MOTYW MUZYCZNY
Przystanie Melvaunt wyłoniły się z mgły. Wieczorem,
nad Księżycowym Morzem, szczególnie u północnego wybrzeża, mleczna powłoka była
tak gęsta u samej powierzchni, że ledwo widzieli wodę. Gdyby nie jej ciągły
cichy plusk pewnie w ogóle by o niej zapomnieli. Sam zaś statek przez to zdawał
się stać w miejscu, podczas gdy obiekty wyrastające w oddali jakby sunęły przez
cichą mglistą pustkę. Barkentyna jakby się ożywiła, stary kapitan stojący za
sterem uśmiechnął się obnażając wybrakowane uzębienie, zaś jego ludzie, dotąd z
nudy chlejący tani grog, wstali i zadowoleni poczęli wskazywać sobie światła
latarni zdobiących przystanie kupieckiego miasta.
Czarnowłosy młody mag dobrze zadbał o to, by nie
ujawnić swej tożsamości, ale za razem sprawił, że załoga czuła doń respekt.
Teraz siedział na dziobie starej krypy i kreślił coś rysikiem na papierowym
arkuszu konsultując obserwacje z mosiężnymi przyrządami. Dla marynarzy te
wielkie cyrkle z poprzeczkami i tubusami, dyski na których wyryto przeróżne
matematyczne wzory, to wszystko wyglądało jak narzędzia wróżbiarskie. Bali się
do niego podchodzić, gdyż chłopak w karmazynowej kamizeli miał przy sobie dość
spory zapas mikstur i to w tak cudacznych barwach, że nawet nie próbowali
pytać, dobrze pamiętając przypowieść kapitana o rzecznych wężach, które przez
pstrokatość łusek dawały znać obserwatorom jak bardzo są jadowite. W końcu i
twarzą nie wyglądał na byle głąba jak wskazywać mógł wiek, zarówno zachowaniem,
postawą i leksykonem zdecydowanie wyprzedzał swych rówieśników, a nawet i
starszych, co załoga Tęgiej Baśki poczytywała sobie jako obrazę, w końcu
młodzian sprawiał, że czuli się przy nim jak idioci, nawet gdy rozmowy toczyły
się w dziedzinach ich ekspertyz.
Siwowłosy woj wyszedł spod pokładu wycierając mokrą
twarz szmatką i gdy tylko zrozumiał o co ten cały ambaras, spojrzał przez ramię
w dół schodków i huknął niskim twardym głosem.
-No, panie krasnoludzie. Wstawać czas, już żeśmy
dotarli. Możecie przestać chorować. – Loric rzekł przerzucając szmatkę przez
ramię i przeszedł przez całą długość pękatego kadłuba.
Choć dla niektórych towarzyszy podróż drogą morską
oznaczała istne męczarnie, paladynowi się podobało. Leniuchowali sobie, pili z
załogą, wymieniali się sprośnymi historiami, dowcipkowali, a przede wszystkim
nie musiał dźwigać swej zbroi, z którą dotąd samotny paladyn wyprawiał się
niemal wszędzie.
-Jesteś pewien, że to tutaj, Quentinie? – spytał w
końcu stając nad ramieniem młodego adepta tajemnych sztuk.
Czarnowłosy w karmazynowej kamizeli uśmiechnął się
pod nosem i dopisał kilka kolejnych wzorów na kartuszu.
-Byłem pewien nim wypłynęliśmy i jestem pewien
teraz. Kiedy opisaliście mi jak zaginęła tamta czarodziejka od razu
przypomniały mi się wieści zasłyszane od... wiarygodnych źródeł. Mistrz Vikardo
doświadczył czegoś podobnego przed swym odejściem.
-Wtedy, gdy przyszliśmy do ciebie po raz pierwszy –
wznowił po chwili Loric splatając ramiona – powiedziałeś, że zginął w walce, że
zostały się po nim same popioły i kilka szmat. Ale tak sobie myślałem, czy to
nie mogły być pozostałości po kimś innym? Skoro stary cap też widział takie
zielone światło na jednej z waszych wypraw, może to jemu właśnie sprzyjało, w
sam raz zatarcie śladów, no wiesz...
Quentin Stratos troszkę się zniesmaczył słysząc jak
paladyn nazywa jego mistrza „starym capem”, ale po chwili przypominał sobie, że
wiarus znał nauczyciela od wielu lat i łączyła ich unikalna przyjacielska
relacja, w której obelgi za jakie komu innemu wybiłoby się zęby traktowane są
niczym najszczersze i ciepłe poklepywanie po plecach.
-Uwierz mi, Loricu, tak samo jak ty, chciałem by
mistrz Vikardo jeszcze żył i badałem niemal każde prawdopodobieństwo o którym
rozprawiasz, ale przeprowadziwszy analizę prochów nie mam wątpliwości.
Paladyn skinął mu głową po czym w milczeniu spojrzał
w kierunku wyłaniającego się z mgły szarego miasta.
Melvaunt, kupiecka metropolia, na skraju
cywilizacji, na tyle daleko by być poza wpływem wszystkich większych graczy w
regionie, na tyle odosobnione, by nie wydawać się dla nikogo łakomym kąskiem, a
w dodatku niewyobrażalnie bogate. Dookoła, poza lasami, dziczą i bagniskami
niczego tak na prawdę nie było, żadnych bogactw naturalnych, ziemie uprawne
były co najwyżej mierne, a pogoda tak podła, że tylko chory na umyśle autokrata
chciałby miejscowość podbić i weń wizytować. Prawdziwe bogactwo zapewniali
kupcy, którzy używali miasta jako bezpiecznej przystani, z dala od praw
okolicznych królestw, z dala od powszechnej moralności i głośnych religii
rozpowiadających jak żyć cnotliwie i należycie. Jednocześnie miasto w której
bezprawie skatalogowano, uporządkowano i uczyniono oficjalnym biznesem. Hazard,
prostytucja, środki odurzające, handel żywym towarem, wszystko za wyjątkiem
kradzieży miało swoje gildie i płaciło podatki. Ci, którzy w innych miastach
podrzynali by gardła po zmierzchu, a o poranku rzezali mieszki, tutaj chodzili
w bogatych szatach, obwieszeni złotem, insygniami władzy i surowo pilnowali
prawa, przestrzegając by żadna złowieszcza aktywność nie miała miejsca bez
stosownej rejestracji, wydania zgody i odprowadzenia daniny.
Rdzawe dachówki kryły szare kamienne gmachy,
przestrzenne wille, kamienice, wielopiętrowe rezydencje, oraz oczywiście
portową dzielnicę ciężko pracującej klasy mieszczaństwa upchanej w zadymionej
ciasnocie. Od pewnego czasu w Melvaunt i okolicach ginęli ludzie, i podobnie
jak w przypadku Irin roznosiła się wieść o zielonych ognikach zaglądających w
oczy tym, którzy następnie przepadali jak kamień w wodę. To najświeższy trop, temu
też towarzysze nim podążyli, z różnych powodów oczywiście. Krasnolud i kapłan
chcąc ratować przyjaciółkę, złodziejka i niziołek poszukując przygody i
zarobku, podczas gdy dla paladyna, poza przyjętym obowiązkiem plenienia
podobnych plugastw, sprawa nabrała wymiaru osobistego. Jego stary druh sprzed
wielu lat zginął, a śmierć najwyraźniej też była powiązana z dziwnym
świetlistym omenem. Chciał rozwiązać tą zagadkę i zemścić się, jeśli źródło
zielonej łuny okazałoby się bezpośrednio odpowiedzialne za śmierć Vikardo.
Quentin zgodził się im towarzyszyć z tego samego powodu. Dotąd widział
działanie obcej mocy jedynie raz, a i wtedy przybył zbyt późno by wspomóc
mistrza. Ponad wszystko interesowała go jednak natura zjawiska i jej zbadanie.
Czy był to duch? A może jakiś przywołaniec? Esencja zmarłego? Z opisu drużyny
wyglądało na to, że w ich przypadku ognik był jakimś więźniem, trzymanym w
Bezsłonecznej Cytadeli, zapieczętowany w komnacie tak, by nie umknął. Coś
podobnego przytrafiło się Quentinowi i jego nauczycielowi, gdy badali podziemia
opuszczonych Zhentarimskich twierdz. Także natknęli się na zabezpieczoną
komnatę, lecz nie byli jedynymi, którzy kwapili się do niej dostać. Czyżby ktoś
uwalniał starodawne duchy? Jeśli tak to w jakim celu? Co jeśli to nie były
duchy, tylko odłamki jednej potężnej świadomości, rozproszone po świecie.
Czytał kiedyś o podobnych karach, więc wyobraźnia nasuwała mu przeróżne
podpowiedzi.
-Słyszałem od załogi, że wstęp do Melvaunt drogo
kosztuje – dodał Loric opierając dłonie o reling biegnący wzdłuż krawędzi
pokładu. – Nic nam nie wspominałeś o opłacie.
-Bo nie musimy jej uiszczać – Quentin rzekł
zbierając swoje rzeczy i układając astronomiczne narzędzia na rozłożonej
płóciennej płachcie, po czym zaczął ją zwijać i spinać w formę plecaka. – Mój
mistrz dostał od jednego z lokalnych możnych sygnet. Jak go okażemy pozwolą nam
przejść, z tym, że musimy troszeczkę poudawać. Zostawcie to mnie, powiem, że
zamierzamy pracować dla pana Nanthera i to dlatego przybyliśmy.
-W sumie, nie musimy udawać. – Zaproponował Loric. –
Jeśli mamy gdzieś zacząć śledztwo, to równie dobrze możemy u tego kupca.
Załoga Tęgiej Baśki rzuciła cumy. Obsługa portu
zaczęła uwijać się co szybciej, gdy szerokim molo przechadzał się nadzorca, a w
jego dłoniach skrzypiał bat wykręcany w grubych skórzanych rękawicach. Drewniane
dźwigi zaglądały w otwarte luki, zapuszczały weń pajęczyny lin i wyciągały
pękate skrzynie, wszystko w takt klekotu przekładni, korb, wykrzykiwanych
rozkazów i rzucanych obelg. W kierunku Maleny, która jako pierwsza zeskoczyła z
pokładu, posypały się sprośne sugestie od głównie śmierdzących gloniastą wodą i
alkoholem robotników, na co uśmiechnięta brunetka w cale nie reagowała
rozgoryczeniem.
-Skarbie, z tak dziurawym uzębieniem, to sam mógłbyś
sobie obciągnąć – rzekła do jednego z roboli, a cała grupka wokół niego
buchnęła śmiechem, o dziwo włącznie ze szczerbatym brzydalem, który wcale nie
miał uszczypliwości za złe.
Baflin raczej stoczył się na pomost, blady,
posiniały wokół oczu, ledwo stał na nogach i zakrywał dłonią gębę. Zbroja na
nim dzwoniła, a oczami wodził wszędzie, jakby szukając stabilnego punktu, na
którym mógł się skoncentrować, a żywiołowy ruch pracowników wcale w tym nie
pomagał.
Hugo wylądował tuż za nim, przewiesił łuk przez
ramię i skrzywił się widząc wygibasy krasnoluda.
-No, no, co tak dziwakujecie? Idźta prosto, już
przecie jesteśmy na twardym.
-Ciachaj, knypie! – Warkną brodacz. – To nienaturalne,
żeby tak po wodzie. Ludy co nogi mają powinni po ziemi stąpać, ot co...
Pływanie jest dla ryb!
-Przeca żeś nie pływał, tylko leżał i zdychał cały
ostatni tydzień, i to na hamaku, a my ci tylko żryć przynosili. Wpław jakbyś to
całe morze przepłynął to inaczej byśmy gadali.
Stern, Loric i Quentin zamykali pochód, młody adept
magicznych sztuk uiścił resztę zapłaty w imieniu grupy, po czym już razem
przeszli w kierunku solidnego brzegu.
Port nie zachwycał, nie było tu miejsca na ozdoby,
to nie było miasto zarządzane przez dumnego króla, który chciał zachwycić
przyjezdnych. Wszystko podporządkowano użyteczności, każda stopa kwadratowa
była w jakiś sposób zagospodarowana, a na marnotrawstwo przestrzeni nie było miejsca
ani czasu. To wszystko oczywiście kosztem wyglądu dzielnicy, zadymionej,
ciasnej, brudnej i głośnej. Alejami ledwo mieściły się wozy z ładunkiem, a
kupcy rozstawieni z próbkami wrzeszczeli z taką intensywnością, że mogli
zagłuszyć alarmowe dzwony.
Zatrzymał ich strażnik, postawny wąsal o śniadej
cerze, szedł w towarzystwie dwójki podkomendnych i choć nie wyglądał ani tak
groźnie jak Loric, Baflin, czy Stern, czy cały zespół nie miał przewagi
liczebnej, sposób w jaki strażnik się obnosił sugerował, że dla każdego
przyjezdnego miał zarezerwowaną szczyptę wzgardy. Uniósł wysoko głowę skrytą
pod blaszanym kapalinem. Łapsko zacisnął na drzewcu halabardy z którą paradował
bardziej jak z kosturem wspomagającym wędrowca na spacerze, aniżeli z bronią.
Strażnicy byli bardzo zadowoleni widząc nowych gości w mieście, i to nie
kupców, jako, że wreszcie mogli sobie troszeczkę zarobić, ich błyszczące ślepia
jasno o tym przypominały.
-Podróżni? – Spytał przywódca patrolu.
-Podróżni – odpowiedział Stern i skiną głową z szacunkiem.
-No... Znaczy znacie prawo nasze o opłatach? Na
wszelki wypadek starszy ochotnik Glubbins przypomni – z tymi słowy pstryknął
palcami, a jeden z podkomendnych stanął zaraz obok dzwoniąc kaftanem kolczym.
Młodszy, podło uśmiechnięty służalec wygładził
ciemnobrązową tunikę z symbolem miasta na piersi – beżową tarczą, na której
widniała czarna sylwetka wieży latarni morskiej wyłaniającej się z mglistego
obłoku, oraz nałożona nań kupiecka waga.
-Przypomina się co następuje, no tego... – rzekł
chłopak pociągając nosem. – Że w związku z postanowieniem rady kupieckiej
wszyscy przyjezdni, którzy nie posiadają
własnego statku ani nie zamierzają zawartymi w jegoż ładowni towarami handlować
muszą wnieść opłaty do najbliższego urzędnika miejskiego, na ten przykład
szefa, o tutaj – i skinął na przełożonego. – W poczet należności wlicza się
podeszwowe, wysokości dwóch złociszy od jednej kategorii rozmiaru buta.
Zbrojne, od każdego ostrza po złociszu, noże i sztylety schodzą za pół, a
obuchy po półtora, chyba, że drewniane, wtedy darmo. Kapeluszowe w wysokości
trzydziestu śrebrników od nakrycia głowy, w tym hełmów, jako opłatą za usługi
grajeckie i uliczne kuglarstwa. Złocisz pościelowego, za meldunek i nocleg w
naszych szacownych knajpach. Trzy złote monety ubezpieczenia od gildyjnych
porachunków. No i jeden złocisz klimatycznego, także ode łba, za możliwość
raczenia się naszym zdrowotnym powietrzem, tego no... właśnie tak.
-Dodatkowo – dodał wąsal po chwili. – Możecie
opcjonalnie wnieść Sędziowe, za gotowość organów sprawiedliwości do sądzenia w
waszych sprawach, gdyby zaszła taka konieczność. Oczywiście nie trzeba, ale
odradzam... nasze sądy będą krzywo spoglądać na tych, którzy niehojne mają do
nich usposobienie.
Gdy skończył mówić, Quentin ostentacyjnie nałożył na
palec wydobyty z kieszeni sygnet i pokazał dłoń strażnikowi, a ten z razu się
nachmurzył. Mruknął coś pod nosem, złapał za rękę chłopaka i nachylił się nad
sygnetem uważnie badając wzorce. Pozostała dwójka uczyniła podobnie, ze
zdenerwowaniem żegnając się z marzeniami o miodach pitnych i dziewkach jakich
mogliby tego wieczora zakosztować gdyby tylko udało się z przyjezdnych zedrzeć
kilka monet.
-Możecie przejść – skwitował przywódca odstępując od
grupki. W głosie grzmiała pogarda, lecz gniewny nastrój szybko przeskoczył z
podróżników na jego podwładnych, którym zaczął wydawać rozkazy wrzeszcząc do
ucha.
-Trochę za łatwo poszło – stwierdził Quentin
marszcząc lekko brwi.
-Znaczy, że co, mogą wrócić? – Spytał Hugo, a jego
twarz wykrzywiła się w grymasie sugerującym, że już chce strażników wziąć na
cel i przeszyć strzałą.
-Powinni się wykłócać i dopytywać o szczegóły
zatrudnienia, zazwyczaj tak bywa.
-Może szczęście nam sprzyja – Rzekł Stenr klepiąc
Quentina po ramieniu nim odszedł w stronę Baflina i nachylił się nad nim,
pytając – wszystko w porządku, przyjacielu? Wyglądasz, jakbyś zaraz miał zejść.
-Tak, tak, po prostu mała nudność, nic więcej. Już
mi lepiej – krasnolud wyprostował się. – Jak zawitamy w knajpie i wypijemy
trunku co nie jest rumem rozcieńczonym gotowaną wodą poczuję się znacznie
lepiej!
-Solidna myśl, panie Baflinie – Quentin dołączył do
nich skrywając dłonie w kieszeniach kamizelki. – Jest tu nieopodal knajpa,
Bocianie Gniazdo, załoga z Baśki ją zachwalała. Może nie najwyższych lotów, ale
przynajmniej nie chachmencą na cenach i piwa nie doprawiają studzianką.
-Takie myślenie mi się podoba – brodacz skinął
głową. – Uniwersalne lekarstwo zdecydowanie postawi mnie na nogi.
Tawerna zachwycała już gdy się przed nią zjawili. Przyćmiewała rozmiarami większość gospód w jakich dotąd zwykli witać. Nie chodziło o ozdoby, czy jakieś nadzwyczajne luksusy, a raczej o to, że miała aż pięć pięter! Zazwyczaj podobne przybytki były szerokie, niskie i przysadziste, ale tutaj, w Melvaunt, w związku z ciasnotą zabudowy, kamienice i inne budowle zdawały się upchnięte jak chudzi i wysocy petenci w kolejce, ściskając się ramionami, ledwo zostawiając miejsca na jakieś poprzeczne alejki co kilkadziesiąt jardów. Tawerna była właśnie taką budowlą, wepchniętą i ściśniętą między dwiema innymi kamienicami. Gdy zajrzeli do wnętrza rozświetlonego żółcią świec, powitała ich długa sala wspólna, ławy pod jedną ze ścian, oraz ciągnący się na wiele stóp szynkwas pod przeciwną. Różni ludzie opowiadali sobie historie, pili i wsłuchiwali się w muzykę samotnego grajka poświęcając nowym przybyszom jedynie chwilę uwagi. Marynarze i niższego stanu kupcy zajadali się pieczonymi rybami i suszonymi owocami, przy kominku siedzieli stali bywalcy grzejąc się i porozumiewając własnym, wyrobionym przez lata dialektem nostalgicznych wspomnień z czasów młodości.
U szynkwasu stał dość dobrze odziany gospodarz w
średnim wieku, siwizna ledwo wylazła na skronie, a postawę miał dość dziarską.
Witał wszystkich tak samo, niezależnie od pochodzenia i zamożności.
-Co podać? – Zapytał odstawiając umyty gliniany
dzban pod blat i przez ramię spoglądając na głównie zbrojną kompanię. – Ach,
macie ze sobą krasnoluda, znaczy gorzałki jakiejś lub piwa do czegokolwiek tam
sobie zapragniecie, czyż nie?
-Racja! – Zaśmiał się Baflin, a Malena ze Sternem
podeszli odrobinę bliżej.
-Jakiś nocleg, w solidnym kwaterunku byśmy chcieli,
dobry człowieku. – Kapłan Torma z uśmiechem zadzwonił sakiewką. – No i jakiś
napitek dla wszystkich, co tam macie dobrego?
-Ja poproszę balię gorącej wody – dziewczyna rzekła.
– I jakikolwiek trunek nie z trzciny cukrowej.
Gospodarz odwrócił się ku nim i uśmiechnął szczerze
przyglądając się uważnie twarzom i ważąc słowa brunetki.
-Znaczy statkiem przypłynęliście, heh. Wyglądacie
jak kiszeni w solance przez tydzień – zażartował po czym rozejrzawszy się po
przybytku wskazał im wolną ławę w końcu sali głównej. – Rozgośćcie się, zaraz
wszystko przygotuję. Od głowy to będzie srebrników pięć za dzisiejszą noc. Z
trunków dostaniecie ode mnie ciemnego portera, gorzkie, chłodne i dobrze
orzeźwia, jeśli w takich gustujecie, się znaczy. Za srebrnika od panienki zrobi
się kąpiel, a na powitalne jakiś drób się upiecze, bo zgaduję, że ryb macie
dosyć, co? Trzy srebrniki od głowy. Siadajcie, siadajcie, jak wam pasuję, ja
wszystko każę przygotować. – Przedstawiwszy ofertę mężczyzna gwizdnął, a u
bocznych drzwi zjawiły się dwie jego córki, którymi zaczął dyrygować jak dobrze
zgranym zespołem minstreli.
Zasiedli sobie w narożniku, nieopodal wiszącej na
ścianie starej kotwicy, będącej niejako ozdobą. Kilka wypchanych ptaszysk
rozpościerało nad nimi swe skrzydła. Niziołek z trudem wgramolił się na dość
wysoką ławkę przy stole i wtedy głośno zaburczało mu w brzuchu.
-Głodnyś, co? – Zagaił siedzący obok krasnolud. –
Widziałem jak ci się gęba cieszyła jak tylko wspomniał o drobiu.
-Po tylu solonych śledziach i suszonych dorszach to
nawet gołębia bym zeżarł.
-Gołębia? – Spytała rozbawiona pomysłem Malena
siadając po przeciwnej stronie. Dołączył do niej Loric opuszczając wielkie łapy
z hukiem na stół.
-A no gołębia – stwierdził Hugo. – A co to za
problem zjeść gołębia? Ustrzelić, upiec i zjeść... ale wolałbym nie.
-No i temu się dziwie, nie, że wspominacie o
gołębiu, tylko, że z taką odrazą o nich. Tak podle smakują?
-A to dziewucho nie wiedziałaś?! – Hugo wyrzucił w
górę ręce i poczochrał swą czuprynkę ubogacając generalny nieład. – To straszne
paskudztwo. Takie latające szczury, każde ścierwo zeżrą i już stara kocina
lepiej smakuje, tak prawdę mówiąc.
-Dzięki niech będą bogom, że udało się nam tu
dotrzeć tak szybko – stwierdził Quentin siadając do stołu jako ostatni. –
Właśnie zasłyszałem od gości kilka ław dalej, że tutaj mają problem z
zaginięciami dość duży. Jakiś czas temu przepadali zwykli ludzie i zwalano to
na porachunki i przestępstwa pomniejsze, ale teraz podobnież synowie i córki
lokalnych oligarchów zaginęli. Nagrody za nich niezłe dają, werbują kogo
popadnie, a kto wywijać ostrzem potrafi i na arkanach zna się trochę jest
najmilej widziany.
-Syn tego Nanthera także zaginął? – Spytał Loric.
-Całkiem możliwe, że dlatego nas tak szybko
przepuścili...
-Zarobek niezły się szykuje, wyśmienicie – zaśmiała
się złodziejka.
-Może powinniśmy coś więcej sobie zamówić, co?
Jakieś jagnię przynajmniej? – Krasnoludowi zaświeciły się oczy, gdy córki
karczmarza przyniosły obiecane trunki, głównie mocne gęste ciemne piwo, dobrze
schłodzone w piwnicach.
-Nie szalejmy – Loric upomniał studząc zapędy. – Z
pieniędzmi u nas nie licho, ale cała ta podróż trochę nam kiesy uszczupliła,
zaś cholera wie czy za dzień lub dwa nie przyjdzie nam znowu zapłacić za
statek, zależy gdzie nas trop skieruje.
Po posiłku przyszedł czas na zasłużony odpoczynek w
wygodnym łóżku. Nie huśtało, nie szumiało, a solidne ściany gwarantowały
zasłużoną ciszę. Posiłek i trunki zrobiły swoje, poprawiając nastrój, a przy
tym działając jak najlepszego sortu nasenny środek. Quentin nie mógł jednak
zasnąć, przeglądał księgę w której sporządzone miał wszelkiej maści zaklęcia,
większość przygotowane przez jego mistrza. Obiecał, że któregoś dnia nauczy go
pozostałych sztuk rzadko zgłębianej dziedziny transformacji, pomagającej
zrozumieć naturę otaczającej go materii, a w końcu i samego świata. Skopiował
najważniejsze zapiski z ksiąg mistrza, ale tylko część zrozumiał nim nauczyciel
poległ w walce. Teraz te znaki i symbole były jedną wielką tajemnicą, a on czuł
się jakby stracił jedynego tłumacza dotąd z lekkością odczytującego oczywiste
formułki. Mimo wszystko nie dawał za wygraną i przyglądał się im, badał.
Najgorsze było poczucie, że to wszystko zna, że już widział, że we wzorach
zawarte jest tyle symboli, które są mu znajome, że jest u granic wielkiego
przełomu, ale gdy tylko do tej granicy się zbliżał, okazywało się, że prawda
leży całe mile dalej, albo i w innym kierunku.
Zamknął księgę gdy z rozczarowaniem przypomniał
sobie, że wpatruje się w nią wiele godzin. Powinien spać, by nazajutrz być
wypoczętym, kto wie, gdzie zagna ich wstępne dochodzenie. Już ściągnął koszulę
i miał kłaść się na lekko twardawym posłaniu, gdy z korytarza dobiegło go
dzwonienie okutych metalem butów. Dudniły wskazując, że właściciele poruszali
się truchtem i byli raczej ociężali... Słyszał wytłumiony pisk młodej kobiety,
który nagle ucichł. Wbiegali po schodach coraz wyżej i w końcu znaleźli się na
trzecim piętrze! Już miał chwycić za sztylet i przypomnieć sobie
najpotrzebniejsze z tajemnych inkantacji, ale wtedy rozległ się straszliwy
łomot piąch bijących we framugi.
-Otwierać! – Ryknął ktoś szorstkim głosem. –
Wstawać! Wyłazić!
Quentin począł się ubierać, nie miał wiele do
założenia i choć nadal czuł niepokój w związku z zaistniałą sytuacją, odetchnął
wiedząc, że gdyby ich chcieli zatłuc nie kwapiliby się pukać do drzwi.
-Co to za larum?! – Usłyszał głos krasnoluda z innej
izby.
-Wyłazić! Już! Okazaliście sygnet domu Nanther, to i
się wytłumaczycie skąd go macie!
Czarodziej pobladł... Czyżby wpakował ich jakieś
kłopoty posługując się ozdobą?
-Ej! Co u licha?! Pozwoliłam wcho... – zaczęła
Malena gdy niecierpliwi strażnicy otworzyli drzwi do jej pokoju siłą.
-Nie ociągać się! – Ponowił szorstki głos. – Gdzie
jest ten z sygnetem?!
Chłopak otworzył wreszcie drzwi, nie chcąc by nikomu
innemu stała się krzywda w związku z całym zamieszaniem. Jego oczom ukazał się
tuzin zbrojnych, w ciężkich kolczugach, uzbrojonych w miecze, tarcze wisiały na
plecach, na piersi każdego widoczna była ciemnogranatowa tunika z
szaro-czerwoną tarczą i symbolem niesławnego domu Nanther, borsukiem
zatapiającym szpony w wężu ściśniętym pod jego łapami.
-Ja posiadam sygnet – chłopak powiedział, a w kilka
chwil znalazło się przy nim kilku barczystych zbirów. Otoczyli go, zaś dowódca,
wielki łysy mężczyzna o sękatej szczęce warknął groźnie i gestem dłoni dał mu
znać, że oczekuje okazania biżuterii.
Quentin sięgnął do kieszeni kamizeli i wyjął złotą
obręcz z grawerowanym kawałkiem obsydianu, a po chwili w dłoniach zbrojnych
zadzwoniły łańcuchy więziennych kajdan.
***
Potężna komnata przytłaczała zgromadzonymi weń
precjozami. Zbroje, posągi, malowidła na ścianach krytych drogim, ciemnym
rzeźbionym drewnem, wymyślna egzotyczna broń oraz skóry lub całe wypchane
zwierzęta dawały jasno do myślenia, że przyjmujący ich właściciel przybytku ma
pieniądze i lubi to eksponować, nawet w tak szarym i nieciekawym estetycznie
mieście jak Melvaunt.
Rozbrojeni, choć już nie skuci, siedzieli przy
szerokim stole, zaś po przeciwnej stronie komnaty, przy masywnym kominku
otoczonym przez strzeliste witraże, starszy mężczyzna o gorzkim wyrazie twarzy
spoczywał w głębokim fotelu. Piorun uderzył w lasy na dalekiej północy
rozświetlając mroczne pochmurne niebo. Siwowłosy w bogato zdobionych szatach
urywał suche gałązki pewnego wonnego krzewu i w milczeniu wrzucał je do ognia,
obserwując jak się spalają. Oni mogli jedynie patrzeć na orle rysy połowicznie
oświetlone przez skaczące płomienie.
-Wybaczcie – rzekł w końcu zmęczonym głosem. –
Zarówno Mulmaster jak i Twierdza Zhentil rozpuścili po okolicy swych zabójców,
mordują naszych ludzi lub ich porywają... A potem podstawiają różne kukły na
przeszpiegi. Musieliśmy być pewni, ostatnio zaginął mój syn i nosił podobną
błyskotkę – oczy starca spoczęły na sygnecie obracanym w dłoniach.
-Myśleliśmy, że nikomu nie zależy na Melvaunt, tak
mówią w portach – Stern uniósł wysoko brew i spojrzał po towarzyszach. – Po co
taki skomasowany atak.
-Och, nie chcą nas najeżdżać, po prostu chcą zmusić
do odstąpienia szlaków. Staraliśmy się utrzymać neutralność ale Zhentarimowi
się to nie podoba. Chcą przychylnego im handlu i dostępu do bogowie wiedzą
jakich wygód. Marzy im się kontrola nad wodnymi szlakami na całym Morzu
Księżycowym, a Mulmaster gotowe jest im
wejść tak głęboko w dupę, że gdyby tylko dalej jęzorem sięgało, mogłoby Zhentarimom
wygrzebać resztki obiadu z między zębów.
Mężczyzna wreszcie powstał, chwycił za smukłą
laseczkę o kościanej głowicy rzeźbionej na kształt głowy ibisa, po czym
przeszedł kilka kroków w ich kierunku. Na ramionach wisiał ciepły płaszcz
wykończony czarnym futrem, huśtał się w takt chwiejnych kroków zdradzających
zmęczenie. Pan domu Nanther wyglądał na człeka silnego mimo swego wieku,
niestety nie spał od kilku dni, co sińce pod oczami dostatecznie zdradzały.
-Przykro mi, że utraciłeś mistrza, młodzieńcze –
dodał kierując w Quentina spojrzenie surowych i zimnych stalowo-szarych oczu. –
Bogowie wiedzą jak bardzo by mi się tu przydał, lecz rad jestem, że przybywasz
tu z bitną kompanią. To miasto z prawości nie słynie, a ja sam bezgrzeszny nie
jestem, lecz by znaleźć trupę co nie weźmie tylko zaliczki i nie zwinie się co
szybciej to trud prawdziwy. Z oszustami rozprawiamy się krwawo, ale nie o to
chodzi... Ja po prostu nie mam czasu. – Stuknął laską w podłogę i kaszlnął w
dłoń.
-Jak możemy pomóc? – Loric odchylił się na wysokim
krześle zadając pytanie, na które tak naprawdę starzec liczył.
-Helmita... – mruknął z zadowoleniem widząc symbole
na odzieniu paladyna. – Nie powiem by Helm był tu popularnym bóstwem, ale
cenimy sobie surową sprawiedliwość bez zbędnego plecenia morałów. Podoba mi się
wasze rzetelne podejście i wiem, że nie lubicie, jak strzępi się ozorem. Do
rzeczy zatem.
Woarsten Nanther omiótł ich wzrokiem i rzekł ze
zdwojoną siłą, tak by odebrali, że przemawia do wszystkich zebranych.
-Jestem wam skory zapłacić tysiąc sztuk platyny
jeśli odnajdziecie Oreala, mego syna! Choć dorosły z niego mężczyzna i nie
śledzę już wszystkich jego codziennych poczynań, od pięciu dni nie ma o nim
żadnych wieści. Nikt go nie widział, nikt nie wie gdzie jest, a to niepokojąco
przypomina insze zniknięcia z ostatnich miesięcy... Tym gorzej, że potomstwo
innych możnych zaginęło bez śladu, jak plotki głoszą. Osobiście wyczerpałem
wszystkie możliwości, a moi ludzie także mają granice ekspertyz. Tym bardziej,
że ostatnie orkowe najazdy na okoliczne gospodarstwa i napięcia z sąsiadami
dość uszczupliły me zasoby. Potrzebuję zaufanych ludzi do strzeżenia włości i
interesów, nie mogę ich słać na byle długie wojaże po okolicach... Ale wy? Wy
jesteście neutralni, z zewnątrz, całe szczęście, że przez ten sygnet byłem
pierwszy, by złożyć wam intratną ofertę.
-Mamy zając się śledztwem i odzyskać syna, tak? A
jeśli można wiedzieć, są jakieś poszlaki? – Quentin spytał.
-Cóż, Oreal lubi polować, to świetny łowczy, jak ja
za młodzieńczych lat. Z łukiem i mieczem radzi sobie świetnie, niestety obawiam
się, że go nazbyt rozpuściłem. Jest naiwny, łatwowierny, wieży w różne dziwne
idee, jak na przykład to, że między rodami w Melvaunt da się zaprowadzić
sojusz... Ha! Nie zdziwiłbym się, gdyby zadawał się z młokosami mych rywali i
wpadł w ich sidła. Mam pośród nich wrogów, a także i poza granicami miasta. A
taka okazja, porwanie spadkobiercy spod
nosa, tego nie przepuszczą, wyśmienity pretekst do podkopania mojego
autorytetu. Taka już polityka w tym przeklętym mieście, że choremu spod głowy
wyciąga się poduszkę.
-Czy ktoś zagraża wam bezpośrednio? – Złodziejka
wtrąciła swoje trzy grosze. – Kto mógłby coś ugrać na takim porwaniu?
-Młoda panno, po prawdzie, prawie każdy ród w
Melvaunt. Dornig Leiyraghon, to na ten przykład skorumpowana gnida, nie ma
szacunku nawet dla wewnętrznych praw handlowych, myśli, że każdego potrafi
przekupić. Podobnie z Vanthem Bruilem, jest równie zawistnym i chciwym typem,
choć przynajmniej ma jakieś zasady. Rody Calaudra i Marsk są zbyt małe by
podskakiwać, nic by nie ugrały a jedynie ściągnęły na siebie niechciane
konsekwencje. Wątpię, by mieli jakiekolwiek wkład, choć wszystko jest możliwe.
-Proszę wybaczyć, ale muszę zadać to pytanie, nie
miejcie mi za złe – zaczął Quentin przepraszającym tonem co tylko wprawiło gospodarza
w osłupienie. – Czy wasz syn widział jakieś... zielone ogniki? Wiem, że to
brzmi dziwnie, ale to jeden z powodów naszego przybycia, słyszeliśmy, że
pewnego rodzaju światło zagląda ludziom w oczy nim znikną, podobnie działo się
z naszymi znajomymi.
Woarsten Nanther zmarszczył brwi w zadumie i między
palcami wolnej dłoni rozmasował podbródek.
