzwi bocznych, po czym nagle jego głowa eksplodowała, gdy z cienia w głębi kaplicy Gaius pociągnął za spust. Na drewnianą powierzchnię opadło bezwładne ciało obryzgując krwią otoczenie, wzbogacając monotonną szarość marmuru strugami czerwieni.
Agenci Tronu zbliżyli się. Havelock w skupieniu przeszukiwał ciemne zakamarki w poszukiwaniu ekwipunku strażniczego, który mogliby zostawić. Reszta zebrała się wokół ołtarza, siostra talia zmusiła ostatniego z obrońców do klęknięcia trzymając go na muszce, podczas gdy łowca wiedźm oraz pani magistrat skupiali swą uwagę na zwłokach mnicha eklezji jakie ułożono na kamiennej płycie. Z daleka brązowy habit zdawał się być luźnym uniformem, więc sądzili, że strażnicy ułożyli tu poszkodowanego w walce kolegę, lecz z bliska stało się jasne, że ktoś odprawił w tym miejscu krwawą ceremonię. Ciało zbladło, oczy pucułowatego klechdy otwarte szeroko, podobnie jak jego posiniałe usta. Jedną rękę ułożono mu na piersi, pod dłonią księga Imperialnego Kreda. Łowca wyciągnął zza pazuchy szczypce chirurgiczne jakich używał do przesłuchań wraz z asortymentem innych narzędzi i pokaźnej wiedzy o ludzkiej anatomii. Obszedł zwłoki przyglądając się znalezisku po drugiej stronie. Mężczyźnie brakowało ręki, a krew nadal powoli spływała na stosik granatowych piór. Przykucnął i odsłonił krwawiącą ranę ze strzępów materiału.
-Ciekawe... – zaczął szeptem. – Nie widzę by w tkankach zostały choć włókna habitu – upewnił się dobywszy małej podręcznej latarki i dokładnie oświetlił ranę.
-Czysto – wtrącił arbitrator skończywszy obchód – nie zostawili tu nawet voxa.
-Co nam mówi brak włókien? – Zainteresowała się pani magistrat.
Łowca klęczący po drugiej stronie ołtarza uniósł głowę tak, że mogła zobaczyć jego zdecydowanie zaniepokojony wyraz twarzy pod spiętymi w zamyśleniu brwiami.
-Gdyby jego ręka została odcięta rana byłaby równa. Gdyby jego ręka została odrąbana, czy choćby odgryziona, zagłębiające się krawędzie wprowadziłyby w ranę strzępki materiału... Temu biedakowi – powstał klepiąc delikatnie otyłego kapłana po brzuchu – ktoś tą rękę wyrwał...
-Wyrwał? – Jasnowłosa powtórzyła unosząc wysoko brew.
-Owszem. Ciekawi mnie natomiast kto to uczynił, lub raczej, jak... – Znowu obszedł zwłoki. – Nie mamy choćby śladu szarpaniny, nikt go do niczego nie przypiął, po prostu ktoś go chwycił za rękę i szarpnął tak, że się jej pozbył.
Caiden rozłożył ręce chowając przyżądy.
-To się zdaje fizyce przeczyć – dodał cicho Gaius podchodząc i także rzucając zwłokom ponure spojrzenie.
Siostra Talia szturchnęła lufą boltera nos jeńca, samemu przechylając głowę, spojrzenie jej zimnych oczu sprawiło, że mężczyzna zatrząsł się.
-On chce coś wyznać – odezwała się wreszcie zwracając uwagę reszty na strażnika. – Prawda?
Mężczyzna szybko skinął głową, potwierdzając przenikliwe spojrzenie sorority. Powoli wskazał drżącą dłonią na książeczkę złożoną na piersi klechdy – Imperialne Kredo, powszechna księga nabożeństw, przynajmniej to odczytali z okładki.
-Szef – zaczął drżącym błagalnym głosem – kazał nam to przynieść i położyć mu na piersi. Mieliście go tak znaleźć... Nie wiem o co mu chodziło.
-My mieliśmy znaleźć? – pani magistrat wystąpiła o kilka kroków w jego kierunku spoglądając badawczo. Sposób w jaki przedstawił swe zdanie sprawiło, że cała sytuacja zaczęła przypominać pułapkę.
-Yyy... Nie! Znaczy, w ogóle. Was się nie spodziewaliśmy... was konkretnie. Powiedział, połóżcie mu to na piersi, chcę, by te psy go tak znalazły. Dosłownie cytując.
Marrsing odetchnęła widząc, że mówił szczerze. Już miała przeczucie, że Thrungg przewidział przybycie jej we własnej osobie. Caiden w tym czasie podniósł księgę z piersi mnicha i otworzył. Gaius już miał coś rzec, krzyknąć, by ten uważał, gdyż tam mogła być bomba, trucizna, cokolwiek, co po uchyleniu okładki mogłoby zabić interesanta, lecz ten uspokoił go odpowiadając:
-Spokojnie, panie Tharn. Skoro spodziewali się znalezienia przez byle żołdaków protektoratu, to wątpię by Bulagor Thrungg był tak głupi żeby zastawiać złowieszczą pułapkę na byle podrzędnego szturmowca. Co by tym osiągnął?
Łowca zanurzył się w lekturze przyglądając zwykłemu tekstowi jaki można znaleźć w każdej księdze do nabożeństw, twarz skrywał cień ronda wysokiego kapelusza. Zamarł przez chwilę czytając adnotacje poczynione na marginesach i między liniami. Kazania i święte teksty poddano odpowiednim przeróbkom, subtelnym i zmieniającym znaczenie. Apostaci mieli na to piękne określenia: „rzucanie nowego światła” czy „spojrzenie z innej perspektywy”.
Po długich chwilach ciszy przerywanej jedynie odgłosami kanonady i ostrzału w głębi kompleksu łowca uniósł głowę i rzucił siostrze porozumiewawcze spojrzenie. Skinęła mu w odpowiedzi głową, po czym pociągnęła za spust. Ich jeniec rozprysnął się na podłodze i części ściany, gdy bolter wystrzelił. Dała mu szybką śmierć, choć z wyrazu twarzy łowcy wyczytała, że była to śmierć zbyt delikatna.
-Na krew Imperatora! – Warknęła Marrsing mierząc oboje wzrokiem. – Co to ma znaczyć?!
-Panie Valentine... – wtrącił Gaius też najwyraźniej odrobinę zniesmaczony całą sytuacją. – Wszyscy chyba powinniśmy móc mu zadać jakieś pytanie, nim go pan rozkaże sprzątnąć.
-Po ostatnim razie coś sobie uzgodniliśmy – Cynobia patrzyła na łowcę z wyrzutem. – Jak mamy współpracować budując wokół spraw tajemnice? Najpierw zatajasz połowę odprawy wymigując się frazesami, że ta wiedza jest zbyt niebezpieczna, a teraz zabijasz jeńca, którego każdy z nas mógłby przesłuchać?!
Wystrzeliła w jego stronę jak torpeda stukając głośno obcasami po kamiennej posadzce i szturchnęła go zaczepnie w ramię.
-Thrungg jest heretykiem, ale ma wpływowych przyjaciół! Każde zeznanie jest cenne, każda informacja, by siąść im na plecach, otworzyć procesy, rzucić cień na ich sprawunki, rekwirować majątki, przeszukiwać włości! Każdy z nas ma tutaj swoje specjalności, z których chciałby zrobić jak najlepszy użytek, wyobraź sobie, panie Valentine, we wspólnej sprawie...
Nie odpowiadał na zaczepkę przyjmując frustrację kobiety ze spokojem, pozwalając się jej wyładować.
-Panna Marrsing ma rację, łowco – dodał Gaius. – Ze swojej strony mógłbym się dowiedzieć jakie siły rozmieścili w okolicznych korytarzach, kogo możemy się spodziewać, czy mają hasła rozpoznawcze i wywoławcze. Mogłoby to nam ułatwić zadanie.
Caiden i jemu rzucił spojrzenie, spokojne, chłodne, cierpliwe. Kiedy wyrzucili już swoje żale wyprostował nieco swój płaszcz po czym otworzył księgę i wskazał na zapiski. Większość w nich nie miała sensu, lub była na tyle skromna, by nie dało ich się dokładnie odczytać z szybko przewracanych stron. Niemniej jeden wzór zaczynał być jasny, w podobnych miejscach. W symetrycznych odległościach, co z resztą palcem wskazywał łowca wiedźm, znajdowały się wynaturzone litery. Dla niewprawnego oka wyglądały jakby ktoś po prostu nabazgrał brzydko i nieforemnie pomyloną literę alfabetu, ale przewijały się na wielu stronach, przez niemal całe Imperialne Kredo. Litery wydawały się mieć odrobinkę inny odcień, jakby napisane świeższym atramentem, nie tak dawno.
-Nie wtajemniczę was w naturę tych „run”. – Rzekł spokojnie. – Dość powiedzieć, że ja na nieszczęście je znam i potrafię rozszyfrować.
Caiden odłożył księgę na pierś trupa.
-To sztuka spętania, zaś sama księga to przekaźnik. Rozkazano im tu ją przynieść, stać i obserwować, konkretnie to pomieszczenie. Ten kto dysponuje podobnym „odbiornikiem”, widział i słyszał wszystko co tu zostało powiedziane... i dowiedziałby się wiele więcej, gdyby nie moja decyzja – z tymi słowami wskazał na rozstrzelanego jeńca.
-Ta straż... – szepnął gorzko Havelock rozglądając się po kaplicy – to jego system alarmowy?
-Bardzo wyrafinowany system alarmowy – poprawił Caiden. – Jedyny powód, dla którego ich tu zostawił, to by mieli baczenie co też potencjalni żołdacy zrobiliby w kaplicy.
-Może chciał wiedzieć gdzie dalej pójdą? Którymi drzwiami? – Zaproponował Gaius samemu rozglądając się po starych kamiennych ścianach.
-Nie... – syknął łowca ujmując podbródek między palce. – Tu coś jeszcze jest... Thrungg chciał wiedzieć, kiedy to znajdziemy.
-Niemożliwe – wtrącił Skavaldi stając niemal na baczność, wielce dumny ze swej roboty. – Sprawdziłem kaplicę, jest czysto. Może po prostu chciał nas podsłuchać, co planujemy dalej, dowiedzieć się co wiemy o Thrunggu podczas przesłuchania?
Caiden pokiwał głową, po krótkiej chwili namysłu.
-Może macie rację – wzruszył w końcu ramionami. – A tak na marginesie, panno Marrsing, nie poinformowałem was o znalezisku przed jego zabiciem, gdyż chciałem, by nasz podsłuchiwacz nie był świadom tego, że „my wiemy”.
Cynobia odstąpiła o kilka kroków zarzucając sobie strzelbę na ramię. Od ich ostatniego przydziału minęły dwa miesiące, dwa długie miesiące pełne składania raportów, przesłuchań, inwigilacji. Caiden Valentine upodobał sobie uprzykrzyć jej życie i scena, która miała przed chwilą miejsce zdała się upragnioną kroplą potrzebną do przelania czary goryczy. Najpierw odkryła, że łowca wiedźm interesuje się jej rodziną. Po krótkiej, pełnej szacunku rozmowie wytłumaczył jej, że to zainteresowanie zawodowe wynikające z pełnionej roli i przydzielonych obowiązków. Obiecał jej wtedy, że zaprzestanie sprawdzania życiorysu jej brata, jego małżonki i dzieci... Ale po pewnym czasie odkryła, że Valentine nie mówi jej wszystkiego, pomija pewne fakty, gdy ona jest na odprawie, albo celowo podaje jej inną godzinę, by spóźniła się niecałe kilka minut. Reszta drużyny odmawiała podzielić się informacjami, jakie w tym czasie zostały podane, jakby celowo chcąc coś przed nią ukryć. Dwa tygodnie temu, odkryła przez swe kontakty w Adeptus Arbites, że łowca nadal interesuje się jej rodziną, tym razem bardziej dyskretnie. Żadnemu innemu członkowi nie poświęcał tak wiele czasu. Wybuchła wtedy między nimi kłótnia, w zasadzie jednostronna, bowiem łowca nie raczył wytłumaczyć się z niczego. Czuła się jakby była uwiązana na smyczy, nawet mistrz Vaarak prosił ją o cierpliwość mówiąc, że to dla jej własnego dobra, lecz nie uchylając ni rąbka tajemnicy.
W ich komunikatorach zatrzeszczał wreszcie sygnał dostrajanej częstotliwości przerywając niezręczną ciszę. W huku wystrzałów i laserowych wyładowań usłyszeli głos kapitana Scypiona:
-Thrungg zabarykadował się w menażerii! To na zachód od waszej obecnej lokacji. Zwiad powietrzny donosi, że dzieli was od niego jeden długi hol. Nie możemy go przechwycić, jesteśmy chwilowo związani walką na dziedzińcu, lecz jeśli się pospieszycie, moglibyście odciąć mu drogę ucieczki!
-Zrozumiałem – odpowiedział Havelock przykładając palec do słuchawki komunikatora wepchniętej w ucho. – Postaramy się go przechwycić.
Agenci byli co do takich decyzji zgodni, nie można było pozwolić heretykowi ujść cało.


Zapach dymu wypełniał powietrze, prawdopodobnie wystrzały z broni laserowej podpaliły nieliczne, choć obecne, drewniane wykończenia budowli, lub nawet drzewa w ogrodach. Kilka pocisków z zewnątrz roztrzaskało witraż w kaplicy ukazując bitwę toczącą się w sercu posesji. Gąsienicowy transporter przebił się przez mur, a z niego wypadły kolejne oddziały protektoratu, biorąc obrońców w ogień krzyżowy. Wrzaski, huki i liczne wystrzały zmusiły ich do wykrzykiwania zdań chcąc się dalej porozumieć. Rozbłyski i ognie płonące na dziedzińcu rozświetliły kaplicę do stopnia, gdzie latarki stały się zbędne.
Na bocznych drzwiach, spod których odsunęli trupa, widniała płytka z brązu wieszcząca dokąd korytarz za nimi prowadził: Hala Przodków, Menażeria, Kwatery Służby.
Havelock złapał za dużą okrągłą klamkę. Była gorąca, lecz zauważył to zbyt późno przez ogromną karapasową rękawicę. Otworzył drzwi i okrutna fala rozgrzanego powietrza uderzyła wprost w jego twarz. Prawie się przewrócił unosząc wysoko tarczę by zabezpieczyć się przed żarem. Hol przed nimi wyłożony był ozdobnym drewnem... płonącym drewnem. Ciemne deski trawiły płomienie zbierające się pod dachem. Pomarańczowe języki ognia pochłaniały także olbrzymie portrety sięgające od ziemi, aż po sklepienie. Mężczyźni i kobiety w cudnych i pysznych strojach obdarowywały widzów spojrzeniami pełnymi wyniosłości i pogardy. Dziwaczne peruki, egzotyczna broń, wieściła, że oto są przodkowie Bulagora, równie ekscentryczni co ich potomek.