-Hmm, zielony ognik, powiadacie... Słyszałem o
takich przypadkach. Ostatnim razem, gdy do portu przybił poseł z Zhentarimu
kilku ludzi takie plotki roznosiło, a potem przepadli. Ale synowie i córki
wysokich rodów? Nie... Mój syn o niczym podobnym nie rozpowiadał przed
zaginięciem... Proszę was, znajdźcie go... Gdziekolwiek jest, znajdźcie go i
przyprowadźcie, choćby siłą, ale zdrowego i całego. Jeśli pozostałych
dziedziców wraz z nim znajdziecie, też powróćcie ich do miasta, bo jakbyście
tylko z moim synem wrócili to źle by wyglądało w powszechnej opinii, mogliby
mnie posądzić o spisek. I żeby było jasne, płacę wam jedynie za bezpieczny
powrót Oreala, reszta w waszej gestii. Na tą potrzebę wypiszę wam list z
poleceniem do straży, by pomagała wam w śledztwie... Choć raczej winnem rzec,
by nie przeszkadzała. Okazanie tych pieczęci zapewni wam wolność manewru i
prawdopodobnie przekona innych możnych do udzielenia informacji... a
przynajmniej tak należałoby zrobić, jeśli chcieliby uniknąć oskarżeń.
***
Loric postanowił, że odwiedzi Lorda Klucznika, lecz
zaraz po przejściu przez bramy garnizonu zrozumiał, że mógł być to zły pomysł.
Wcale nie dlatego, że wiszący na ścianach włamywacze, zamknięci w klatkach
dogorywający kieszonkowcy tworzyli obraz przesadnego okrucieństwa, ale dlatego,
że już wiedział z jakiego sortu człowiekiem przyjdzie mu rozmawiać i
zdecydowanie nie podejrzewał go o porwania. Mimo wszystko, należało spytać by
rozwiać wątpliwości.
Nanther dał im się spokojnie wyspać, zaś poranek był
nadzwyczaj pogodny. Mimo zwyczajowej mgły co jakiś czas przez bielsze obłoki
przebłyskiwały słoneczne promienie, zapowiadał się ładny dzień, aczkolwiek nad
garnizonem trwała wciąż ta sama posępna atmosfera grozy i absolutnej surowości
lokalnego prawa. Wiarus przywdział swą ciężką zbroję, wyglądał lepiej niż nie
jeden najemnik z wieloma latami doświadczenia, a przy tym w przeciwieństwie do
rycerzy wiary bardziej próżnych bóstw, nie świecił się jak wypolerowany rondel.
Spoglądali nań żołdacy małej, ale
solidnej zawodowej armii Melvaunt, którzy po mordach oceniając byli
stuprocentowymi zakapiorami. Pakiet przewin gwałciciela, mordercy i
wszetecznego zbója mogli wyeksponować w każdej chwili, ale coś jeszcze
przemawiało zza tych zwartych, stężałych twarzy – żelazna dyscyplina. Stali na
pozycjach i wykonywali swe zadania co do joty, ćwiczyli, czyścili kolczugi,
oprawiali mięso. Gdzieś w rogu pod murem garnizonowego fortu przyległego do
wewnętrznej ściany miasta, biczowano jakiegoś przestępcę, którego na ukaranie
przyprowadzili strażnicy. Loric spojrzał jak biedaka okładają kańczugiem
zwieńczonym metalowymi haczykami. Tutaj prawo nie potrzebowało publicznych
spektakli. Dobrze – pomyślał sobie. Prawo powinno być twarde i surowe, ale
niestety, jak to w Melvaunt, do wszystkiego jest pewnie przekupne i ślepe.
Okazywał pieczęć daną mu przez Lorda Nanthera i
tłumaczył kolejnym oficerom w czym rzecz. W przysadzistym kasztelu spędził
kilka długich chwil czekając na przyjęcie. Przechadzał się korytarzem o z
grubsza równie podłej atmosferze. Cęgi do rwania paznokci wisiały na ścianach
niczym ozdoby, noże i sztylety upięto na skórzanych ekranach w cudaczne
kwieciste wzory.
-Jesteście proszeni – zapowiedział adiutant
otwierając ciężkie obite żelazem drzwi.
Paladyn skinął mu głową i wszedł do przestrzennej
komnaty zwieńczonej niskimi łukami. Kamienne ściany sprawiały, że nawet w zbroi
było tam przyjemnie chłodno. Naprzeciw wejścia, pod ścianą z malowidłem
przedstawiającym portową przystań, stał ogromny stół z rozrzuconymi nań
wszelakimi papierami, zaś przy nim siedział surowy i postawny mężczyzna w skórzanym
kaftanie, na który zawsze można było narzucić kolczugę lub przytroczyć
napierśnik. Pociągał z kielicha obficie, a po łakomych haustach Loric zgadł, że
napojem nie mogła być woda. Tak nie pije człowiek, który nie ma problemów na
głowie.
-Spieszcie się – rzekł niskim charkliwym głosem. –
Mamy problem z zuchwałymi prymitywami na północy prowincji.
-Słyszałem, pewnie robota wam w rękach wre. – Dodał
Loric, gdy wskazano mu krzesło, na którym mógł zasiąść.
-Prawda. Co was interesuje?
-Jesteście synem Vantha Bruila..
-Tak – parsknął Lord Klucznik – tylko z nazwiska.
Ten stary idiota kiedyś zagna to miasto w stan ruiny, nie chcę mieć z nim nic
wspólnego, więc pomińmy pytania związane z mym „zaszczytnym” rodem.
-Konkretnie, to przychodzę w sprawie waszego syna...
-Bękarta – poprawił Halmuth Bruil z wyczuwalnym
niesmakiem w głosie. – I zawczasu wam powiem, że gówno mnie obchodzi, gdzie
tego gnoja nosi. Vanth zapisał mu dziedzictwo, nie ja. Jego się pytajcie. A co
do reszty tych rozwydrzonych smarkaczy to doprawdy niewiele uwagi im poświęcam,
jak dla mnie Nanther, Leiyraghon i inni mogą się potopić w zapchanych kanałach.
-Ale zależy wam na tym, by w mieście panował spokój?
Nawet jeśli tylko względny? – Paladyn nachylił się nieco bliżej.
-Owszem, podła robota, ale daje więcej dla
utrzymania Melvaunt niż te bezużyteczne próchna są w stanie wnieść swoim
handlem.
-To zapewne zdajecie sobie sprawę, że zaginięcie
tych smarków tylko wzmaga napięcie. Ile czasu jeszcze minie, nim zaczną się
oskarżenia na lewo i prawo, a rody wezmą się za łby? Jeśli macie jakikolwiek
trop, może uda się zażegnać kryzysu.
Halmuth zamyślił się przez chwilę. Może i wydawał
się być brutalem, lecz nie był nierozsądny. Powstał dolewając sobie wina do
kielicha i podszedł do jednego z małych, przymkniętych okien. Jęk chłostanego
trafiał nawet na wyższe partie kasztelu, choć praca żołnierzy na murach i
dziedzińcu powinna go zagłuszyć.
-Tego typa złapaliśmy na próbie podłożenia ognia.
Wyśpiewał wszystko – wziął kolejny łyk. – Zatrudnił go zakapturzony gość w
ciemnej alei... Standard. Nie wiadomo dla kogo, dlaczego, dobrze płacą. Na tyle
dobrze, że może być to jedynie seneszal jednego z rodów... Skurwysyn chciał
spopielić magazyn Nataliów. A ten kto mu to zlecił w dupie miał ile dzielnicy
może pójść z dymem przy okazji.
Nastąpiła chwila ciszy, Loric obserwował Halmutha, a
dowódca zawodowej armii i straży miejskiej powoli wrócił do stołu i podstawą
kielicha począł rozgarniać arkusze, jakby czegoś szukał. Odsłonił w końcu
pomniejszą mapę okolic, dość rudymentarną, ale dostatecznie dokładną.
-Jeden z moich dziesiętników zarządzający obsadą
północnej bramy widział jak jakieś pięć dni temu, po zmierzchu, trupa sześciu
osób pod płaszczami wyjechała z Melvaunt w pośpiechu. Dobrze odziani i
wyposażeni, konie nieliche, a po ilości ekwipunku stwierdzam, że na dłuższą
wyprawę się szykowali.
-Nie zatrzymał ich?
-Nie... Jechał z nimi Dorn Crownshield, krasnoludzki
poszukiwacz przygód, albo najmus, jak tam chcecie zwać takie typy. Znam go jak
i większość miasta, dobry to woj, uczciwa dusza, bitna i słowna, stały bywalec
co często pracuje dla okolicznych, temu nie zastawiał im drogi. To ostatnia
grupa, która mniej więcej odpowiada ilości zaginionych.
-Sugerujecie, że dziedzice domów szlacheckich bawią
się w jakąś bandę poszukiwaczy przygód?
-Ja niczego nie sugeruję. Pytaliście o pomoc, to
wszystko co mam do zaoferowania z poszlak. Moi ludzie obstawiają wrota i ulice,
na ulicach ich nie widzieliśmy, a przez wrota na ogół sprawdzamy... Tutaj
piątka śmiałków skrywających twarze wyjechała w towarzystwie znanego
krasnoluda.
-Rozumiem, dodam sobie dwa do dwóch.
-Jechali w stronę Glister – dodał naczelny wódz i
krawędzią podstawy kielicha wskazał szlak wyrysowany na mapie. – To mała osada,
niedaleko stąd, zaraz przy dziczy i mokradłach Tharu.
-Słyszałem. Tam rzekomo napadają orkowie.
-Dranie poczyniają sobie coraz śmielej. Ja niestety
nie mogę posłać tam ludzi, mamy problemy z agentami Zhentarimu i Mulmaster.
Jakby tego było mało niektórzy kupcy wietrząc, że mamy problemy wykorzystują to
jak mogą i nie chcą się prawidłowo rozliczać.
-Jeszcze jedno – Loric powstał rozmasowując ręką
szczękę i drapiąc się po policzku. – To nie jedyni zagubieni, jak się zdaje?
-Nie... Z porwaniami mamy problemy od jakiegoś
czasu. A co? Macie jakieś wieści? Ktoś konkretny wam się zgubił? Rodzina?
Znajomi?
-Coś w tym sensie. – Paladyn zaprzeczył kręcąc
głową. – Mamy jeden wspólny trop, choć brzmi to jak durna bajeczka do
straszenia dzieci historiami o duchach, to słyszeliśmy, że i tu się
przytrafiły. Zielony ognik, mówi wam to cokolwiek?
-Zielony ognik? – Zamyślił się Lord Klucznik, lecz
wcale nie zakpił z pytania. – Tak... Tak, jakiś czas temu... Krasnolud, o
którym wspomniałem, Dorn Crownshield, podróżował ze swoją kompaniją po
okolicach, zapuszczali się w podziemia i ruiny wszelakie, przynosili stamtąd
skarby, handlowali klejnotami i starociami. Pewnego dnia wrócili i świętowali
jakby znaleźli skrzynie złota, ale znaleźli tylko jakąś starą statuetkę,
przynajmniej tyle wynikło z opowiastek przy kuflach. Kilka dni później do portu
zawinął statek z Zhentarimu. Sprzedawali jakieś buble, pretekst do postoju
dobry jak każdy inny. W gospodzie pod Nieruchawym Śledziem Dorn i jego
towarzysze nocowali, tam często zatrzymują się najmici... Aż tu nagle, w środku
nocy ludzie zaczynają szaleć, łby im ściska jak w imadle, biegają i wrzeszczą,
a z wnętrza promieniuje zielone światło. Ci co przeżyli zarzekali się, że
czarodziej podróżny w tej właśnie trupie wybiegł za bladym zielonym ognikiem i
pognał do portu. Zhentarimów o poranku już nie było, a ludzie Dorna albo
martwi, albo poszaleli, albo zagubieni.
-A on przeżył?
-Nie było go w gospodzie, a miał dobre alibi. Wiec
krasnoludów w mieście zwołał sąd w związku z jakąś kłótnią w ich gildiach i
potrzebowali neutralnych wojów do rozdzielenia stronników... Od tamtego czasu
Crownshield szukał nowych towarzyszy na wyprawy.
***
Quentin w towarzystwie Maleny wyglądał prawie jak
młodzieniec zabierający swą wybrankę na spacer. Oboje byli stosunkowo w
podobnym wieku, młodzieńcza pogodność wręcz z nich promieniowała, ale gdy tylko
próbowali wejść z sobą w interakcję, okazywało się jak diametralnie są różni.
Dziewczyna starała się być bardzo miła i ciągle zagajała, chciała coś z niego
wyciągnąć, nawiązać rozmowę, rozśmieszyć go, ale wędrowny czarodziej zdawał się
jedynie coraz bardziej peszyć, głównie ze względu na powagę do jakiej przywykł.
Zwyczajnie nie chwytał dowcipów, a gdy wreszcie do niego docierały, czuł się
trochę głupio.
Na szczęście przyszła ich kolej, nareszcie dopuszczono
ich do rozmowy ze starszym domu. W portowej faktorii było jednak strasznie
głośno, dźwigi linowe przenosiły skrzynie pełne płócien do dystrybucji, gdzie
indziej pospiesznie rozpakowywano bawełnę, w oparach pary moczono ją w wielkich
kotłach, zaś na koniec półnadzy, spoceni pracownicy w skórzanych fartuchach
wywlekali masę wilgotnych włókien i ciągnęli w stronę drewnianych młotów
napędzanych z młyńskiego koła zanurzonego w pobliskiej rzeczce.
Zarządca prowadził ich wąskim, podwieszonym na
wysokości piętra chodniczkiem, w stronę pokoju z widokiem na cała faktorię. Już
zmierzając w tamtym kierunku zauważyli, jak na małym balkoniku, z dłońmi
wspartymi o poręcze, stoi bladoskóry wysoki mężczyzna o ostrych zdecydowanych
rysach. Krótkie srebrzyste włosy zaczesane były w wymyślną fryzurę odsłaniającą
dumnie wydłużone uszy. Szorstkie baki wyglądały jak dwa tłuste gryzonie co
przysiadły na jego twarzy, podskakując za każdym razem, gdy poprawiał chwyt
zębów na szyjce pokaźnej fajki. Brunatno-złota kamizela opinała się na smukłej
sylwetce, podobnie jak czarne spodnie i zielona koszula. Poprawił ułożenie
monokla i trzy razy uderzył laską w poręcz, trzask był tak głośny, że niemal
całkowicie zagłuszył hałas pracy faktorii!
-Nie płacę wam za ociąganie się! – Wrzasnął pół-elf.
– Ta bawełna ma być moczona we wrzątku, a nie w wodzie po kąpieli! Więcej
drewna pod tamten kocioł!
Mężczyźni poniżej pokłonili głowy, po czym szybko
wzięli się za naprawianie błędów, a właściciel majątku powrócił do pokoiku
gdzie właśnie wprowadzono Malenę i Quentina. W ogóle ich nie zauważył tylko od
razu zwrócił się do trzech dobrze odzianych skrybów pracujących nad księgami.
-Materiał ma być w Cormyrze do końca przyszłego
tygodnia, a ty poinformuj Krausa, że jakość mnie nie zadowala. Jeśli chce
kiedykolwiek odrobić u mnie kredyt niech mi nie przysyła takiej lewizny, albo
spotkamy się w radzie handlu. Co druga paczka się nadaje co najwyżej na gacie
dla plebsu.
Para młodych towarzyszy poczuła jak rosi ich nawała
lodowatych dreszczy. Rzucili sobie spojrzenie, w którymi rysowała się
solidarność. Wygląda na to, że muszą przeciwstawić się jakiemuś strasznemu
gburowi.
-Przepraszam, panie Calaudra – wtrącił Quentin
unosząc dłoń.
-I przekażcie temu ochlapusowi, Donbarze, że jeśli
jeszcze raz pomyli barwniki, to będzie własnym językiem czyścił każdy kwintal,
aż włókna będą czyste jak jajca kapłana Oghmy!
Nastała niewygodna cisza, w której goście usunęli
się w cień i czekali grzecznie jak wszyscy inni petenci. Zarządca, który ich
tam przyprowadził, widząc zmieszanie na twarzach sam podszedł do właściciela
faktorii i rzekł mu coś na ucho, a pan Andros Calaudra poprawił monokl i
skierował zmrużone oczy wprost na zmieszanych młodych przybyszów.
-Ach, tak... – chrząknął podchodząc do nich. –
Jesteście od tego krętacza Nanthera. Pracujecie dla prawdziwego idioty, jeśli
mam być szczery, ale jesteście spoza miasta jak widzę, więc nie żywię do was
emocji jakie zarezerwowałem dla tego pseudo-dorobkiewicza. Skoro prowadzi dochodzenie, to nie zaszkodzi się
podzielić wiadomościami.
Andros mówił tak szybko i tak żwawo gestykulował
ujętą w dłoń fajką, że trud był za nim nadążyć. Słowa wylewały się z jego ust,
jakby do kogoś nimi strzelał.
-W całej tej historii cieszy mnie, że ten jego
pędrak zaginął i inni także, urodzeni na górach złota, na robieniu interesów
znają się tyle co wydra na pleceniu żeremi. Gdyby to ode mnie zależało nawet
palca bym nie przyłożył do odzyskania tamtych nierobów, ale jako, że i moją
córkę diabli wzięli niech wam będzie... Zaraz, zaraz... – pan Calaudra nachylił
się bliżej, chwycił monokl i przyjrzał się ich twarzom jakby dotąd niewyraźnie
je widział. – A wy nie jesteście przypadkiem za młodzi? Kogo też wynajął ten
lichwiarz na kolanie przenicowany?! Erbert?! Kogoś ty mi przyprowadził?! Jakiś
podrostków?!
-Panie Calaudra! – Odezwał się Quentin, poprzedzając
swą wypowiedź cichym szeptem inkantacji. Jego głos zabrzmiał niczym dzwon,
uderzył w uszy z taką potęgą, że prawie ich ogłuszył, a chwilę potem chłopak
ponownie przemówił zwyczajowym spokojnym tonem. – Po pierwsze, jesteśmy
doświadczonymi specjalistami i ma pan szczęście, że lord Nanther nas wynajął,
gdyż was nie byłoby na nas stać! Po drugie, nie jesteśmy sami i macie racje,
Nanther to samolubny człek i zależy mu przede wszystkim na jego synu, waszą
córkę jeśli gdzieś zobaczymy to przyprowadzimy z własnej dobrej woli. Ale czy
ta dobra wola będzie wtedy obecna, zależy jedynie od pana, więc dobrze radzę
się zastanowić czy chce pan z nami rozmawiać, czy nie, bo podobnie jak pan,
mamy mało czasu, prawda moja droga?
Malena zamrugała oczami równie zaskoczona nagłym
przejęciem inicjatywy kompana, co i reszta zebranych w nadzorczym pokoju.
Szybko podjęła jednak trop.
-Tak... Tak, oczywiście – uniosła wysoko głowę, a w
wypowiedzi przybrała władczy ton. – Jeśli nie ma nic do powiedzenia, to w sumie
możemy wychodzić.
-Zaczekajcie... – Warknął pod nosem właściciel
faktorii i podrapał się po gęstym baku. – Niech wam będzie... Tylko nie
myślcie, że aż tak mi imponuje podobna pyskówka. Wbrew wszystkiemu zależy mi na
córce, a ty... – wskazał palcem na Quentina. – Znasz odpowiednie sztuki,
prawda? Niech zgadnę, dlatego do mnie przyszedłeś? Znaczy odrobiliście lekcje,
dobrze, bardzo dobrze. A przy tym nie zacząłeś tutaj taniego pokazu iskierek i
światełek.
Z tymi słowy pan Andros Calaudra odwrócił się do
swojego zarządcy i buchnął dymem z fajki.
-Ebert, zaprowadź tych młodzieńców do mojego
gabinetu, mamy do pogadania na osobności...
***
Jens Galt nawet w habicie przypominał niedźwiedzia.
W gęstą czarną brodę mógłby się wczepić dorosły chłop, a Jens by tego pewnie
nawet nie zauważył. Zamiatał chodniczek na skromnym dziedzińcu świątyni Tyra i
z radością dzielił się opowieściami.
-Jak widzisz, jest jeszcze wiele do zrobienia –
postawny kapłan wskazał na liczne rusztowania wspinające się wokół murków i
ścian. – O! Tam postanie nasza mała biblioteczka. Na razie księgi trzymamy w
kufrach, w piwnicy, ale to nie warunki... Wiesz, za wilgotno.
Stern szedł zaraz obok i delikatnie potakiwał.
Dłonie skrzyżował na plecach i co jakiś czas dorzucał coś od siebie,
podziwiając przy okazji skromną roślinną aranżację złożoną z pielęgnowanych
pieczołowicie żywopłotów.
-I tak wiele wskóraliście przez rok.
-Jak tu przybyłem, drogi bracie, to była istna
ruina. Heh, kaplicy głównej była noclegownia dla całej gamy pospolitych
obwiesi, szulernia i burdel.
-Tak w jednym miejscu?
-No wiesz, w Melvaunt oszczędność aglomeracyjna
wchodzi w krew.
-Zauważyłem – zaśmiał się Stern.
-Cóż, a co do waszego pytania... – Brat Jens
wyprostował plecy i strzelił łopatkami robiąc sobie przerwę od ciągłego
nachylania się z miotłą. – Nieślubny syn Bruila często u nas przesiadywał.
Uczył się od starszych braci. I dobrze, bo ładna przed nim przyszłość. Mógłby
to być pierwszy dziedzic Bruilów, który wyrośnie na porządnego człowieka.
-Nie mówił skąd takie zainteresowanie wiarą? Coś
konkretnie go skłoniło do szukania odpowiedzi w ścianach świątyni Tyra?
-Cóż, póki sobie o nim dziadek nie przypomniał to i
dla rodu i dla ojca był nikim. Może coś go tknęło? Kiedy przejmowaliśmy ten
budynek tutaj niemal wszystko było w zgliszczach. – Postawny kapłan wskazał na
wysoki i długi główny gmach świątyni. – Dachówki nowe, okna nowe, wszystko
wyczyszczone. Całe szczęście, że konstrukcja kamienna, to się nie pozapadało...
Któryś z tych pijaczków zaprószył ogień za czasów jak tu przechowalnia
piwożłopów i rozpustnic była. Młody Argens pojawił się pewnego dnia i zaczął
pomagać w naprawach. Najpierw był cichy i sie w ogóle nie odzywał, po prostu
pomagał wynosić spalone szczapy, potem pomagał przy malowaniu i odbudowie
wnętrza i jakoś się tak wciągnął... Uczył się od nas sztuki wywijania mieczem.
-Szkoliliście go w walce? Czy to nie trochę
niebezpieczne?
-Może... Generalnie powinien przejść próby wiary i
lojalności, ale doszliśmy do wniosku, że zasłużył się odpowiednio, a w takim
mieście i tak od kogoś nauczyłby się walczyć, więc lepiej żeby uczył się od
nas, wraz z odpowiednimi zasadami, aniżeli od jakiegoś ulicznego zabijaki.
Stern skinął głową z uznaniem, bo nie mógł odmówić
kapłanowi pewnej słuszności.
-A wracając do twojego pytania – Jens Galt wznowił.
– Argens przyszedł do nas jakieś pięć, czy sześć dni temu, już nie pamiętam
dokładnie. Prosił o zwiastowanie w sprawie wyprawy do starych orkowych ruin,
dwa dni drogi na północ stąd. Powiedział,
że to potrzebne jakimś śmiałkom w wyprawie i żebyśmy ją pobłogosławili.
-Tak uczyniliście, jak mniemam?
-Tak, ale nie zadawaliśmy pytań... Z resztą nie raz
się wyprawiał do puszczy Tharu na łowy, potem go musieliśmy opatrywać, heh. Ale
nie martwiliśmy się o jego zdrowie, bo chłopak radził sobie nieźle. Niestety,
bracie Sternie, obawiam się że to jednak wszystko co mogę na jego temat
powiedzieć.
***
Baflin i Hugo wsłuchiwali się uważnie w opowiadaną
historię. Sędziwy srebrnobrody krasnolud z przepaską na jednym oku, opowiadał
im o zdarzeniach z pewnej wyprawy i tym co widział, lecz ich jakby bardziej
hipnotyzował złoty kolczyk w jego nosie, który przy każdej bardziej dźwięcznej
sylabie podskakiwał dziko. Baflin marszczył brwi groźne, Hugo żłopał miód, a
ich rozmówca zamawiał trunki, bo w końcu pił na ich koszt, a już miało nastąpić
crescendo opowieści.
O tej porze w knajpie było dość cicho i spokojnie,
temu słowa starca niosły się po całej izbie, i nawet ci samotni goście, co
przyszli posilić się i napić w odosobnieniu zwracali uszy ku dziadkowi i jego
dwóm słuchaczom.
Golban uniósł krzaczaste brwi zaglądając do kufla i
zdziwił się bardzo. Odwrócił poprzecinaną zmarszczkami twarz w kierunku
karczmarza – krzepkiego gnoma o melancholijnym usposobieniu, który wyglądał,
jakby zaraz miał rzucić całą robotę w cholerę i ruszyć w świat ubolewać nad
własnym losem.
-A czemuż to tak mało, drogi Zimmo?! I piana jakaś
taka... nieruchawa.
-Dostajesz cienkusza, staruszku, bo ci tyle z rana
nie służy. Już żeś wydoił trzy, a tych biedaków w kuca robisz i rozwlekasz jak
tylko się da co by ci stawiali kolejkę za kolejką.
-Skandal! – Warknął starzec. – Ja im jeno całką
historię przedstawiam tak, żeby mieli co do niej jaśniejsze zrozumienie, wiesz.
A w ogóle, to zaniechaj insynuacji, gdyż obrażasz zacnego członka lokalnej
komitywy i, tego no, zawsze mogę się przenieść do innego lokalu!
-W innym ci nie dadzą na krechę – szybko uciął gnom
i odwróciwszy się podreptał w kierunku szynkwasu.
-No patrzcie go, jaki niewdzięczny gbur. Ekonomię mu
napędzam, gościom czas umilam, a ten mi skąpić będzie. No w każdym razie...
Żeby bardziej nie przedłużać, gdzie to skończyłem?
-Stary Tom co sprzedawał fałszywe mapy – przypomniał
Hugo. – I jego generalne wyczyny po dziczach wszelakich.
-Ach, tak! Stary Tom to straszliwa menda, raz
sprzedał dobrą mapę na której poszukiwacze przygód, dawno, dawno temu zbili
istny majątek. Od tamtego czasu starał sie je kopiować. Sprzedawał jedną, ale
na kolanie, z pamięci sporządzał drugą. Rozkład pomieszczeń i korytarzy tych
zmapowanych ruin miał mniej więcej podobny, ale każda odrobinę się różniła,
więc nikt nie wiedział które to kopia, a które oryginał. Któregoś razu nawet
wyprawił się do Westgate, tam łaził po warsztatach kartografów, patrzył na
mapy, a na końcu odwzorowywał je z tego co zapamiętał. Tom wybrał się tamtego
wieczora do ruin na północy, w dziczy Tharu. Nikt oczywiście tego potwierdzić
nie potrafił, ale dziadyga wrócił istnie przerażony. Od tamtego czasu zamknął
się w pracowni i rysuje mapy.
-Sam poszedł? – Baflin pokręcił głową. – Z tego co
opowiadacie, to przecie straszny tchórz.
-Sam wrócił, a gdy się wyprawiał nikt go nie widział
– poprawił starzec. – Mam wrażenie, że namówił jakiś biedaków co by z nim
ruszyli, wiecie, potajemnie... A gdy przyszło co do czego robili mu co najwyżej
za żywe tarcze.
-Po co się tam w ogóle wybierał?
-A widzicie! Bo wielkie zamówienie dostał! Taaak,
syn lokalnego włodarza, Kalman Leiyraghon do niego przyszedł i zaproponował mu
mnóstwo złota za mapę jakiejś ruiny.
Towarzysze spojrzeli po sobie porozumiewawczo, po
czym jakby się ożywili pytając o dalsze poczynania fałszerza i jego klientów.
-Syn Doringa Leiyraghona?
-Tak, Kalman. Zaprzeczenie swego ojca, niemal
całkowite. Kręcił się często w towarzystwie młodzianów od Bruilów, Marsków,
Calaudrów i Nantherów. Spotykali się razem słuchać opowieści pewnego
krasnoluda, ale nie mnie... Ja jestem za stary do wojaczki. Od kilku dni się
tutaj spotykali, po prawdzie, to pewnie na młodą Calaudrównę nie jeden miał
ochotę, ładna z niej gołąbeczka, wiecie – mrugnął okiem stary cap, że aż się im
źle na samą myśl zrobiło.
-Do rzeczy, dziadku – ponaglił niziołek.
-Ładna dziewczyna, o co wam chodzi? Mimo, że półelf,
to wiecie, ja światowy krasnolud, otwarty na kultury i jakbym był może kilka
latek młodszy...
-Mówiłeś, że tu się spotykali – Baflin nawrócił
starca na trop. – Kłócili się, czy coś? Co takiego robili? Bo karczma to
niezbyt wystawna dla tak dobrze urodzonych.
-A no nie... Ale spotykali się. Co robili, nie wiem
dokładnie, po prostu rozmawiali razem. Siedzieli przy jednym stole wraz z
Dornem Crownshieldem, nie słyszałem jednak żadnych kłótni. Od tak, po
przyjacielsku gaworzyli jakby coś planowali. Pięć dni temu Dorn zaś oświadczył,
że znowu rusza na przygodę... Dobrze, bo jego ostatnia kompanija się rozpadła i
długo szukał nowych towarzyszy.
Przez drzwi do Rdzawego Kubła przeszedł właśnie
Loric w towarzystwie Quentina i Maleny, których spotkał zaraz przed wejściem.
Unieśli dłonie witając się z niziołkiem i krasnoludem, i od razu kierując się w
ich stronę
-Wybaczcie, panie starszy – rzekł paladyn
spoglądając na siwego pokurcza z góry. – Ale mamy do pogadania z towarzyszami.
-No... Dobry panie, nie wyganiajcie skoro w gardle
suszy, na zewnątrz gorąc, a ja...
-Karczmarzu, kufel grzańca dla tego seniora jeśli
się tylko w insze miejsce przesiądzie – Loric wydobył z kieszeni stosowną sumkę
monet i pstryknięciem palców posłał je w kierunku anemicznego gnoma, co w
mgnieniu oka pochwycił je niczym żaba przelatującego w powietrzu owada.
Krasnoludowi zaświeciło się oko i z uśmiechem,
oblizując spierzchnięte wargi, przesiadł się kilka stolików dalej. Paladyn
powachlował się skórzanymi rękawicami nim zasiadł i rzucił je na stół.
-Ciekawych rzeczy dowiedzieliśmy się od Calaudry –
zaczęła dziewczyna siadając obok. – Tak jak wspomniał nam Nanther półelfi ród
tradycyjnie szkoli się w magii. Młoda Kara także. A w dodatku chcąc popisać się
inicjatywą, wybierała z majątku rodzinnego małe sumki złota, mówiąc, że
inwestuje w wyprawę pewnej grupy poszukiwaczy przygód. Jako, że te pieniądze
duże nie były ani ojciec ani matka nie mieli z tym problemu.
-A do tego jest motyw osobisty – dodał Quentin. –
Młodej dziedziczce wpadł w oko Elaint Marsk... Sądząc z jaką zgryzotą opowiadał
nam o tym jej ojciec, to chyba ze wzajemnością.
-Próbowałem się skontaktować z Leiyraghonem – Loric
odezwał się wysłuchawszy poprzedników. – Ale nie chciał w ogóle rozmawiać.
Grzecznie mi odmówili, sugerując, że to pewnie jakiś podstęp Nanthera i żebym
więcej nie wracał. Potem poszedłem do...
-Leiyraghon? – Przerwał nagle Hugo. – Poszedłeś z
nim rozmawiać o jego synu?
-Tak... Jak się z resztą umawialiśmy, a co?
-My z kolei co nieco żeśmy zasłyszeli, że Kalman
Leiyarghon spotykał się z resztą dziedziców i knuli coś z pewnym krasnoludem...
-Dornem Crownshieldem – wciął się Loric z uśmiechem
malującym się na jego twarzy. – Heh, teraz robi się jasne dlaczego zaginęli
pięć dni temu.
-Co masz na myśli? – Spytał Quentin, po czym machnął
na karczmarza, żeby przyniósł wszystkim kolejeczkę napitku.
-Jak chciałem wspomnieć, po wizycie u możnego dałem
sobie spokój z nadufanymi starcami i uderzyłem bezpośrednio do Lorda Klucznika.
Tego od Bruilów, którego ojciec wydziedziczył i zamiast tego zapisał wszystkie
prawa wnukowi co jest bękartem. Pogadaliśmy sobie trochę, to rozsądny człowiek.
Szorstki, ale rozsądny. Wyjaśnił mi, że Crownshield miał kompanię podróżną, ale
ci albo poszaleli, albo zginęli w ataku Zhentarimu. Wygląda na to, że te
zielone światła to sztuczka tych skurwysynów. Używają ich by opętywać umysły
magicznie uzdolnionych, cholera wie po co. Kontrolują ich i porywają....
-Psia jucha... – mruknął Baflin. – To naszą paczką
nic nie wskóramy. Jeśli to faktycznie oni, nie wejdziemy przecie do Twierdzy
Zhentil i nie odbijemy nikogo...
-Wiemy tylko – Loric uniósł palec – że Zhentarimowie
za tym stoją, to przynajmniej jedyne solidne wytłumaczenie. Ale nie wiemy gdzie
ich zabierają... Wątpię by do Twierdzy, bo wtedy rozniosłyby się jakieś plotki.
-Ci magowie z którymi wtedy się starliśmy –
przemówił nagle Quentin. – Mieli czarne szaty, lecz nie widziałem symboli.
Możliwe, że macie rację.
-W każdym razie, będzie jeszcze czas na kontynuację
tych poszlak. Powinniśmy wypytać się Dorna o to co jego starzy towarzysze
wynieśli z ruin. Znaleźli podobnież jakiś przedmiot, który miał im zapewnić
wielkie bogactwo i to dopiero wtedy przybyli Zhentarimowie. Crownshield jest
ostatnim, który przeżył masakrę swej trupy i ostatnim, który wie co tych
bydlaków sprowadziło do Melvaunt. Klucznik poinformował mnie, że dokładnie pięć
dni temu drużyna sześciu poszukiwaczy przygód wyjechała w stronę północnej
osady, tej nękanej najazdami orków. Między nimi był nie kto inny jak Dorn
właśnie, zaś pozostała piątka kryła dobrze twarze.
Stern przestąpił próg gospody w której się umówili
wcześniej tamtego dnia i namierzywszy swych towarzyszy spokojnie do nich
podszedł.
-Czegoś się dowiedzieliście? – Zapytał.
-Właśnie rozprawiamy, siadaj, siadaj, też się
podziel, a potem z tego bałaganu wyciągniemy jakieś wspólne konkluzje –
stwierdził stary paladyn odbierając kufle od gnoma-gospodarza.
-Cóż, wiem tylko, że w lokalnej świątyni Tyra
nauczali Argensa Bruila.
-Nauczali? Znaczy na kleryka?
-Nie... Walczyć go uczyli i generalnie wpajali co
nieco wiedzy o świecie, która przynajmniej nie zrobi z niego psychopaty.
Wizytował często w dziczach Tharu, potajemnie się tam wyprawiając, a około pięć
dni temu, może trochę więcej, prosił o wróżbę i pobłogosławienie wyprawy dla
jakiejś grupy śmiałków co postawiła sobie za cel rozwiązać problem orków z
Tharu.
***
Dowiedzieli się wszystkiego co było im potrzebne,
przynajmniej do dokonania wstępnego osądu sytuacji. Młodzi dziedzice widocznie
nie podzielali sentymentów swych ojców, wręcz przeciwnie, darzyli się
szacunkiem i więzami przyjaźni. Zainspirowani opowieściami i podsycani typową
młodzieńczą zapalczywością zapragnęli innego życia niż kupieckie banały i nuda
świata handlu. Dorn Crownshield znalazł nową kompanię, a oni okazję by zabawić
się w bohaterów Melvaunt. Powróciliby do miasta, razem, zjednoczeni, dając przykład
swym rodzinom jak i innym. Teraz musieli ruszyć na północ by ich odnaleźć.