Gaius nasadził na twarz maskę respiracyjną, gdy cała reszta poczęła kasłać. Korytarz zasnuty był dymem, przez który ledwo widzieli wrota na końcu korytarza. Przeszli co szybciej jego część, Cynobia zasłaniała usta rękawem starając się nie wdychać dymu. Oczy zaczęły jej łzawić, lecz nawet przez przymrużone powieki dobrze rozpoznawała twarze na portretach. Malgor Thrungg, tłusty pokurcz o lubieżnym uśmiechu, niegdyś wielki hrabia zasłynął z nielegalnego handlu niewolnikami. Płacili mu krocie, by tresowane ludzkie-bestie występowały na salonach, uzbrojone w noże i pałki, walcząc ze sobą. Szlachta szalała podniecona występami... do czasu gdy okazało się, że Malgor werbował swych „czempionów” spośród weteranów gwardii, których odurzał narkotykami, prał mózgi i zniewalał. Jeden z gości na takim przyjęciu, młody obiecujący pułkownik, który udał się na ucztę w zastępstwo wuja, rozpoznał swego porucznika z dawnej kampanii. Ten niegdyś ocalił pułkownikowi życie i zawiązała się między nimi nić porozumienia i wzajemnego szacunku. Zszokowały go wieści o dezercji tak znamienitego żołnierza. Aż do wspomnianego przyjęcia, wiele lat później, gdy zobaczył przyjaciela w kolczastej obroży, przepełnionego szaleństwem, wypaczonego sterydami, utrzymywał o nim opinię zdrajcy... Trhungg zareagował zbyt szybko, by można było się go czepić. Był sprytny, pozbył się czempiona, przeszukanie jego majątku nie przyniosło rezultatu, a pułkownik okpił się zarzucając mu fałszywe zbrodnie. Miał dowody, ale nie dość ciężkie, by prawnicy Malgora nie mogli sobie z nimi poradzić. Dalej popiersie dumnej i wysokiej Katriny Thrungg. Twarz kobiety była nienaturalnie pociągła i długa, zaś wysokie czoło często stanowiło obiekt żartów. Katrina Thrungg była niezwykle zawistną osobą, co jej prawnuk zdecydowanie odziedziczył. Kochała długo mścić się na swych przeciwnikach, niszcząc ich przyjaciół i znajomych. Jeden baron, który ją obraził, po roku dowiedział się, że jego najlepszy przyjaciel z gildii tekstylnej stracił mnóstwo pieniędzy przez sabotaże fabryk. Zbankrutował i prosił o pomoc. Potem córka barona, która wyszła za bogatego dziedzica kapitana floty handlowej, zwróciła się do ojca z błagalną prośbą o poratowanie biznesu męża, któremu zaraza zdziesiątkowała załogę przez co nie mógł wywiązać się z zamówień. Jej intrygom nie było końca.
Połowa Sibeliusa z chęcią widziałaby sznury owinięte wokół szyi na portretach, a druga połowa pewnie łasiłaby się do nich w poszukiwaniu wpływów i zakazanych podniet.
Wtem usłyszeli płacz i wrzask, łomotanie dłoni o drewniane drzwi. Mniej więcej w połowie korytarza znajdował się schowek, do którego drzwi zastawiono pospiesznie podsuniętą komodą. Wołania kobiety, przerażonej i błagającej o pomoc sprawiły, że zespół zatrzymał się i spojrzał wyczekująco w kierunku łowcy. Ten skinął głową Havelockowi i siostrze Talii, którzy to bezzwłocznie wzięli się za przesuwanie mebla. Za nimi, bliżej kaplicy, opadła zwęglona belka z trzaskiem zagłębiając się w podłogę.
-Szybciej! Nie chcemy się tu spalić! – Ponaglił łowca.
Skavaldi  mocował się z zamkiem dosłownie przez chwilę, po czym oceniwszy, że drzwi otwierają się do wewnątrz pomieszczenia, wyprowadził mocarny kopniak wyrywając je z zawiasów. Wewnątrz zobaczyli oniemiałą i zszokowaną służkę w błękitno-czarnym stroju pokojówki. Młoda szatynka wylądowała na całej masie przewróconych stojaków na ubrania, na których rozwieszono równie wymyślne stroje, co te z obrazów. Ze łzami w oczach dziewczyna poczłapała do arbitratora wczepiając się palcami w jego nagolennicę.
-Błagam! Panie! Sługusy tego szaleńca mnie tu zamknęli bo nie chciałam z wami walczyć! Jaśnie pan powiedział, że obedrze ze skóry każdego, kto nie stanie w jego obronie! Nie pozwólcie mu!
Potężny przedstawiciel prawa spojrzał na nią z góry. Obedrzeć ze skóry? Tak popularnie się groziło, owszem, fraza rzucana na wiatr. Widząc przerażenie w jej oczach, w sekundę pojął, że dziewczyna nie mówi o przenośniach, lecz o faktycznej karze, jaką najprawdopodobniej Bulagor chciał zaaplikować nielojalnym sługom.
-Posesja jest pod oblężeniem sił Protektoratu – odpowiedział uspokajającym, choć i stanowczym głosem. – Przybyliśmy by położyć kres praktykom... twego pana. Schowaj się w kaplicy i tam przeczekaj, wszystko wkrótce się skończy.
Dziewczyna uniosła się szybko na równe nogi ocierając łzy i rozmazane smugi makijażu. Skinęła głową arbitratorowi spoglądając przez jego ramię na resztę zebranych. Normalnie, czułaby strach przed łowcą wiedźm, insygniami inkwizycji, liliami na czarnym pancerzu Adepta Sororitas, oraz białowłosą wojowniczką, która ten pancerz nosiła, ale na ustach dziewczyny zagościł szczery uśmiech ulgi, choć trwał krótką ulotną chwilę.
-Poczekajcie... – Rzekła wydobywając z fartucha duży brązowy klucz i wręczając go Skavaldiemu. – To klucz do menażerii... Zabarykadował się tam ze swoimi bestiami... Jakby na coś czekał. Proszę, powstrzymajcie go!

Pod rozległą kamienną kopułą latało zdenerwowane egzotyczne ptactwo łopocząc barwnymi skrzydełkami, piszcząc, ćwierkając, grożąc sobie szponami. Siadały na kratach wielkich żelaznych klatek jakie zwisały ze sklepienia na ciężkich łańcuchach, by dziobami oczyścić upierzenie, rozejrzeć się za jakimś kąskiem i ponownie wzbić w powietrze. Strop ukryty w gęstym listowiu dzikich pnączy stanowił stół biesiadny dla chmar maleńkich błękitnych ptaszków spijających soki z kielichowatych kwiatów, lub korpulentnych beżowych czerwono-dziobów gustujących raczej w pędrakach pełzających po liściach. Jedno ze skrzydlatych stworzeń, piękny purpurowo-granatowy smukły ptak z czerwonym jerzykiem na główce i z barwnym długim ogonem, zatoczył krąg pod wysokimi i wzmocnionymi oknami menażerii. Chciał się wydostać, łaknął świeżego powietrza, jako, że wyczuł dym wstępujący zza pewnych drzwi. Zatrzepotał skrzydłami i odbił na jedną z wiszących wysoko lian.
Paprocie, bluszcze i krzewy obradzające w ciemno fioletowe jagody porastały niemal całe podłoże okalając równie wielkie klatki, w których potężne bestie pokryte łuskami lub futrem ujadały odgrażając się podlatującemu ptactwu. Spomiędzy zarośli prześwitywały szare płyty chodników wijące się tak, by zapewnić zwiedzającym jak najlepsze widoki. Małe strumyki przelewały się między ozdobnymi skalniakami tropikalnej wegetacji. Zaduch i wilgoć dominowały w powietrzu ustępując co chwilę przejmującemu słodkiemu zapachowi kwiecia. Kilka lamp umieszczonych głęboko pod sklepieniem menażerii dostarczało lekko żółtawego światła.