Zarobek wchodził w grę, owszem, ale przede wszystkim krasnolud stanowił
najnowszy trop do rozwiązania zagadki. Gdy oni natknęli się na zielony ognik,
wtedy, w Bezsłonecznej Cytadeli, nie wiedzieli z czym mają do czynienia, zaś
Irin, czarodziejka, była zbyt młoda, niedoświadczona. Mistrz Quentina wiedział
czego szuka, lecz nie podzielił się wiedzą z uczniem uważając, że jest to dla
niego zbyt niebezpieczne. Stara kompania Crowshielda natomiast musiała
zrozumieć powagę znaleziska, dlatego ze wszystkich skarbów wzięli jedynie
skromny artefakt, pewni, że zarobią na nim krocie. Jeśli będą wiedzieć co stało
za naturą zjawiska, może będą je mogli wyśledzić, a co więcej, walczyć z nim.
Spakowali swój rynsztunek, zbroje na ramionach,
ubrania podróżne gotowe na drogę. Czas był ruszyć na północ, dwie godziny drogi
przez lasy, w okolicę osady drwalskiej najeżdżanej przez dzikie barbarzyńskie
plemiona. Droga czekała ich długa, dwa dni marszu. Zastanawiali się czy nie
wziąć koni, lecz te były kosztowne, a poleganie na zwierzętach w dziczy, gdzie
zagłębiwszy się w ruiny musieliby zostawić je na zewnątrz, mijało się zupełnie
z celem. Jeśli tamci wyruszyli pięć dni wcześniej, a konno tą samą drogę mogli
pokonać w dzień, oznacza to, że blisko cztery doby byli w niebezpieczeństwie.
Towarzysze musieli się spieszyć jeśli chcieli ocalić zaginionych śmiałków przed
ubiegnięciem tygodnia. Było późne popołudnie, a oni mieli przed sobą kawał
drogi. Wyruszali w takiej porze by na miejsce dotrzeć o poranku, mieć odrobinę
czasu na rozeznanie, a w końcu i jeśli walczyć, to przynajmniej przy dziennym
świetle.
-Zawsze zastanawiało się jak poszukiwacze przygód,
no wiesz... zawiązują swe drużyny. – Zaśmiała się Malena idąca z Quentinem na
końcu, gdy przedzierali się przez Melvaunt w kierunku północnej bramy. – Bo
słyszy się o nich w opowieściach, prawda? Bardowie o tym śpiewają, a takich co
jakiś czas w karczmach można spotkać. Tylko oni już są drużyną, ale jak się związali?
Jak to jest, że pewnego dnia postanowili: „Hej! Jest nas piątka, chodźmy
narażać własne życia w jakiś labiryntach czy podziemiach!” No chyba nie tak?
Musieli mieć jakiś powód.
Quentin przywykły do rozmyślania o rzeczach znacznie
bardziej skomplikowanych i poważnych, nigdy nie zaprzątał sobie głowy problemem
poruszonym przez koleżankę. Przygryzł wargę w zamyśleniu.
-No... w sumie. Hmmm. Może pieniądze? Motywacja
wspólna?
-Dobrze, ale pieniądze można zdobyć i już, a
motywacje, to cóż, jeśli to wspólny interes lub problem, to jeśli się go
rozwiąże, teoretycznie każda taka drużyna powinna się rozpaść, tak? A przecież
oni nadal trwają i wyruszają na dziwne wyprawy.
-Bo się nudzą – parsknął Loric rzucając jej
spojrzenie przez ramię. – I to tylko brzmi jak żart, ale zaufaj mi... Wyruszysz
raz na wyprawę, a każdy dom, każde miasto po pewnym czasie będzie wyglądać jak
więzienie, a ludzie jak obcy, choć znać ich możesz całe życie. Ci, co nie
przeżyli tego co ty lub czegoś podobnego nigdy w pełni nie zrozumieją
opowiadanych przez ciebie historii. Będą potakiwać, słuchać nawet z zapartym
tchem, będą cię podziwiać... A ty będziesz mieć wrażenie, że mówisz do ściany,
że opowiadasz osobie ślepej całe życie, jaki kolor mają góry, jaki kształt
płatki śniegu. Po pewnym czasie nie możesz tego wytrzymać i wracasz na szlak.
Wszyscy wracają.
-Ty też? – Spytała bez ogródek.
-Tak jakby. – Odpowiedział paladyn.
-Helmici nigdy nie przechodzą w stan spoczynku –
dodał Stern z szacunkiem. Choć kościoły Torma i Helma darzyły się rezerwą, obie
religie przyznawały sobie pewną dozę uznania. Kleryk powiedział też całą
prawdę. Dla paladyna Helma nie był domu, a jedyny odpoczynek od obowiązków
czekałby go w przypadku odniesienia ran tak poważnych, że jedynie w ścianach
monastyru zaznałby spokoju pod opieką innych braci, nie mogąc kontynuować swego
dzieła.
-No, bez przesady – westchnął Loric odpowiadając
towarzyszowi. – Co jakiś czas robimy sobie przerwę wakacyjną.
-Przerwę wakacyjną? – Hugo aż ze zdziwienia musiał
się obrócić i spytać, robiąc przy tym rozbrajająco zdziwioną minę.
-Owszem! – Dodał dziarsko wiarus zarzucając
wygodniej tarczę na ramieniu. – Chodzimy spać.
Uśmiechnęli się pod nosami, gdzie niegdzie zabrzmiał
serdeczny śmiech.
Uliczka którą podróżowali była ciasna, a mieszkańcy Melvaunt
schodzili pospiesznie z drogi zbrojnej drużynie. Nie chcieli stawać na drodze,
nie w mieście, gdzie zbrojnych nigdy nie pyta się o zamiary, dla zasady.
Kobiety zabierały kosze z zakupami, spędzały dzieci z powrotem do domów.
Mieszkańcy przymykali okiennice, zaś ci z wyższych pięter masowo wyglądali
oczekując ciekawego spektaklu.
-Widzicie jak się zachowują? – Spytał Quentin. –
Schodzić z drogi to jedno, ale czmychać w popłochu?
-Nie podoba mi się to – zamruczał krasnolud
instynktownie kładąc jedną rękę na rękojeści topora zatkniętego za pas.
Za ich plecami ktoś zagwizdał, głośno, jakby dając
sygnał, ale za razem chcąc zwrócić ich uwagę. Mieszkańcy ulicy przyspieszyli,
przerzedzili się, ich chód przeszedł w szybki trucht, a w końcu i bieg. Po
chwili zostali niemal sami na brukowanej ulicy, cichej na tyle, że słychać było
szum rynsztokowych zlewek spływających do kanalizacji.
Rozglądając się dookoła namierzyli pewnego
mężczyznę, typa spod ciemnej gwiazdy, z twarzy – zakapiora o zmiażdżonym nosie,
tęgiej szczęce i wielu bliznach, z postawy – rzezimieszka, co śledził ich na
tyle długo, że jego towarzysze zdążyli ich obejść z kilku różnych alejek. Miał
na sobie ciemną skórznię nabijaną ćwiekami, przy pasie kilka noży, na ramieniu
małą obitą tarczę, a w drugiej ręce pałkę z żelaznymi guzowatymi obiciami.
-U starego Nanthera chyba kiepsko z dziengami – zbój
zaśmiał się ochryple – skoro zatrudnia takie włóczęgi.
Dwóch innych bandytów dołączyło do przywódcy,
jeszcze dwóch zaszło ich od przeciwnej strony, zbliżali się powoli, z bronią w
dłoniach. Poruszali się całkiem cicho i płynnie, mimo umięśnionych postur.
-Chyba kogoś wkurzyliśmy – Quentin rzekł wycofując
się powoli, gdy Baflin, Loric i Stern starali się utworzyć skromny półkolisty
perymetr.
-Popełniacie wielki błąd – paladyn westchnął ciężko
i wsunął rękę pod pas na wewnętrznej części tarczy. Uniósł ją wyżej, a w dłoni
przeciwnej znalazł się miecz.
-Błąd popełnicie wy, jeśli zapomnicie poprosić o
dobicie po tym, jak wam pogruchotamy kości – mężczyzna uśmiechnął się parszywie
i wyszczerzył pożółkłe zęby.
-Musiał ich wynająć któryś z rodów – stwierdził
kleryk Torma zwracając uwagę na żyły jakie pulsowały na szyjach napastników. Do
tego mięśnie mieli napięte i napęczniałe jak skręcone zawilgocone ręczniki,
znak tego, że przed chwilą nafaszerowali się miksturami, a te nigdy nie były
tanie.
-Ktokolwiek ich nie najął, nie mamy na nich czasu –
przypomniała Malena naciągając kuszę. – Pospieszcie się, bo jeszcze hałas
ściągnie tu jakieś straże, a jak nas zatrzymają, to nici z wyprawy.
-Nam też do ciebie spieszno, kwiatuszku – jeden ze
zbirów wyszczerzył zęby widząc dziewczynę pośród ofiar.
Wtem ze świstem dwie strzały przeleciały nad głową
krasnoluda. Jedna wbiła się w rękę bandyty, druga zaś między żebra. Hugo Shmaltzing
oficjalnie miał dosyć zbędnych gadek, jego łuk wypuścił strzały szybciej, niż
ktokolwiek mógł zareagować.
Gdy reszta napastników zobaczyła co stało się z
kamratem zacisnęli mocno dłonie na broni i wrzeszcząc nienawistnie ruszyli by
zetrzeć się z celami, za których głowy im zapłacono. Stern zastawiał się
tarczą, gdy zdradzieckim obuchem napastnik wywijał młyny, chcąc sięgnąć głowy
kapłana i ją rozłupać. Buzdygan kapłana miał więcej szczęścia i dopadł ramienia
przeciwnika, gdy ten robił nawrót. Mało brakowało a byłby się zastawił tarczą,
którą Stern ominął o kilka cali. Ostre krawędzie ciężkiego buzdygana wgryzły
się w skórznię, a na ramię ofiary przekazały skomasowaną w ciosie energię,
która wrogiem aż zatrzęsła. Tym czasem raniony strzałami oprych, łapiąc się za
krwawiące obficie rany, w których głęboko ugrzęzły groty z zadziorami,
postanowił się wycofać, lecz Malena, sądząc, że każdy zbir żywy jaki ucieknie
od konfrontacji może poinformować sojuszników i ściągnąć posiłki, posłała za
nim bełt! Stalowy kolec przeszył szyję charczącego krwią zbója, który nawet nie
zdążył poprzeć swych obelg i myśli czynami. Padł gębą w rynsztok, a przez
chwilę jego noga spazmatycznie podrygiwała w pośmiertnych drgawkach.
Loric także uniósł tarczę, lecz gdy zaraz przy niej
zjawił się kolejny zbój, obrócił się do niego ręka z mieczem dokonując śmiałego
zamaszystego cięcia z dalekim wypadem, czego przeciwnik się nie spodziewał!
Sztych miecza nie zagłębił się w pierś, gdyż zbój jakby w ostatnim momencie
odgiął tors w tył. Niestety dla niego, nogi już nie cofnął ze szlaku cięcia
miecza, który w dolnej części uda, tuż u kolana, otworzył potężną broczącą
krwią ranę. W mgnieniu oka paladyn ponownie zasłonił się tarczą, a podcięty
atakiem bandzior, z rozpędem, lecz bez poprzedniej równowagi, grzmotnął w
solidną stalową płytę ze swą pałką nie robiąc na potężnym wiarusie
najmniejszego wrażenia.
Z przeciwnej strony Baflin nie zdążył zastawić
Maleny, tuż obok niego błyskawicznie, w kilku susach dystans skrócił drugi z
oskrzydlających bandytów. Choć brunetka upuściła swą kuszę i błyskawicznie
złapała za krótki miecz i zakrzywiony nóż schowany w uprzęży na jej plecach, z
ledwością zamortyzowała cios. Obuch uderzył w bok, więc poczuła jak wszystkimi
wnętrznościami targa moc ciosu. Zabrakło jej tchu i ledwo złapała równowagę,
gdy do Sterna po przeciwnej stronie, zza pleców towarzysza, doskoczył inny drab
usiłując go wziąć od flanki gdy ten zajęty był walką z szefem watahy. Kapłan
poczuł na plecach uderzenia nabijanej pałki, kolczuga wcale nie pomagała jak to
z bronią obuchową bywało i odczuł moc ciosu tak, jakby dostał na nagą skórę.
Baflin postąpił krok bliżej pomóc towarzyszce.
Ryknął i zamachnął się krasnoludzkim toporem! Rozłupał małą drewnianą tarczę,
która poszła w drzazgi, podobnie jak kość ręki, która ją trzymała. Hugo był
zdezorientowany, do kogo strzelać? Komu pomóc? Quentin trzymał się z tyłu
zasłaniając na wszelki wypadek wędrownym kijkiem, ale póki co nikt mu nie
zagrażał.
-Jak będą uciekać, wykończ ich! – Rzekł Loric, a
niziołek dobrze zrozumiał co ma zrobić. Chwycił dwie strzały, osadził na
cięciwie i z podłym uśmieszkiem czekał, aż któremuś zachce się odwrócić na
pięcie i zwiewać.
Malena odwdzięczając się bandycie zatańczyła z
ostrzami przed jego twarzą. Gdy starał się uniknąć miecza, zakrzywiony nóż
wycinał głębokie rany na odsłoniętych rękach i nogach, a gdy starał się
powstrzymać natarcie noża, sięgał go miecz, którym okładała go bezlitośnie i
pchała ostrzem prosto w tors. Było z nim na tyle źle, że rzucił się do
ucieczki, wciąż wycofując z bronią w jednej ręce. Dwie strzały od błyskawicznie
działającego niziołka obaliły mężczyznę w mgnieniu oka, trafiając prosto w
czoło i otwartą sapiącą gębę.
Paladyn Helma w tym czasie podszedł bliżej Sterna,
podciągając tym samym uwagę napastnika. Mieczem wykonał potężny zamach i
rozpłatał tors zranionego w nogę zabijaki! Ostrze nie przerwało, lecz dalej
tnąc powietrze, ciągnąc za sobą smugę krwi, dopadło wodza szajki, i zanurkowało
między żebrami! Raniony odsłonił się wygięty impulsem bólu i tego właśnie
kleryk Torma potrzebował by celnie zdruzgotać twarz oponenta buzdyganem. Krwawy
wklęsły ochłap na szyi bryzgał krwią gdy ciało padło na plecy. Ostatni z szajki
widząc to, odskoczył i zaczął panicznie uciekać, rzucając broń, oraz tarczę, i
mając nadzieję zejść im z oczu w jednej z bocznych alejek, w którą z resztą
wpadł nim Hugo czy Malena mieli okazję zareagować. Niziołek doskoczył na róg i
posłał za nim jedną strzałę, ale ta niestety chybiła celu o włos.
Wybyli z miasta nim jakiekolwiek straże znalazły się
na ich tropie. Okazując glejt przy bramie miejskiej nikt nie robił im
problemów, a wręcz z zaciekawieniem wyglądano ich ponownego przybycia. Byli w
końcu zbrojną drużyną, która zamierza przeprawić się przez dzicz Tharu, na
północ, tam gdzie orkowe najazdy coraz częstsze. Dla strażników miejskich
podziwianie poszukiwaczy przygód wyruszających na wyprawę zawsze było pewnego
rodzaju zamiennym kalendarzem, w którym liczono dni od pojawienia się
problemów, po ich ewidentne rozwiązanie.
Ktokolwiek nie chciał ich powstrzymać w mieście
wiedział, że szukają zagubionych dziedziców, prawdopodobnie też wiedział, że
wpadli na ich trop, skoro dopiero przed wyruszeniem na północ zdecydowali się
na interwencję, a to oznaczało...
-Ktoś chce nas powstrzymać bo sam jest w to
uwikłany. – Rzekł Stern gdy zostawili za sobą mury miasta. – Ale to dobrze, bo
wiemy, że nie jest jeszcze za późno.
-Fakt – Loric dodał po chwili. – Gdyby nie żyli nie
byłoby po co nas spowalniać. Musimy mieć się jednak na baczności, jeśli wiedzą,
że ich zbóje zawiedli, to mogą nam kogoś innego przysłać.
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, a
gęstniejący wokół traktu las sprawiał, że coraz trudniej było dojrzeć niknące w
oddali mury miasta. Stare sękate drzewa rozłożystymi koronami rozpościerały nad
podróżnymi szczelny szumiący na wietrze parasol zieleni, przez który z trudem
przebijało się światło słoneczne. Cierniste krzewy, rozłożyste paprocie i
wysokie trawy obrastające płytkie bajora sprawiały, że z trudem mogli wejrzeć
dalej niż dwieście stóp w najbliższe zarośla.
Thar było okropną krainą, pełną bagnisk, mokradeł,
dzikich bestii, wzgórz niekiedy usianych tak gęsto, że można się było między
nimi zgubić. Jedyny szlak z Melvaunt prowadził do Glister, drwalskiej osady
prowadzącej wyrąb lasu na użytek większej metropolii, a ta konsumowała drewno w
zastraszającym tempie, paląc w piecach i pod kotłami, budując statki, których
nigdy nie było za mało, czy w końcu handlując z miastami, w których dostatecznie
długich i wytrzymałych desek zwyczajnie nie sposób dostać w okolicy. W końcu
Thar było krainą naturalnych pułapek i zasadzek, idealne siedlisko dla
niezliczonych orkowych plemion, które bardziej nad walkę z ludźmi uwielbiały
wewnętrzne boje o władze i dominację nad regionem.
Pierwsze kilkanaście mil do północy przeszli bez
większych problemów, ale wreszcie musieli zrobić postój. Jak zauważył Hugo
trakt prowadzący do Glister znacznie się tam zwężał i był gorzej wydeptany. Jak
można się było domyślić konne patrole zapuszczały się jedynie na pewną
odległość i właśnie u kamienia granicznego, wyznaczającego oficjalnie ziemie
strzeżone przez Melvaunt, zrobili sobie postój.
Las był tam spokojny i biorąc wartę jeden za drugim
byli w stanie odpowiednio się wyspać, choć do najwygodniejszych wypoczynek nie
należał. Nazajutrz, po szybkim śniadaniu, wyruszyli w dalszą drogę. Maszerowali
traktem skręcającym nieco na wschód, gdzie leżało Glister i dopiero po kilku
godzinach ujrzeli prawdziwe oblicze Tharu. Lasy stanowiły jedynie bardziej
zdrowe i żywotne przedpole śmierdzącego królestwa orkowych hord. Z jednej
strony szlaku rosła zwyczajowa zielona, bujna gęstwina. Po przeciwnej drzewa
się przerzedzały i przypominały coraz częściej poskręcane, chore i przeżarte
zgnilizną kłody z nielicznym listowiem i bladą korą. Rozlewiska cuchnących
mokradeł były coraz większe zwiastując, że więżą rozkładające się truchła
nieszczęsnych zwierząt, które miały pecha ugrząźć w miękkiej, gąbczastej
glebie, gdy próbowały ugasić pragnienie. Coraz częściej przez przerzedzony las
widzieli szare chmury gnane chłodnym wiatrem, które uciekały na zachód znad
skalistych wzgórz porośniętych kępami pożółkłych traw, jakby chciały czym
szybciej zostawić Thar za sobą, nawet
nie wspominając o krainie tak paskudnej i niewdzięcznej. Około południa
zobaczyli na horyzoncie, na odległych północnych wzgórzach dwa ogromne wilki.
Jeden z razu schował się za potężnym pokrytym mchem głazem uwalonym na szczycie
łysego wzgórza, podczas gdy drugi, o smolisto-czarnym futrze, kierował ku nim
swój łeb i nasłuchiwał, pozwalając się obserwować jakby nic sobie nie robił z
obecności ludzi, krasnoluda i niziołka.
Minął w końcu pełen dzień odkąd wyruszyli z
Melvaunt. Po skromnym obiedzie na skraju drogi, Hugo wykorzystał swój czas wolny
by troszkę rozeznać się w terenie. Wrócił z dobrymi wieściami. Nikt nie
podróżował przed nimi traktem w ostatnich dniach, więc z łatwością odnalazł
ślady szóstki koni zmierzających w stronę Glister.
W kolejne kilka godzin zaszli daleko na północ. Tutaj
szlak prowadził już przez bagniska, zostawiając zdrowe lasy odrobinę na
południu i coraz bardziej przerzedzając się po przeciwnej stronie. Quentin
maszerował z Maleną z tyłu, szli swoim krokiem i nawet zaczęli nawiązywać jakiś
wspólny kontakt. Dziewczyna non stop nawijała i choć kto inny mógłby ją
uciszyć, obecność szczebioczącego głosu rozpędzała posępną atmosferę. Trakt
prowadził grzbietami pomniejszych wzgórz, zaś w zagłębieniach między nimi
znajdowały się rozłożyste torfowiska, niczym plamy na oparzonej skórze lub też
zarośnięte u brzegów zatęchłe i mętne jeziorko. Minęli jeden zniszczony wóz. Ze
starej konstrukcji zostało tylko kilka desek złączonych rdzewiejącymi
gwoździami. Gdzie indziej leżała pożółkła końska czaszka i kilka osuszonych
żeber.
-Bogowie, jak tu cuchnie – powiedział młody
czarodziej. – Podziwiam was, że was to nie gorszy.
Stern rzucił mu spojrzenie przez ramie i dodał
cicho:
-Widać nie spałeś w jednej izbie z krasnoludem.
-Słyszałem! – Zaprotestował brodacz idący z
niziołkiem kilka jardów dalej.
-Nie, nie – Hugo uniósł dłoń i pociągnął nosem. –
Chłopak ma racje, coś tutaj śmierdzi. I nie mówię tego dosłownie.
Znów poniuchał, gdy reszta się zatrzymała. Chwycił
za łuk i dobył strzały, zaś towarzysze na wszelki wypadek dobyli broni.
-Coś słyszałeś? – Spytał Loric zaniepokojony
położeniem. Byli na zdradzieckich mokradłach, gdzie bez znajomości terenu mogli
wpaść w śmiertelną pułapkę. Do najbliższej osłony drzew ćwierć mili na
południe, a opcje manewru tylko dwie, w dół lub górę szlaku.
-Poczułem... – Hugo odpowiedział. – Rozglądajcie
się... Skądś znam ten zapach. Roznosi się z wiatrem, lekka nuta w tym
generalnym smrodzie.
-Coś nas śledzi? – Brunetka szybko zrozumiała do
czego zmierza niziołek. – Znaczy, tak jak myśliwy polujący na zwierzę,
podchodzi pod wiatr... A sama przed chwilą poczułam zmianę na karku.
-Chcesz mi powiedzieć, że przez kilka chwil zawieje
z innej strony, a ty już wiesz, że ktoś nas śledzi? – Baflin spoglądał na
niższego kompana z nieukrywaną dozą podziwu i niedowierzania.
-Nie gadaj tyle, tylko słuchaj uważnie...
I jak zaklęci rozkazem niziołka, słuchali. Słuchali
bardzo uważnie. Ustawili się w kręgu,
każdy spoglądał w innym kierunku, wyczekując nadejścia kłopotów. Na północy,
pofałdowane wzgórza straszyły cieniem rzucanym przez skaliste kształty
wygryzające się na powierzchnię. Gdy wiatr zawiał mocniej i zawył przeciągle,
długie wyschnięte liście żółtawych traw kładły się i prostowały imitując ruch
morskich fal.
Quentin spojrzał w pobliskie bajoro, szerokie na
blisko dziesięć jardów i bardzo zarośnięte. Krążyły nad nim dziesiątki much
stołując się na gnijących roślinach. Wydawało mu się, że coś zauważył w wodzie,
jakiś szybko przemieszczający się kształt. Nie wzniósł alarmu, gdyż nie czuł
zagrożenia... czyżby to była ryba? W tak małym zbiorniku? Niemożliwe. Pewnie
jakiś płaz lub duży owad.
Wtedy zauważył jak w bajorze, ku powierzchni,
wypływa kilka maleńkich bąbelków powietrza, bezgłośnie pękając. Nachylił się i
przekrzywił głowę, gdy cienisty kształt ponownie przemknął w mętnej wodzie.
Czarodziej zmrużył oczy, skoncentrował się... I wtedy to zobaczył! Dwoje
wielkich zwierzęcych oczu, szeroko rozstawionych i wybałuszonych spoglądało na
niego, każde wielkie jak pięść! Powoli wynurzając się istota nie przerywała
kontaktu, a Quentin zamarł w bezruchu. Wydawało mu się, że czas przestał
płynąć, a woda wokół mrocznego czerepu gotowała się od buzujących bąbli. Czy
nikt poza nim tego nie widział? Nie zainteresował się?! Łeb przyspieszył!
Wyrwał ku powierzchni niczym głaz ciśnięty katapultą! Chłopak nagle krzyknął i
przewrócił się na plecy, instynktownie uskakując przed ciosem!
Wszyscy obrócili się w mgnieniu oka i spojrzeli na
upadającego Quentina... oraz na połowicznie rozłożony łeb łosia, który wynurzył
się na powierzchnię i począł po niej dryfować jak zwalona do rzeki kłoda. Loric
zaśmiał się gdy inni jeszcze przez chwilę byli zupełnie zdezorientowani.
Quentin cały spocony wsparł się na dłoniach i spojrzał na nabrzmiały czerep,
który szybko obsiadły muchy. Poroże było ułamane, a skóra i ścięgna wciąż się
rozpadały uwalniając potworny smród!
-No to się wytłumaczyło... – mruknął Hugo zatykając
nos z obrzydzeniem.
-Co to... to... – jęknął chłopak patrząc się po
wszystkich. – To... To na mnie szło...
-Młodzieńcze – paladyn podał mu rękę. – W tym stanie
to by na ciebie nie poszło nawet gdybyś był atrakcyjną klempą w rui.
Quentin spojrzał na łeb jeszcze raz i wzdrygnąwszy
się złapał za pancerną dłoń. Wstał głośno sapiąc, otrzepał spodnie. Nadęte
gałki oczne łosia, pozbawione powiek, były bliskie pęknięcia. Tłuste czarne
muchy szybko je obsiadły przystępując do uczty, a Quentin nadal miał wrażenie,
że spoglądają właśnie na niego.
-Skąd tu głowa łosia? – Spytał się chłopak
rozglądając po okolicy. – Przecież nigdzie nie ma ciała.
-Pewnie wpadł w grzęzawisko, utopił się, a resztę truchła wyciągnęły i zeżarły
drapieżniki – Hugo wyraził swą ekspertyzę. – A ze swojej strony tylko dodam, że
jeśli ktoś ma życzenie upajać się tym smrodem, to niech da znać, w przeciwnym
wypadku, jestem za ruszeniem w drogę.
Pod tym względem byli jednogłośni. Kontynuowali
marsz traktem, podczas gdy dzielny niziołek pilnował, by nikt nie zadeptał mu
śladów konnej podróży. Przed zmierzchem szlak ponownie zbliżył się do lasów, na
bardziej suche i twarde gleby. Rozbili obóz i ustawili warty.
Malenie zamykały się oczy, niezależnie jak bardzo
się starała zostać przytomna. Atmosfera była duszna i parna, jak przed burzą,
zaś przez zasłonę chmur nie widziała ani księżyca ani odległych gwiazd.
Ziewnęła jeszcze raz, w dłoń, jakby bała się, że ktoś ją zauważy. Wszyscy spali
smacznie i chyba nic sobie nie robili z niewygód jakie ona wyczuwała. Krasnolud
głośno chrapał odpędzając chyba wszystkie potencjalne drapieżniki.
Dziewczyna odłożyła kuszę na bok, wspierając plecy o
konar i przeciągając się. Znów poczuła smród wiejący znad mokradeł i
zastanowiła się, cóż też za paskudztwo wypluły mętne wody. Nad dogasającym
ogniskiem tkwił jeszcze ziemniak na patyku, ale nie miała na niego ochoty, nie
z takimi doznaniami zapachowymi dookoła. Ludziom z Glister musieli nieźle
płacić, skoro chcieli pracować i żyć na takim pustkowiu.
-Że wy możecie spać w takim smrodzie – pokręciła
głową patrząc na wszystkich mężczyzn pod jej pieczą, po czym dorzuciła do ognia
kilka suchych gałązek.
Ogień szybko je pochłaniał, a gdy doszedł do kilku
nierozwiniętych pączków i szyszek, buchnął dym, a płomienie bardziej
zajaśniały.
Nagle Malena zerwała się na równe nogi! Niecałe
kilkanaście stóp od obozu, w ciemności i trawach kryła się olbrzymia istota
spowita mrokiem, której błysk oczu i obrys sylwetki zauważyła jedynie dzięki
nagłemu wzmożeniu płomieni... Wielka czarna głowa, podłużny pysk, cuchnąca
sierść czarna jak smoła i wysoko nastawione uszy. Ogień przygasł a mrok z
powrotem scalił istotę z otoczeniem. Dziewczyna oddychała panicznie, spojrzała
w lewo i w prawo, oczekując innej bestii gdzieś w pobliżu. Jej kusza leżała
oparta o kłodę, więc delikatnie wyciągnęła po nią rękę.
-Co tak stoisz jak tykwa – mruknął krasnolud
przekręcając się z boku na bok i przy okazji otwierając oko na krótką chwilę.
Dziewczyna uniosła palec do ust i syknęła do
Baflina. Brodacz szybko zrozumiał w czym rzecz, w kilka chwil jego mina
stężała. Zrzucił z siebie stan przyjemnego rozespania i powrócił do bycia
twardym wojownikiem. Jego dłoń powędrowała do topora leżącego obok, przy jego
całym rynsztunku zebranym na małej kupce blach i pakunków.
-Wilk... – wyszeptała. – Wielki jak kobyła...
Znów zapadła cisza. Brunetka przyległa ramieniem do
drzewa, nadal utrzymywała wzrok na pobłyskującej co chwilę parze oczu. Chciała
okrążyć konar i skryć się za nim przed szarżą bestii, a ta była w pozycji w sam
raz do ataku. Czaiła się na ugiętych łapach, tuż przy ziemi, gotowa w każdej
chwili wyskoczyć i zacisnąć szczękę na którymś ze śpiących nieszczęśników.
Baflin schwycił swój topór, a drugą dłonią złapał za
objedzoną kość, która została po kolacji. Rzucił Malenie spojrzenie mówiące, by
mu zaufała. Ta skinęła głową, mogła się tylko domyślać co też krasnolud miał na
myśli.
Brodacz cisnął nagle kością daleko w zarośla, gdy ta
wpadła w trawy zaszumiała, a łeb na chwilę odwrócił się by spojrzeć w tamtą
stronę. Dziewczyna uniosła błyskawicznie kuszę, a monstrum z razu do niej
powróciło, zauważając ruch kątem ślepia. Wystrzeliła z kuszy gdy krasnolud na
sam świst bełtu zerwał się na równe nogi unosząc topór i tarczę. Nie miał na
sobie zbroi więc musiał mieć się na baczności. Wilk jęknął od rany, a po chwili
groźnie zawarczał. W kilku szybkich susach, naprężając mięśnie rzucił się ku
Baflinowi, który stukał groźnie trzonkiem topora o krawędź tarczy.
-Dawaj!
Bestia przeskoczyła nad ogniskiem, hałas zbudził
pozostałych, lecz byli zbyt zaskoczeni by cokolwiek wskórać. Krasnolud
przygotowany na odparcie ataku wziął zamach toporem. Monstrum zwaliło się na
krasnoluda gdy ostrze zagłębiło się we włochate ciało. Baflin leżał na plecach,
a ogromny krwawiący wilk przygniatał go łapami do ziemi i kłapał pyskiem
usiłując złapać głowę kręcącego się krasnoluda, który mimo wielkiego wysiłku
nie mógł zrzucić z siebie ciężkiego zwierzęcia. Malena widząc krzyczącego
towarzysza w potrzebie, jak długie kły prawie muskają jego skóry, wyciągnęła
oba ostrza, i doskoczyła do stwora wpakowując oba w jego umięśnioną szyję.
Śmierdzące futro ociekało od zwierzęcych szczątków i gnijących roślin,
przypominając do złudzenia smród uwalniany przez bulgocące bajora. Hugo chwycił
za pierwszą rzecz jaką miał pod ręką, swój miniaturowy przystosowany dla
niziołków miecz i cisnął z nim z całej siły w kierunku bestii, lecz ta ledwo
poczuła draśnięcie. Quentin zerwawszy się na równe nogi instynktownie splótł
zaklęcie zapamiętane jeszcze z dnia poprzedniego. Gdy palce skończyły kreślić w
powietrzu symbole, a głos chłopaka zagrzmiał z ostatnią sylabą, wilk przeturlał
się na bok gdy Baflin odepchnął go ze zdecydowaną łatwością. Bestia
przypominała teraz rozmiarami zwykłego psa i chyba sama nie mogła uwierzyć
jakim cudem jej niedoszła kolacja tak bardzo urosła?! Zaszczekał kilka razy
groźnie, gnany wciąż głodem i swą drapieżną naturą, lecz próbując z powrotem natrzeć
na krasnoluda, wilk oberwał prosto w żebra buzdyganem Sterna. Cios podrzucił
zajadłe zwierze, które pisnęło boleśnie i padło w zarośla martwe.
-Podszedł nas bardzo blisko – zaświadczyła łotrzyca
wycierając ostrze z krwi i futra. – Ledwo go zauważyłam.
-Dobra robota – powiedział Loric oceniając pracę
duetu. – Gdyby podszedł jeszcze kawałek mógłby nam poprzegryzać gardła,
sprowokowaliście go do narobienia hałasu.
-Te... młodzieńcze – sapiący Baflin podszedł do
Quentina i z uśmiechem pacnął go łapą w tors, prawie odbierając dech, choć był
to gest przyjacielski. – Dzięki wielkie. Fajna sztuczka...
Czarnowłosy się także uśmiechnął i rozmasował twarz
wciąż lekko rozespany.
-W porządku. Mistrz mi zawsze powtarzał, że więcej
się zdziała zmieniając warunki rozgrywki, niż ciskając na lewo i prawo ogniste
pociski. Mógłbym wam krzywdę zrobić, a tak... – z uśmiechem skinął na wilcze
ciało, które zaczęło powoli wracać do swych oryginalnych rozmiarów.
***
W południe dotarli do części szlaku, gdzie ślady
szóstki koni zbaczały i kierowały się w stronę rozlewisk i pustych wzgórz. Prowadziły
ubitym pasem gleby i niknęły w kępach suchych traw, lecz rezolutny niziołek
szybko je znajdywał idąc niemal w kuckach. Nie było wątpliwości, że drużyna
Crownshielda znała drogę przez wrogie życiu tereny.
Kołtuny na niebie już porankiem przybrały niemal
czarny kolor, a w powietrzu porykiwały odległe gromy, a gdy towarzysze zeszli z
traktu do Glister zaczęło padać. Pioruny nie kwapiły się sięgać ku ziemi, co
odziani w stal woje powitali z ulgą. Zimne krople rozbijały się o płyty
pancerza, nasiąkały w ubrania. Założyli wełniane peleryny, które szybko
napęczniały od pochłanianej wody i uszczelniły się. Perspektywa dźwigania
dodatkowego ciężaru dotąd nie przeszła im przez myśl, temu też nie obciążali
się niepotrzebnymi zakupami by zaoszczędzić czasu, zaś gwałtownie psująca się
pogoda, jakby na złość, dołożyła im kilkanaście funtów na ramiona.
Im dalej szli tym bardziej siąpiło. Ledwo słyszeli
sami siebie, zaś Hugo z trudem znajdował ślady. Dookoła, szczególnie w niższych
partiach, między wzgórzami, zebrała się gęsta mgła. Woda ciekła po twarzach
obficie, mimo narzuconych kapturów. Silny wiatr zacinał to z lewa, to z prawa,
nie mogąc się zdecydować jak chce katować podróżników. Musieli zwolnić gdy
gleba pod nimi zmieniła się w błotnistą maź. Ulewa trwała dobre pięć godzin...