W samym centrum, na lekkim wzniesieniu, w cieniu rzucanym przez rozłożyste drzewo o poskręcanym konarze i równie nieregularnych gałęziach, stał wysoki smukły mężczyzna. Wymyślny szlachecki strój upstrzony falbankami drogich materiałów, biżuterią, złotem i klejnotami gestykulował żwawo wydając rozkazy, poprawiając co i jakiś czas monokl, albo srebrzystą fryzurę z rzędami mistrzowsko skręconych loków. Szeroka i ciasna kryza opinała się wokół jego szyi sprawiając, że smukła wypudrowana twarz odcinała się od tła ubioru lekkim kontrastem. Jedną dłoń zaciskał na długiej laseczce zwieńczonej obsydianową formą przypominającą topniejącą ludzką twarz rozdartą w agonalnym krzyku. Pomalowane czarnym lakierem paznokcie niemal wrzynały się w kamień.
Jego druga dłoń natomiast... nie przypominała niczego, co jego zebrane, najwierniejsze sługi kiedykolwiek widziały. Cała ręka wychodząca z szerokiego rękawa czarno-złotego rozpiętego surduta zdawała się być nienaturalnie wydłużona. Skóra mieniła się od mieszaniny granatu i błękitu w zależności czy padało nań światło czy nie. Sine palce długie jak pałąki zakończone krwistymi kościanymi szponami groziły zebranym gdy mężczyzna wskazywał kolejno zbrojnych w brązowych uniformach straży.
-Oh! No dalej! Zróbcie coś, wy maso plebejskich durni! Za co ja wam płacę?! – Wydarł się na nich wysokim i rozedrganym głosem.
Po obu stronach mężczyzny siedziały grzecznie dwa kolosalne jaszczuropodobne istoty z wąskimi grzebieniami czerwonego futra przebiegającymi wzdłuż pleców. Długie najeżone zębami paszcze kłapały groźnie gdy pan podnosił głos. Kolce na obrożach bestii dorównywały rozmiarom naturalnym kostnym wypustkom pokrywającym większość ich ciał. Gady groźnie syczały, szczególnie na barczystego draba, który zdał się najbardziej doświadczonym żołnierzem i wystąpił właśnie przed szereg.
-Panie, powinieneś się ewakuować... Robimy co możemy, ale ich jest zbyt wielu.
-Nawet się nie ważcie uciekać! – Pisnął grożąc im szponem. – Macie ich przetrzymać na dziedzińcu dłużej! Rozumiecie? Dłużej! Potrzebuję czasu! Ach... Z kim przyszło mi toczyć taki dyskurs... I tak nie zrozumiecie! Won! Macie powstrzymać tą hołotę, albo...  – nagle twarz mężczyzny się przeobraziła, ze zniewieściałej i wystraszonej stała się pełna nienawiści i goryczy. Wyszczerzył ku nim zęby! Otworzył szeroko oczy, mięśnie całej twarzy napięły się gdy z ust pociekła stróżka śliny. Na skórze wystąpiły sieci małych czarnych żyłek pulsujących dziko i zabarwiających jego cerę niebieskawym odcieniem.
-Albo obedrę was ze skóry! – Wycedził niższym chrapliwym głosem, a cała masa jego podwładnych odstąpiła na krok.
Po sekundzie efekt odpłynął. Na czoło mężczyzny wystąpił perlący się pot. Głośno dyszał chwiejąc się na nogach. Dobył ozdobnej chustki i zaczął osuszać skronie oraz szyję.
-Och... No już, do roboty! No idźcie, idźcie! Akysz, niezguły! – Przepędził ich gestem, a grupka około dwóch tuzinów dobrze uzbrojonych, doborowych wojowników na usługach domu Thrungg pospieszyła do jednego z korytarzy prowadzącego ku głównemu dziedzińcowi.


Bulagor rozejrzał się znudzony po swym małym egzotycznym zoo. W kilku krokach zbliżył się do dwóch zestawionych ze sobą klatek, które łączył krótki korytarzyk. W jednej z nich były dwie przerażone służki. Dziewczęta w wymyślnych strojach pokojówek skuliły się w jednym rogu błagalnie spoglądając na swojego pana, któremu towarzyszyły dwie wierne bestie.
-Jaśnie panie! Będziemy z nimi walczyć, jak tego pragniesz! Proszę, daj nam szansę na poprawę! Przecież...
-Milczeć! – Pisnął na jedną z nich spoglądając do drugiej klatki obok, w której nerwowo stąpał wielki nielot z masywnym dziobem wielkości ludzkiej głowy. Ptaszysko drapało metal niecierpliwie co i rusz skrzecząc i dziobiąc dzielącą klatki przegrodę.
-Za kogo wy mnie macie, durne popychla?! Dać wam broń? Żebyście mogły pobiec w objęcia tych świń z protektoratu?! Ha! Najpierw mnie zabawicie... a jeśli któraś z was wygra. Może i pozwolę jej oddać za mnie życie! Wy niewdzięczne pijawki! Karmiłem was i pozwalałem żyć w otoczeniu lepszych!
Z tymi słowami uniósł laskę i jej krańcem wcisnął jeden z guzików na sąsiedniej klatce.
-Teraz pora nakarmić kogoś o wiele bardziej lojalnego...
Twarz szlachcica rozszerzała się w podłym uśmiechu, gdy menażerię zalały krzyki przerażenia. Obie klatki poczęły drżeć od szarpaniny jaka nimi targała. Krew chlusnęła na twarz mężczyzny plamiąc i jego perfekcyjnie białą kryzę. Śmiał się. Chwyciwszy laskę pod pachę zaczął powoli bić brawo, obserwując masakrę.
Krzyki i krwisty bulgot, jęki i skrzeczenie drapieżnego ptaka zagłuszyły otwarcie drzwi do płonącego korytarza. Chmary stworzonek latających pod sklepieniem ożyły węsząc gorące powietrze i wypełniającą je woń spalenizny. Instynktownie zerwały się do lotu, spanikowane szukały ucieczki. Jaszczurowate ogary obróciły łby wietrząc zapach świeżego mięsa, aż ich zabawiany pan rzucił przelotne spojrzenie.
-Co się stało, moje maleństwa? – spytał kucając obok jednego i gładząc dłonią twarde łuski na pysku bestii.

Drzwi zatrzasnęły się z głośnym łoskotem gdy ostatnia z osób przeszła przez próg. Havelock Skavaldi jak i siostra Talia stanęli przed resztą tworząc ochronną ścianę gotową do odparcia ataku. W centrum grupy stała Cynobia z rewolwerem w dłoni, uniosła wysoko głowę spoglądając w kierunku Thrungga. Ten powstał szczerze zdziwiony ich przybyciem. Nie był przestraszony, lecz raczej zaniepokojony. Spojrzał nerwowo na ozdobny kieszonkowy chronometr i przeklął cicho pod nosem.
-Bulagorze Thrunggu, poddaj się. Pewnie się domyślasz, że opór dobrze się nie skończy, ale mniej bolesny będzie twój koniec gdy pójdziesz po dobroci, niż gdybyś miał się stawiać i przejść wszelkie możliwe testy na obecność spaczenia w twym organizmie.
-Marrsing? – Mężczyzna spojrzał na nią powoli kładąc dłoń na obroży jednej z bestii i uruchamiając pewien zamontowany w niej mechanizm. – Cóż za niespodzianka! Reprezentant prawa, służebną dziewką inkwizycji – zachichotał mierząc ją wzrokiem pełnym wzgardy. Zdecydowanie miło będzie obejrzeć waszą zgubę... męczenie bezbronnych zaczyna być nudne... – z tymi słowami wytarł palcem policzek zbierając odrobinę krwi, po czym zlizał ją z opuszka.
Zdawał się być zniecierpliwiony, co jakiś czas rzucał spojrzenie ku jednej ze ścian, jakby oczekiwał, że coś się na niej pojawi. Pani magistrat westchnęła ciężko i z politowaniem.
-Grasz na zwłokę, Thrungg, widać to jak na dłoni... Poza tym, nie wiem czy ktoś cię o tym uświadomił, lecz bycie ekscentrycznym histerykiem nie czyni z ciebie dobrego aktora.
Twarz Bulagora jakby zastygła. Cmoknął rozczarowany, że kobieta nie odpowiedziała na zaczepkę i nie rozgniewała się, choć tak bardzo tego pragnął. Pogładził drugą bestię po grzbiecie, gdy agenci inkwizycji zbliżali się do niego.
-I co? Mam niby liczyć na waszą sprawiedliwość? Łaskę? Powinniście zmienić metody. Jesteście tak znani ze swego daru współczucia, że każdy przy zdrowych zmysłach wolałby zginąć w walce, lub strzelić sobie w łeb! Ha! Nonsens... Mam wielkie plany co do mojej przyszłości, panno Marrsing i nie zamierzam tej przyszłości poddać bez walki. Och nie... – Wyszczebiotał wysokim głosikiem z dość zalotnym tonem, po czym znów nerwowo spojrzał w kierunku jednej ze ścian.
-Czekasz na pomoc? – Wznowiła uśmiechając się gorzko. – Nie przybędzie, twoja posiadłość jest otoczona. Jeśli ktokolwiek zaraz tu wpadnie, to oddziały Protektoratu. Pomyśl tylko, obezwładnią cię, pochwycą, będziesz ciągany po pustych szarych celach, będziesz spał na stalowej pryczy i przez kilka miesięcy, może i do roku, spożywał ohydną brunatną papkę, będziesz przesłuchiwany i wyciskany ze wszystkich możliwych informacji, a na koniec trafisz do nas, na zupełnie nową przygodę.
-Pośmiałbym się z wami... No, może raczej z was, ale niestety czas mnie nagli, droga panno, drodzy państwo... Wybaczcie, że nie doczekam cudownych chwil, w których me pupile zaucztują na waszych ciałach, ale bardzo mi spieszno.
Twarz Bulagora Thrungga znów się dziko wykrzywiła w najbardziej oszalałym i krwiożerczym grymasie jaki akolici inkwizycji dotąd widzieli. Obnażył długie białe zęby, mięśnie ściągnęły się pod ogromną presją, na twarz wystąpiła plątanina czarnych żyłek
-Wyrwijcie im serca! – Warknął groźnie po czym ogary ruszyły, lecz wraz z nimi spod sklepienia opadła masa ptaszysk mierzących w twarze akolitów szponami!
Zasłonili twarze próbując się odpędzić przed atakiem! Siostra Talia celowała do Thrungga, lecz ich misją było go pojmać, więc czekała na rozkaz. Gdy wrzasnął już miała pociągnąć za spust, lecz wtedy uciekł w pierzastej zawierusze poruszając się z nienaturalną prędkością! Zakryła twarz rękawicą czując uderzenia małych ciał, stuknięcia dziobów. Machnęła na oślep dłonią zaciskając pięść i zgniatając pięknego egzotycznego błękitnego ptaka o krótkim czerwonym jeżyku na główce.
Havelock wrzasnął coś do Cynobii, lecz przez hałas mogła się tylko domyślać o co mu chodziło. Zasłonił się tarczą przed nadlatującą nawałnicą skrzydeł i szponów, gdy nagle coś ciężkiego uderzyło w jego tarcze dosłownie przewracając go na plecy!
Łowca wiedźm odganiał ptactwo wymachując mieczem i co jakiś czas przecinając kilka drapieżnych istot, lecz było ich zbyt wiele. Widząc jak arbitratora do ziemi przygniotła ogromna zębata bestia wystrzelił w nią trzymanym w lewej dłoni pistoletem. Pocisk ledwie zadrasnął mięsiste zwierze.
Magistrat sama odganiała się przed ptactwem, po czym przebłysk intuicji pozwolił rozszyfrować co też Havelock mógł mieć na myśli. Szybko podbiegła do drzwi za swymi plecami i mocnym szarpnięciem otwarła je na oścież. Żar i chmura dymu jaka wlała się do wnętrza z płonącego holu uderzyły w ptactwo. Skrzydlate szkodniki szybko się rozproszyły panikując i wyrywając się z transu. Pierwotny instynkt wziął górę i zaczęły szukać drogi ucieczki z budynku, byle jak najdalej od ognia.
-Świetna robota! – Pochwalił Valentine, szybko zakrywając usta i znów pokasłując.
Gaius znikł pod ścianą, próbując wniknąć w listowie i wtedy dostrzegł jak ogromna bestia wspina się na pustą żelazną klatkę tuż obok siostry Talii, która wzięła na cel swego boltera drugiego stwora, co właśnie przygniatał do ziemi arbitratora. Wymierzył w tamtą stronę, lecz wtedy potwór zeskoczył na plecy białowłosej wojowniczki i z impetem przewrócił ją tocząc się po ściółce, miażdżąc paprocie i krzewy, w śmiertelnym uścisku.
Skavaldi zaparł się kolanem i siłując z ponad dwustukilowym stworem podbił tarczę tak, że istota spadła za nim. Drapieżnik szybko odzyskał równowagę i spróbował wykonać skok na kolejną najbliższą ofiarę. Zabójca obrał stwora w mgnieniu oka na cel jakby ręce i karabin zespoliły się z jego okiem. Tłumik nomada pochłonął dźwięk i błysk, ugodził stwora, gdy ten był w locie w kierunku zaskoczonej Cynobii, rozdziawiając szeroko najeżone zębami szczęki i rozczapierzając pazury. Trafił bydlę w przednią łapę! Krwawy obłok po przejściu potężnego pocisku podążył za strzępami rozszarpanego mięsa. Cios zachwiał istotą na tyle, by magistrat mogła uskoczyć! Stwór ślizgiem wpadł do płonącego korytarza, w którym szalała pożoga. Jego ciało smagane płomieniami zaczęło skwierczeć, futrzastą grzywę pochłonął ogień. Bestia wierzgała próbując powstać, lecz przez zmasakrowaną łapę ciągle lądowała na ziemi.
Drugie monstrum uczepione pancernego plecaka dostarczającego energii do zbroi wspomaganej sorority kłapało szczękami tuż nad jej głową, chwytając co najwyżej kilka kępek białych włosów, gdy wojowniczka przechylała się z lewa do prawa. Olbrzymie pazury zostawiały rysy na ceramitowej powłoce jej naramiennika, rękawicy oraz płycie okrywającej udo. Siostra wzięła potężny zamach i gruchnęła łokciem w bok stwora będąc pewną, że usłyszała trzask łamanych żeber. Przewróciła się na plecy wraz z bestią, przygniatając ją do ziemi. Od pasa odczepiła bojowy nóż i wbiła na oślep w podbrzusze gada zwalniając uścisk.
Zrywając się na nogi przeszła do krótkiego sprintu. Poderwała z ziemi bolter i obracając w miejscu wymierzyła w drapieżnika, który już szykował się do kolejnego ataku. Broń zagrzmiała plując ogniem. Jeden pocisk ugodził w grzbiet stwora wyrywając kawał mięsa. Istota napędzana żądzą krwi zdawała się nie czuć bólu i kontynuowała szarżę. W mgnieniu oka wczepiła kły w czarną nagolenicę. Kobieta poczuła ból w okolicach kostki!
Caiden Valentine zjawił się u boku swej towarzyszki wbijając w bok stwora srebrzyste ostrze miecza. Ostrze ledwo przeszło przez grube łuski, lecz cios starczył by rozciąć kilka żył, z których obficie trysnęła krew.
Stwór ryknął i puszczając chwyconą ofiarę, skierował się na mężczyznę w granatowym płaszczu. Monstrum rzuciło się na niego wściekle chwytając w zęby miecz i wyrywając go z rąk łowcy! Ponownie paszcza się rozwarła, długi jęzor wił się niczym wąż. Łowca nie miał się jak bronić, miast tego wycelował w pysk pistolet i pociągnął za spust. Za późno, gdyż w mgnieniu oka istota, choć słabnąca, wystrzeliła prostując tylne łapy i uderzyła go łbem wprost w pierś. Łowca przewrócił się na plecy! Potwór przygniótł go łapami, kapelusz odtoczył się po chodniczku lądując nieopodal małej klatki. Spojrzał w paszcz śmierci próbując złapać za jakiś przedmiot, dobyć noża, lecz łapska przyciskały jego ramiona do ziemi.