Przynajmniej wymyła smród Tharu z powietrza.
Tuż przed zachodem słońca opady zelżały, przechodząc
z dzikiej wodnistej nawały w lekką, ledwo wyczuwalną mżawkę. Mgła natomiast
zgęstniała, przez co z trudem widzieli dalej niż na sto stóp.
Loric zrzucił kaptur i pociągnął nosem zauważając,
że kraina postanowiła na nowo roztoczyć swój morowy bukiet zapachów. Przeklął
cicho, a Quentin zdjął plecak by przejrzeć, czy oby księgi i zwoje nie zamokły.
Zrobili krótki postój na życzenie niziołka.
-Powinniśmy przeczekać aż trochę woda spłynie –
zaproponował Hugo. – W takim błocku się szybko pomęczymy, a i peleryny
wypadałoby wyżąć.
-Racja – dodał Stern. – Tylko miejsce na odpoczynek
to raczej mizerne. Ledwo cokolwiek widać, tak się mgła podniosła.
-Wespnijmy się choć na tamto wzgórze – Malena
wskazała na wyrastający nieopodal zwał ziemi. – Nie powinniśmy się zgubić, jest
w końcu niedaleko.
-Ten z tym obeliskiem na szczycie? – Spytał Quentin
z ulgą zauważając, że mleczny całun jeszcze nie sięgnął szczytów.
-No to chodźmy – Baflin zarzucił wygodniej tarczę na
plecach. – Póki jeszcze słońce nie zaszło.
Zboczyli z trasy w stronę najbliższego wzgórza z
samotnym szarym głazem. Choć zbocze nie było strome, co jakiś czas trzeba było
chwycić mokrej kępy, by nie ześlizgnąć się na podmokłej ziemi.
Baflin i Hugo jako pierwsi wgramolili się na wzgórze
i rozejrzeli po okolicy. Wydawało się, że stoją na wyspie w oceanie mleka.
Inne, podobne plamy żółci tworzyły archipelag ciągnący się od horyzontu po
horyzont. Reszta z czasem dołączyła także podziwiając krajobraz.
-Widzicie lasy na południu? – Brunetka spytała
zdejmując plecak, siadając na ziemi i racząc się wodą z manierki.
-Nie – Kapłan Torma wzruszył ramionami. – Widać zaszliśmy
dość daleko, albo i je zasłoniła mgła.
Za plecami usłyszeli głośne tąpnięcie, jakby
upuszczany na mokrą ziemię głaz. Smród ponownie się wzmógł i ugodził nozdrza
rujnując nadzieję na spokojny wypoczynek.
Odwracając się ujrzeli obelisk który teraz leżał na
boku, lecz było w nim coś nienaturalnego. Im bliżej przyglądali się kształtowi tym
lepiej widzieli, że nie składa się z kamienia. Dostrzegli rękę i parę odnóży,
oraz masywną głowę o tępym spojrzeniu. Istota powoli wstawała, bezradnie,
głośno wyjąc. Szara skóra z daleka przypominała głaz, lecz im bliżej stworzenie
podchodziło, tym bardziej jasnym było, że to...
-Nieumarły – rzekł Stern. – Dopiero teraz go
wyczułem, jak to możliwe?
Istota ciągnęła stopami po ziemi, utykała. Połacie
skóry rozkładały się, szczęka zwisała bezwładnie, a olbrzymi ogr patrzył na
nich ślepiami białymi jak polerowane opale. W lewej ręce trzymał swe drugie,
wyrwane i obgryzione ramie. Ryknął groźnie i grzmotnął ochłapem w glebę.
-Te ziemie – syknął Loric w odpowiedzi Sternowi – są
przesiąknięte śmiercią. Możliwe, że przytłumiło to nasze zmysły.
Paladyn chwycił dwuręczny miecz i przyjął
odpowiednią postawę.
-Obuchy i groty nie zrobią na nim wrażenia – pouczył
wiarus. – Musimy go posiekać.
Nieumarły ogr zbliżał się nieubłaganie ciągnąc swą
urwaną rękę po ziemi, w każdej chwili gotów wziąć nią zamach. Hugo wystrzelił z
łuku dwiema strzałami, a te zanurzyły się w ogromnej masie mięsa jak igiełki
wbite w wór piachu.
-Mówiłem, że nic mu tym nie zrobisz.
-Chciałem spróbować... Cholera... – przeklął
niziołek i zastanowił się co może zrobić ze swym bezużytecznym arsenałem.
Stern w tym czasie uniósł symbol Torma wiszący na
łańcuchu wokół szyi. Prosząc boga w modlitwie o łaskę sprowadził na nich dar,
który dla każdego nieumarłego był istną zmorą. Ogr nagle zatrzymał się,
zdziwiony. Zamotał łbem w lewo i prawo, spoglądając na Lorica i Baflina, lecz
zupełnie ignorując resztę.
-Tylko was widzi – szepnął Stern. – Postaramy się go
zajść od tyłu.
-Dobrze – rzekł paladyn z lekkim uśmieszkiem
malującym się na twarzy. – Poraź go jakimś błogosławieństwem, razem z
krasnoludem go powstrzymamy. Baflinie, odciągnij jego uwagę.
-Co?! Dlaczego ja?! – Zaprotestował brodacz.
-Bo ty masz tarczę i jesteś niższy... A on wielki i
ślamazarny.
Rudobrody zmarszczył brwi i ruszył powoli przed
siebie, klnąc pod nosem i przeklinając swój los.
Malena, Quentin, Stern i Hugo powoli obchodzili
istotę, by w końcu stanąć za jej plecami. Dzielny krasnolud natarł na bestię,
która widząc nadbiegającego napastnika wzięła zamach ochłapem mięsa i kości,
niczym wielką maczugą. Baflin schylił się nisko i uniknął ciosu, gdy obgryzione
łapsko przelatywało tuż nad jego głową. Topór zanurzył się głęboko w nodze
bestii, z kolejnym szarpnięciem skroił płat gnijącego mięsa.
Loric doskoczył z boku, a długie stalowe ostrze
przecięło brzuch od pleców. Flaki ogra zaczęły się wylewać roztaczając jeszcze
gorszy smród. Bestia zawyła i wzięła ponowny zamach, jak ogromnym biczem
próbując sięgnąć tym razem paladyna wyrządzającego mu krzywdę, lecz ten zrobił
kilka kroków w bok i łapsko uderzyło jedynie w glebę, wyrzucając grudy mokrej
ziemi i kępki traw. Baflin z drugiej strony usiłował ugodzić wroga, lecz mimo
nawałnicy ciosów klinga zatrzymywała się na twardej ogrzej kości, nie chcąc
przełamać przeszkody. Stern chciał już podejść do stwora od tyłu, lecz
powstrzymała go dłoń Quentina, który pokiwał głową i kazał czekać. Czarodziej
splótł jedno z podstawowych zaklęć, na których zawsze mógł polegać. W jego
dłoniach znalazła się mała strzałka, którą dobył ze skrytki przy pasie,
przedmiot szybko pokrył się błyszczącą zielonkawą mazią, uniósł kilka celi w
powietrze. Quentin wyrzucił dłonie przed siebie, a strzałka trafiła monstrum w
plecy. Zielona ciecz obryzgała cel, który począł skwierczeć i jęczeć jeszcze głośniej!
Kwas wżerał się w plecy, ściekał, pochłaniając mięśnie i obnażając kręgosłup.
Wtedy dopiero Stern zbliżył się, gdy zdezorientowany kolos rzucił spojrzenie w
kierunku dokonanego ataku i zobaczył czarodzieja, co atakiem przerwał swe
maskowanie.
Kapłan Torma ponownie przyzwał moc swego boga
prosząc go o łaskę i uleczenie ran. Sprytna sztuczka, którą przyłożywszy do
nieumarłego kończyła się dlań makabrycznie. Dłonie Sterna zajaśniały, a gdy
przyłożył je do boku przeciwnika, siła, która uzdrowiłaby chorych i ranionych
przepaliła się do wnętrza istoty wprawiając ją w bolesne konwulsje. Z monstrum
unosił się dym palonego mięsa, jeden za sprawą kwasu, drugi za sprawą tajemnego
wewnętrznego ognia.
Ogr obrócił się i potężnym zamachem, przed którym
Stern nie miał jak się uchronić, zdzielił kapłana urwaną kończyną. Cios był
potężny, Tormicie zabrakło tchu, a uderzenie sprawiło, że odleciał kilkanaście
jardów i stoczył się po skarpie w mglisty odmęt. Gdy bestia obróciła się
plecami do Lorica, ten ujrzał obnażony kręgosłup i widząc co dzieje się z
towarzyszem, zatoczył nad głową młyn. Stal cięła powietrze i w błyskawicznym
ciosie, w zaledwie jednej chwili w której ostrze śmignęło przez zwaliste ciało,
ogr wydał z siebie ostatnie jęknięcie, nim padł na ziemię w dwóch równych
kawałkach. Nogi jeszcze chwilę stały z połową nabrzmiałego brzuszyska, gdy
górny tors ześlizgiwał się z linii czystego cięcia.
Hugo i Malena pospieszyli wyciągać towarzysza z
mgły. Nie sturlał się zbyt daleko, choć gdy pomogli mu wrócić, wciąż ledwo
nabierał powietrza i łapał się za brzuch.
-Szlag... Trafił mnie prosto w bebechy... – Syczał,
gdy pomagali mu usiąść.
Loric i Baflin podeszli bliżej, gdy Quentin rzucał
za nimi kolejne zaklęcie podpalając truchło.
-Przebił zbroję? – Spytał niziołek przyglądając się
śladom po uderzeniu na granatowej tunice kryjącej kolczugę.
-Na szczęście nie... Żebra też całe, tak mi się
wydaje... Tylko walnął mnie jak koń z kopyta.
***
Kolejny dzień wcale nie był lepszy. Na szczęście
pogoda się poprawiła i nie musieli grząźć w błocie, lecz im dalej podążali za
mocno zatartymi śladami konnych, tym częściej musieli stawiać czoła
wygłodniałym drapieżnikom lub też nieumarłym, którzy coraz częściej w
poszukiwaniu żywego mięsa wylegiwali na powierzchnię. Hugo miał nawet wrażenie,
że ulewa poprzedniego dnia obudziła ich niczym gąsienice nawiedzające ogródek
po porządnym deszczu. Stoczyli kilka bojów, lecz poradzili sobie bez większych
problemów, szczególnie, że za dnia wszystko było lepiej widoczne i mogli męczyć
bestie z zapasem odległości nim te dotarły w zasięg broni białej.
Tuż przed południem, gdy za kolejnym wzgórzem
delikatnie skręcili, ich oczom ukazało się pobojowisko. Wyszli na szeroki i
płaski kawałek terenu, na którym usiane były zgliszcza. Czego, trud było
powiedzieć, gdyż kamienie i gruzy porósł mech, zarysy budynków ledwo dało się
zauważyć, zaś jedyne szczątki drewna były tak przeżarte próchnem i zostało ich
tak niewiele, że niemożliwym było odgadnąć czyją ręką wzniesiono budowle.
Czyżby była to ludzka wioska? A może osada dzikich plemion postawiona i
zniszczona przez stwory zamieszkujące Thar. Między ruinami walały się końskie
truchła, oraz kilkanaście opancerzonych humanoidalnych ciał. Ciemnoszare skóry
porośnięte czarną szczeciną, spłaszczone nosy i wielkie kły wychodzące na górne
wargi. Zbroje na trupach wyglądały jak pospiesznie zbite kawałki stali,
przykręcone do skórzanych uprzęży i fartuchów. Gdzie niegdzie kolce, gdzie
indziej ostre zadziory, odzienie z daleka wyglądające na ochronne, z bliska
zdawało się być bardziej niebezpieczne do noszenia, niż wyruszenie w bój
całkiem nago.
-Orkowie... – Krasnolud splunął na ziemię.
Gdy to powiedział, kruki zaalarmowane przybyciem
ludzi, a które były ledwo widoczne z oddali, rozpostarły skrzydła i wzniosły
się, głośno kracząc z niezadowolenia. Odleciały na kraniec zrujnowanej osady i
masowo przysiadły na niewysokich murkach oczekując, aż przybysze odejdą.
-Przybyliśmy za późno? – Quentin wyszedł przed
szereg by samemu rzucić okiem.
-Powinniśmy przeszukać to miejsce zanim sie
orzeknie... Znając te plugawe bydlęta nie zostawiliby swoich bez powodu, na
ogół palą trupy, by nie zostawiać śladów.
-Coś ich bardzo gnało. – Powiedział Hugo
przyglądając się śladom na ziemi.
Podeszli bliżej centrum pobojowiska dostrzegając, że
na jednym z końskich ciał leży ogromna kupa futra i lekko się porusza.
Instynktownie chwycili za broń szykując się na najgorsze, dobrze z resztą
przygotowani przez dotychczasowe spotkania. Jak rzekł Hugo, najpierw będą
walić, a potem zadawać pytania.
Im bardziej się zbliżali, tym głośniejsze były
chrząknięcia, mlaśnięcia i chrupanie kości. Stworzenie na pierwszy rzut oka
przypominało niedźwiedzia, lecz jego potężne przednie łapy były po części
opierzone. Pazury zatopiło w boku konia, samemu dobierając się do rozerwanego
brzucha. Gdy Hugo napiął cięciwę, gotów by stwora naszpikować strzałami,
skrzypiący drzewiec zwrócił jego uwagę. Bydle odwróciło unurzany we krwi łeb
ukazując masywny dziób w którym tkwił ochłap mięsa i długie końskie żebro.
Wielkie białe ślepia pozbawione źrenic analizowały każdy najmniejszy ruch, a
wielki stwór oceniał sytuację. Przekrzywiał głowę w krótkich szybkich ruchach,
niczym drapieżny ptak.
-Sowoniedźwiedź – Niziołek przełknął ślinę i dał
jeden krok w tył.
Słyszeli o tych magicznych stworzeniach chyba
wszyscy i wiedzieli, że bez walki się nie obejdzie. Były uosobieniami furii,
które atakowały każde stworzenia większe od myszy, rozrywały je i walczyły aż
do śmierci. Pradawny szalony eksperyment równie obłąkanych magów, który wyrwał
się spod kontroli. Próba połączenia bystrości sowy, jej precyzji i zawziętości,
z gniewem, siłą i wytrzymałością niedźwiedzia... Maszyna do zabijania, świetny
strażnik, bezlitosny żołnierz, niestety niemożliwy do kontrolowania. Bydle było
ogromne, na oko z osiem stóp długie i o osiem kwintali za ciężkie.
Dziób mocniej zacisnął się, a trzymana w nim kość
pękła jak wyschnięty patyk. Bestia rozwarła szeroko paszczę rycząc na
nowoprzybyłych, a ci zareagowali natychmiastowo. Tropiciel i złodziejka
wystrzelili trafiając bestię i jeszcze bardziej ją rozgniewując. Quentin na
dobrą miarę cisnął w cel kwasową strzałą pospiesznie splecioną, licząc, że
osłabi sowoniedźwiedzia na dłuższą metę. W tym czasie Stern, Loric i Baflin
przygotowali się do odparcia ataku. Z tą bestią nie było żartów, temu wszyscy
zasłonili się tarczami.
W centrum formacji stał paladyn, i to właśnie na
niego zaszarżował stwór jako pierwszy. Pazury zaskrzypiały na stalowej płycie,
a Loric wyrzucił w tył nogę, by zaprzeć się solidnie o grunt i nie dać przepchnąć.
Kapłan Torma spróbował sięgnąć zwierzę
buzdyganem, lecz to było zadziwiająco zwrotne, zaś cios zbyt słaby by wyrządzić
krzywdę przez grubą skórę i gęste futro. Loric z długim mieczem w dłoni
odpowiedział bestii ostrzem, wkładając w cios całą siłę, choćby miał tym samym
poświęcić odrobinę celności. Klinga wyrąbała w grzbiecie głęboką ranę, a krew
chlusnęła na Baflina, jaki już zachodził od przeciwnej strony. Jego topór ledwo
musnął stworzenie, które ponownie zaryczało rozdziawiając szeroko dziób. Kwas palił
futro i rozpuszczał skórę wyrządzając istocie ogromny ból, lecz ta jakby nic
sobie z tego nie robiła, a wręcz traktowała bodziec jako motywację do jeszcze
bardziej zawziętej walki. Wpadł w szał! Zewsząd nadlatywały pazury, a dziób
chwytał za tarcze próbując ją wyrwać z rąk obrońców. Stern chciał zaatakować,
ale wtedy silna łapa przejechała mu po torsie, drąc tunikę i sprowadzając ból w
miejscach, gdzie koniuszki pazurów rozerwały pierścienie kolczugi i wbiły się w
pierś. Loric musiał opuścić tarczę gdy dziobaty łeb mocno za nią szarpnął,
wtedy zamaszysty cios i jego sięgnął. Na ramieniu i części szyi paladyna
pojawiły się głębokie krwawiące bruzdy, na szczęście nie rozcinając żadnej z
ważniejszych żył. Baflinowi udało się rąbnąć, gdy bestia opuściła łapę na
ziemię szukając podpory. Topór wylądował sowoniedźwiedziowi zaraz przy ostatnim
przegubie łapy. Ponownie bryznęła krew, istota ryczała, ale pazury jej lewej
kończyny zostały na ziemi w rosnącej kałuży juchy. Loric wyprostował się
ciągnąc miecz w górę. Ostrze napotkało na swej drodze przeszkodę w postaci czaszki
potwora. Oberżnął mu część pyska wraz z lewym okiem, zatoczył się w tył, po
czym zastawiając tarczą złapał za ranę, by zobaczyć jak źle krwawi.
Stern w tym czasie odrzucił tarczę, złapał buzdygan
oburącz i wymierzył cios wprost w szyję bestii, w której coś cichu gruchnęło, a
ta po chwili padła na ziemię pozbawiona życia.
Przeszukali teren i opatrzyli rany. Na orczych
wojownikach znaleźli ślady walki, cięcia wyrządzone mieczem i toporem, strzały
wystające z torsów, skórę osmaloną magicznym ogniem. Konie rozpłatano, zaś
ślady wskazywały na to, że napastników było znacznie więcej. Nie znaleźli za to
piątki jeźdźców, młodych dziedziców domów szlacheckich z Melvaunt, których
najprawdopodobniej porwano. Jeden członek dzielnej grupy niestety poległ, był
nim krasnolud, którego porąbane orczymi toporami ciało, znaleźli przygniecione
trupem konia.
Dorn Crownshield nie żył, wraz z nim nadzieja na
szybkie rozwiązanie zagadki zielonych ogników. Nie przerwali jednak wyprawy,
dla jednych była to sprawa zarobku na dalszą podróż, dla innych chęć
zapobieżenia tragedii i wywiązanie się z danego słowa. Ruszyli dalej, lecz
uprzednio pochowali ciało Crownshielda by nie stało się ofiarą kruków i innych
padlinożerców.
***
Namiotami z grubych skór pozszywanych ścięgnami i
rzemieniami co jakiś czas potrząsał wiatr. Płachty rozwinięte na grubych palach
niekiedy ze zwierzęcych kości nadymały się i opadały, gdy czwórka brutali
ucztowała przy dużym centralnym ognisku. Paciorki z kości, zębów i kawałków
ludzkich czaszek zawieszonych u wejść do namiotów dzwoniły przy każdym
najmniejszym podmuchu. Muskularny dowódca przeszedł obok swej bandy, a
pocerowana żelaznymi płytkami i sztabami kolczuga naprężała się na jego sylwetce.
Wydał z siebie kilka chrząknięć przemawiając w dziwnym i okrutnym języku,
równie szorstkim dla ucha co nieoheblowana deska. Czwórka wojów skinęła mu
głowami, a jeden zdawało się, że wzniósł jakiś wiwat, po czym wysączył z
bukłaku kilka głębszych łyków. Wszyscy powtórzyli pewne imię z niespotykanym
entuzjazmem: „Thrull!”
Szef bandy przeszedł dalej, do małej zagrody
sporządzonej z kości, desek i łańcuchów, gdzie drzemał olbrzymi brunatny dzik.
Ork sprawdził naciągnięcie pasów siodła zarzuconego na belce tuż obok zagrody,
po czym sięgnął do małej sakwy i rzucił dzikowi kilka siniejących, odrąbanych
palców. Stwór zamrugał oczami po czym wyprostował się i sięgnął ryjem po
przekąskę.
Pozostała
czwórka patrolu sprawowała dozór na krawędziach małego obozowiska, głównie
rozmawiając ze sobą, śmiejąc się i pijąc. Chmury rozstąpiły się nieco, gwiazdy
świeciły spomiędzy ciemnoszarych obłoków, a wartownicy zdając się być pewnymi
siebie, nawet nie spoglądali na otaczające ich wzgórza, bo i co mogło ich
zaskoczyć? Ponownie, w konwersacji brzmiały dwa słowa, Thrull i Xul-Jarak,
pierwsze wypowiadanie z ekscytacją, drugie z wielką czcią. W powietrzu było
słychać świst wiatru, ale jeszcze czegoś, czegoś bardzo cichego, co w ciemności
przemknęło niezauważone, a potem jakby ktoś upuścił worek piachu na ziemię,
gdzieś dalej. Wszystko zlewało się tak bardzo z otoczeniem, wiwatami i ucztą
towarzyszy przy ognisku, że nikt poza jednym orkiem nie zainteresował się tym
co nastąpiło.
Samotny woj zarzucił na ramię kuszę i ziewając przeszedł
za jeden z przestrzennych namiotów. Przetarł oczy i głośno mlasnął, ziewając i
przeciągając się, nawet on miał ograniczoną odporność na alkohol. Zamrugał
oczami widząc, że jeden z jego towarzyszy na warcie leżał na ziemi. Czyżby
usnął? Zbliżył się odrobinę i stanął jak wryty widząc, że w krtani kamrata
przewróconego na bok, tkwi strzała, druga, kilka cali niżej, zagłębiła się w
lewe płuco. Już miał wezwać pomoc, lecz wtedy zimna stal przejechała mu po
gardle, a zakrzywiony nóż zanurkował w bok pod pachą. Kaszlnął cicho i padł
pozbawiony życia, gdy smukłe ramiona wyszarpnęły broń, która powróciła do
cienistej sylwetki za jego plecami.
Wojowie w centrum obozowiska pili w najlepsze, ale
coś zaczęło im przeszkadzać. Nie klekotanie kości na wisiorach u wejść do
namiotów, a raczej miarowe walenie stali o stal. Obrócili głowy w kierunku
źródła hałasu i zobaczyli, jak na szczycie wzgórza stoi krępy brodacz w zbroi,
hełmie i łomoce toporem o krawędź tarczy. Orkowie osłupieli, najpierw spojrzeli
na bukłaki, czy oby to nie jakieś pijańskie zwidy, ale po chwili zauważyli, jak
ich wódz wyciąga broń i wskazuje na krasnoluda. Ryknął gniewnie, a jego
podkomendni zerwali się na równe nogi i sięgnęli po proste kusze i zaczęli je
naciągać. Pozostała przy życiu dwójka wartowników chwyciła za broń
przypominającą długie tasaki, po czym ruszyła na krasnoluda, by rozszarpać go
na strzępy. W tym czasie wódz otworzył zagrodę z dzikiem i trzasnął bydle po
grzbiecie batem. Zwierze ożywiło się i niechętnie wylazło.
Do krasnoluda dołączyła dwójka ludzi, stając po obu
jego stronach i zastawiając się tarczami. Szef bandy ruszył ze swym pupilem by
się z nimi zmierzyć, kusznicy go przepuścili, a potem, gotowi, stanęli w
rzędzie by wypuścić bełty. Jeden z ludzi spojrzał wtedy za siebie, w ciemność i
coś powiedział. Orkowie wystrzelili, ale mężczyźni schowani za ścianą tarcz,
kucając przy tym by zasłonić dodatkowo nogi. Dwa bełty przebiły się przez
metalowe powłoki i ugrzęzły głęboko w drewnianych podkładach.
Wtedy, tuż obok znalazł się kolejny człowiek, ubrany
w lekkie czerwone szaty. Młody, czarnowłosy i o wiotkiej posturze sięgnął do
małego woreczka, a następnie wyprostował rękę przed siebie z zaciśniętą
pięścią. Spomiędzy palców wysypał się czysty piasek o słomianej barwie, a
czwórka kuszników padła na ziemię usypiając na miejscu.
Z kępy wysokich traw wyleciały dwie kolejne strzały
ugadzając nadbiegających z flanki orkowych rębaczy z tasakami. Jeden dostał
prosto w oko i padł na ziemię, drugi ledwo draśnięty, kontynuował szarżę.
Olbrzymi dzik w tym czasie wbiegł pod górkę i już miał nadziać siwowłosego
człowieka na długie zakrzywione szable i kły, gdy ten wraz z krasnoludem jako
pierwsi zaatakowali z uprzednim przygotowaniem. Topór i miecz rąbnęły w ciało
zwierzęcia upuszczając krwi, ale ten samym impetem przebił się kłami przez
ciężką tarczę i cisnął paladyna w dół zbocza po przeciwnej stronie. Woj spadał
odbijając się na skałach i nierównościach. Osłonił głowę by nie rozbić sobie
czaszki na jakimś kamieniu i zatrzymał się dopiero sześćdziesiąt stóp dalej,
czując, jakby połamał sobie kilka żeber. Wielki ork, przywódca patrolu dołączył
do swego pupila. Skrzyżował się ze Sternem wymieniając ciosami. Buzdygan kontra
tasak, metal szczękał gdy zwalisty brutal usiłował zatłuc kapłana, przytłoczyć
go samą mocą, zmęczyć i zmiażdżyć. Z drugiej strony kapłan usiłował wytłuc mu
ten zamiar z głowy, okładając tam gdzie tylko widział okno w defensywie, chcąc
zgruchotać kości wroga celnym ciosem.
Baflin przyuważył nadbiegającego orka, który właśnie
wraz z dzikiem, planował zasiec krasnoluda, lecz jeszcze kilka stóp brakowało
mu do konfrontacji. Bestia pod rozkazem orczego pana była znacznie bardziej
groźna, temu w nią krępy brodacz skierował swój topór, okładając umięśniony bok
i otwierając kolejne głębokie rany.
Quentin widząc zaciętą walkę kapłana z orkiem
postanowił mu pomóc. Splótł zaklęcie i wyrzucił dłonie w kierunku herszta bandy
barbarzyńskiego szczepu. Nagle moc ciosów orka zelżała, a ten począł łapać za
broń obiema dłońmi. Po chwili zaniechał prób gdyż tasak wyślizgnął się z jego
chwytu i padł na ziemię. Przerażony obrotem spraw ork spróbował podnieść broń,
lecz ta była jak pokryta tłuszczem, nie pozwalając się złapać i ciągle
wypadając. Miał puste dłonie, pozbawiony broni mógł tylko sięgnąć po mały nożyk
lub ruszyć na człowieka z gołymi pięściami. Quentin uśmiechnął się pod nosem
widząc zakłopotanie orka, który po chwili spojrzał w tył, na kuszników, którzy
powinni zmieść czarodzieja... Dlaczego tego nie zrobili?
Byli skończeni, wszyscy co do jednego. Leżeli wokół
ogniska, a smukła ludzka kobieta okryta czarną peleryną ze spokojem pochylała
się nad śpiącymi wojami i podrzynała im gardła. Gdy Herszt obracał się by
ponownie spojrzeć na człowieka, w na jego twarzy wylądował buzdygan. Metalowe
bruzdy zgruchotały szczękę, zaś orkiem zarzuciło jakby przegrał w pięściarskim
pojedynku z potężnym prawym sierpowym. Hugo w tym czasie naprawił swój błąd i
poprawił wojownikowi, którego ledwo musnął poprzednim razem. Ciało dołączyło do
rosnącej sterty zabitych orków.
Loric powstał, odnalazł swój miecz i zaczął wspinać
się w górę, ku Baflinowi walczącemu z potężnym dzikiem. Bydle opuściło łeb, a
następnie podbiło odpychając się tylnymi kończynami. Ostre długie szable
ugodziły Baflina, który stracił równowagę i opuścił wytrąconą z dłoni tarczę.
Na szczęście miał jeszcze topór. Obrócił nim w dłoniach, wziął ogromny zamach i
zanurzył go głęboko w czole dzika! Rozłupywana kość zwiastowała koniec
konfrontacji niczym uderzenie w gong. Wódz orkowej bandy obracając się do ucieczki
dostał buzdyganem jeszcze raz przez łeb, po czym pozbawiony przytomności i
krwawiąc obficie, zaczął zjeżdżać w dół stoku.
Woda chlusnęła w obitą orczą twarz. Sińce i krwiaki
tak nabrzmiały, że ledwo widział na oczy. Zdawało się, że każdy mięsień napuchł
jak nasączona wodą gąbka. Był bardzo mocno związany, choć ani nie miał zamiarów
ani sił się ruszać. Oparli go o pal wsporny jednego z namiotów, a teraz stali
jakby wyczekując na reakcję. Kaszlnął kilka razy i od razu tego pożałował
czując potworny rwący ból od pękniętej szczęki.
-Znasz wspólny? – Spytał najwyższy z ludzi, ten o
siwych włosach i strasznie podłym usposobieniu.
Ork pokasływał, jęczał i ciężko oddychał, lecz ani
nie pokręcił głową, ani nic nie powiedział.
-I co teraz? – Spytała Malena.
-Nic – odpowiedział Loric. – To pytanie retoryczne.
Oczywiście że zna, po prostu nie chce być torturowanym więc udaje tępego
ćwieka. Prawda?
Ork nadal się nie odzywał, siedział zbity, związany
i pozbawiony woli walki.
-Paladynom wolno korzystać z tortur?
-Och nie, moja droga. Ja nikogo nie będę torturować
– zarechotał weteran. – Ja mu będę tylko pomagał.
-Dobijmy go – syknął Baflin. – Mam temu kurwiemu
synowi do odpłacenia za Crownshielda.
-Odejdźcie na kilka chwil – paladyn rzekł. – Ja już
sobie z nim porozmawiam.
Stern rzucił mu zimne spojrzenie i ujął za ramię.
-Niezależnie jak to nazwiesz, nie pozwolę ci na
tortury... To się nie godzi. Dobić? Jasna rzecz. Torturować? Zaniechaj...
-Przecz z łapami! – Loric spojrzał nań nienawistnie
i prawie byłby go zdzielił pancerną pięścią, lecz poprzestał, gdy kapłan cofnął
się, zupełnie zaskoczony nagłą zmianą zachowania. – Nie wyobrażaj sobie, że
znasz mnie na tyle, by wiedzieć co zamierzam. Toleruję twoje uwagi, ale tknij
mnie jeszcze raz w ten sposób, a będziesz swoje łapska wyciągać z własnego
gardła.
Stało się coś nieoczekiwanego, jakby prysnął jakiś
czar, zasłona, która przez ten czas, w którym razem podróżowali, obrosła
starego paladyna. Wszyscy odstąpili, nie trzeba było prosić, rozkazywać,
bezgłośnie odeszli pozwalając mu robić swoje. Stern, Malena, Quentin i Baflin
spoglądali po sobie nie rozumiejąc całego wybuchu, odeszli porozmawiać w swym
gronie, przy innym namiocie, co jakiś czas rzucając okiem na Lorica, który
przykląkł u boku orka i zaczął mu coś szeptać do ucha.
Mięsisty brutal po chwili kompletnie się załamał,
zaczął jęczeć boleśnie, kiwać głową. Zdawało się, że rozmawia z Loriciem, coś
plecie, lecz przez zmasakrowaną twarz trud było usłyszeć co dokładnie. To nie
trwało dłużej jak kilka chwil cichych szeptów, a paladyn powstał, zarzucił
ekwipunek wygodniej na ramię, po czym podszedł do grupy i przechodząc przez ich
zbieraninę rzekł:
-Xul-Jarak to ich twierdza, tam zabrali dziedziców.
Mają być ofiarami w ceremonii, która utrwali władzę nowego wodza i zjednoczy
wszystkie plemiona Tharu. – Loric rzucił bez ogródek i powędrował dalej
szlakiem śladów znalezionych przez niziołka. – Idziecie, czy nie?
Popatrzyli jak osłupieni, to na niego, to na orka,
któremu przecież nic nie zrobił, nawet go nie tknął.
-Radzę się pospieszyć – ponowił paladyn. – Pierwszą
rzeczą jaką zrobi Thrull, ten nowy wódz, to skorzysta z chaosu zasianego w
Melvaunt i ruszy je podbić z nowo zebranymi armiami.
***
Droga do szarej cytadeli nie była usiana
niebezpieczeństwami. Bestie bały się podchodzić do szlaku kaźni, jakim orkowie
uczynili przedpole do masywnej przysadzistej kamiennej twierdzy osadzonej na
skalistym wzniesieniu. Czerń chmur i trzask piorunów współgrał z dudnieniem
serc podróżników, gdy na swej drodze napotkali las zwłok... Kościane krzyżaki z
żeber ogromnych stworzeń, powiązane ścięgnami i skórami, były jak wystawy dla
oskórowanych ciał wywieszonych nań jak na makabrycznej wystawie. Okaleczenia
były tak potworne, że z trudem rozpoznawali jakiej rasy lub płci były ofiary. Otwarte
klatki piersiowe, żebra odciągnięte linami, schnąca krew i rozszarpane
wnętrzności. Na dłuższych palach powbijano niekiedy kilka tuzinów czaszek,
ludzkich, krasnoludzkich, ale także i orczych. Na malowanych i żłobionych
kamieniach, ziemi i na zaaranżowanych konstrukcjach, wisiały wzory z pożółkłych
kości, symbole, a niekiedy całe wersy pisane językiem dzikich plemion.
Obrzydzenie i zgroza sięgnęła serca każdego, poza
Loriciem, któremu nie była obca kultura orków. Malena nie wytrzymała i
padnąwszy na kolana zwróciła część kolacji. Baflin nakreślił na piersi znak
młota gdy na jednej konstrukcji znalazł zmasakrowane ciało krasnoluda, jakie
tylko odróżnił po rozmiarach i muskulaturze. Grube krasnoludzkie czaszki
wisiały obok głowy ofiary, której urżnięto dłonie i stopy, zamieniając je
miejscami, jakby przypomnienie, że zabito ich znacznie więcej. Wokół kościanego
krzyżaka, na rzemykach, wisiały skalpy bród. Sam widok sprawił, że Baflin
zawrzał a dłoń tak zacisnęła się mu na rękojeści topora, że o mały włos jej nie
złamał. Rzadka mgła snująca się wokół nóg sprawiała, że pola kaźni przypominały
raczej cmentarzysko, na którym umęczone duchy koczują strzegąc swych ciał i
dopełniając ich historii.
-Nigdy czegoś takiego nie widziałem... – rzekł Stern
trzymając w dłoni symbol Torma i cicho modląc się, by nie zostali złapani.
-Ci co widzieli najczęściej tak kończą – paladyn
skinął na wiszące ciała. – Ludzie natrafiają na orkowe wioski od czasu do
czasu, ale nikt nie zapędza się badać orkowych królestw...
-Królestw?
-Właśnie, brzmi dziwnie. Nie mają królestw, ale co
jakiś czas chcą mieć, przynajmniej tak sądzą potężniejsi wodzowie, którym marzą
się wielkie podboje. Jeśli wódz dowiedzie, że jest silny i warto z nim iść,
plemiona przychodzą na wielki zbór, ale nie z pustymi rękami. Napadają i biorą
niewolników gdzie tylko możliwe... Nie mordują i łupią, jak to zazwyczaj bywa,
ale biorą żywcem. Na wspólnej ziemi każde z plemion składa ofiarę ich plugawemu
bóstwu. Agonalne jęki mają być żywym świadectwem ich bitewnego kunsztu i
lojalności. Kto złoży większą ofiarę, ten postrzegany za bardziej oddanego i
zasługującego na wyższe miejsce w hierarchii, dlatego nie mają opamiętania w
tej zbrodni, nie mają żadnych zahamowań. Kto przyprowadzi więcej i będzie ich
mordował dłużej oraz głośniej, ten stanie bliżej wodza.
Ciarki przeszły im po plecach, a serca powoli
wypełniał strach im bliżej byli majaczącej w oddali cytadeli. W odległości mili
od warowni, na rozległych polanach widzieli obozowiska rozjaśniane światłem
ognisk. Każde z plemion koczowało na swojej połaci ziemi, setki, a może nawet
tysiące orków, do czasu zjednoczenia, pozostawali z dala od siebie. Obozowisko
za obozowiskiem, jak czarne plamy na skórze, zostawiając dostatecznie dużo
miejsca, by podróżnicy mogli przemknąć pod mury cytadeli pod osłoną nocy.
Do murów cytadeli trzeba było podejść długą ubitą
rampą prowadzącą do wzmacnianych bram lub wspinać się po skalistym urwisku, na
szczycie którego stała twierdza. Posępne szare mury z ociosanych kamieni były
lekko pochyłe. Z każdej z przysadzistych wież rozlokowanych na krawędziach
heksagonalnej warowni, wybiegały długie zwężające się umocnienia, niczym pazury
trzymające budowlę na miejscu. Co jakiś czas przechadzała się po nich obstawa z
kuszami, gotowa ostrzelać szturmujące wojska od flank. Ściany wysokie na
dwadzieścia stóp nosiły ślady licznych bitew, niczym blizny, którymi orkowie
tak bardzo lubili się chwalić. W zachodniej ścianie widać było ogromną wyrwę,
prawdopodobnie poczynioną podczas szturmu, gruzowisko groziło śmiałkom ostrymi
kamieniami, oraz ewentualnym spadkiem ze skarpy. Jak to w kulturze orków,
cytadela wodzów, Xul-Jarak, jednego dnia była siedzibą władzy, a drugiego
jedynie domem potężnego wojownika i jego zastępów, którzy bronili się na jej
murach przed nieuniknioną rewoltą. Cykl powtarzał się od zarania dziejów,
potężny wódz jednoczny, podbija, lecz w końcu starzeje się, słabnie i młodzi
pretendenci przybywają, by go zdetronizować. Plemiona nie chcą sobie podlegać i
po obaleniu władcy walczą ze sobą... Królestwo upada, a ci wracają do
zwyczajowego podrzynania sobie gardeł.
-Powinniśmy to przemyśleć – szepnęła brunetka
przytulona do ściany skarpy, wychylając się o drobinę tylko na tyle, by rzucić
okiem na kilku brutali patrolujących krawędzi ścian.
-Chcesz teraz wracać? – Baflin spytał kręcąc głową.
-Misja szlachetna, wiem, ale... Sami widzieliście –
skinieniem głowy wskazała na zostawione za plecami polany pełne trupów. – A to
jest twierdza. Jak chcemy tam wejść? Mogą nas w każdym momencie otoczyć, obezwładnić
i...
-Nie możemy wrócić – stwierdził Loric, przerywając
dziewczynie coraz bardziej paniczny wywód. – Jeśli Thrull złoży tych młodych w
ofierze i zjednoczy klany, to ruszy na Melvaunt. Nas ledwo stać na podróż
statkiem z powrotem, a na nogach nie uciekniemy przed ich zastępami. Część
będzie oblegać miasto, a reszta rozpierzchnie się po wybrzeżu plądrować i
zabijać. Do Mulmaster też dojdą i je też zrównają z ziemią. Jeśli jednak
przerwiemy Thrullowi ceremonię dowiedziemy, że jest słaby, plemiona nie będą
się nami przejmować, bo znowu zajmą się wzajemną walką o władzę. Dlatego
czekają w obozach z dala od cytadeli, póki Thrull nie zwieńczy swej obietnicy
ofiarą, formalnie pozostają wrogami.
-A jeśli przyjdą mu tu z pomocą? – Dziewczyna
dopytywała próbując znaleźć jakąś lukę, sposób na wymówkę z sytuacji. Choć
dotąd Malena nie miała najmniejszej wątpliwości co należy zrobić, to widok
zmasakrowanych ciał jakby ją tknął i zasiał ziarno zwątpienia co zauważyli
wszyscy jej towarzysze.
-Nie mają takiego obowiązku, nie złożyli jeszcze
przysięgi. Jeśli Thrull będzie miał problemy, oni będą się przyglądać i czekać.
Jeśli nie da sobie rady, to go porzucą, jeśli da, to się do niego przyłączą.
Nikt nie chce wikłać swoje siły w walkę, gdy tuż obok czekają oponenci i mogą
uderzyć w każdej chwili w osłabione bojem plemię. Rozumiesz? To nasza jedyna
szansa, zrobić to teraz.
Dziewczyna, choć niechętnie skinęła głową. Być może
dlatego, że bardziej bała się wracać samemu, niż wraz z nimi atakować twierdzę.
-Skąd tyle wiesz o orkach? – Spytał Stern, wciąż zły
za to jak Loric go potraktował, co wyrażało jego oblicze, lecz jedno było
pewne, paladyn pokazał im obraz orczej kultury przyćmiewający wszelkie
najczarniejsze wyobrażenia.
Wiarus obrócił ku niemu głowę i w ciszy spoglądał
prosto w oczy, a po chwili odpowiedział:
-Stare dzieje... – I z powrotem spojrzał na
cytadelę. – Radźmy lepiej jak się tam dostać...
-Droga rampą odpada – ocenił niziołek spluwając pod
nogi. – Będzie nas widać jak na tacy.
-Wspinać się z całym rynsztunkiem do tamtego wyłomu
– Baflin wskazał na zrujnowaną część muru – raczej też nie wchodzi w grę.
Będziemy dzwonić jak wór łańcuchów, a strażnicy na wieżach pewnie nas
przyuważą.
-Nie koniecznie – wtrącił Quentin przeglądając swą
księgę, którą właśnie wydobył z plecaka i przywiesił do pasa niczym oręż. – Co
jeśli pomógłbym wam się wspiąć? A do tego sprawił, że sferę wokół nas spowije
zupełna cisza?
-A strażnicy?
-Cóż, wyglądają na zmęczonych, gdyby tak sobie
ucięli drzemkę, nikt by się chyba nie obraził.
Loric i Baflin uśmiechnęli się podle po czym zarządzili
przygotowanie lin z kotwiczkami. Czas najwyższy by działać, więc wszelkie zwoje
i mikstury opuściły swe dotychczasowe skrytki i znalazły się w zewnętrznych
kieszonkach czy też podpięto je rzemykami do pasów. Malena wydobyła dwie fiolki
alchemicznego ognia, na wypadek, gdyby trzeba było gdzieś wzniecić dywersyjny
pożar.
***
Krople deszczu waliły po zakutych w blachę łbach.
Orkowi łucznicy przechadzali się po murach fortu, podchodząc co i rusz do
zatkniętych na blankach pochodni. Wydawało się, że zaraz zgasną, że siąpiące
wodą nocne niebo zdmuchnie poszarpane płomienie za sprawą wiatru, czy zdławi je
wilgocią. Opasły ork wylazł z nadbudówki nad bramą fortową i wykrzyczał
rozkazy, siłując się z naciągnięciem skórzanych szelek na rozległe brzuszysko.
Łapskiem zdzielił najbliższego wartownika, który mimo ulewy oparł się o ścianę
i chrapał.
Zdejmowali pochodnie i nieśli je pod zadaszenia, a
tam gdzie trzeba było oświetlenie zostawić, tam mocowali drewniane osłony nad
płomieniami. Naturalnie osłony nie było na tyle by mogli się pod nimi skryć,
więc żółte ślepia wpatrywały się w kije z płonącymi szmatami jakby zazdrościli
im honorowego miejsca.
Jeden z orków wyszedł po jakimś czasie ze strażnicy
i zauważył, że kamrat przy pogruchotanej ścianie siedzi sobie pod blankami i
przyciskając broń do piersi, najzwyczajniej śpi. Gruboskórne bydle nic sobie
nie robiło z kapiącego deszczu i chrapało w najlepsze, a przynajmniej poruszało
wargami. Ork zmarszczył brwi i ruszył kopnąć kamrata w zad, by ten się poderwał
i wracał na stanowisko, a wtedy inny osiłek, po drugiej stronie zawaliska,
także leniwie osunął się na ścianę i zasnął. Strażnik nic z tego nie rozumiał,
ale jeśli ci kretyni będą spać przy kolejnym obchodzie, nieźle im się dostanie,
a przez to i całej ich zmianie. Poderwał tłuczek zatknięty za pas i zbliżył się
do pierwszego i wtedy coś go tknęło. Czuł krople padające na skórę, czuł chłód
deszczu, ale nie słyszał charakterystycznego brzęczenia, ani własnego oddechu,
ani… drapania małej metalowej kotwiczki po kamieniach na krawędzi muru.
Ork rozwarł szerzej oczy i podszedł bliżej. Spojrzał
w dół, na grupkę ludzi i krasnoluda, którzy wspinali się po stromym zboczu.
Jeden, siwowłosy mężczyzna, dźgnął orka mieczem prosto w podbrzusze! Ten głośno
zawył usiłując obudzić, lub chociażby zaalarmować pozostałych, lecz zamiast
tego, miecz podważył go na tyle, by stracił równowagę i spadł w dół rumowiska,
gruchocząc sobie kark.
Wdrapali się na mur mając wreszcie wzgląd na
dziedziniec fortu. Zaklęcie Quentina nadal utrzymywało ciszę, zaś drużyna mogła
dzięki temu spokojnie złapać śpiących orków i zrzucić ich z blank na skalne
rumowisko. Gdy ciała po zachodniej stronie spadły w ciemność trud było je
dojrzeć hen na dole. Ciemne brunatne skóry stworów, czarne pancerze i
kamienisty stok roszony deszczem, całun gęstych chmur zasłaniający niebo mógł
spokojnie dać im na tyle dużo czasu, by oczyścili górną kondygnację bez
większych problemów. Żaden z orków nie garnął się wychodzić na deszcz, więc być
może kupią sobie dodatkowe kilka chwil nim ktoś sprawdzi, że wartownicy
obstawiający mury, najzwyczajniej w świecie znikli. Gdy Loric pomagał Malenie
przeprawić się na drugą stronę wyrwy w murze po chwiejnym drewnianym pomoście,
Stern i Baflin obstawili wejście do barbakanu nad bramą. Starali się zachować
ostrożność, póki byli przy wyrwie, choćby mieli na sobie kilkanaście funtów
miedzianych dzwonków, nie wydaliby ani jednego alarmującego dźwięku, lecz
teraz, stojąc przy drzwiach mogli słyszeć rozmowę bestii wewnątrz, ich
chrząknięcia i warki, szorstki język, który gardził samogłoskami jak się
zdawało. Tym czasem Hugo przycupnął w ciemności, spoglądając na dziedziniec.
Zaraz pod nim, na stercie gruzu oraz odpadów, drzemało zwaliste cielsko
skrzydlatego gada. Zbyt małe i by być smokiem, przypominało przerośnięte
ptaszysko o błoniastych skrzydłach i silnych tylnych kończynach, szyja też
wydawała się być zbyt krótka. Wiwerna spała, mimo deszczu, mimo chłodu, zapadła
w letarg konserwując siły, do czasu aż słońce znowu zagrzeje i pobudzi jej
krew. Poza drzemiącą bestią roztaczał się przed nim widok wyrastającej po
przeciwnej stronie dziedzińca wieży grodu, wysokiej i masywnej oraz
nadszarpniętej zębem czasu. Najwyższe z pięter musiały dawno temu się zapaść,
zaś prawa ściana, gdzie cytadela łączyła się z umocnieniami murów, także leżała
zgruchotana. Mimo to prace trwały, ambitny wódz musiał być bardzo pewny siebie.
Narzędzia, drewno na szalunki i stelaże, dźwig zamontowany na murze oraz surowo
ociosane kamienie. Z pewnością chcieli przywrócić cytadeli blask dawnych dni,
lecz co to mogło znaczyć? Że wódz był pewien swego? Czuł, że ma unifikację
plemion w kieszeni? Jeśli tak, to musieli się spieszyć.
Loric, Baflin
i Stern przygotowali się oczyścić barbakan, chcieli zrobić to w miarę szybko,
tak, by hałas nie zaalarmował reszty orków zbyt szybko. W tym samym czasie
Malena oraz Hugo zdecydowali, że obejdą mur od północy, okrążą cytadelę przy
okazji zdejmując bestie patrolujące tamte części muru. Łuk i kusza w gotowości,
czuli, że mogli dostatecznie szybko zareagować, a na wypadek, gdyby wojacy w
barbakanie wzniecili zbyt dużo hałasu i przyciągnęli zbyt wiele uwagi, mogliby
ich wspierać z mroku murów po przeciwnej stronie. Zdawało się, że był już
środek nocy, słusznie zrobili zwlekając z atakiem i przez to mogąc dorwać
orków, gdy ci byli najbardziej zmęczeni. Oczywista warta na murach miała się
dobrze, i właśnie dlatego przydało się zaklęcie Quentina, natomiast wewnątrz, w
samej cytadeli, nad wejściem głównym, wyglądając na dziedziniec, znajdowały się
wzmocnione kurtyny, gdzie za wąskimi oknami czatowali na szczęście drzemiący
orkowi łucznicy. Jeden siedział tyłem w oknie, oparty ramieniem o framugę i
popijający z kubka najprawdopodobniej jakiegoś trunku, dzięki czemu Malena i
Hugo mogli przemknąć niezauważenie. Wojownicy i czarodziej czekali aż tamci
ukończą swe dzieło obawiając się, że strażnicy po wschodniej stronie muru mogą
na nich przenieść uwagę. Póki co przylgnęli plecami do zaułka, lub kucnęli
zaraz przy drzwiach, za którymi grupa orków gadała w najlepsze.
Helmita przysłuchiwał się im z przymrużonymi
brwiami, jako jeden z niewielu zdążył poznać mowę tych agresywnych stworzeń.
Jedna rzecz łączyła ich z ludźmi, czy z innymi myślącymi rasami tego świata, to
jest, gdy psuła się pogoda, narzekali i zrzędzili znajdując powód do
złorzeczenia losowi w każdej formie.
-Mówią coś o tych ludziach? – Szeptem spytał
krasnolud.
-Raczej o tym, że nie mogą doczekać się wyprawy na
ludzkie miasta… Coś o wyniesieniu ponad klany…
Paladyn odpowiadał, tłumacząc i wchłaniając
informacje. Mimo tego, że służyli w forcie, ci orkowie byli zaledwie obstawą
murów, szeregowymi żołnierzami, którzy nie mieli zbyt dużo do zaoferowania, ani
nie byli dopuszczani do bardziej rozwiniętych planów, a mimo wszystko przez ich
powarkiwania przebijała się nuta optymizmu. Liczyli na awans, liczyli, że ze
zwykłych wojów staną się lepszą kastą, gdy ich przywódca stanie nad klanami.
Będą sobie mogli wtedy rozkazywać, brać więcej kobiet zainteresowanych
związaniem się z mężczyznami z lepszego i wyżej postawionego klanu, w ten
sposób poprawiali sobie nastroje.
Tym czasem Malena i Hugo namierzali odosobnionych
strażników. Jej kusza i nizołczy łuk słały bezgłośne bełty i strzały zdejmując
stojących na murach orków, ci albo staczali się w dół muru i w głębszą
przepaść, lub osuwali na podłożę. Szum deszczu sprawiał, że pozostali, oddaleni
strażnicy słyszeli niewiele, a gdy kolejny coś podejrzewał i już miał obrócić
się w stronę powalonego kamrata, wtedy i jego dopadała para strzał. Nizołek
celnie szył prosto w głowę lub szyję, tak, by orkowie nie mieli szans wezwać
pomocy. Obeszli cytadelę ukradkiem, lecz wtedy napotkali problem. Na
najbardziej wschodnim występie trwał samotny strażnik, obrócony do nich
plecami, lecz gdyby chcieli go ściągnąć, zaalarmowaliby strażników czatujących
w kurtynie z widokiem na dziedziniec.
Wyglądając zza ściany spostrzegli,
że para orkowych łuczników siedziała sobie i leniwie grała w kości, używając
starej beczki jako stołu, niemniej o ile plecami wyglądali na dziedziniec, o
tyle jeden po części spoglądał na wschodnią część muru.
-Powinniśmy ich zlikwidować –
rzekł Hugo.
-Jak? Nie damy rady ich ustrzelić
na raz, tak, żeby albo jeden, albo drugi się nie połapał i nie zawrzeszczał na
alarm.
-Jesteś niezłą złodziejką,
poruszasz się jak cień… Może przekradniesz się przez tą budowlę, a ja tamtego
zdejmę z łuku?
-Oszalałeś? Nie wiemy ilu ich tam
może być!
-Dlatego nie proszę o to
krasnoluda, tylko ciebie. Jesteś zwinną kobitką, nie?
Malena pacnęła się w czoło otwartą
dłonią.
-To największa część tego fortu,
myślisz, że się przemknę niepostrzeżenie? Podejść jednego z tych brudasów, w
porządku, rozumiem, ale jeśli będzie dwóch, trzech, czy więcej? Oj, nie, panie
niziołku, bez takich numerów.
-No to co mamy zrobić?
-Może by tak zwabić tamtego?
-A niby jak?
-Niziołkiem na wędce… - burknęła
złodziejka, zaś Hugo pokręcił nosem i zmarszczył brwi, deklarując jak bardzo
nie podobają mu się podobne żarty.
-Słuchaj, pannico…
-Czekaj, mam pomysł – brunetka
uniosła palec, ucinając wypowiedź towarzysza. – Potrafisz naśladować zwierzęta?
-Że co?
-Mówiłeś, że jesteś leśnikiem,
utrzymujesz się z polowań, tak? Skóry, te sprawy. W polowaniach łowcy naśladują
zwierzęta, czyż nie?
-No – Hugo podrapał się po głowie,
po czym skinął. – Właściwie tak. Do czego zmierzasz?
-Na co polują orkowie?
-A skąd mam wiedzieć? Na jakieś
mięsiste stworzenia? Może jakieś drapieżniki, mięso i wyzwanie, to by było w
ich stylu
-Świetnie. Możeś naśladować, nie
wiem, jakiegoś wilka?
Niziołek na wszelki wypadek
wycofał się za mur i w ciszy pomodlił. Zrozumiał zamiar kobiety i musiał się
zgodzić, że był w tym jakiś sens. Oczywiście nie mogło się obyć bez
komplikacji. Otóż Malena sądziła, że Hugo władający łukiem po mistrzowsku, jest
świetnym myśliwym i poniekąd była to prawda. Nie oznaczało to jednak, że Hugo
koniecznie dobrze zna się na wabieniu zwierzyny własnym głosem. Z kolei Hugo
cierpiał na z goła odwrotną przypadłość, to jest, w swej megalomanii i
przeświadczeniu niezawodności, święcie wierzył, że potrafi idealnie naśladować
zwierzynę łowną i to czysty zbieg okoliczności, że jakoś nigdy mu się nie udało
zwabić ani sarny, ani dzika, ani kaczki. Z pewnością siebie uznał także, że to
zaledwie detal, którym nie musi kłopotać towarzyszki.
Loric nadal nasłuchiwał i tłumaczył rozmowę orków,
Stern przysłuchiwał się wszystkiemu z zainteresowaniem, lecz w przeciwieństwie
do Helmity, który planował pozbycie się wodza i jego watahy, oraz Baflina,
któremu na myśli była jedynie zemsta za zamordowanego pobratymca, kapłan
zastanawiał się jak faktycznie uratować ludzi i jak ich wyciągnąć z głębi
fortu. Wtem paladyn uniósł brwi, zdziwiony i spytał:
-Słyszycie to?
Wszyscy obrócili głowy w kierunku cytadeli. Brodaty
knyp rozdziawił gębę i wzruszył ramionami. Stern nie mógł uwierzyć w to co
przebiło się przez brzęk deszczu, nawet Quentin wychynął zza węgła i wykrzywił
pytająco brwi.
-Wrrr! Jestę zły wilk, wrrr. Hono tu, dziadu. Grrr!
– doszedł ich cichy, znajomy głos. Orkowie w kurtynie machali głowami, nie
wiedząc co też się dzieje, zaś ten na wschodniej części muru obrócił się i
podrapał po łbie.
-Co u licha? – Stern ukrył twarz w dłoniach i ciężko
westchnął.
Podjęli broń na wypadek, gdyby orkowie zaraz mieli
wybiec. Ci z kurtyny znikli, chyba wrócili do wnętrza by zbadać sprawę, a
zainteresowany hałasem murowy podszedł do krawędzi cytadeli, gdzie dźwięki
nagle ucichły.
Malena pacnęła niziołka w tył głowy zmuszając go do
uciszenia. Gdy podjęła broń, miecz i zakrzywiony nóż, była wściekła i aż
czerwona na twarzy, zaś Hugo nie rozumiał w czym rzecz, przecież chciała, by
udawał wilka.
-Babie nie dogodzisz – burknął i splunął pod nogi.
Orkowy łucznik zdziwił się, czemu na posterunkach
nie ma jego kamratów, zaintrygowany uniósł broń i wyjrzał za róg, gdzie
brunetka wściekle zaatakowała! Ork w dłoniach dzierżył prosty miecz,
przypominający raczej przerośnięty tasak. Spróbował odsunąć się, gdy metal
zaświecił mu w oczy, a tym bardziej gdy wywęszył zapach ludzkiej kobiety.
Ostrza zaledwie go przez to drasnęły i
był w stanie wydrzeć się, nim niziołek skoczył w bok i posłał mu strzałę prosto
w rozdziawioną gębę!
Po przeciwnej stronie Loric musiał błyskawicznie
odstąpić od drzwi i popchnąć Quentina, by ten schował się z powrotem za rogiem.
Stern i Baflin przylgnęli do ściany najbliżej drzwi, gdy te otwarły się na
zewnątrz, zasłaniając ich przy okazji! Krasnolud wciągnął brzuch, a kapłan
musiał się nieźle wyprostować i odrzucić głowę w tył, by drewniana płyta nie
walnęła go w nos.
Usłyszeli charkliwe głosy orków, ciężkie stąpanie
ich buciorów. Stali w drzwiach i wyglądali na mury, na razie w kierunku
cytadeli. Baflin widział przez szczelinę w drzwiach trójkę mięsistych stworów
zaalarmowanych ambarasem. Wtem jeden z nich zwrócił uwagę, że po zachodniej
stronie fortu nie ma wartowników! Wskazał towarzyszom puste ściany, a ci
chwycili za broń i z razu wypadli, spiesząc sprawdzić co się stało.
Loric miał miecz w gotowości, uniósł go i pozwolił
dwójce orków przebiec nim trzeciego z grupy zdzielił ostrzem przez łeb! Czaszka
gruchnęła, wgniatając się razem z hełmem, a potwór wrzasnął, ale wtedy Quentin,
przeczuwając najgorsze, odczytał wcześniej przygotowany zwój z dobrze znanym
już czarem ciszy, zamykając ich skromny kawałek muru w zupełnej dźwiękowej
próżni. Teraz czuli uderzenia kropel, ale ich nie słyszeli, widzieli ryczące
gęby, lecz nie wypływał z nich choćby pisk. Przypominało to makabryczny występ potwornych mimów, którzy
grozili bronią, próbowali się porozumieć, lecz bezskutecznie.
Tym czasem Baflin ze Sternem pchnęli płytę drzwi,
upewniając się, że pozostała trójka orków wybiegła. Masa drewna walnęła w
dwójkę z nich, przewracając obu i biorąc ich z zaskoczenia! Krasnolud już miał
topór w gotowości, śmiał się, szczerzył zęby, a bez oprawy dźwiękowej zdał się
powalonym orkom jakąś zjawom i koszmarem, o niewielkim wzroście i dość bujnej
brodzie. Krasnoludzki topór wbił się prosto w pierś prymitywnego woja uciszając
go tym samym permanentnie.
Stern dopadł drugiego z leżących orków, wziął zamach
buzdyganem i rąbnął mocno w pierś powalonego, lecz ten błyskawicznie ciął
powietrze, jakby w desperacji usiłując odgonić człowieka. Udało się mu ciąć
kapłana prosto w tors. Ostrze ślizgało się po kolczudze, sypiąc iskrami. Sama
masa stali i siła uderzenia odebrały człowiekowi dech w piersi.
Paladyn zebrał na tarczę cios dwóch orków, którzy
uderzyli wściekle i musiał przy tym bronić chudego czarodzieja, odpychając ich
tarczą na lewo i prawo, tak by nie dać obojgu przejść. Zauważył lukę w obronie
jednego z nich, wbił sztych miecza pod pachę i uniósł rękojeść! Wywalił cielsko
prostą dźwignią pod nogi kompana, który musiał na chwilę odskoczyć.
Kolejny z orków natarł na Sterna widząc, że człowiek
na chwilę się zachwiał, choć poza tym, chciał uciec poza bańkę ciszy, by
najzwyczajniej w świecie wezwać pomoc. Gdyby ktokolwiek spojrzał teraz na
barbakan z tego samego poziomu ujrzałby walkę na śmierć i życie, niczym majak,
odgrywaną na mrocznym tle, bez szczęku metalu i krzyków, ale czystym zbiegiem
okoliczności para orków z kurtyny nad wrotami do cytadeli poszła sprawdzić
dziwne odgłosy odegrane przez Hugo we własnej osobie.
Ork uderzył w tarczę Sterna, próbował go przepchnąć,
albo nawet zrzucić na dziedziniec, lecz kapłan się nie dał, zapierając mocno
nogami. Baflin w ten czas wyrwał topór z trzewi zabitego i rycząc bezgłośnie
zrąbał kolana orka! Chlusnęła krew mieszając się szybko z wodą, a że kamienna
podłoga była wilgotna, ork runął ślizgając się i spadając samemu na
dziedziniec. Niech to szlag, tego chcieli uniknąć! Padł zaraz pod bramę, robiąc
na szczęście niewiele hałasu. Wiwerna nadal spała osłaniając cielsko
błoniastymi skrzydłami, zaś nikt nie kwapił się wychodzić w ulewę. Loric także
pozbył się ostatniego z przeciwników, spychając go na zewnętrzną stronę muru.
Całym ramieniem naparł, a masywna tarcza przepchnęła prymitywnego wojownika
przez blanki, strącając go na mroczne skaliste rumowisko.
Malena i Hugo zaciągnęli ciało powalonego ku
krawędzi muru, stwór był cięższy niż się z początku wydawało. Gdy zepchnęli go
w przepaść i obrócili się zająć swe pozycje, dostrzegli, że z drzwi na tyłach
cytadeli wyległa para łuczników, tych samych, co jeszcze kilka chwil wcześniej
grali sobie w karty w kurtynie nad wejściem. Ich pierwszą reakcją był absolutny
szok, gdy spostrzegli, że ludzka kobieta i jakiś knyp, oboje okryci ciemnymi
pelerynami, kucają przy krawędzi muru… Muru, na którym nie stał żaden z braci
winnych sprawować dozór! Jeden z orków natychmiast chwycił za łuk, a drugi skoczył
do wnętrza, drąc się i wzywając resztę by chwytali za broń, gdyż w forcie są
intruzi!
Malena i Hugo także chwycili za broń, celując w
osamotnionego orka, mając nadzieję, że zdołają go ustrzelić i czmychnąć z
powrotem do grupy, nim reszta ich dopadnie! Orcza strzała o mały włos minęła
brunetkę, de facto zrywając jej kaptur z głowy, a w tym czasie Hugo posłał mu
strzałę prosto w podbrzusze! Dziewczyna uniosła kuszę i wypuściła bełt, ten
świsnął kończąc żywot orka!
Rzucili się do ucieczki nim w drzwiach znowu
zawitali wrogowie, dwójka strzelców już biegła wzdłuż muru na południową
ścianę, gdzie jeszcze w narożniku byli dwaj orkowi strażnicy. Ci jednak nie
byli świadomi, że za barbakanem ich pobratymców właśnie pokonała pozostała
część grupy i gdy tylko wyszli niziołkowi i kobiecie naprzeciw, prezentując
łuki i gotując się do ostrzelania ich, Loric, Stern i Baflin wybiegli z bańki
wyciszającego czaru! Zagrzmiały ciężkie buty, lecz nim ci zdążyli się obrócić i
skierować broń przeciw nadciągającym napastnikom, runął nań buzdygan, topór i
miecz. Drużyna zebrała się razem, i pospieszyła odeprzeć nadciągające posiłki z
cytadeli. Słyszeli gniewny ryk jakiegoś wielkiego monstrum, lecz to nie mogła
być wiwerna, dźwięk dobiegał z wnętrza budynku sugerując, że mieli ze sobą
kogoś jeszcze do pomocy.
Naprzeciw nim stanęła dwójka włóczników szykujących
drzewce zwieńczone szarpanymi grotami, za nimi stała jeszcze para rębajł z
mieczami oraz ten sam łucznik, który pospieszył wzywać pomoc. Miecze i tarcze
starły się, Loric krzyknął, że nie ma co się gapić, tylko trzeba z nimi szybko
rozprawić, póki są odosobnieni. Hugo spoglądał w tym czasie na dziedziniec!
Rozwarły się wrota, zaś na plac wyległ zwalisty przerośnięty ogr w towarzystwie
jeszcze dwójki wojaków. Monstrum kazało budzić wiwernę, a sam spojrzał w górę,
gdzie mały niziołek mierzył go wzrokiem. Krasnolud, kapłan i paladyn tłukli się
z orkami, szczęk metalu był już realny i zwiastował, że teraz może być jedynie
ciężej, a mimo wszystko mały Hugo spoglądał na sinoskórego mięsistego giganta,
splunął pod nogi i pomyślał sobie: „Jasne, że załatwię tego psiego syna.”
Posłał w niego strzałę, a ogr aż się wzdrygnął, gdy mały patyk wbił się prosto
w lewe ramię. Rozdziawił gębę nie wierząc, że to małe gówinko jest mu w stanie
cokolwiek zrobić! A tym czasem rana zadziwiająco bolała! Zamrugał oczami i
spostrzegając, że nie ma w pobliżu żadnej dystansowej broni, kazał najbliższemu
orkowi wziąć łuk i strzelić do knypa, samemu chwytając kamień, mniej więcej
wielkości niziołka i nieporadnie w niego ciskając.
Baflin Przebił się przez jednego orka, a nim ten
upadł, wbiegł pod niego zasłaniając się tarczą, i podważył kolejnego! Uniósł go
jak dorodnego pieczonego prosiaka na tacy i zrzucił z muru, nim ten był w
stanie zareagować! Stern spieszył zaraz za nim, przy okazji zdzielił jednego
pozostałego włócznika prosto w pierś buzdyganem, aż ten na chwilę stracił
oddech.
Ogr podbiegł do jednego z bocznych wejść. Kopem
otworzył drzwi do kantyny, gdzie część orków piła w najlepsze odpoczywając po
swojej warcie. Byli co prawda zaalarmowani całą wrzawą, lecz nie w pełni
rozumieli w czym rzecz. Gdy gniewny brutal wydarł się na nich, odskoczyli od
ław i stołów, zaczęli szukać własnego ekwipunku, łapać za miecze, topory i
tłuczki, by skoczyć w kierunku schodów prowadzących na mury.
Paladyn rozpłatał włócznika i jednym płynnym
nawrotem natarł na następnego z brutali, ścinając jego głowę jednym płynnym
ciosem. Czarodziej w ten czas czmychnął za jego plecy przygotowując jakiś czar,
który mógłby im pomóc. Malena skończyła ładować kuszę i widząc, że jeden z
orków już chwytał za drąg by zdzielić nim śpiącą wiwernę, wymierzyła prosto w
niego. Bydlak dostał, lecz nie zginął od razu. Wziął zamach i dźgnął śpiącego
gada dość mocno. Pysk uniósł się, błony ze ślepi spłynęły obnażając dwie
złociste bryły. Potwór rozciągnął skrzydła strzepując krople wody i rycząc w
gniewie. Spojrzała groźnie na orka, który ją przebudził w tak niewybredny
sposób, po czym rozwarła szeroko paszczę i odgryzła mu łeb!
-Cholera! Gad wstał! Quentin? Powiedz, że coś na to
zdziałasz! – Malena szarpnęła czarodzieja za rękaw, a ten sam nie wiedział co
jej na to odpowiedzieć.
Czarodziej
zajrzał do małej skórzanej torby na magiczne komponenty, wiedział, że
bestii nie pomniejszy, ten czar wykraczał poza jego wiedzę, ale mógł za to
uprzykrzyć jej życie. W jednej z fiolek miał proszek z liścia rabarbaru, a do
tego trzymał weń igły od metalowych strzałek. Odkorkował fiolkę i wysypał
odrobinę proszku na dłoń. Splótł zaklęcie pospiesznie i póki wiwerna wciąż była
zajęta konsumpcją wczesnego śniadania, cisnął w nią zielonkawą bryłą kwasu. Bestia
zawyła czując, jak na jej łuskach skwierczy żrąca substancja.
Tym czasem łucznik, ostatni z grupy, która wypadła z
górnego piętra cytadeli, wypuścił strzałę co ugrzęzła w tarczy Baflina. Nie
zdążył uciec przed gniewem krasnoluda i to był jego ostatni błąd. Szybko
przegrupowali się, gdy Hugo zmienił cel na rażoną kwasem skrzydlatą bestię.
Zagrodzili swych kamratów gotując się do odparcia
kolejnej fali orków, jacy już nadbiegali schodami w górę, w towarzystwie
rozwścieczonego ogra. Stanlęli przy wyrwie w murze, dzięki czemu złodziejka i
niziołek mogli spokojnie szyć z dystansu nie zagradzając sobie drogi. Mężczyźni
ustawili ścianę tarcz i przygotowali się na odparcie szarży.
-Pomóc wam? – Spytał Quentin, zaś Stern rzucił mu
krótkie spojrzenie przez ramię, wyrażające dość duże przejęcie skrzydlatą
bestią, która nadal była dość sprawna.
-Lepiej zajmijcie się tym potworem, my sobie damy
radę!
Gdy ogr uniósł olbrzymią maczugę i zaszarżował na
najsłabsze ogniwo jak się zdawało, to jest skromnego krasnoluda, chciał go
dosłownie zmiażdżyć, lecz korpulentny brodacz się nie dał. On i jego towarzysze
mieli broń nastawioną przeciw olbrzymiemu przeciwnikowi i to nawet dobrze, że
uderzył w nich jako pierwszy, blokując dostęp reszcie orków między którymi
znaleźli się też podchmieleni, acz rośli topornicy o skórach poznaczonych
groźnymi tatuażami. Między nimi także
przewijał się pomniejszy herszt dowodzący bandą. Sypał rozkazami i wskazywał
paluchem.
Loric ciął po ramieniu osiłka, Baflin po jego
nogach, oboje otwarli głębokie rany, które wytoczyły z ogra mnóstwo krwi! Jucha
splamiła mury czerwoną kałużą, lecz bestia nadal napierała ze swym atakiem!
Brodacz uniósł tarczę nad siebie i wtedy opadła nań maczuga, wginając
zewnętrzną płytę! Baflin padł na kolana, czuł jak potężna siła uderzenia prawie
wbiła go w ziemię. Ramiona mu zdrętwiały, zaś we łbie dzwoniło, z płuc
odpłynęło powietrze. Siwy Helmita, zauważając, że ogr odsłonił swój bok,
postąpił o kilka stóp i ciął długim mieczem po jego nodze, wyrzynając kolejną
długą, krwawiącą ranę.
-Podważ go, Stern! – Wiarus ryknął, zaś kapłan
błyskawicznie zreflektował w czym rzecz.
Uderzył z całej siły w przeciwną nogę zmuszając ogra
do zgięcia kolana, a gdy tak się stało i stracił grunt pod nogami, rycząc
gniewnie spadł na kamienne rumowisko zniszczonego kawałka muru, rozbijając
sobie łeb o jeden z wielkich głazów. Kapłan zaraz pomógł krasnoludowi wstać na
równe nogi, klepiąc go po ramieniu pytał, jak ten się trzyma, zaś oczy Baflina
zdawały się jakby zamroczone. Gdy pojawiła się choć odrobina miejsca,
dziesiątka orków z kantyny rzuciła się ich tłuc, lecz ścisk sprawiał, że na raz
mogła walczyć jedynie trójka, podczas gdy pozostali czekali na swoją kolej,
przeciskając się przez tłum.