Wtem nadbiegł Skavaldi. Potężny arbitrator odrzucił tarczę, złapał oburącz błyszczący od energii buzdygan i wrzeszcząc w szarży dokonał wymachu tak potężnego, że nawet w zawierusze skrzeczącego ptactwa, trzaskaniu ognia, usłyszeli jak powietrze wyje wokół broni! Łowca spoglądał w paszczę, gdy nagle, po zwieńczonym wymachu, nad jego twarzą został tylko krwawy ochłap i zwisająca zeń dolna szczęka. Cios dosłownie urwał kawał łba bestii, jaki poleciał wgłąb menażerii ciągnąc za sobą smugę krwi.
Łowca zwalił z siebie cielsko i z razu począł rękawem wycierać twarz z resztek drapieżnika, powstając na równe nogi i rzucając arbitratorowi wdzięczne spojrzenie. Siostra lekko utykała oglądając  ranę. Kły zagłębiły się w wąskie szczeliny między płytami pancerza. Obrażenia nie były poważne, nie mniej, bolesne.

Bulagor Thrungg klęczał przed nakreślonym w ziemi kręgiem. Nerwowo spoglądał przez ramię przysłuchując się walce. Drżącymi dłońmi odkręcił główkę laseczki i począł wysypywać czarny proszek w niektóre z nakreślonych run.
-No dalej! Gdzie jesteś?! – Pytał przez zaciśnięte zęby spoglądając co i rusz na ścianę przed sobą. – Obiecałeś... Obiecałeś!
Nakreślał nowe symbole, powiększał krąg o coraz dziwniejsze znaki. Ściana jednak ani drgnęła, nic się na niej nie zmieniło, nic nie zabłyszczało, nic nie objawiło.
-Przecież się umawialiśmy... – wyszeptał coraz bardziej przerażony.
-Thrungg! – Krzyknął ktoś za jego plecami.
Szlachcic obrócił się i w wzbierającym gniewnie wymierzył potworną dłonią w kierunku kilku drzew i zarośli posyłając serię kościanych wypustek jakie wystrzeliły z jego ręki. Kościane ostrza zagłębiły się w korę drzewa wyrywając zeń masę drzazg. Za nim nikogo nie było, lub sprytnie się kryli. Bulagor był sam przeciwko piątce agentów inkwizycji, jego szansa na ucieczkę właśnie zanikła, gdy tylko spojrzał znów na symbole i ścianę, na której brakowało upragnionej odezwy.
-Nie weźmiecie mnie żywcem! – Napuszczona czarnymi żyłami twarz Bulagora, który poniesiony gniewem cedził słowa przez zęby tocząc z ust ślinę, wykrzywiła się w potwornym skurczu.
Przepełniony był dziką furią, poruszał się nienaturalnie szybko, jakby wstąpiła weń nowa siła! Przemierzał dziesiątki metrów w ułamek sekundy! Obok niego świsnął pocisk wystrzelony z wyciszonego karabinu schowanego w zaroślach zabójcy. Gaius na chwilę zamarł w bezruchu samemu nie wierząc, że nie trafił celu!
Siostra Talia, Havelock Skavaldi, Cynobia Marrsing i Caiden Valentain stali w linii gotowi na jego nadejście. Byli gotowi na Bulagora błagającego o litość, ale nie na to...
Pędzony szaleństwem wyskoczył przed siebie lądując tuż przed Havelockiem i wykonując zamach pazurami wynaturzonej dłoni! Arbitrator zasłonił się tarczą i nagle spostrzegł, jak tuż przed jego twarzą przechodzą szpony rozcinające kolosalną płytę! Tarcza, tuż nad ręką, rozpadła się na posiekane kawałki ku wielkiemu zaskoczeniu mężczyzny. Siostra Talia zaskoczona jak szybko się poruszał i skrócił dystans, postanowiła dobyć siłowy miecz. Ostrze od razu zmierzyło w stronę nadnaturalnie zwinnego ciała szlachcica, lecz ten uchylił się jakby przewidział cios sorority. Jego grzbiet i kończyny wyginały się jakby potracił w nich kości, takie przynajmniej wrażenie zostawił u obserwatorów. Wciągnęli go jednak w pułapkę, zamykając wokół szlachcica czworobok. Cynobia z Caidenem cięli mieczami w jego plecy zostawiając zaledwie draśnięcia.
-Przeklęty heretyk! – Warknął Skavaldi zamachując się buzdyganem. Trafił Thrungga w tors tak mocno, że aż nim targnęło! Ładunek energii przeszedł z broni na cel arbitratora, jednakże oszalały szlachcic wytrzymał jej napór.
Bulagor ciął ponownie, wściekle i nienawistnie. Pazury przepaliły się przez skwierczący karapasowy napierśnik zostawiając ranę w piersi arbitratora. Skavaldi odstąpił o krok zasłaniając dłonią dziurę w pancerzu. Zgiął się prawie w pół, przejęty rozlewającym się bólem.
Siostra Talia mierząc w pierś Bulagora pchnęła mocno przeszywając go opalizującym sztychem. Cios był na tyle silny, że furia Thrungga w kilka chwil wygasła. Czarne żyłki powoli odpłynęły z siniejącej wypudrowanej cery, gdy ten spojrzał na wojowniczkę wielkimi oczyma. Rozdziawił wargi z których popłynęła stróżka krwi. Powoli opuścił wzrok na ostrze zatopione po rękojeść w jego torsie. Talia wyszarpnęła je pozwalając krwi obryzgać szary chodnik menażerii. Łzy napłynęły do oczu Bulagora gdy rozejrzał się po otaczających go postaciach, chwiał się na nogach, z trudem łapał dech. Po jego spojrzeniu mogli ocenić, że czuł się zagubiony, zdezorientowany.
-Nie powinno mnie tu być... Dlaczego tu jestem? – Spytał cichnącym głosem po czym padł na ziemię, a jego ciałem poczęły targać konwulsje. Mięśnie naprężały się tak szybko i gwałtownie, że uszu agentów doszły trzaski łamanych kości. Czarna maź wylewała się ze wszystkich ran szlachcica, toczyła się z jego ust, uszu, ciekła z kącików oczu.
Potworne ramię ześliznęło się z ręki Bulagora odsłaniając jego naturalną różowawą skórę. Demoniczne łapsko wyglądało jak wydrążony pniak, jak luźna rękawica w którą kolejna ofiara mogła wsunąć swą dłoń i złączyć się z abominacją.
Srebrnowłosa pani magistrat przyklęknęła obok kolegi arbitratora, który nadal łapał się za ranę na piersi.
-Wszystko w porządku? – Spytała siedzącego Havelocka. – Pomóż mi ściągnąć tą płytę zanim się wykrwawisz.
Mężczyzna nie oponował i dał się opatrzyć.
-Dziękuję... – rzekł, lecz miast spojrzeć jej w oczy wlepiał spojrzenie w niemą pustkę.

***

Wojska Protektoratu przeprowadziły istną czystkę. Niewielu ze strażników Thrungga zdołało przeżyć drugą falę natarcia. Oddziały kapitana Scypiona związały obrońców wywabiając ich na odkryte pozycje, podczas gdy kolejny desant wziął ich z zaskoczenia. Niektórzy poddali się i dali aresztować. Medycy nieśli pomoc rannym w strzelaninie i pożarze. Kaltos przybył z oddziałem serwitorów i sług oddanych Ordo Hereticus do zabezpieczania znalezisk oraz przesłuchiwania ocalałych. Havelock wylądował na noszach pod czujnym zmechanizowanym okiem doktora Killena – sędziwego posępnego mężczyzny w złowieszczym czarnym skórzanym kitlu, który przypominał raczej oprawcę powołanego do eksperymentowania na ludzkich organach, niż faktycznego medyka. Było w tym i odrobinę prawdy, doktor Killen zaiste pracował przy sekcjach istot obcych, miał jednocześnie wielkie obeznanie w leczeniu ran wywołanych nienaturalnymi sposobami, opiekowanie się pacjentami było dlań nudną rutyną. Majątek Thrungga zabezpieczono kordonem zbrojnych. Jeden z prawników spróbował interweniować zjawiając się u bram i wzywając, że doszło do jawnego gwałtu na szlacheckich przywilejach jego klienta. Wezwano pannę Marrsing, która nie dość, że grzecznie wytłumaczyła o co chodzi w całej interwencji, nie omieszkała wylegitymować się w taki sposób, by truchlejący w oczach adwokat mógł nacieszyć wzrok symbolami wskazującymi na przynależność do Ordo Hereticus.
Przez dłuższy czas nie mogli odnaleźć muzeum, o którym mowa była na odprawie. Przeszukiwali przede wszystkim komnaty w samym dworze, lecz poza obeznaniem się z nudnymi pokojami służby i odkryciem ciekawych upodobań erotycznych Thrungga, nie znaleźli niczego co mogłoby się przydać w śledztwie. Fakt, że większość pism w biblioteczce Bulagora zaliczała się do dzieł zakazanych, ale były to raczej pisma obraźliwe, pełne wulgaryzmów, nauk do których należy się sankcjonowany dostęp i treści mogących co najwyżej gorszyć bogobojnych obywateli Imperium. Nic na tyle groźnego, by nie mogły się tym zająć niższe organy porządkowe. Interwencja Świętej Inkwizycji była zarezerwowana na o wiele groźniejsze przykłady herezji.
Gdy wrócili do punktu w którym wszystko się zaczęło – kaplicy z zabitym kapłanem złożonym na ołtarzu, jedna rzecz nie pasowała Cynobii na tyle, że zwróciła wszystkim uwagę.
Uklękła przy stercie piór na którą wciąż skapywała krew z sinego i zimnego ciała. Łowca wiedźm przyglądał się jej z kilku kroków nie przerywając. Gaius ściągnął maskę i mógł wreszcie odetchnąć w miarę naturalnym powietrzem. Zarzucił karabin na ramię i stanął sobie w koncie dobywając papierosa i wbijając go w zęby.
-Panno Marrsing, tutaj już szukaliśmy... – czarnowłosy rzekł cicho drapiąc się po bródce. Starał się być grzeczny, co tylko bardziej ją irytowało.
-Nie tutaj – wskazała gestem dłoni na kupkę piórek.
-Oczywiście, to miejsce odprawienia rytuału. Czegóż tu szukać?
Pani magistrat rzuciła mu przez ramie nieudawany uśmiech pełen szczerego triumfu.
-Kiedy pierwszy raz znaleźliśmy naszego braciszka, krwawił obficie – rzekła spoglądając na ranę po wyrwanej dłoni, której mężczyzna w płaszczu i wysokim kapeluszu przyglądał się jeszcze godzinę temu. – Krew nadal cieknie, owszem, o wiele słabiej, w zasadzie skapuje kroplami. Ale skoro spływała przez ostatnią godzinę, czyż nie wydaje się dziwne, by kilka litrów zostało wchłonięte przez te kilka piórek?
Valentine ściągnął groźnie brwi, ujął podbródek między palce. Miała rację i wiedział dokąd zmierzała. Przeklął się na samą myśl, że też nie wpadł na tak oczywisty wniosek. Zbliżył się i kucnął obok niej.
-Powstałaby tu wielka kałuża – kontynuowała. – Chyba, że krew...
-Gdzieś spływa... – dokończył.
Nagle perspektywa znalezienia muzeum stała się ważniejsza niż zebranie dowodów i zbadanie rytuału. Starł pióra wraz z krwią ku wielkiemu zaskoczeniu klęczącej obok koleżanki. Poznała łowcę jako strasznego formalistę, który żadnemu detalowi nie przepuści. Zbierał każdą śrubkę z miejsca zbrodni, każdy kamyczek przebadałby pod mikroskopem na obecność spaczenia. I nagle rozrzucił ślady po heretyckim rytuale? Nie trzeba było geniusza by wykoncypować, że cokolwiek polecono mu znaleźć w rzeczonym Muzeum Apostazy miało znaczenie większe niż dotychczasowa praca.
W oczach Caidena coś błyszczało gdy drżącymi dłońmi wodził po podłodze.
-Masz rację, panno Marrsing, tu musi coś być. – Jego oczom nie ukazało się nic specjalnego, ale nie poddawał się. Kamienna posadzka złożona z równych kwadratowych płyt była jednolita i dobrze dopasowana. Rozmazana krew utrudniała jedynie znalezienie szczeliny. Wyciągnął z kieszeni płaszcza piersiówkę, i polał czystą wodą miejsce w której zbierała się krew. Woda rozlewała się mniej więcej równo, ale im więcej jej wylewał, tym więcej spływało w kierunku ołtarza. Wtedy to dostrzegł. Ciecz znikła w szczelinie, zaraz przy samym bloku ołtarza.
-Łom... Albo coś cienkiego, szybko! – Polecił.
Gaius rozejrzał się za jakimś długim prętem metalu, Kaltos, który dołączył do grupy i opisywał wszystkie dostrzeżone niuanse zbladł widząc, jak łowca, u którego przecież terminował z naukami, rozwala dowody jakie właśnie opisywał.
Siostra Talia zaoferowała swój nóż. W innym przypadku, nóż okazałby się niedostatecznym narzędziem, ale w przypadku noża bojowego sorority, dopasowanego do użycia wraz z pancerzem wspomaganym, nie było wątpliwości, że jest bardziej trwały niż miecze reszty drużyny. Miał nawet podobne rozmiary. Talia wbiła ostrze w szczelinę i na instrukcję Caidena spróbowała poluzować płytę. Wystarczyło, że lekko szarpnęła, a nagle ukryty w podłodze mechanizm odsunął kilka płyt podłogi odkrywając schody prowadzące do podziemnego korytarza. Krew zabarwiła je czerwienią zbierając się w pokaźną kałużę na samym dole.
Zeszli po schodach uważając na śliskie powierzchnie i powoli podeszli do szerokich wrót ozdobionych złotymi rodowymi symbolami. Łowca wyciągnął dłoń i nagle zautomatyzowany system wyczuwając jego prezencję otworzył przed nim wejście do przestrzennej komnaty.
Z charakterystycznym dźwiękiem napływu energii rozbłysły pionowe lampy wprawione w kolumny ze szczerego złota. Otoczeni oszklonymi gablotami nie mogli oderwać oczu od niektórych eksponatów. Stali w istnej galerii przedmiotów, z których każde mogło skazać Thrungga na śmierć. W jednym ze słojów znajdowało się ośmiokomorowe serce wielkości ludzkiej głowy, wciąż lekko pulsujące. Obite w skórę księgi straszyły z półek. Jeden z eksponatów przypominał miecz lecz bardzo oryginalnego formatu. Długi, smukły, lekko zakrzywiony, o eleganckich łukach sprawił, że siostra Talia wspomniała swe dawne konfrontacje z Eldarami.
Na kolejnej wystawie spoczywał pewien pistolet boltowy. Z tabliczki odczytali, że była to broń należąca niegdyś do niesławnego komisarza Gilda, który podczas masakry w mieście Lugg własnoręcznie rozstrzelał blisko dwustu podkomendnych. Legenda głosiła, że ambitny komisarz chciał wziąć miasto pierwszy przed swym rywalem ze sztabu i tym samym zabłysnąć w oczach przełożonych. Zagroził, że zabije każdego, kto odmówi samobójczej operacji zdobycia centrum miasta. Nikt nie odmówił... Rozstrzelał ich gdyż, mimo starań i wielkich strat, nie zdobyli miasta dość szybko.