W gradobiciu ciosów, całej masie rąk próbujących
dosięgnąć obrońców bronią rany sypały się w obie strony. Loric dzielnie stawiał
opór, lecz jeden z orków zdołał go potężnie ugodzić, przebijając się przez
fartuchy skórzane i między metalowymi płytami, dźgając jego bok. Palący cios
wytoczył zeń krew i zmusił do cofnięcia w szereg. Stern także odpychał ataki,
lecz z biegiem czasu i jego dosięgnęło jakieś ostrze, tym razem wyrywając w
kolczudze solidną lukę.
Quentin wyrzucił ręce przeciw wiwernie, co
rozprostowała swe skrzydła i szykowała się do wzlotu w powietrze. Dwa pociski
mistycznego blasku ugodziły stwora, lecz
nie zrobiły na nim większego wrażenia.
-Chciałeś to rozzłościć? – Spytała brunetka
naciągając kuszę.
-Powiem szczerze, że nie zostało mi wiele sztuczek w
rękawie.
Dziewczyna uniosła broń i wystrzeliła bełt, który
zagłębił się w łuski nad olbrzymim uskrzydlonym ramieniem. Monstrum wzniosło
się w powietrze, łopocąc błonami i rozrzucając krople wody dookoła. Mimo
deszczu kwasowa plama nadal wyżerała ranę w boku, zaś wściekła wiwerna
obleciała mur by siąść kawałek za obrońcami!
Hugo, widząc że niedługo będą w opałach chwycił za
dwie strzały, nasadzając je na cięciwę i obie posłał w pysk stwora, co
zdecydowanie popłaciło! Jedna ze strzał wleciała w rozwartą paszczę, a druga w
umięśnioną szyję. Jaszczur zaczął się wić i krztusić, próbował palcate wypustki
na skrzydłach wsadzić do pyska i wyciągnąć pocisk.
Wojacy na przedzie ścinali orków, lecz gdy jedni
padli, kolejni zajmowali ich miejsce tnąc i siekąc, w tym i jeden z
rozwścieczonych brutali, który nie kwapił się chronić piersi pancerzem, a
wprost odział się w skóry. Dwuręczny topór trzasnął w metalową okrywę tarczy,
ześlizgując się po niej i wyrzynając głęboką bruzdę, zaś paladyn kontratakował
i wbił miecz gniewnie w samo czoło barbarzyńcy.
Wiwerna nacierała na Quentina, gdy ten ponownie
strzelił w nią magicznymi pociskami, zaś Malena spudłowała, była bliska paniki,
nie było gdzie uciekać. Stwór był wściekły, krwawił, pożerał go kwas, i zdołał
ich podejść niezwykle blisko.
Bestia rzuciła się w ich kierunku, jej łeb
wystrzelił na sprężystej szyi, paszcza pochwyciła rękę czarodzieja i szarpnęła
nią, odrzucając go w bok jak szmacianą lalkę! Quentin padł na ziemię,
nieprzytomny, z ukąszonego ramienia ciekła krew. Widząc to Hugo złapał za swój
mały mieczyk, rozpędził się i ślizgiem wjechał pod skrzydlatego stwora,
ślizgając się na mokrych płytach! Wyciągnął rękę z ostrzem w górę, wbijając je
w trzewia stwora i rozcinając miękkie podbrzusze!
Niziołek jechał dalej, nim wyrżnął o ścianę
cytadeli. Obrócił się i spojrzał na swe dzieło – trzewia monstrum rozwarły się
i wypłynęły zeń cuchnące organy oblepione krwią oraz resztki po ostatnim
posiłku.
Złodziejka widząc z ulgą, że bestia poległa,
obróciła się i wspomogła swych towarzyszy przez powstałą wyrwę. Została jeszcze
trójka orków, którzy być może przez spicie alkoholem nie byli na tyle bystrzy,
by wycofać się po posiłki. Berserker, jaki zamachiwał się na Sterna dostał bełt
prosto w pierś. Hugo dopadł do powalonego czarodzieja i poklepał go po twarzy,
obawiając się, że człowiek wyzionie ducha, a uratował ich już kilkukrotnie,
wydobył ze swojego bagażu fiolkę z miksturą leczniczą i wlał zawartość w
otwarte usta magika. Loric z Baflinem rozprawili się jakoś z brutalami
zostawiając na murze hałdę ciał.
Pomogli ocucić Quentina i pobiegli szybko w stronę
barbakanu, by choćby tam się zabarykadować na krótką chwilę, opatrzyć rany, nim
więcej orków przyjdzie sprawdzić jak sprawy się mają. I tam musieli się
rozprawić z szóstką zaskoczonych strażników, którzy właśnie przybiegli z
dolnych pomieszczeń, gdzie sprawowali nadzór nad opuszczonymi kratami bramy
głównej…
***
Główną halę cytadeli stanowiła przestrzenna komora o
zarwanym dachu, zniszczonym przed dziejami. Dwa ogniska rzucały światło na
ściany niegdyś wspaniałej komnaty, gdzie wywieszano zdobycze, przyjmowano
przywódców klanów i oddawano hołd królowi orczej rasy. Te czasy dawno minęły,
podobnie jak chęci orków do zjednoczenia się, czy też jak ambicje sprytnych
hersztów marzących o unifikacji poprzez podbój. Nawet gruzowiska z zarwanej
południowo-wschodniej ściany i części sufitu nikt nie kwapił się usuwać. Sterty
głazów walały się po podłodze, niegdyś imponującej, gdzie z polerowanych
kamieni o różnych kształtach i barwach ułożono panoramy wspaniałych bitew,
teraz zabrudzone, wytarte czy pokruszone. Podobnie filary, z których szóstka
jeszcze wspierała sklepienie, podczas gdy reszta zawaliła się w gróz. Na
piedestale pod północną ścianą stał masywny kamienny tron, wprawiony w grubo
ciosaną statuę, wysoką na dwanaście stóp i przedstawiającą antycznego orczego
wojownika unoszącego topór w triumfalnym geście. Mimo wyłupanego oka ork
wyglądał groźnie, jak prawdziwy weteran i zdobywca. Po obu jego stronach, w
ścianie, wykuto twarde napisy reprezentowane zaledwie kilkoma literami alfabetu
prymitywnych brutali.
Z przyległej sali do wnętrza wpadł twardy ork,
pancerz miał na sobie pospiesznie założony, na zamontowanie drugiego czarnego
naramiennika nie było czasu. Z nozdrzy buchał parą, tak był wściekły, gdy
dowiedział się, że jakieś ludzkie złodziejaszki wspięły się na mur. Gdy wezwano
go z podziemnych kwater pospieszył wraz z oddziałem przybocznych zaprowadzić
jakiś porządek. W hali jednak napotkał dwójkę zdezorientowanych sługusów, ci
chyba się bali wyjawić co też zobaczyli na dziedzińcu. Wraz z mocarzem zebrało
się czterech innych twardzieli również w czarnych pancerzach, zacierali ręce i
rozgrzewali ramiona, jakby szykując się do sportowych wyzwań bardziej niż do
walki.
Największy z orków zaczął wydzierać się na dwójkę
zaraz przy wejściu, pytać ich o coś, gdy wtem, przez drzwi w
południowo-zachodnim rogu, przeszedł pewien mężczyzna w czarno-fioletowych
powłóczystych szatach. Człowiek o śniadej cerze i bezwłosej głowie, uniósł
wysoko jedną brew i splótł dłonie, czując się w towarzystwie orków dość
swobodnie, podobnie jak jego przyboczny strażnik, dobrze zbudowany wojownik,
który zdążył równie pospiesznie odziać się w zbroję.
-Niemałe poruszenie – zaczął łysy mężczyzna, u
którego pasa wisiał spokojnie rogaty morgensztern. – Może przydałaby się wam
pomoc? Możemy tak zwlekać do ceremonii, ale wolałbym się spotkać z waszym
wodzem póki jeszcze żyje.
-Nie kpijcie sobie z Thrulla, emisariuszu – szef
bandy wskazał w niego palcem. – To nic z czym nie damy sobie rady, niech się
wasza Zhentarimska głowa nie interesuje!
-To miłe z waszej strony, ale mimo wszystko przydałaby
się wam nasza ekspertyza. Znam się na sługach wszelakich bóstw i mogę ci
powiedzieć, że bez pokory, możesz się przeliczyć, Vhazrorze.
-Słuchaj no! – Brutal podszedł do człowieka i
dźgnąłby go palcem, gdyby nie zbrojny ochroniarz, który wepchnął się między
dwójkę, reagując natychmiastowo. Ork przeklął i splunął pod nogi, odstąpił o
krok i dodał:
-To zrozumiałe, że chcą odzyskać pojmanych.
Podobnych śmiałków było już kilku, ci mieli szczęście, że przemknęli w nocy i w
deszczu. Ale to złodziejaszki i szybko się z nimi rozprawimy, zrozumiałeś? Więc
teraz pojmij, że nie jesteś MOIM gościem, a Trhulla. Kazał mi się o twoją głowę
troszczyć, więc masz szczęście, ale nic nie rzekł, że cię przy okazji nie mogę
odstawić do komnaty skrępowanego i nauczonego pokory, ludziu, więc zawrzyj
gębę!
-Jak sobie chcesz – Zhentarimski kapłan wzruszył
nonszalancko ramionami, nic sobie nie robiąc z opryskliwego orka, po czym
odstąpił o krok. – Xeldarze, wracajmy do komnat. Nasza wizyta może się
zdecydowanie skrócić.
Vhazror wziął to za swoje zwycięstwo, myśląc, że człowiek
odnosi się do jego gróźb, nie mając pojęcia co zobaczy po wyjściu na
dziedziniec. Wraz z czwórką osiłków i czwórką szeregowych wojowników, otworzył
dwuczłonowe wrota i wypadł powitać swoją ulubioną wierną wiwernę, której z
resztą dosiadał podczas bojów.
Deszcz ostudził jego ciało równie szybko co
absolutna cisza i brak Dregthauga śpiącego na swej stercie, ostudziły jego
ducha. Spojrzał w jedną stronę, dostrzegając, że na murach nie płoną pochodnie
i nikt nie spaceruje raportując o wrogach. Spojrzał w drugą stronę, na wejście
do fortowej karczmy i kamienne zwalisko, gdzie leżała około czwórka trupów,
porąbanych i naszpikowanych strzałami. Między nimi leżał zwalisty ogr, którego
głowa, zmieniona w czerwoną pulpę, kończyła się na ostrym głazie.
Pytał się swych ludzi co też się u licha stało i
gdzie są wszyscy, a przede wszystkim, jego wierny latający wierzchowiec. Jeden
z żołdaków próbował go zawrócić, dodając, że potrzebują wsparcia i powinni
zawiadomić samego Thrulla, ale Vhazror nie chciał słuchać, nie póki nie
odnajdzie swojego ulubionego zwierzęcia! Zrugał podwładnego i zdzielił go po
pysku, tym bardziej nie chciał dać Zhentarimskiemu posłowi powodu do triumfu.
Ruszyli w
stronę karczmy, przebiegli puste pomieszczenie, gdzie zostawiono kubki z
trunkami, drewniane tace z jedzeniem, tak jak zostawili je wojacy. Vhazror i
reszta wbiegli po schodach na mury, rozejrzeli się oceniając poczynione
czystki. Jak to możliwe, że zdążyli załatwić aż tylu chłopa bezgłośnie? Na
murach nie stał ani jeden wartownik, po obu stronach barbakanu leżały trupy,
zaś przy cytadeli, obok wyrwy i zaraz za nią, ciała piętrzyły się w sterty,
smugi krwi rozpływały się wraz z wodą, barwiąc kamienie karmazynem, a między
zwłokami uwalona była jego wiwerna. Vhazror pospieszył przed siebie, od jednego
z osiłków odebrał strzępioną halabardę, jakby spodziewając się konfrontacji!
Lecz w pobliżu Dregthauga nikogo nie było. Bestia leżała na ziemi, z otwartymi
trzewiami i rozdziawioną gębą, a szef bandy klął głośno, ryczał i kazał znaleźć
tych złodziei!
Stern odprawił ostatni z uzdrawiających rytuałów.
Prosząc Torma o łaskę nad rannymi towarzyszami dodał im odrobinę otuchy,
pozwolił odetchnąć, zregenerować siły. Loric sam zabandażował swój bok, złodziejka
usiłowała mu pomóc, lecz ten zachowywał się jakby sama propozycja pomocy
stanowiła swoistą ujmę, przytyk do jego wieku.
Słysząc, że na murach znowu ruch, wywnioskowali, że
powinni się ruszyć, ktoś ich aktywnie szukał, więc zeszli schodami z barbakanu
w dolne części murowej strażnicy, skąd orkowie z łukami mogli szyć przez wąskie
szczeliny do wrogów nacierających na bramę. Wyminęli prycze i samotną kadź z
żarzącymi się węglami. Nie wychodzili jednak na dziedziniec, a wręcz odwrotnie,
za namową Baflina zdecydowali przejść do karczmy sąsiednim korytarzem.
Krasnoludowi nie było na myśli ani picie ani jadło, lecz przygotowanie zasadzki
na powracających z patrolu orków, którzy mogliby zapuścić się w pomieszczenie
przez jakie już raz przeszli, sądząc, że nie będzie na nich czekać nic złego.
Wewnątrz karczmy było dość ciepło, nad osadzonym w
rogu paleniskiem wisiał ciężki żelazny gar, w którym bulgotał jakiś wywar.
Stoły i rozstawione dookoła taborety trwały na swych miejscach jak je
zostawiono, zaś schodami prowadzącymi w stronę schodów, ściekała stróżka wody.
Słyszeli gniewne rozkazy sypane przez herszta bandy
oraz walenie ciężkich buciorów, gdy podkomendni biegali z kąta w kąt, próbując
odnaleźć ludzi. Malena upewniwszy się, że wszyscy czekają ukryci, wspięła się
po schodach, by wychylić głowę na zaledwie krótką chwilę. Zauważyła, że orkowie
rozdzielili się w grupki po dwóch, jeden wojownik i jeden krzepki brutal w
czarnej zbroi. Wyglądali za krawędzie murów szukając zabitych. Dziewczyna
cofnęła się szybko i szeptem poinformowała zaczajonych w cieniu, że dwójka
udała się w stronę barbakanu i pewnie tamtędy zejdą znalazłszy ślady mokrych
butów.
Loric stanął zatem przy drzwiach z gotowym mieczem,
Hugo wycelował tam dwie strzały naprężając mocno łuk, podczas gdy Baflin, Stern
i złodziejka czatowali w cieniu przy schodach, na wypadek, gdyby wróg wrócił
tamtędy.
Nie musieli długo czekać, stąpanie i blask pochodni
przebijający się pod drzwiami z sąsiedniego korytarza, dość otwarcie dał znać,
że zaraz wpadnie tam pierwsza para. Gdy tak się stało i orkowy wojownik
przeszedł próg, opadł nań ciężki miecz, rozłupując mu kosmaty łeb na dwa równe
kawałki. Gdy ten padł, odsłonił zaskoczonego brutala, któremu Hugo posłał dwie
szybkie strzały, nim drzwi zdążyły się same zamknąć. Usłyszeli jak cielsko
zwala się bez najmniejszego okrzyku. Loric skinął niziołkowi głową, a ten
odpowiedział podłym uśmieszkiem, podrywając kolejne strzały z kołczana.
Choć cała akcja była w dużej mierze bezgłośna, to
para orków na murze zainteresowała się cichymi szmerami. Krzyknęli coś do swego
szefa, a ten kazał im zachować ostrożność. Tym razem jeden z nich zatrzymał się
u szczytu schodów, posyłając mniejszego pobratymca niejako na przynętę. Tego
niestety nie przewidzieli, orkowie rozdzielili się, by wzajemnie ubezpieczać.
Skromny przejaw inteligencji, który mógł okazać się dość kluczowy.
Wojownik zszedł po schodach, rozejrzał się i
spostrzegł nieporadnie schowanych ludzi, dali mu zbyt wiele czasu. Złodziejka
wyskoczyła z cienia i wsunęła w plecy stwora oba ostrza, zaś ten opadł
zaskoczony. Jego towarzysz na górze ryknął wskazując na schody do karczmy, nim
dwie strzały wyleciały przez wyjście, dopadając go! Ork zatoczył się na nogach
tracąc grunt pod nogami, dotarł do blank i spadł w ciemność.
Vhazror krzyknął groźnie wzywając resztę na pomoc,
dzierżąc swą halabardę wskazał na schody i rozkazał pozostałej czwórce
natychmiast tam wbiec. Ruszył oczywista za nimi, używając ich jak żywych tarcz.
Dwójkę pierwszych wojowników posiekano bez problemu, lecz tym samym Stern i
Baflin musieli się ujawnić i zastąpić schody. Dwójka brutali doskoczyła do
krasnoluda i kapłana, nabijane stalowymi ćwiekami maczugi gotowe były
roztrzaskać intruzów, lecz tarcze, nawet tak obtłuczone jak ta Baflina, stawiły
im opór. Złodziejka dopadła pleców jednego z nich, ponownie atakując z
zaskoczenia, miecz i zakrzywione kukri przeszły gładko między płytami czarnych
zbroi i ugrzęzły głęboko w witalnych organach. Tym czasem Stern, mimo wielu
prób, nie mógł sięgnąć wroga, ciężkie ciosy maczugi wyprowadzały go z
koncentracji, gdy bestia ryczała gniewnie wprowadzając się w bitewny szał. Baflin
doskoczył by mu pomóc, lecz ork wywijał maczugą tak, że krasnolud nie mógł
podejść ani kroku bliżej, przy okazji wywracając stół i dwa siedziska.
Hugo dostrzegł na schodach herszta we własnej
osobie, ściskającego monstrualną halabardę, i wystrzelił obie przygotowane
strzały, wprost z ukrycia. Zaledwie jedna strzała zadrasnęła orka, zaś druga
spokojnie ześlizgnęła się po masywnym naramienniku.
Vhazror zakręcił swą halabardą i jednym cięciem
zaczepił ludzkiego kapłana kierując następnie ostrze długim łukiem nad głową
swego kamrata i wprost na krasnoluda, który w ostatnim momencie zasłonił się
tarczą.
Loric pospieszył dwójce z pomocą, gdy brunetka
wycofała się z potrzasku i zaczęła ładować swą kuszę, stając obok niziołka.
Brutal nadal okładał tarczę Sterna i odpędzał się przed innymi. Metaliczne
brzęki były niczym dzwonienie na alarm, alarm, którego niestety nie miał kto
usłyszeć. W desperacji, ugodzony z resztą ciężką halabardą, kapłan dał krok w
tył, stopą potrącając stołek, który wywrócił się pod nogi nacierającego orka.
Ten w amoku zignorował mebel i potknął się, otwierając lukę w obronie. Stern
wykonał zamach od dołu, buzdygan wbił szczękę orka w jego czaszkę i powalił
bestię ostatecznie.
Baflin, widząc, że może podejść do ostatniego z
orków, butnego herszta, skoczył nad trupem, stanął na najniższym stopniu i ciął
toporem po jego nogach, lecz topór zaledwie brzęknął na metalowych
nagolenicach. Tym czasem Hugo słał strzały zaraz nad jego głową. Miał czas by
przestudiować zachowanie orków, słabe miejsca w ich pancerzach, rozlokowanie
witalnych punktów. Jeszcze pod Oakhurst stawiał im czoła, walczył z bandami
tych brutali grasującymi po lasach i teraz wykorzystywał swą wiedzę, by godzić
najboleśniej jak potrafił.
Vhazror bił halabardą w krasnoluda, usiłując
odepchnąć go od siebie i trzeba było przyznać, że udało mu się powstrzymać
Baflina. Brodacz nie mógł znaleźć ani chwili, by ponowić cios pod tak silną nawałnicą
uderzeń, gdy tylko odsłaniał się by machnąć toporem, kolejny raz ostrze
halabardy opadało by zadać mu rany.
Loric doskoczył do schodów i zaatakował po nogach
orka, tnąc odsłonięte łydki i podcinając go na tyle, by ten stracił równowagę,
potknął się i opadł o kilka stopni, w kierunku karczemnej podłogi. Kapłan Torma
spróbował strzaskać drzewce orka buzdyganem, lecz ten nie dał się tak łatwo,
odbijając nadlatujący cios. Hugo strzelił Vhazrorowi prosto w trzewia, między
płytami chroniącymi pierś i brzuch. Pocisk zanurzył się niemal po lotkę a ork
nienawistnie zawył czując okrutny ból, przy kolejnych ruchach. Tano skóry im
nie sprzeda, a jeśli będzie trzeba, kogoś ze sobą zabierze. Halabarda znów
zawirowała w powietrzu, ostatkiem sił ciął Baflina i Lorica. Paladyn zdołał
zasłonić się tarczą, lecz krasnoludowi to nie pomogło. Biedny brodacz został
odtrącony, przeturlał się pod jeden ze stołów tracąc przy okazji tarczę.
Helmita wykorzystał sytuację, chwilowy triumf orka i pchnął długim mieczem pod
odsłoniętą pachę. Ork nagle zastygł, charknął, gdy bokiem jego szyi wyszedł
kawał stali. Wypuścił broń i spróbował złapać się za ranę, powstrzymać
krwawienie, lecz wtedy Loric wyszarpnął miecz gniewnie, tworząc tym samym potok
krwi, tryskający z obu powstałych ran.
***
Cytadela zdawała się być opuszczona, przynajmniej na
tym poziomie. Towarzysze ostrożnie przeszukiwali wszystkie pomieszczenie,
skradając się i zaglądając w niemal każdy kąt, z grupą zbrojnych czekających w
gotowości. Dziwnym się zdało, żeby to byli już wszyscy, tym bardziej, że
nigdzie nie znaleźli rzeczonego wodza ani pojmanych ludzi. Przeszukiwali także
zabitych chcąc odkryć jakiś ślad czy trop, który nasunął by odpowiedź gdzie też
przetrzymywani byli uprowadzeni z Melvaunt . Poza monetami, kilkoma klejnotami
i przypadkowymi miksturami, które o dziwo się nie stłukły, nic specjalnego nie
dostrzegli. Zdecydowali zatem wrócić do ostatniego, zachodniego skrzydła na
parterze, którego jeszcze nie sprawdzili. Ich głośnym zachowaniem zwabili
jednak kilku ciekawych gości, którzy wyszli im na spotkanie.
Pod okiem orczego boga, Gruumsha, uwiecznionego w
statule przy północnej ścianie hali dawnego króla, stała czwórka orków
krzyżujących ramiona na piersi w towarzystwie dwójki ludzi, co było niemałym
zaskoczeniem. Orkowie nie przypominali jednak dotychczasowo spotkanych w
forcie, dwójka z nich była iście potężna, lecz odziana w najprostsze szaty,
przypominające raczej skórzane uprzęże. Ich szare skóry porośnięte były grubą
szczeciną, zaś mroźno jasne ślepia wwiercały się w przybyłą grupę jakby ich
właściciele zaraz chcieli złapać za dwuręczne topory i ruszyć posiekać ludzi na
kawałki. Po drugiej stronie stali niżsi, lecz równie krzepcy zielonoskórzy
mocarze, ich skóry poznaczone czarnymi tatuażami, zaś czerwone ślepia
zdradzały, że choć także byli orkami, należeli do innej, odległej rasy.
-To emisariusze klanów – odezwał się łysy mężczyzna
w powłóczystych szatach, przykuwając od razu uwagę Lorica i Sterna. –
Przemówiłem im do rozsądku…
-Co tu robi Zhentarimski sługa? – Spytał szybko
paladyn i splunął pod nogi okazując, że dobrze wie kim jest nieznajomy i co o
nim myśli.
-To co i oni. Przybyliśmy ocenić gotowość Thrulla do
przewodzenia zwołaną hordą. Jak widać jego straże wypadły raczej mizernie,
dlatego opuszczamy to miejsce.
-Niech zgadnę – kontynuował Helmita. – Przyszliście
złożyć mu hołd i pewnie zabiegać o współpracę, co? Żeby tak Thrull i jego klany
napadały i wyrzynały w pień każdą osadę po tej stronie morza, która się wam
przeciwstawi?
Łysy kapłan zarechotał życzliwie i beztrosko
wzruszył ramionami.
-Nie będę kłamał, trafiłeś w sedno, sługo Helma.
Owszem, chcieliśmy się z nim porozumieć i wykorzystać w naszych planach, lecz
widząc jak nie potrafi upilnować własnego podwórka, uznałem, że współpraca z
Thrullem nie ma optymistycznej przyszłości. Nie chcemy z wami walczyć, udamy
się stąd w powrotną drogę, i tak straciliśmy zbyt wiele czasu na tych głupców.
-A oni? – Krasnolud warknął, wskazując czwórkę orków
toporem. – Rozumieją naszą mowę i co zamierzają?
-Nie, a póki co wyświadczyłem wam małą przysługę
przekonując tych mocarzy, że powinni także się wycofać. W końcu ogołociliście
oba poziomy tego fortu, pozbyliście się Vhazrora, jego wiwerny, tego ogra i
kilku niezłych osiłków. Jeśli będzie trzeba, to będą walczyć, owszem, ale jeśli
dacie im stąd ujść, rozpowiedzą o wszystkim klanom. Poinformują swych braci, że
grupka sześciu śmiałków, w tym krasnolud, niziołek i kobieta pokrzyżowali plany
Thrulla, a horda się rozpierzchnie.
-Czekaj… Skąd o tym wszystkim wiesz? – Spytał Stern.
– Nie widziałem ani nie czułem twej obecności?
-Ale ja czułem twoją, kapłanie Torma. Czułem was gdy
przechodziliście wokół nas i toczyliście swe boje.
-I nie poinformowałeś o tym orków?
-Jak powiedziałem, nie jesteśmy tu pomagać
Thrullowi, tylko ocenić jego gotowość do rządzenia. Jeśli nie jest w stanie
utrzymać porządku, to nawet jeśli byśmy mu pomogli, z takim lichym zapleczem
horda prędzej czy później rozpadłaby się. To kiepska inwestycja. Wolimy wycofać
się i poczekać, aż ktoś poważny zjednoczy klany, a nie byle kto.
-Puszczamy ich? – Szeptem spytał niziołek, trzymając
łuk w gotowości.
-Idźcie precz, Zhentarimie – Loric groźnie syknął i
skinął głową w kierunku wrót.
I tak też się bez słowa pożegnali. Oczywiście
paladyn miał cichą nadzieję, że zhentarimski kapłan Bane’a nie przypuszczał, iż
poza nim jeszcze ktoś w z grona obecnych ludzi zna orczy język. Podejrzewał, że
ta zakłamana szuja prędzej czy później zdradzi, że powie coś emisariuszom
orków, co miałoby ich podpuścić do bitki. Lecz Lavikus rozsądnie im
wytłumaczył, że są puszczani wolno i nie spotka ich krzywda.
Śledzili ich wzrokiem do wyrwy w ścianie, przez
którą przeprawili się ciągnąc ze sobą bagaże i uchodząc w mrok.
-Przeklęty kapłan Bane’a… – Paladyn nie mógł
przestać mu złorzeczyć, nawet gdy drużyna wróciła do sali z tronem.
Hugo właśnie wybył z jadalni sąsiadującej z komnatą
główną, wzruszając ramionami bezradnie. Pokiwał głową z rezygnacją mówiąc:
-Nie mam pojęcia gdzie tu jest jakieś zejście. Może
tam skąd te emisariusze przyszły, co?
-Jakby tamtędy spieszyli z pomocą, to by ich pewnie
pobudzili i zaalarmowali – ocenił krasnolud przyglądając się kamieniarce sali z
tronem.
Baflin zatknął topór za pas, tarczę zawiesił na
plecach i wsparł się pod boki, cmokając i oceniając konstrukcję.
-Heh, jakby to nasza robota była, strop by się nigdy
nie zawalił, chyba, że go ktoś celowo stłukł – rzekł rzucając okiem na wyrwę w
suficie, przez który widać było wyższe piętro. – To powinno być łatwe, ja tu
się rozejrzę. Te pieruńskie jełopy kamienie ciosają grubiej niż schlany
duergar, jak tam jest jakaś zamaskowana szczelina pewnie znajdę.
Stern skinął towarzyszowi głową, polecając, by udał
się z niziołkiem i szukał jakiegoś ukrytego przejścia, klapy, czegoś co
ujawniłoby skrywane pomieszczenia. Malena także zdecydowała się im pomóc za
namową Lorica.
Paladyn, kapłan i wspierający się na kosturze
czarodziej zostali sami, spoglądali po sobie nie mogąc uwierzyć ile czasu
minęło odkąd wspięli się na mury. To miała być płynna akcja, a jakimś zbiegiem
okoliczności tak się wszystko ułożyło, że bez przerwy biegali, strzelali,
rąbali i tłukli, nie było nawet momentu na podzielenie się myślami. Stern i
Loric mierzyli się wzrokiem, nie pałając do siebie wzajemną sympatią po nagłym
wybuchu weterana, ale też nie mogli rozdzielić grupy i pójść każdy w swą
stronę, nie teraz i nie tak głęboko na terytorium wroga.
Młody czarodziej dobrze wyczuwał to napięcie, był go
świetnie świadom i też go niepokoiło.
-Całkiem nieźle nam poszło, nieprawdaż? – Zagaił,
zmuszając tym samym dwójkę mężczyzn do zwrócenia oczu ku niemu.
Paladyn przytaknął, drapiąc się po siwej brodzie.
-Nie dalibyśmy sobie bez ciebie rady, Quentinie. Te
wyciszenia to naprawdę świetna sztuczka.
-Heh, tak mi przyszło do głowy – zaśmiał się
czarodziej – że jeśli przyjdzie nam walczyć, to lepiej by się cała hałastra na
raz nam na łeb nie zwaliła, czyż nie? Swoją drogą, Sternie, dziękuję za pomoc.
-Nie ma sprawy – kapłan uśmiechnął się szczerze i
skinął głową. – Tak czy owak powinniśmy wkrótce odpocząć, zregenerować siły,
odnowić tajemną wiedzę, jak rozumiem.
-Znasz się na arkanach?
-Moja znajoma była… Jest również czarodziejką.
Każdego dnia siedziała z nosem w książce, więc co nieco o tym wiem.
-Nie powinniśmy zbyt długo zwlekać – wtrącił Loric
sprowadzając ich na ziemię. – Odpoczynek odpoczynkiem, ale ci orkowie mogą
rozdmuchać co się stało, nawet jeśli nie będą chcieli pomóc Thrullowi, to być
może jeden lub drugi klan uzna, że twierdza to łatwa zdobycz, w sam raz do
zajęcia.
-Teraz im okazujesz łaskę? – Stern parsknął. – A
tamtego wcześniej chciałeś torturować? Skoroś tak przejęty, to czemuśmy ich
puścili?
Quentin ciężko westchnął, widząc, że tak czy inaczej
bez konfrontacji się nie obejdzie.
Wiarus uniósł głowę i zarzucił spokojnie tarczę na
plecy, marszcząc brwi wycelował w Sterna palcem i rzekł spokojnie:
-Mówiłem ci, żebyś to zostawił w spokoju.
-Jakoś nie widzę przyszłości naszej kompanii, gdy
mamy sobie okazywać tak jednostronne zaufanie.
Loric wtedy westchnął ciężko i obszedł kapłana
stając sobie naprzeciwko tronu i spoglądając na potężną statuę Gruumsha, boga
orczej rasy.
-Chłopcze… – Ponowił paladyn po krótkiej przerwie. –
Wiesz jak orkowie uczą się naszego języka? Zadałeś sobie kiedyś to pytanie?
Stern stał w miejscu i obserwował wiarusa, jego milczenie
zaś było dostateczną odpowiedzią.
-Tamten ork znał naszą mowę… A orkowie nie uczą się
jej w szkołach, ani od starszyzny, ani od guwernantek najętych za ciężkie
pieniądze. Może jakiś wódz, to faktycznie będzie na tyle inteligentny, by się
nauczyć, ale podrzędny herszt bandy? Och nie.
Oni się uczą naszej mowy od pojmanych, od niewolników. Wsłuchują się w
ich błagania, każą zdradzać sekrety, by mogli skuteczniej napadać, grabić i
zabijać, by mogli czytać listy, rozkazy i mapy.
Helmita mówił ciężkim, sądnym tonem, powoli,
przechadzając się po komnacie i oglądając stare ryciny na ścianach,
przedstawiające monumentalne bitwy, zaś Quentin i Stern słuchali go z
zaciekawieniem.
-Ich tatuaże natomiast to powód do chwały, skóra to
płótno, na którym zaznaczają w ilu bitwach uczestniczyli, ilu przeciwników
zgładzili, ilu niewolników pojmali i ilu złożyli w ofierze. Ale to nie
wszystko, chłopcze, bowiem orkowie także chlubią się w tresurze wierzchowców,
co także zaznaczają na swym ciele… Nie jeżdżą na kucach, koniach czy baranach,
a na wargach, dzikach lub na wiwernach, jak ta na murze… A zadałeś sobie kiedyś
pytanie jak szkoli się bojowe zwierzę? Tak by atakowało razem ze swym jeźdźcem
na grzbiecie? Ono nie może walczyć jak polująca bestia, która rzuca się na wroga
i zadaje mu szybką śmierć, by potem pożreć ciało… Och, nie. Taka bestia musi
być przyzwyczajona, żeby swojego przeciwnika rozpruwać i pożerać żywcem, a
następnie kontynuować walkę. Żeby takie zwierzę wyszkolić, nie wystarczy
słomiana kukła. Ono musi czuć smak krwi i mięsa, by go łaknąć, by to je
napędzało do dalszej walki, by chciało zabijać więcej. Bestię zamyka się w
przestrzennej zagrodzie z wysokim płotem, przez który nie da się łatwo
wyskoczyć lub wspiąć. Niewolnikowi zaś daje się szansę, że zostanie puszczony
wolno, jeśli przeżyje walkę… Dają mu nawet jakąś prostą broń, tak, by bestia
obeznała się z orężem i nie lękała dźgnięcia. Czasami wpuszczają do klatki
kilku jeńców, a bestie w ten sposób uczą się mordowania i konsumpcji w trakcie
batalii. Rozszarpują brzuchy, to ich ulubiona metoda. Jedno kłapnięcie pyska na
miękkim podbrzuszu i wyciągnięcie rozerwanych jelit i kwestia walki załatwiona.
Raniony już nic nie wskóra, może leżeć i konać, zanim bestia skończy ze
wszystkimi i wróci na ucztę… Orkowie zajmujący się taką tresurą są w cenie,
każdy pupil to powód do dumy… Ilość wytresowanych bestii zaznaczają na lewej
stronie szyi, o tu – paladyn przejechał palcem po własnym karku, przypominając
tamtego jeńca.
Słuchając opowieści Quentinowi zrobiło się słabo,
pobladł i choć o orkach co najwyżej słyszał w gawędach, widując ich rzadko, to wspominając
niedawno poległych brutali nie miał dla nich przebaczenia. Pozostała jeszcze
kwestia okropnych ofiar złożonych przed twierdzą, już wtedy czuł jak ciarki
przeszywają skórę pleców. Nie znał obyczajów orków, znał ich tylko w walce, zaś
zdecydowanie nie chciał poznawać usłyszawszy jak obchodzą się z pojmanymi
ludźmi. Stern z kolei nie mógł uwierzyć w to co słyszał, w tak makabryczną
historię, testującą dogmaty i cnoty jego wiary. Najpierw chciał Loricowi
odpowiedzieć, że prawdziwy sługa sprawiedliwego boga tak czy inaczej stoi przy
swych zasadach, nie zdradza ich i nie łamie, niezależnie co się dzieje,
szczerze w to wierzył, z taką ostatnią nauką wyruszył w końcu w świat, ale
wtedy coś go tknęło. Loric miał na temat orków niesamowitą wiedzę, znał ich
język i kulturę lepiej niż ktokolwiek z zebranych. Posiadał wiedzę na temat
detali, które potrafił odczytać, podczas gdy oni pozostawali na nie ślepi, jak
choćby sprawa tatuaży. Dla Sterna to były po prostu ozdoby i dziwne wzorce,
nigdy nie przypuszczał, że mogą mieć aż takie znaczenie. Loric musiał mówić z
doświadczenia, a to podpowiadało kapłanowi, że za emocjonalną reakcją i
wzgardą, jaką ten żywił do orków musiała stać jakaś osobista strata. W takim
wypadku pouczanie, jeszcze od tak młodego kapłana, który niewiele świata
zwiedził i niewiele o nim wiedział, mogło wywrzeć jedynie odwrotny efekt do
zamierzonego. Stern milczał, nie zgadzał się, ale przynajmniej rozumiał, zaś paladyn
kontynuował swój wywód:
-Tamten herszt pojmał ponad sześćdziesiąt osób i
wytresował tuzin bestii… Niewolnicy nigdy z orkowych obozowisk nie wracają,
nikt nie ucieka. Są używani, gwałceni, maltretowani i na koniec karmi się nimi
zwierzęta, albo przywiązuje do skały i rozrywa trzewia, by ich bóstwa słyszały
długie bolesne konanie, gdy ptactwo wydziobuje co smaczniejsze kąski.
Mężczyzna, kobieta, dziecko czy starzec, to żadna różnica… Czy jest w naszych
prawach, naszych bogów, tradycjach cywilizowanych ludów odpowiednia kara dla
takich stworzeń? Helm i Torm to panowie sprawiedliwi, którzy strzegą praw, ale
te prawa pisane są dla myślących ludzi z sumieniem. Nawet jeśli ktoś jest żmiją
i wytoczy życie z bliźniego, jego okrucieństwo jest szybkie lub chociażby
rzadkie, dla zabójców dlatego jest szybki stryczek, ścięcie lub powolniejsze
ćwiartowanie. Dla zwyrodnialców przygotowuje się stosy, ale to biedacy chorzy
na umyśle, szaleńcy pozbawieni zdrowego rozsądku. A to? Jak nazwać te bydlaki?
Jaka kara jest dla nich odpowiednia? Który zapis z kodeksu zastosujesz do tego
typu przewiny? Nie ma takiego prawa, bo nie zostało zapisane z myślą o tych –
Loric splunął pod nogi – zwierzętach. Więc daruj sobie gadanie o tym co
przystoi, a co nie, co się należy i jak powinien zachować się sługa Torma,
Tyra, Helma czy innego sędziego ponad sprawiedliwych. To moje ostatnie słowa w
tym temacie.
Stern odczuł, że w tej opowieści pobrzmiewa wielka
strata, która przed wieloma laty musiała paladyna mocno ugodzić i na dobre
zmienić, lub też otworzyć mu oczy. Przypomniał sobie jak walczyli na murze,
widział wtedy, że Helmita atakował jak szalony, jakby coś go opętało. Z
początku wziął to za bitewny szał, słuszny gniew, siłę ducha, podczas gdy była
to najczystsza zapiekła nienawiść.
Loric odstąpił i powrócił przed statuę Gruumsha,
boga, któremu złożono te wszystkie bezsensowne ofiary. Ciężko westchnął i
podjął miecz z pochwy u boku pasa. Ćwiekołamacz – tak się zwał, ostatnia
pamiątka po rycerzu, którego ciało i dusza zostały splugawione w podziemiach
Bezsłonecznej Cytadeli. Loric wierzył, że używając broni w dobrej sprawie, można
dokonać symbolicznego odkupienia, oczyścić skazę na pamięci o poprzednim
użytkowniku, jeśli ten niegdyś był dobrym człowiekiem. Ćwiekołamacz okazał się
być dobrym sprzymierzeńcem, a miał posłużyć w jeszcze jednym dobrym celu –
rozbiciu orczej hordy.
-Dobrze spisałeś się w boju – rzekł Loric, kierując
pochwałę w stronę Sterna, mimo wszystko doceniając jego wkład, zawziętość oraz
fakt, że nie wahał się w walce. – Kiedyś zrozumiesz moje słowa… Gdy w walce z
tymi bestiami zwątpisz choć na chwilę, gdy okażesz im litość, cień współczucia
i przez to zatopią ci ostrze w plecach, wtedy zrozumiesz. Lepiej, żeby przez to
zwątpienie zabili ciebie, niż kogoś na kim ci zależy, bo nigdy sobie tego
okazanego miłosierdzia nie wybaczysz.
Stern miał coś odpowiedzieć, paladyn podzielił się z
trudem swą przeszłością i widać jak wielki ciężar spoczywał na jego sumieniu,
był aż namacalny. Chciał za razem dać mu do zrozumienia, że niezależnie co się
stanie, on ufa w przewodnictwo Torma i będzie podążał ścieżką swej wiary. Zastanawiał
się jak to ułożyć, by nie frazy nie brzmiały jak amatorsko dukane slogany
klepane przez niedoświadczonych młodzików opitych ideologiami.
Wtem przez drzwi od jadalni wojowników wypadła
Malena, uśmiechnięta i zadowolona z siebie. Odrzuciła włosy za ramię i
skrzyżowała ramiona.
-Krasnolud i niziołek się trudzili, ale ja znalazłam
przejście. Mam nadzieję, że jakaś premia mi się dostanie?
***
Zejście korytarzem było ciasne i długie. Z początku
sądzili, że szybko sięgną piwnic, lecz fort orków nie miał zwyczajnych
podziemi. Strome i krótkie schody zakręcały co i rusz, i gdy sądzili, że za
załomem czeka ich wreszcie właściwe podłoże, korytarz schodził jeszcze niżej,
zupełnie jakby stanowił połączenie z inną podziemną budowlą, na której cytadela
powstała z czasem. Malena trzymała się na przedzie, kryła w cieniu i spoglądała
w dół, dając reszcie znać, że mogą schodzić, że droga jest bezpieczna. Jeśli w
podziemiach było faktycznie więcej orków, tłumaczyło to czemu nie zostali
zaalarmowani bitką na powierzchni. Brunetka odziana w skórzaną zbroję, okryta
ciemną peleryną sama wyglądała jak cień, łatwo było ją zgubić i gdyby nie to,
że kontury jej sylwetki poruszały się w odległym blasku pochodni, pewnie
zupełnie straciliby ją z oczu.
-Skoroście pewni, że te klany uderzą na twierdzę, to
po co ich puszczaliśmy wolno? – Spytał Baflin drepcząc za Loriciem i gdybając.
Rozprawiali w końcu o różnych ewentualnościach i niedalekiej przyszłości,
planując powrót do Melvaunt.
-A właśnie dlatego powinniśmy się spieszyć – paladyn
zażartował, schodząc po schodach i pozwalając, by ciężka zbroja brzęczała na
jego ramionach.
-Czy to nam przez przypadek nie utrudni powrotu? –
Spytał Quentin, niosący pochodnię.
-Jeśli będziemy się ociągać, to z pewnością. Ale nie
to powinno nas kłopotać.
-A co?
-Dotarliśmy tutaj bo sprzyjała nam pora dnia i
pogoda, które zamaskowały podejście. Ale jeśli do rana się przejaśni? Myślicie,
że dwa wielkie klany nie zauważą grupki ludzi uciekających z cytadeli? Zaś
jeśli się ich uda skłócić i będą ze sobą walczyć, to nasza garstka czmychająca
sobie po obrzeżach będzie ich najmniejszym zmartwieniem.
-Cóż, jakiś sens w tym jest – powiedział Stern,
uchylając się przed pająkiem, który postanowił sobie zawisnąć na długiej
srebrzystej nici, zaraz pod sklepieniem.
– Ale moglibyśmy poczekać do przyszłego wieczora przynajmniej.
-A jakby tak z rańca ktoś podjechał pod fort –
zapytał Loric – posłaniec, czy ktoś i zobaczyliby, że na murach nikogo nie ma,
myślisz, że daliby nam choćby moment na wytchnienie?
Wtem, na kolejnym załomie, Malena ich zatrzymała,
sycząc cicho. Miała wrażenie, że coś i ją usłyszało, widziała ruch,
zdecydowanie. Dobre wieści były takie, że wreszcie dotarli do pierwszej z
podziemnych kondygnacji.
Jej oczom ukazała się szeroka na pięćdziesiąt stóp
oktagonalna komora, zwieńczona kopulastym sklepieniem zawieszonym na blisko
dwudziestu stopach od podłoża. Ściany poznaczone muralami przedstawiającymi
bóstwa plugawej rasy orków, w ukazanych scenach wyrywali glinę z ziemi i lepili
zeń pierwszych przedstawicieli agresywnego rodzaju.
Dalsze sceny przedstawiały tajemnicze kuźnie, w
których orkowie kuli broń oraz studzili metal w baliach pełnych krwi wytoczonej
z pokonanych wrogów. W samym centrum komory znajdował się również oktagonalny
otwór spoglądający w ciemność, skąd jednak dochodził szum wody maskujący
stąpanie butów złodziejki, pozwalając jej podejść jeszcze bliżej. Dostrzegła,
że pod czterema ścianami znajdowały się płytkie zagłębienia, w których stały
posągi dumnie wyprężonych orkowych bębniarzy, zastygłych w trakcie nadawania
rytmu. Jeden z nich, skruszony w stertę gruzu, leżał bezładnie zaśmiecając
podłogę. Południowa ściana miała ponadto skromny tunel prowadzący w dół,
obstawiony przez dwójkę brutali, podczas gdy kolejna para włóczników stała u
przeciwnych wyjść z tuneli prowadzących w górę, do cytadeli. Na północy znajdował
się szeroki korytarz prowadzący gdzieś w głąb, lecz zamknięty masywnymi
drzwiami.
Malena wróciła i przedstawiła całą sytuację, jej
kompani stali na schodach, w przypadku Lorica schylali się jeszcze, by nie
zadrzeć głową o sklepienie, a tutaj kolejna zwłoka.
-Naliczyłam czterech.
-Nie widzieli cię? – Spytał kapłan Torma.
-Raczej nie, starałam się iść po cichu, a tam z
wnętrza wodą szumi. Jakby jakiś wodospad.
-Najlepiej będzie zdjąć tych dwóch przy schodach na
niższe piętro, by przez przypadek nie zaalarmowali reszty – wtrącił Baflin,
przeciskając się między zebranymi.
Zarówno Loric, Stern jak i złodziejka zgodzili się z
sugestią, wyrażając aprobatę skinieniem głowy.
-Hugo – kapłan poklepał niziołka po ramieniu. –
Dacie radę ich ustrzelić? My możemy wybiec zaraz za wami i zająć się resztą.
Niziołek parsknął i skrzyżował ramiona, dodając:
-Pewnie, żaden problem.
-Tylko postarajcie się by nikt nie spadł do tej
dziury – rzekł paladyn dobywając swego miecza i szykując się do krwawej roboty.
-A niby czemu? Jakby ich zepchnąć, mniej roboty –
Baflin wzruszył ramionami.
-Jeśli z dziury słychać szum wodospadu, to oznacza,
że na jego końcu jest jakiś zbiornik z wodą, tak? A jeśli tak, to ork spadający
bogowie wiedzą jak długo, walnie w wodę z taką mocą, że trudno będzie go nie
zauważyć, a tym samym, że ktoś go z wyższego piętra zrzucił.
Z taką ekspertyzą musieli się zgodzić. Z raportu
Maleny wynikało, że jest ich czwórka, a to oznaczało szybką rozprawkę. Tak też
powinno pozostać, niedawno walczyli z całym tłumem i w efekcie spożyli
większość leczniczych zapasów. Jeśli chcieli nadal cieszyć się życiem, powinni
zajmować się jedną grupką po drugiej, bez rozlazłych bitew jeśli to tylko
możliwe.
Orkowie rozmawiali ze sobą komentując, że coś długo
Vhazror nie wracał, choć biorąc pod uwagę gnuśnych emisariuszy, z którymi
trzeba się było użerać nader często, pewnie znowu musiał zostać i wróci za
jakiś czas. W świetle zatkniętych na ścianach pochodni, mężczyźni dzielili się
cienkimi trunkami z bukłaków, przeważnie narzekając na zaszczytną, acz nudną
robotę. Ork zawiesił sobie bukłak u pasa, po czym wzdrygnął się czując
porażający ból! Jego towarzysz rzucił okiem na udo, za które ork złapał się
pospiesznie. Krew i wino z bukłaka spływały w dół jego nogi, osaczając ranę z
tkwiącym weń głęboko bełtem. Kamrat spojrzał na najbliższe miejsce skąd mógł
wypaść pocisk, towarzysze stojący przy obu wejściach podjęli przerośnięte
tasaki gotując się do odparcia ataku i wtedy cichutko brzęknęła cięciwa.
Włócznik padł zaraz obok ranionego woja. Wtem z korytarza wybiegła dwójka ludzi
w towarzystwie krasnoluda. Szczęk metalu nie trwał długo, błyskawiczne cięcia,
parady i zwody ścięły obrońców, nim ci zdążyli wezwać posiłki. Włócznik
porzucił swą broń i już miał biec w dół schodów, gdy krasnolud puścił tarczę,
chwycił swój topór oburącz i z całej siły cisną kawałem stali w plecy uciekającego.
Ork chrząknął, z ust chlusnęła krew a sam osunął się na schody, zjeżdżając o
kilka stopni.
Hugo rozejrzał się po komorze, podszedł sobie do
centralnego otworu i spojrzał w dół, wsłuchując się w odległy szum wody.
Następnie spojrzał po zebranych i wzruszył ramionami, równie zaskoczony co i
oni.
-To już?
-Coś nam łatwo poszło, spodziewałem się, że będzie
ich więcej – odrzekł Stern. – Może za tymi drzwiami?
Loric pokręcił przecząco głową i wskazał na zapis
poczyniony w języku dzikusów, czytając go:
-Niech oko wszystkowidzące, tego co nigdy nie śpi,
strzeże naszych królów poległych… To grobowiec. Powinniśmy iść dalej.
-Grobowiec? – Zapytała Malena przyglądając się
mechanizmowi zamykającemu ciężkie wrota. – Może mogłabym zajrzeć, no wiecie,
narzędzia mam jak coś.
-Jak będziemy wracać to się zastanowimy –
odpowiedział paladyn. – A swoją drogą, rabowania grobów nie powinnaś sobie utrwalać
bo jeszcze wejdzie ci w nawyk.
Brunetka sapnęła zrezygnowana. Odkąd skrzyżowali swe
szlaki w Oakhurst paladyn bacznie ją obserwował. Była złodziejką, kradła, taki
fach, zaś oczy Lorica naprowadzały się automatycznie na najmniejszą przewinę,
zupełnie jakby znał jej zamiary zanim zdążyła komuś na targu wepchnąć rękę do
kieszeni, a jednocześnie nie sprawował nad nią dozoru cały czas, za każdym
razem mogła odejść i robić co jej się rzewnie podobało. Gdy reszta przebywała w
gospodzie ona mogła się wybrać na spacer i wrócić z kilkoma mieszkami, zaś
Loric nigdy nie prawił jej za to morałów, tylko w jego obecności. Niemniej ta
postawa sprawiała, że czuła się nieswojo, jakby zawodziła drużynę, drużynę,
która pokładała w niej jakąś nadzieję, próbowała coś wpoić, a ona i tak robiła
swoje. Na koniec jednak nie moralizowali, a ignorowali jej wybryk, zaś w
powietrzu unosiła się ciężka atmosfera zwyczajowego zawodu. Nie znosiła tego
uczucia. Odwróciła głowę od wrót grobowca i podążyła za resztą, w dół schodów
do poniższej kondygnacji.
Tam powitał ich podobny widok. Nie dostrzegli
żadnych strażników w ogromnej oktagonalnej Sali, lecz było weń kilka kluczowych
różnic. Na ścianach znajdowały się malowidła przedstawiające marsz orkowych
armii. Setki a nawet tysiące wojowników podążali za wodzami w bój w gęstych
bandach pod makabrycznymi sztandarami ze skór zabitych wrogów. W alkowach
narożnych znajdowały się posągi trębaczy dmuchającymi w uniesione ku sklepieniu
rogi. Komora centralna wychodziła na trzy długie nawy, gdzie pod ścianami
ustawiono pionowe sarkofagi przedstawiające orkowych wojowników. Podziemna
rzeka z czasem wyżłobiła dwie wyrwy, wypływając miarowymi strumieniami z jednej
z naw, oraz jednej alkowy. Potoki łączyły się w oktagonalnej sali, a następnie
z szumem spadały w głąb centralnego otworu, w mroczną otchłań, poniżej.
Spoglądając w dół dostrzegli podobnie długą przepaść
niknącą w ciemności, gładkie ściany, których nie dało się łatwo przemierzyć,
nie było tam ani schodów prowadzących niżej, ani lin, po których orkowie
mogliby wchodzić i schodzić.
To nie mógł być koniec, z pewnością. Wciąż nie
widzieli Thrulla, zaś reszta jego bandy gdzieś musiała się ukrywać. Malena i
Hugo postanowili, że może któryś z sarkofagów zawierał tajne przejście, a zatem
poczęli otwierać każdy po kolei. Dziewczyna miała dobre intencje, choć nie
obraziłaby się, gdyby te wypchane były klejnotami, zaś paladyn i kapłan nie
oponowali, musieli w końcu dotrzeć głębiej, musieli odnaleźć porwanych z
Melvaunt.
Niestety, w sarkofagach niczego nie było, żadnego
specjalnego przejścia. Kości i pył jaki pozostał po ciałach wojowników, owszem,
nawet resztki pordzewiałych pancerzy czy broni, lecz nic więcej, żadnej ruchomej
ścianki, czy ukrytej zapadni.
-Cholera… - Przeklął krasnolud podchodząc nad
krawędź otworu i spoglądając w dół. – Na linach taki szmat drogi schodzić nie będę…
-O to się nie martw – rzekł Stern – wątpię, by
starczyło nam lin.
-Musi być jakaś inna droga, orkowie na pewno nie
łażą tędy wspinając się po powrozach – zaznaczył paladyn Helma.
Szukali wszyscy, w tym i krasnolud, który próbował
nawet przepchnąć jeden z sarkofagów, by sprawdzić, czy może za nim nie znajduje
się przejście. Niestety, nic z tych rzeczy, ściany gładkie, malowidła nieco
odbarwione, lecz żadnego przejścia.
Wtedy Malena coś dostrzegła, ugodziła ją delikatna
gra świateł. Machnęła na kapłana, który trzymał pochodnię, mówiąc:
-Sternie, pozwól na chwilę.
Ten podszedł mając nadzieję, że złodziejka będzie
miała jakąś ciekawą informację, coś odkrywczego. Ta jednak przyglądała się rogu
trzymanemu przez posąg. Obejrzała go z każdej strony w świetle płomieni, po
czym poprosiła, by przeszedł do kolejnego. Ponownie zatrzymała się i obejrzała
róg z każdej strony, dumając nad czymś. Kapłan podążał za nią nie rozumiejąc
czemu dziewczyna się tak przypatruje, lecz gdy obeszli komnatę i stanęli wreszcie
przy ostatnim posągu, zrozumiał wszystko. Centralna część rogu błyszczała,
jakby została wypolerowana, świeciła się jak wyślizgane schody.
-Masz bystre oko – zaśmiał się kapłan klepiąc ją po
ramieniu, a złodziejka uśmiechnęła się uprzejmie, nie wzgardzając komplementem.
-Mam oko do wszystkiego co się błyszczy –
zażartowała sobie pociągając za róg, a wtedy ściana za statuą zaczęła się ze
zgrzytem obracać. Wszyscy podeszli stając za Maleną, zaś Loric dodał
odpowiadając żartem na jej ostatni komentarz:
-To miej się na baczności, bo jeszcze wyjdziesz za
łysego.
Krasnolud wybiegł zza posągu i pognał naprzeciw
najbliższej parze brutali. Nim Stern, podążający zaraz zanim zorientował się w
sytuacji, na jego tarczę skoczył warczący groźnie warg, pchając go na
nacierającego za nim Lorica. Malena próbowała naciągnąć cięciwę po posłaniu
jednego bełta, który niestety spudłował i wbił się w masywne ozdobne drzwi.
Hugo potknął się na śliskiej podłodze, gdy próbował
obiec centralny otwór sali. Z wyższych kondygnacji spadał strumień szumiącej
wody, nikł w ciemnej przepaści, poniżej, przy okazji okraszając kroplami
wilgoci najbliższe płyty podłoża.
Wystrój hali też świetnie pasował do sytuacji.
Malowidła na ścianach przedstawiały okrutną bitwę, epickie boje, rozlewaną
krew, zarzynane armie krasnoludów, ludzi i elfów, palone zamczyska i grody oraz
zdobyte sztandary unoszone w triumfie. Posągi w narożnych alkowach unosiły w
dłoniach masywne dwustronne topory, zagrzewając braci do bitwy. Lorica ponownie
poniosło, Stern tylko zgadywał, że ci wytatuowani brutale strzegący
oktagonalnej sali, mogli mieć na skórach wzorce jakie wychwalały ich chuć
względem zniewolonych lub też okrucieństwo względem pokonanych. Paladyn tak
napiął ramię biorąc zamach, że koszula i
pancerz naprężyły się na nim, gdy tylko uniósł rękę. Zęby miał zaciśnięte tak,
że mógłby i żelazne sztaby gryźć, zaś oczy paladyna aż naszły od czerwonych
żyłek zmęczenia oraz pasji. Miecz opadł, rozdzielając głowę orka na dwa równe
płaty. Paladyn cofnął dłoń i pchnął w całej siły w stojącego tuż obok, który
właśnie okładał Baflina toporem.
Za pobliskimi wrotami we wschodniej ścianie, dudnił
metal, młoty i syczała para. Praca dziesiątek młotów wraz z szumem pobliskiej wody
skutecznie zlewały się z odgłosami ich starcia.
Hugo złapał poziom i spostrzegł, że jeden z orków
wpadł na podobny pomysł, chcąc obiec grupę za wodną kurtyną. Wymierzył weń dwie
strzały szybko poderwane z kołczana, a gdy puścił cięciwę, te zagościły w
twarzy orka tak intensywnie, że gospodarza od razu powaliła ich niespodziewana
wizyta.
Quentin trzymał się z tyłu. Miał jeszcze kilka
czarów w zanadrzu, lecz wolał ich nie marnować, gdy towarzyszom szło nader
dobrze. Tym czasem krasnoludem wstrząsnął potężny cios, na tarczy powstała
druga głęboka wyrwa sięgająca drewnianej płyty pod metalową okładziną. W ramach
rewanżu, Baflin nadepnął na stopę orka zdezorientowanego ciosem Lorica. Ork próbował
wyciągnąć nogę, obniżył sylwetkę, a wtedy topór nadciągnął sierpem od dołu,
rozłupując pysk bydlaka na dwie równe części.
Stern, stojący zaraz przy krawędzi, odpierał
wściekłe ataki przerośniętego wilczego kuzyna. Warg chciał rzucić mu się do
gardła, na szczęście tarcza i buzdygan trzymały go w dostatecznej odległości.
Paladyn przeskoczył nad powalonymi ciałami, choć z boku nadbiegał ostatni z
brutali, on zaszarżował kudłatą bestię i uderzył w jej bok z całej siły,
posyłając warga w dół centralnego otworu. Bestia pisnęła, machając bezradnie
łapami. Hugo ustrzelił brutala, który nacierał na Lorica, mając widocznie
zamiar zrobić dokładnie to samo, co paladyn uczynił z bestią.
Rozglądając się po pomieszczeniu spostrzegli, że to
musieli być ostatni z obrońców. Za każdym razem oktagonalnych sal strzeżono w
zasadzie dość szkieletową obstawą i nadal zadawali sobie pytanie gdzie czaiła
się reszta orków? To nie mogła być cała armia i cały klan, oni nawet nie byli
dobrze przygotowani, owszem walczyli dzielnie, lecz przybysze mieli przewagę w
liczbach, a także zaskoczeniu. Zupełnie jakby tej części nikt nie miał
odnaleźć, nikt nie miał tam zaglądać. I tam znaleźli grobowiec zamknięty za
ciężkimi wrotami, o wiele bogaciej zdobiony, cały poświęcony jednemu z
pradawnych orkowych królów. Jak odczytał paladyn, za drzwiami spoczywał Kursk
Złamany Kieł, zwany również Kurskiem Bezlitosnym, lojalny sługa i najwścieklejsza
z pięści Tego Który Wiecznie Czuwa. Cały ten kompleks był poświęcony historii
orków, zamiast być siedzibą ich władzy, był siedzibą ich spoczynku, spoczynku
czempionów i królów, nad którymi obecni sprawowali zaszczytną pieczę. Z tego co
udało im się ustalić, wódz Thrull chciał złożyć w ofierze porwanych ludzi z
Melvaunt. Czemu akurat tutaj? Czemu w tych podziemiach i jaki był tego sens?
Symboliczne znaczenie? Czy ceremonia miała służyć czemuś więcej? Zadawali sobie
te pytania, gdy za drzwiami we wschodniej ścianie walono młotami, kuto stal.
Baflin bezbłędnie rozpoznał, że to jak bicie narzędzi i broni w kuźni, więc
ktoś musiał tam być. Gdy Malena i Hugo wsłuchali się uważniej w wydawane
dźwięki, przylegając uszami jak najbliżej drewnianych płyt, usłyszeli stęknięcia,
warknięcia i chrząkliwą mowę, a przede wszystkim srogo wykrzykiwane rozkazy.
Na wrotach nie było żadnej inkrustowanej metalem
wiadomości, że tam oto spoczywa kolejny wielki król czy bohater, w
przeciwieństwie do pozostałych, wschodnie wrota były proste i surowe.
-Mamy zajrzeć? – Dziewczyna spytała.
-Ten pies spadł piętro niżej, a cholera w sumie wie
ile – rzekł Stern, spoglądając to na drzwi to na dziurę za sobą. – Może powinniśmy
to zostawić i iść za ciosem, w dół? A w ogóle, myślałem, że próbujemy uniknąć
zbędnego szumu, na cholerę to bydle spychałeś? Nie że nie jestem wdzięczny, ale…
Loric skinął głową, przyznając, że odrobinę go
poniosło, choć był w tym też plan.
-Ci tutaj to sami strażnicy, pilnują grobów. Ani
śladu Thrulla i jego bandy, jeśli zależy nam na czasie, to może zamiast go
szukać bóg wie ile, zwrócić jego uwagę i wyciągnąć go do nas. Na wszelki
wypadek sprawdźmy ile tu ich jest, żeby się nam nie zwalili na plecy.
Za drzwiami znajdował się korytarz wychodzący na
podłużną kuźnię skąpaną w pomarańczowym blasku płomieni. Piece było pod każdą
ścianą, podobnie jak miech, nad którymi pracował oddzielnie jeden ork, drugi przy
kilofie kuł metal, a trzeci obracał rudymentarne kształty wielkimi obcęgami.
Była ich łącznie dwunastka, pracowali bez przerwy w potwornej spiekocie,
przygotowując coś, co trudno było zidentyfikować. Nawet na ręce orków zdawało
się zbyt duże by stanowić broń czy choćby użyteczne narzędzie. Między
pracującymi osiłkami przeszedł istny kolos, który sprawił, że Malenę zatkało.
Był monstrualny! Przypominał orka swym spłaszczonym pyskiem, kłami wychodzącymi
na górną wargę, lecz był tak muskularny, jakby w jedno ciało i na jeden
szkielet wpakować masę z dwóch orków, potężniejszy nawet niż ci emisariusze
jednego z klanów, którego widzieli w forcie, na powierzchni. Skórę miał
biało-siną, i poza czarną kitą wyrastającą na tyle głowy, był praktycznie
pozbawiony włosów. W dłoni trzymał długi bat, zwinięty póki co i nie kwapił się
go używać, tak długo, jak pracownicy dawali z siebie wszystko.
Jeden z orków zauważył uchylenie drzwi, być może
wyczuwając powiew przeciągu jaki powstał, gdy kobieta i niziołek naparli na
wrota. Odszedł od miecha i stanął obok beczki z wodą, pobierając chochlą
porcyjkę, której się napił, cały czas przyglądając się drzwiom. Z początku
myślał, że to któryś ze strażników musiał uchylić wrota, ale gdy kształty
zaczęły się mu nie zgadzać, uniósł rękę i wskazał na drzwi, ostrzegając
kamratów. Drzwi zamknęły się wtedy i zebrani orkowie, niemo wlepiali ślepia w
koniec korytarza. Nic z tamtąd nie nadleciało, nikt nie zaatakował, po prostu
zauważyli, że coś było nie tak. Jakby im się przewidział niziołek, albo insza
miękka rasa.
Masywny szef zawołał, wezwał, by się pokazali,
myśląc, że to durnie strzegący centralnej sali żarty sobie stroją, lecz nikt
nie odpowiedział. Zmarszczył zatem groźnie brwi i ruszył przed siebie, a z nim
czwórka najbliższych wojów. Reszta przerwała pracę i obserwowała z
zaciekawieniem. Jasnoskóry brutal naparł na drzwi i otwarł je, pewny siebie,
nie spodziewając się, że zaraz za drzwiami czekała grupka ludzkich wojowników,
krasnolud, niziołek i kobieta, z czego ostatnia dwójka od razu wystrzeliła w
jego kierunku! Tym czasem kapłan zaatakował orka drepczącego obok wielkoluda, powalając go od razu. Paladyn natomiast, gdy Malena
poinformowała go o naturze nowego przeciwnika, zarzucił tarczę na plecy, długi
miecz schował do pochwy przy pasie, a zamiast tego, przygotował potężne
dwuręczne ostrze. To było już uniesione w okrutnym zamachu, gdy potworny
humanoid naparł na drzwi. Teraz, patrzył na siwego mężczyznę z niedowierzaniem,
gdy miecz opadał z sądną mocą i precyzją. Mocarz czy nie, Loric wziął go z
zaskoczenia i na oczach wszystkich orków rozkroił na dwie równe części! Ostrze
rozłupało czaszkę, zjechało wzdłuż lewej strony kręgosłupa z cichym
chrupnięciem odrąbując żebro po żebrze, aż zatrzymało się na miednicy. Dwa
bloki mięsa zwaliły się na podłogę, cuchnąc okrutnie od wytoczonych trzewi i rozlewając istne jezioro
krwi. Na zbroi paladyna została smuga z karmazynowego rozbryzgu, gdy postąpił o
krok dalej. Znowu coś w niego wstąpiło, na twarzy malowało się szaleństwo. Gdy
wywijał mieczem i kosił kolejnych orków, zasłaniających się prostą bronią i
narzędziami poderwanymi spod ścian, reszta patrzyła z przerażeniem. Towarzysze
ruszyli za paladynem, tłukąc na lewo i prawo, ścinając każdego, kto wszedł im w
drogę. Loric i Baflin zbierali krwawe żniwo, ale reszta widząc ich wyczyn wręcz
czuła się nieswojo, nawet Hugo przestał napinać cięciwę i słać w uciekających
strzały. Ta nienawiść zdawała się równie mocna co i uzależniająca. Zaledwie dwójce udało się czmychnąć w
przyległą pieczarę i w dół, mrocznym korytarzem. Spróbowali ruszyć ich śladem,
lecz zatrzymali się, gdy tylko przeszli przez grubą skórzaną kotarę do surowo ociosanej
jamy. Zamarli w bezruchu znajdując sterty metalu, przetopione sztaby oznaczone
duergarskimi runami, na co Baflin splunął, brzydząc się symbolem. Metal został
odczyszczony i odlany w podmroku, skąd orkowie mieli doń dostęp? Co więcej, pod
ścianami, na wysokich stojakach i w skrzyniach znajdowało się uzbrojenie i
zbroje, lecz nie pasowały na typowego orka. Przedmioty były znacznie większe,
masywniejsze, cięższe. Stern przełknął głośno ślinę, gdy wziął wielki
dwustronny topór i z trudem zaciągnął go do korytarza, gdzie leżał powalony
brutal. Ułożył topór na ziemi i ułożył olbrzymie łapsko na rękojeści, którą
ledwo sam mógł objąć.
-A niech mnie – rzekł kapłan.
-Co to za bydlak? – Spytał krasnolud nachylający się
nad trupem. – Takiego orka jeszcze nie widziałem.
-To nie ork – odezwał się Loric, który właśnie
oczyścił miecz z juchy i schował do pochwy przewieszonej przez ramię.
-A co?
-Nie mam zielonego pojęcia… Ale na pewno nie ork.
-Skąd taka pewność?
-Nie poznaję języka – i wskazał na tatuaże znaczące
biało-siną skórę.
-Ludzie, elfy i krasnoludy, jak świat szeroki wiele
dialektów mają, a orkowie mają być inni? – Spytała złodziejka, wtrącając
całkiem słuszne spostrzeżenie, na co paladyn odpowiedział:
-Język orków może nie jest skomplikowany, ani oni
specjalnie rozumni, ale język to jeden z darów danych pierwszym orkom przez
Gruumsha, wraz z siłą i furią. W ich kulturze to nie narzędzie szerzenia
wiedzy, czy ekspresji, a podboju i dowodzenia, orkowie traktują go bardzo
poważnie. Dla nich, to święte słowa, wywodzą się z pierwszych rozkazów,
okrzyków bojowych, pieśni wychwalających bohaterów, to jedyna rzecz, która
łączy rasę tak szalenie podzieloną. Kto by pomyślał, że największy
lingwistyczny wyjątek tego świata to właśnie oni, co? – Wiarus gorzko
zarechotał. – Ironia losu… W każdym razie, ten tutaj, to coś innego.
-Coś innego, a wydaje się, że ci orkowie produkują
dla nich broń i zbroje. Co tu się do licha dzieje? W tamtej jamie jest tyle
sprzętu, że można by uzbroić z pięć tuzinów chłopa – kapłan złapał się za
głowę, próbując to wszystko rozgryźć.
-Mają stal z Podmroku – warknął groźnie rdzawobrody.
– Sprzymierzeni z czortami z głębokich jam znaczy się.
-Orkowie nie schodzą tak głęboko, są zbyt bezradni w
ciemnościach.
-To mi wygląda na jakieś szeroko zakrojone
przygotowania – powiedział Quentin wspierając się na kosturze, wciąż odczuwając
ból w zabandażowanym ramieniu. – Dlaczego używają orków? Nie mają swoich
rzemieślników, w podziemiach? Może to nie orkowie nawiązali kontakt z
Podmrokiem, ale Podmrok z nimi?
-To może być poważniejsze zagrożenie niż myśleliśmy –
odpowiedział Loric – jeśli te prymitywy to zaledwie przykrywka? Prawdziwy klan
Thrulla dopiero przyjdzie, orkowie mu służący to jedynie twarze i fasady do
zachowania pozorów przed klanami.
-Czemu zatem im służą?
-Bo szanują siłę, sukinsyny – paladyn splunął na
trupa i kopnął go w bok. – Jeśli zgodzili się służyć temu Thrullowi, znaczy to,
że okazał się silny i jego obietnice przekonały ich, że za nim podążą podboje,
bogactwo i sława. Tak zwykle bywa…
W najniższej kondygnacji centralne miejsce w
oktagonalnej sali zajmował przestrzenny zbiornik wody, z ujściem wnikającym
dalej w skalną ścianę. Szum spadającej z wyższych pięter wody skutecznie tłumił
hałasy, krople rozbryźnięte w powietrzu nadawały atmosferze przyjemnego chłodu.
Wschodnia ściana komory dawno temu się zawaliła, teraz otwierając na wykute schody
prowadzące do mrocznych jaskiń poniżej. Wymyślne murale na pozostałych ścianach
przedstawiały hordy orków chwalące się zdobyczami i niewolnikami zdobytymi w
walce, prezentujące swe trofea przed zasiadającym na kamiennym tronie wodzem,
który wznosił na ich cześć okrzyki pochwalne. Za malowidłem króla stali orkowi
bogowie, w tym i Gruumsh we własnej osobie, oraz jego demoniczni
sprzymierzeńcy, obserwując zmasakrowane królestwa ludzi, krasnoludów, oraz
elfów.