Na wielu przedmiotach ciążyło piętno historii, sprawiając, że stanowiły bezcenne składniki możliwe do wykorzystania w ceremoniach jakim Inkwizycja starała się od wieków zapobiegać. Przeszli całą komnatę patrząc na artefakty zadziwiające kuszącym pięknem, tudzież wzbudzające odrazę. Na końcu owalnego pomieszczenia stało ozdobne biurko zasłane notatkami, a zaraz obok niego, na honorowym miejscu, w pysznie skrzącej się złotem gablocie leżała jedna księga – ogromna, obita w płyty czarnego żelaza. Na jej widok łowca wiedźm rozchylił delikatnie usta podchodząc i kładąc dłonie na szkle dzielącym go od almanachu.
-Liber Ex Mentis – szepnął. – Tego się obawiałem.
-Łowco? – Siostra Talia stanęła u jego boku spoglądając na plugawą księgę z wyczuwalnym obrzydzeniem. – Znaleźliśmy ją, zostanie zabezpieczona, a mimo wszystko widzę, że jesteś bardziej zaniepokojony niż przed odprawą.
-Owszem. Nie jestem zaniepokojony losami Liber Ex Mentis, ale tym, że wraz z mistrzem Vaarakiem mieliśmy pewność, że jest w posiadaniu kogoś innego... Kogoś bardzo ważnego.
Z tymi słowami odwrócił się do reszty zebranych i splótł ramiona w zamyśleniu.
-Od tygodnia milczałem w pewnych sprawach, by was nie niepokoić domysłami, które wprowadziłyby więcej zamętu, niż dałyby odpowiedzi. Niemniej teraz mogę streścić coś co zaprzątało myśli moje, oraz mistrza Vaaraka... Osoba, którą podejrzewaliśmy o posiadanie tej księgi jest zbyt rozsądna, by się jej od tak pozbyć, chyba, że przestała jej być potrzebna.
Cynobia słuchała uważnie zwracając uwagę, że nadal nie wyjawił żadnych imion. Uniosła dłoń przerywając.
-Wybacz, ale skąd wiemy, że to oryginał? – W gruncie rzeczy zadała dobre pytanie.
Łowca rzucił jej bardzo zimne i zdecydowane spojrzenie, sygnalizując, że w tym co mówi nie ma ni krzty humoru, bowiem nie jest mu do śmiechu.
-Zapewniam cię, Cynobio... – zwrócił się do niej po imieniu, co stanowiło kolejną nowość. – To jest oryginał... Kaltos!
Pucułowaty chłopak natychmiast podbiegł, kłaniając się posłusznie.
-Tak, panie?
-Natychmiast skontaktuj się z mistrzem, przekaż mu, że tom został znaleziony, ale jest bezpański... Zrozumiałeś?
-Tak, panie. Tom znaleziony, ale jest bezpański, rozumiem.
-Zatem się pospiesz.

***

-Wzywałeś, Caidenie?
Siostra Talia wstąpiła do cichej komnaty. Miała na sobie mnisze odzienie, proste luźne szaty. Czarny habit w pełni maskował silną sylwetkę sprawiając, że kobieta wyglądała skromnie i spokojnie.
Komnata łowcy w budynku Trikornu – pałacu złożonego z trzech czarnych wież na północnych rubieżach ula Sibellus – była pozbawiona okien, osadzona głęboko wewnątrz, nieopodal bibliotek do których zaufany akolita mistrza Vaaraka wolał mieć ułatwiony dostęp.  Pod jedną ze ścian posłane łóżko, na pierwszy rzut oka, mogło wskazywać, że mężczyzna dobrze dbał o swoją kwaterę, ale rozejrzawszy się po nieładzie panującym na biurku zasłanym naręczami zwojów, pism, ksiąg, stoliku, gdzie na małym talerzyku schła nadgryziona kromka chleba w towarzystwie obszernych tomisk, krzesłach gdzie oprócz bezładnie rzuconego płaszcza także spoczywały stare teksty, można było wywnioskować, że właściciel łóżka ledwo z niego korzysta częściej zasypiając na drewnianym krześle za biurkiem. Stłumionego światła dostarczała mu samotna lampa wisząca pod sklepieniem, zmuszając do rozpalenia kilku świec, które działały znacznie bardziej kojąco niż rażące oczy żarówki. Siedział w swoim zwyczajowym miejscu przyglądając się zapiskom Thrungga, które znaleźli w jego elektronicznym notatniku. Studiował je uważnie, co i rusz spoglądając na jakiś dokument leżący obok i porównując znalezione frazy.
Gdy sororita zawitała przywitał ją uśmiechem i z szacunkiem wskazał na krzesło przed biurkiem.
-Owszem, dziękuję za przybycie, siostro. Potrzebuję twojej pomocy.
Kobieta zajęła wskazane miejsce, emanowała spokojem i skromnością, zupełnie nie podobna do siebie w pancerzu wspomaganym.
-Śmierć Thrungga nie rozwiązuje naszych problemów. On był nabywcą drogich i dziwnych rzeczy, niekiedy niebezpiecznych, magazynierem w samym sercu sektora... I wpadł, więc dość lichy z niego agent. Co mnie zdecydowanie bardziej martwi, to ludzie, którzy mu tych rzeczy dostarczali. Musieli wiedzieć jak te rzeczy znaleźć i przemycić tuż pod naszym nosem.
-Znalazłeś jakiś ślad?
-Tak, w swoich zapiskach Thrungg wspomina o kilku osobach, ale szukanie ich w galaktyce bez jakiś konkretnych namiarów to szukanie konkretnej igły w stogu igieł... – Podał jej płytę elektronicznego notesu, na którego ekranie widniały zapiski z dziennika. – Chodzi o miejsce, które tam wspomniał.


-Świątynia ze złota o sercu z węgla... – Przeczytała cicho unosząc spojrzenie z powrotem w stronę łowcy. – To Barsapine. Ozłocona Katedra na Barsapine.
-Też tak myślałem – dodał łowca ciężko wzdychając. – Chciałem się upewnić.
-Czego Thrungg mógł chcieć od katedry na Barsapine? Nie wyobrażam sobie, by poza złotymi ścianami, reprezentowała cokolwiek wartościowego dla tak bezbożnego człowieka.
-Z zapisków Thrungga wynika – mężczyzna dodał chwytając za kielich z winem – że katedra objawiła mu się w wizji. Wizji zesłanej przez wielką jaźń w warpie. Nie możemy tego zignorować. Poza tym, Ozłocona Katedra to miejsce święte, wymarzone dla całej gamy desekracyjnych rytuałów.
-Ale my to dobrze wiemy, Caidenie – rzekła siostra Talia ucinając wywód i spoglądając mu głęboko w oczy. – Nie wezwałeś mnie tu tylko po to by się upewnić, że to świątynia na Barsapine, prawda?
Łowca ucichł na chwilę opuszczając spojrzenie na kilka dokumentów rozrzuconych po biurku.
-To prawda, siostro. – Westchnął, zbierając papiery w ładny uporządkowany stosik. – Chciałem cię poprosić o przysługę – rzekł wręczając jej pisma.
Talia przeczytawszy kilka pierwszych linijek znów przeszyła go wzrokiem pełnym opanowania i nieoczekiwanego ciepła.
-To w sprawie magistrat Marrsing – oceniła. – Caidenie, nie chciałam tego mówić przy wszystkich, podważanie autorytetów jest w złym guście, szczególnie podczas zadania, ale twoje zainteresowanie Cynobią zaczyna i mnie niepokoić.
-Proszę, siostro... Nim wydasz werdykt, przeczytaj te pisma i porozmawiaj w moim imieniu z siostrą kanoniczką.