W alkowach trwały statuy kapłanów i szamanów,
unoszących wysoko ręce, w których trzymali ścięte głowy lub wyrwane serca.
Przed zbiornikiem zrobiło się tłoczno odkąd z wyższej kondygnacji spadł jeden z
wargów i roztrzaskał się o płytkie dno. Cielsko bestii pływało w wodzie,
barwiąc ją na czerwono. Pod północną i zachodnią ścianą zebrano siły do
odparcia intruzów. Orkowie oraz ich sojusznicy zagrodzili drzwi oraz dostęp do
głębszych komnat podziemnego kompleksu. Poza zwykłymi wojownikami, oraz
przerażonymi pracownikami, co uciekli z kuźni powyżej pobocznym tunelem, komory
strzegła czwórka humanoidalnych stworów o potwornym wyglądzie. Okryci stalowymi
zbrojami, uzbrojeni w topory, podobne do tych kutych piętro wyżej, byli
zgarbieni, zaś ich sylwetki masywne. Skóry zielone jak przegniła trawa, grube
kudły ciągnące się od tyłu pociągłej głowy aż na plecy. Twarze mieli wydłużone,
podobne do ogrzych, zaś z gęby każdemu wystawał cały rząd długich ostrych zębów,
poza zwyczajowymi kłami. Uszy mieli długie na stopę i spiczaste, ozdobione srebrnymi
kolczykami. Strzegli wrót w parach, wraz z kilkoma pomniejszymi kuzynami.
Między nimi, u wejścia do komnaty za zachodnimi wrotami, stał olbrzym o białej
cerze, zakuty w płyty i dźwigający ciężki młot. Rozkazywał całej reszcie, tym
samym i zielonoskórym brutalom, którzy słuchali się go z pokorą, szczególnie
widząc młot trzymany w dłoni.
Obok niego stał niższy ork z łukiem w gotowości,
szepnął ostrzeżenie, wskazując gestem głowy na schody prowadzące ku wyższym
kondygnacjom podziemnego kompleksu. Sino-biały kolos wsparł się pod boki i
huknął wspólną mową, tak, żeby skryci ludzie mogli go usłyszeć.
-Nie kryjcie się w cieniu – zarechotał gardłowo, zaś
jego głos był niski i charkliwy, podobny do orka lecz zdawał się o wiele
bardziej groźny. – Macie moją uwagę, niech obaczę wasze gęby. Panoszycie się i
mieszacie zapewne w jakimś celu… Gadajcie, co was tu przygnało, zanim rozkażę
was zetrzeć w proch.
Drużyna zainteresowana zaproszeniem wyszła z ukrycia
i stanęła w sali oświetlonej kilkoma zatkniętymi na ścianach pochodniami. Na
przedzie stanął krasnolud i paladyn, za Balfinem, Stern oraz Quentin, zaś
Malena i Hugo stanęli z boku, nad krawędzią wodnego zbiornika.
-Wiesz po kogo przyszliśmy – odpowiedział paladyn,
mówiąc oczywiście. – Wasze porachunki nas nie interesują, oddajcie młodych, a
zostawimy was w spokoju. Będziecie mogli odejść w podziemia skąd przybyliście.
-Dlaczego miałbym ich oddać? Skoro wam tak zależy,
mógłbym ich rozkazać zabić… Może właśnie to uczynię…
-Ty także ich potrzebujesz, po co innego pojmałbyś
ich żywcem, hmm? Niech zgadnę, jesteś tym, którego zwą Thrull?
-Zgadza się. I jak widzisz nie jestem orkiem. Ale
oni mi służą, ich klany są mi po nic, zostaną podbite i włączone w nasze
przyszłe królestwo, po to zostały tu zwołane, a ci – Thrull poklepał jednego z
pomniejszych kuzynów dłonią, niczym jakieś zwierzę. – Ci, są pierwsi z
oświeconych. Awangarda mej przyszłej armii. A ludzie, to zaledwie symbol. Gdy
moje zastępy przybędą, pokażemy reszcie klanów kto tu rządzi i kto jest
prawdziwym dziedzicem woli Gruumsha.
-Nie jesteście orkami. Więc czym jesteście? Po co
składać wam hołdy i ofiary cudzemu bóstwu?
-Masz rację – zażartował Thrull głośno się śmiejąc. –
Nie jesteśmy, bośmy czymś więcej. Doskonalszym rodzajem, silniejszym, zahartowanym
w Podmroku, lecz mamy jedno wspólne dziedzictwo i pochodzenie. A Gruumsh niewiele mnie obchodzi, ważne, że
te tłuki wierzą, że jestem jego pomazańcem. Rozpuszczę klany na ludzkie ziemie,
zmiękczę i przygotuję na prawdziwą inwazję. Czas nam wyjść z mroku i zająć
właściwe miejsce jako wodzowie i boscy czempioni. Dlatego ludzi nie
dostaniecie. Rytuał który przejdą naznaczy mnie jako wybrańca Gruumsha, a ich
krew nasyci dziesięć kielichów, zakosztuje jej dziesięciu tyranów i ściągnie tu
dziesięć legionów.
-Nie powinniśmy ich puszczać – syknął nachmurzony krasnolud.
Był gotów rzucić się na orków, zdziesiątkować ich, zniszczyć, sponiewierać,
zemścić się za tego jednego biednego krasnoluda, którego zatłukli i zostawili
na pobojowisku. Baflinowi widok poległego pobratymca nie dawał spokoju.
-Przyszliśmy tu przede wszystkim ocalić tych
młodzianów i rozwiązać zagadkę – przypomniał szeptem Stern. – Nie narażajmy ich
zbędnie.
-Słuchaj no, Thrull. Powiem prościej, żebyś
zrozumiał – wznowił Loric, po czym przeszedł na język orków, tak by każdy
zebrany go usłyszał i pojął jego słowa. – Strażnicy w cytadeli nie żyją,
zatłukliśmy każdego. Miało być inaczej, ale nie daliście nam wyboru. Na murach
nie stoi ani jeden strażnik, w forcie opustoszało. Wypatroszyliśmy po drodze
wiwernę i jej właściciela, Vhazrora, jak dobrze pamiętam. Emisariuszy, którzy
przybyli zwiastować wasz triumf, odesłaliśmy do swych klanów, w tym i zhentarima,
co jasno dał do zrozumienia, że wódz z tak lichą ochroną, to żadna inwestycja.
Przebiliśmy się przez każde piętro, ścinając każdego orka, a nawet tego
wielkoluda w kuźni powyżej. Ci dwaj na pewno zaświadczą – wskazał mieczem na
dwójkę orków, w kowalskich fartuchach, których poznał z piętra wyżej i którzy
panicznie kiwali głowami, potwierdzając historię. – Masz zatem prostą ostatnią
decyzję, oddajesz ludzi i możesz się stąd zwijać. Podobnie reszta z was… Mam
już was dosyć, waszych pysków, waszego smrodu i waszego świńskiego języka.
Zostaniecie obok niego – rzekł kiwnąwszy głową w stronę Thrulla – a zetniemy
was jak i resztę. O poranku, jak znam wasz rodzaj, klany zauważą, że na
twierdzy nikogo nie ma, zaczną się tłuc, walcząc o te stare mury, a wtedy
zwycięzcy zapuszczą się w podziemia i zaczną wybijać każdy bezpański przejaw
słabości, każdego orka, który nie należy do ich szczepu. Nie wiedzą, kim jest
wasz przywódca, ale wątpię, by odkrywszy o was prawdę zatrzymali się nawet dla
boskiego pomazańca. Naznaczony czy nie, ktoś kto nie umie chronić swych włości
to słabeusz, nie zasługuje na posłuch. Chcecie z nim ginąć? Wasza sprawa.
Twarz Thrulla skwaśniała gdy wspomniał o
emisariuszach. Spodziewał się, że intruzi wtargnęli w głąb cytadeli, ale żeby
wyczyścili obstawę? Otworzył szerzej ślepia, wyszczerzył zęby. Zabicie
Vhazrora, jego wiernego mediatora między klanami, odpędzenie emisariuszy
klanów, którzy mieli być świadkami jego triumfu i upewnić pozostałych o
słuszności sprawy jasnoskórego potwora, to wszystko krzyżowało mu w planach.
Zawarczał groźnie, gdy pobliscy orkowie zaczęli po sobie spoglądać z
niepewnością, ważąc słowa siwego wiarusa.
-Quentinie – Loric obrócił głowę, by spytać szeptem.
– Masz jakąś przekonującą sztuczkę w zanadrzu?
Czarodziej zdjął bandaże z ręki, która goiła się
pomyślnie od kapłańskiej magii Sterna. Gorzki uśmiech przeszył jego twarz, gdy
rzekł w odpowiedzi:
-Sztuczkę, nie. Wykorzystałem większość swego
repertuaru, ale mam jeszcze coś specjalnego. Mistrz mi powtarzał, że przy kulminacji
ważne jest strzelić „klasykiem”.
I zaczął cicho splatać czar za plecami grupy. Thrull
w tym czasie wskazał paladyna paluchem i ryknął gniewnie:
-Myślisz, że to mnie powstrzyma? Z nimi czy nie,
moje hordy przybędą. Trudno, obejdę się bez klanów, jeśli będę musiał je wybić,
to będzie tylko chwilowa przeszkoda. Nic nie zmienisz, ja zdobędę poparcie
kolejnych i odbuduję siły! Miasta na wybrzeżu spłyną krwią!
-Jak sobie chcesz – rzekł spokojnie Loric i dał krok
w bok odsłaniając czarodzieja, który cicho inkantował, zaś dłońmi kreślił wzory
wokół rosnącej kuli płomieni! Z bryły odrywały się skwierczące krople, jakby
płonącego płynu, który gasł na kamiennej podłodze, ostra pomarańczowa łuna
rozpromieniła ściany, gdy sfera ognia urosła do rozmiarów dorodnej dyni!
Orkowie spoglądali na spektakl przerażeni, już mieli
rzucić się do ucieczki, rozpierzchnąć, poszerzyć ciasną grupę pod zachodnimi
wrotami, gdy młody czarodziej wyrzucił dłonie przed siebie! Płonąca bryła
poleciała, sycząc w powietrzu, rozświetlając ściany i uderzyła prosto w
Thrulla, co nieporadnie odwrócił się i zasłonił twarz ramieniem! Eksplozja
płomieni zionęła na dwadzieścia stóp w każdą ze stron, omiatając wszystkich
zebranych pod wejściem piekącym żarem! Wrzaski i panika, skwierczące trupy
pomniejszych orków zwalały się na ziemię, zielonoskórzy poplecznicy próbowali
ugasić się, miotając i oklepując, sycząc od bolesnych oparzeń. Malena i Hugo ustrzelili dwójkę zielonoskórych
towarzyszy wodza, zaś pozostali, trzymający wartę pod północną ścianą,
spojrzeli po sobie oceniając wyczynione zniszczenia, po czym ściskając mocno
broń… Uciekli, obiegając zbiornik wodny i czmychając w mroki pobliskich jaskiń.
Pracownicy kuźni zaś, czmychnęli korytarzem w górę. Orkowy łucznik, stojący tuż
obok poparzonego Thrulla, sam rzucił się do ucieczki, najpierw oddając jeden
lichy strzał, raczej dla zmylenia wodza. Odniósł ciężkie rany i nie chciał
przeżyć podobnego piekła jeszcze raz.
Mocarz otrząsnął się po potężnym ciosie i spojrzał
na poczynione czystki. Nie miał ochoty poddawać się byle ludziom, jego ambicje nie miały się skończyć w tamtym momencie, więc
poderwał w górę młot i przygotował na odparcie szarży wściekłego krasnoluda.
-Miałeś szansę! – Ryczał Baflin – Cieszę się, że z
niej nie skorzystałeś, psie!
Thrull poderwał z pasa fiolkę, odkorkował ją
kciukiem zauważając, że jest w opałach, po czym szybko wychylił zawartość! Brodacz
trzasnął toporem w jego zbroję, a ostrze ześlizgnęło się, nie wyrządzając
żadnych szkód? Był pewien, że zahaczył nogi postawnego wroga, lecz na skórze
nie powstało żadne zarysowanie. Niedoszły wódz klanów w tym czasie opuścił młot
z okrutną mocą na krasnoludzką tarczę, a ta najzwyczajniej w świecie pękła!
Rozpadła się na dwie równe połówki, oraz stertę drzazg, odłamków metalu. Baflin
potrząsł głową nie mogąc uwierzyć w to co się stało. Schwycił swój topór
oburącz, analizując sytuację.
Hugo strzelał do brutala, lecz ciężki płytowy
pancerz odbijał strzały, jakby te były małymi kamykami ciskanymi o ścianę.
Stern doskoczył do Thrulla i zdzielił go buzdyganem, lecz mocarz zaśmiał się
podle na jego bezradne próby, te nie robiły na nim żadnego wrażenia. Malena
zauważając, że strzały niziołka nie wiele pomagają, odłożyła swą kuszę i
złapała za miecz i zakrzywiony nóż, starając się zajść podmrokowego orka od
flanki. Paladyn także zaszarżował, zasłaniając kapłana Torma przed nadlatującym
młotem i godził długim mieczem, próbując znaleźć szczelinę w płytach pancerza.
Ciął dość trafnie, zadając Thrullowi kolejną dawkę bólu. Baflin przesunął się w
bok, tak, by wraz z Loriciem, wziąć orka od dwóch stron, by ten miał problemy z
dwustronną obroną, lecz mimo najszczerszych chęci, topór niewiele czynił, co
najwyżej krzesał iskry na solidnym pancerzu. Bladoskóry ryczał i łomotał młotem
z lewa w prawo, pierw w paladyna, któremu wyłupywał w tarczy istne kratery,
sprawiając, że i jego osłona zaczęła dygotać i łamać się, a następnie w
krasnoluda, co starał się mu ubliżyć jeszcze przed chwilą. Baflinowi zaszumiało
we łbie, gdy zebrał potężny cios.
Quentin nie wiedział jak jeszcze mógł im pomóc.
Chciał, lecz nie miał pomysłu. Nie miał przygotowanych żadnych innych czarów w
zanadrzu, a przez to mógł tylko obserwować i wspierać się na kosturze.
Przynajmniej jego ostatnia zagrywka, kula ognia, sprawiła, że nie musieli
walczyć ze wszystkimi poplecznikami na raz. Malena zbliżyła się do pleców orka
i mierzyła w luźne elementy pancerza, wbijając oba ostrza głęboko i wytaczając
z Thrulla mnóstwo krwi! Wódz zawył
nienawistnie i spojrzał na kobietę, wykrzykując w jej kierunku przekleństwo.
Młot runął na dziewczynę! Starała się uskoczyć, lecz nawałnica ciosów serwowana
długim mocarnym ramieniem sięgnęła jej wreszcie! Ciężka głowica zawróciła i
spadła na jej plecy, gruchocząc kości i odrzucając dziewczynę w stronę
zbiornika z wodą! Padła na twarz, bezradna, jej ciało pozbawione władzy,
przestała się ruszać…
Loric wyszczerzył zęby widząc to, odrzucił tarczę i
ostrze, szybkim ruchem chwytając za dwuręczny miecz zawieszony na plecach!
Wyciągnął go z metalicznym szczękiem i wykonał zamach przelewając weń całą
furię i słuszny gniew, inwokując dar samego Helma. Klinga broni zdawała się
błyszczeć, mienić od złocistego światła, gdy skakały po nim maleńkie
wyładowania. Miecz opadł nareszcie przebijając się przez płyty pancerza
Thrulla, a zebrana energia, gdy tylko się wyzwoliła, godząc zakopane wewnątrz
bestii zło, rozgrzała miecz niemal do białości, pozwalając, by kroił cielsko
wroga jak masło.
Thrull wrzasnął, gdy ostrze paliło go od środka!
Legł na plecy, zwalił się niczym ścięty pień. Płyty pancerza odpadały
pozbawione wsparcia. Dychał jeszcze przez chwilę, nim rozwarta paszcza
wypełniła się krwią. Paladyn odłożył broń i przyklęknął przy powalonej
dziewczynie, odwrócił ją na plecy. Reszta doń dołączyła, poza Baflinem, który
stanął nad zaszlachtowanym Thrullem i rąbał go toporem, nim nie było go jak
poznać.
Brunetka miała złamany nos, krwawiła obficie, ledwo
oddychała. Jej ramię i przesunęło się nieznacznie, co sugerowało, że
zgruchotano jej obojczyk i kilka żeber. Stern rozpakowywał plecak poszukując
ostatniej fiolki z leczniczą miksturą, dary Torma były na wyczerpaniu, więc o
leczeniu nie było mowy. Loric przeklął się, to znowu pod jego pieczą miał ktoś
zginąć? Nic z tych rzeczy. Już raz widział śmierć kogoś bardzo podobnego do
złodziejki, kogoś bardzo bliskiego. Zamknął oczy i przyłożył dłonie do swych
ust, usunąwszy uprzednio rękawice. Modlił się do Helma, by ten go wysłuchał, by
spojrzał i udzielił tej ważnej przysługi. Koncentrując się, odjął dłonie od ust
i położył na twarzy dziewczyny, drugą na jej ramieniu. Złoty blask uderzył spod
palców, lśnienie promieniowało ciepłem wnikając głęboko w ciało złodziejki.
Stern znalazł fiolkę z błękitną cieczą, przygotował,
lecz Loric kazał czekać:
-Póki nie oddycha przytomnie, możesz zalać jej płuca
– upomniał, nadal dzieląc się z dziewczyną światłością. Po kilku chwilach, ta
zakaszlała! Wygięła plecy, wyrzuciła ręce przed siebie, jakby próbując
pochwycić krawędź rzeczywistości przed utonięciem w mroku! Dyszała ciężko i
jęczała, czując potworny ból w plecach.
-Co… Co się?!
Loric cofnął dłonie i pozwolił, by złodziejka
wróciła do świata żywych, a przynajmniej poznała, że jest wśród swoich. Skinął
Sternowi, że teraz może podać jej miksturę.
-Czy… Czy ja?
-Nie, nie byłaś martwa, ale było blisko – odrzekł paladyn.
-Wypij to – kapłan podsunął fiolkę pod jej usta. –
Pomoże na ból.
Osiem filarów podtrzymywało sklepienie posępnej
komnaty, z każdego zwisały łańcuchy i kajdany, póki co puste. W ścianach wykuto
nisze i pułki, zastawione dziesiątkami czaszek przeróżnych istot. W centrum
znajdowało się kamienne wypiętrzenie z zagłębieniem w humanoidalnym kształcie.
Na kopulastym sklepieniu wymalowano olbrzymie, wściekłe czerwone oko. Z
korytarzy i jaskiń u północnego wyjścia wyszła naprzeciw grupie pewna kobieta.
Była orkiem, wiedźmą. Krzepka, wysoka o groźnych rysach, bez wątpienia gdyby
chciała, mogłaby posługiwać się bronią na równi z mężczyznami, którzy wraz z nią
stanęli przed ludźmi, lecz nie unosili broni przeciw nim. Czarne włosy omiatały
jej surową twarz, brunatne szaty przeplecione z rzemykami, obwiesiła kostkami,
zębami i makabryczną biżuterią z kości pokonanych w walce i złożonych w
ofierze. Unosiła wysoko dłonie, powstrzymując tym samym blisko dziewiątkę
orków, która nie chciała walczyć, choć była do tego gotowa. Zrozumieli, że albo
nie mają szans, albo dostatecznie dużo stracili, że dalsza walka po prostu nie
ma sensu.
Zbrojni zagrodzili im drogę. Posiekali Thrulla, więc
kolejna grupka wrogów nie była im straszna, tyle przeszli, że kolejny ork w tą
czy w tą niewiele dla nich znaczył. Stern wskazał kobietę buzdyganem i spytał:
-Kim jesteś?
-Zwą mnie Jurrg – odpowiedziała wiedźma. – Wiem kogo
szukacie, oddamy wam ludzi.
-Zabawne – wtrącił Loric. – Wreszcie ktoś, kto w
waszym rodzaju myśli. Szkoda, że nie skrzyżowaliśmy ścieżek kilka godzin temu,
może przemówiłabyś reszcie do rozsądku.
-Sądząc po waszym zamiłowaniu do bitki, raczej
byłabym martwa – odpowiedziała, na co paladyn wykrzywił usta w gorzkim
uśmiechu.
-Racja. Najpierw pokażcie więźniów, a zadecydujemy
co z wami zrobić.
Wiedźma, zdając sobie sprawę w jakiej jest pozycji,
skinęła na swych podwładnych, którzy ruszyli wykonywać rozkazy. Z czasem
przyprowadzili zakutych w kajdany ludzi i pół-elfkę. Młodzi zdawali się zrozpaczeni,
byli bladzi, zmęczeni, lecz wreszcie widząc jakieś ludzkie twarze, ich oczy
zajaśniały nadzieją. Nie odzywali się jednak, wciąż czując na sobie piętno
orkowej niewoli. Blondynka miała na sobie sińce wskazujące na to, że przeszła o
wiele gorsze piekło niż reszta. Nie mieli na sobie ekwipunku, tylko szmaty
będące niegdyś ich odzieniem wierzchnim. Byli wszyscy, cała piątka, za wyłączeniem
krasnoluda, którego niestety znaleźli kilka dni wcześniej.
-A ty? – Loric wznowił. – Słuchają się ciebie. Masz
nad nimi władzę. Nie jesteś byle kim, wiedźmo, prawda?
-Owszem – kobieta odpowiedziała we wspólnym. –
Dopatruję ceremonii, opiekowałam się nimi.
-I pewnie ty miałaś ich złożyć w ofierze.
-Nie zaprzeczam, taka moja rola. Ale jak widzisz
tego nie zrobiłam. Oddajemy ich, a w zamian prosimy o wolne przejście.
-Nie! – Krzyknął Baflin, zaciskając mocno ręce na
rękojeści topora. – Dość już ich uciekło, a tutaj są też czaski krasnoludów,
nie puszczę tej zdziry!
-Spokojnie, Baflinie.
-Nie uciszaj mnie! Nie zamilknę!
Wiedźma dostrzegła w kapłanie tymczasowego sprzymierzeńca
i zamiast kazać zagrozić więźniom, rozkazała ich puścić i w dobrej wierze,
oddać drużynie. Jeńcy podreptali w ich kierunku, wspierali się wzajemnie,
pomagając iść. Obeszli wojowników i zza ich pleców spoglądali z nienawiścią na
swych dotychczasowych właścicieli.
-Teraz nie mamy żadnej przewagi – wznowiła Jurrg. –
Oddałam wam co wasze i zdaję się na wasz osąd. Odejdziemy stąd jak najdalej się
da i nigdy nie wrócimy.
-Możecie dołączyć do klanów – krasnolud wycedził
przez zęby – i nadal zabijać!
-Nic nas u nich nie czeka, poza śmiercią, lub służbą
na najniższym szczeblu. Gdy odkryją prawdę o Thrullu będziemy skończeni.
-Ona mówi prawdę – zaświadczył Loric. – Tak postępują
z bezklanowcami.
-A niech was szlag! – Krzyknął Baflin, szczerząc
zęby i łypiąc groźnie na wojowników, którzy gdyby nie Jurrg i jej zapewnienia,
unieśliby broń, by gotować się do odparcia ataku. – Co to za różnica,
pójdziecie gdzie indziej i tam zaczniecie wojować, jak zwykle. Co mnie Melvaunt,
ludzkie to miasto. Ja już wiem jakeście łasi na krasnoludzie grody w górach
głębokich.
Na to wiedźma nie miała żadnych zapewnień, liczyła
jedynie, że paladyn lub kapłan powstrzymają towarzysza, nim ten rzuci się na
nich i chcąc nie chcąc zmusi resztę grupy do włączenia się w bój.
-Czekajcie! – Powiedziała orczyca. – Na pewno znajdzie
się coś, co może was jeszcze zainteresować.
-Właściwie… - paladyn pomyślał przez chwilę, po czym
spojrzał na nią z ukosa. – Informacje są dla nas w cenie. Powiedz, kim był ten
Thrull i czego chciał?
-Thrull? – wiedźma parsknęła. – Osiłek, z przerostem
ambicji nad rozumem, ale fakt, gdybyście nas nie powstrzymali, mógłby
zjednoczyć klany. To nie ork, ale orog… Jak dla krasnoludów duergarzy, tak dla
nas orodzy. Nasi odlegli kuzyni mieszkający w Podmroku. Ich klany zakończyły
trwającą trzy pokolenia wojnę. Zabrakło im wspólnego wroga, więc zwrócili
ślepia ku powierzchni i bogatym miastom.
-I nikt na powierzchni nie wiedział kim są ci
orogowie?
-Nie. Nawet emisariusze, mieli poznać Thrulla jako
pomazańca, odmienionego darem Gruumsha. Nikt poza nami oraz zhentarimskim
kupcem nie wiedział o jego prawdziwej naturze.
-Zhentarimskim kupcem? Masz na myśli tego
emisariusza? – Zagaił Stern, marszcząc brwi.
-To wam powiedział? – Jurrg parsknęła i wsparła się
pod boki.
-Rzekomo Twierdza Zhentil miała obserwować poczynania
Thrulla, ocenić, czy warto go wesprzeć.
-Zhentarim przybył tu dobrze wiedząc kim Thrull
jest, interesowało go dobicie targu… Nie znam szczegółów, ale chodziło o
pochwycenie duszy pewnego drowa. Przyniósł ciekawą klatkę, z samotną świecą i z
zielonym ognikiem. Nasz niedoszły wódz z rozkoszą wykonał dlań misję i zwrócił
klatkę, gdy, jak to określił „była pełna”. Choć na moje oko wyglądała tak samo.
Gdy kobieta wspomniała o zielonym ogniku Stern
wystąpił przed krasnoluda, zaś oczy paladyna wycelowały w nią jak dwie balisty
gotowe do strzału.
-Zielony ognik? Miał go ze sobą w klatce?
-Takiej małej, wielkości manierki. Nie mam pojęcia
co to było. Słyszałam, że Zhentarim i jego ochroniarz mieli ich kilka. Do
Thrulla przybyli po on potrzebował kosztowności na przekupienie klanów, a oni
czegoś z Podmroku, a na tym specjalnie się nie znają.
Jak zwykle w brudne sprawki prędzej czy później
wplątani byli Zhentarimowie. A już się spodziewali, że przynajmniej raz ich
czyny rozejdą się z zasłużoną reputacją. Puścili bydlaka, nawet go nie
przeszukawszy.
-Możecie iść – rzekł Stern, zatrzymując Baflina.
-Jakim prawem ich puszczasz?!
-Zapomniałeś już o Irin?! Ruszyliśmy tu za
pogłoskami o tych pieprzonych ognikach, żeby ją uratować. Ona nas naprowadziła
na trop, dla mnie to solidna zapłata za choćby cień szansy na odzyskanie
przyjaciółki.
Krasnolud przyglądał się grupie orków, zaś Jurrg
wyczekiwała jeszcze na pozwoleństwo Lorica. Paladyn widząc, że przynajmniej
część emocji udało się ostudzić, także skinął głową, na co wiedźma skłoniła się
i przemówiła do swych poddanych, rozkazując im wycofać się do jaskiń, wziąć prowiant,
broń i podążyć za nią.
***
Powrót do Melvaunt był długi i nieprzyjemny, pełen trudnych
pytań i refleksji. Bflin przygwożdżony ciężarem przeżyć, oraz faktem, że puścił
choćby jednego orka wolno, trzymał się na uboczu, stroniąc od konwersacji.
Stern często rozmawiał z Loriciem, wypytując o Zhentarimów, o ich powiązania, o
słabości, zwyczaje. Twierdza Zhentil i strefy jej wpływu owiane były tajemnicą,
zaś sama organizacja najemników i magów zawierzających swe żywota Bane’owi,
była tematem tabu, niedogodnością, z którą okoliczne krainy musiały się godzić.
Organizacja, jak twierdził Loric, nie miała słabych ogniw, gdyż bezwzględnie je
eliminowała, oceniając wyczyny i efektywność swych podwładnych. Paladyn
tłumaczył mu jak wygląda ich hierarchia, jak walczą, przed kim odpowiadają,
gdzie mają swe fortece, świątynie i jak dobrze są bronione. Helmita czuł, że
kapłan dostał wiatru w żagle, że zwęszył nowy trop i choć osobiście uważał, że
ten nadal jest zbyt generalny i prowadzi donikąd, to podtrzymywał rozmowę,
sypał opowieściami o Zhentarimach, ich knowaniach i konszachtach sięgających
czasów dawnych jak sam Cormyr, głównie dlatego, że wypełnianie czasu podróży
watą słowną było lepsze niż podróżowanie w przygnębiającej ciszy.
Quentin opiekował się Maleną, zmieniając opatrunki
na jej ramieniu oraz pomagając przyrządzić okłady z ziół, na posiniaczoną
twarz. Nos dziewczyny nabrzmiał, część policzka i dolnej wargi miała
napuchniętą i w ogóle wstydziła się pokazywać. To nic w porównaniu z
uwolnionymi ludźmi, którymi opiekował się głównie niziołek. Nie musiał, mieli
prowiant, mogli go racjonować, ale Hugo, mimo wszystko, co wieczór wybierał się
upolować coś smacznego. Normalnie nie obchodziłby go los byle ludzi, z którymi
nie miał do czynienia, ale widząc odciśnięte piętno grozy, szczególnie to jak
orkowie obeszli się z Karą, jasnowłosą pół-elfką, dziedziczką rodu Calaudrów…
Hugo nie mógł sobie przepuścić, że wszyscy coś im oferują, opatrunek, pomoc,
modlitwę, pociechę, on chociaż przyniesie im coś smacznego.
Do Melvaunt został niecały dzień drogi. Rozbili obóz
w gęstym mrocznym lesie, rozpalili ognisko, wystawili warty i wtem jeden z jeńców,
czarnowłosy i lekko okrągławy mężczyzna imieniem Eliant Marsk odstąpił od
swojej trupy, by podejść do Sterna opierającego ramię o drzewo. Kapłan
spoglądał na szlak, którym przyszli, jakby wyczekując powrotu orków, ich
najazdu. Nie lękał się, a wręcz tego wyczekiwał, był ciekaw, czy się odważą.
Być może dorwałby jakiegoś Zhentarima, wycisnął zeń więcej informacji, kolejny
trop. W zamyśleniu, Stern nawet nie zauważył Elianta, młodszy mężczyzna
zaanonsował swe przybycie cichym chrząknięciem. Stern spojrzał nań i skinął
głową:
-Wszystko w porządku? Czegoś wam trzeba?
-Nie… Zrobiliście dla nas dostatecznie wiele.
-Jak coś…
-Nie trzeba – Eliant uniósł dłonie i zmusił się do
lekkiego uśmiechu. – Naprawdę. Ja nie w tej sprawie, tak poza tym…
-W takim razie, co cię trapi?
-Raczej chodzi o was – chłopak rzekł i podszedł o
krok wyżej. – Słyszałem jak rozmawiasz z paladynem o Zhentarimach. Nie
wiedziałem w czym rzeczy, czy to taka ciekawostka tylko, czy co, ale widząc
twoje zakłopotanie i zamyślenie, rozumiem, że kogoś przez nich straciłeś?
Stern spoglądał w twarz Elianta, po czym skinął
lekko głową, a następnie odwrócił się z powrotem w kierunku traktu, by dodać:
-Tak. Przyjaciółkę. Nie znałem jej zbyt długo, wraz
z Baflinem poznaliśmy ją i tak jakoś się zeszło, że podróżowaliśmy razem w
kilka podobnych miejsc, aż trafiła się wspólna robota to raz, to kolejny raz, i
tak dalej. Będę szczery, to nie sprawa zniknięcia Irin, ale zawodu, że nie mogę
nic zrobić. Jestem sługą Torma, a mimo wszystko nie mogłem się oprzeć, nie
mogłem tego powstrzymać. Nie przebaczą sobie, o ile nie załatam i nie naprawę
sprawy. Jestem to winien nie tylko jej, ale i sobie… Rozumiesz?
-Tak – rzekł przybysz. – Rozumiem doskonale. –
Szczególnie gdy wmawiają jak wiara jest potężną tarczą, jak jest
nieprzenikniona, jak wystarczy wierzyć, a bóg sam cię ochroni, a jeśli nie, to
się stało co się stało, bo tak chciał. Gdy po raz pierwszy zdasz sobie sprawę,
że to siano i farmazon wpychane do głowy, wtedy boli najbardziej, szczególnie,
gdy ktoś na tobie polegał…
-Mówisz o nich? – Stern skinął na śpiącą przy
ognisku grupkę. – O tym co się stało z waszą drużyną?
-Tak jakby. W każdym razie nie o nas tu sprawa,
wątpię, byśmy jeszcze wyruszyli na szlak po takich przejściach, a na pewno nie
wszyscy z nas. Ale wy możecie jeszcze wiele zdziałać. Wracając do sprawy
Zhentarimów… Gdy byliśmy u orków w niewoli, przez większość czasu nie mogłem
spać… Leżałem na glebie i mchach, udawałem, że śpię. Miałem zamknięte oczy,
słuchałem.
-Znasz ich mowę?
-Jak wasz towarzysz – Eliant skinął na drzemiącego
Lorica. – Nauczył mnie pewien krasnolud, podstaw, ale ich mowa skomplikowana
nie jest, więc jakoś się udało. Tak się składa, że nie spałem, gdy ten człowiek
zszedł na wizytę do Thrulla… Fioletowe szaty, łysy, emanowało od niego
podłością. Jurrg nie powiedziała wam wszystkiego.
-Co? Kłamała?
-Nie, po prostu jej wtedy nie było, pewnie
odprawiała jakąś ceremonię. To nie Zhentarim przyniósł klatkę. Owszem, miał ze
sobą gotową świecę, ale nie klatkę. To Thrull mu ją dostarczył, wziął świecę, razem
wzniecili ognik, a następnie orodzy Thrulla wyruszyli gdzieś w podziemia. Wódz
dobrze wiedział o czym była mowa, windował cenę u Zhentarima. Jemu bardzo
zależało i był w stanie wiele zapłacić. O co chodziło dokładnie, nie wiem… Ale
zapytany o wytrzymałość klatki, czy ta jest w stanie uwięzić ducha, Thrull
zapewnił, że tak dodając, że nie została wykuta byle gdzie i z byle czego.
Wspomniał o miejscu zwanym Kuźnią Gniewu i gdyby Zhentarimowie chcieli ich
więcej, niech tam się zgłaszają po dostawy.
-Kuźnia Gniewu? Wspominali gdzie to?
-Wspomnieli, że to jakiś stary krasnoludzki fort
wyryty w górze. Nie wiem gdzie. Tam niegdyś krasnoludy kuły broń i zbroje do
walki z upiorami…
-Walki z upiorami?
-Nie wiem co miał na myśli, może to jakaś metafora,
wątpię by nawet orog od czasu do czasu nie upraszczał tego co widzi. W każdym
razie broń miała ranić istoty niematerialne, a zbroja bronić przed ciosami,
które przeszłyby przez zwykłe pancerze.
Zhentarim wydawał się bardzo zadowolony.
-Dziękuję – odpowiedział Stern po krótkiej pauzie.
-Nie ma sprawy. Myślałem, że może to jakoś pomoże… Z
początku chciałem tą sprawę przemilczeć, byście niepotrzebnie nie ścigali za
fantomami i zgubioną nadzieją, ale jeśli ludzie giną i będą ginąć, a wy
pokazaliście na co was stać… To może położycie temu kres, nim będzie za późno.
-Przeczuwasz, że z czasem będzie co raz gorzej?
-Tak. Nie wiem do czego to doprowadzi, ale jeśli
Zhentarimowie za tym stoją, to nie może być nic dobrego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz