niedziela, 14 września 2014

Shadowrun: "Robota"



Motyw muzyczny:



Poniższe postacie zostały stworzone według zasad Shadowrun 5e.
Ich działania są efektem mechaniki Gry Fabularnej oraz rzutów kośćmi.









Shadowrun
"Robota"



Uważaj na tyły. Strzelaj celnie. Oszczędzaj amunicję. I nigdy,
przenigdy nie wchodź w układy ze smokami.
-stare uliczne przysłowie


Seattle było nazywane czasem Zadymionym Miastem. To powszechna pomyłka turystów i ludzi biznesu wizytujących niezależną metropolię, którzy w rozmytych kołtunach upatrywali się smogu i toksycznych oparów, i choć przemysł rozwijał się nie najgorzej, to ostatnie z kopcących kominów wygaszono ćwierć wieku wcześniej, a działających samochodów nie było tyle by generować podobne zanieczyszczenia. Seattle było po prostu przeklęte okropną pogodą. Nad miastem rzadko kiedy widać było słońce, a dni w miesiącu, w których zasnute chmurami niebo nie rosiło mieszkańców deszczem, dało się policzyć na palcach jednej ręki. Wieczorami, rankiem, oraz o innych porach, ze strony zatoki w miasto wlewała się rzadka chmura sunąc ulicami, tuż nad ziemią, rozwiewana przez ruch pojazdów, ciepło mieszkań i domów handlowych. Niemrawo człapała na wschód pod postacią mgły, gęsta u nabrzeża, a rozciągnięta na slumsach Redmond, zupełnie jakby niewidzialna ręka jakiegoś gigantycznego plastycznego chirurga starała się rozciągnąć zmarszczki na podstarzałej twarzy, napiąć wilgotną skórę na wieżowcach miasta, jak na zdeformowanym szkielecie. Obserwując to z daleka można było odnieść wrażenie, że Seattle zionie smogiem i siwym dymem, że na jego ulicach zebrał się światowy konwent palaczy, którego uczestnicy postanowili wypalić po gigantycznym cygarze każdy, świętując co wieczór zajście słońca.
To żadna okazja, pomyślał sobie Jett rozmasowując ramię nim ponownie przytknął je do kolby snajperskiego Remingtona 950. Tego wieczora, wieczór wcześniej, podobnie jak i przez cały tydzień nad Seattle warstwa chmur była tak gęsta, że czy słońce podróżowało sobie po niebie, czy było już za horyzontem, nie robiło to wielkiej różnicy. Przynajmniej nie padało. Jedno trzeba było ulewom przyznać, że wraz z ich nadejściem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmywały z miasta wszelaki smród, aż można było odetchnąć przyjemnym rześkim powietrzem .  Mieszkańcy Zadymionego Miasta nie znosili deszczu, musieli do niego przywyknąć, ale go nie znosili. Dziwna to relacja, bo gdy tylko zabrakło go przez kilka dni, już zaczynali za nim tęsknić. Szczególnie Jett, który siedząc w odosobnionym pokoju rozpadającego się bloku w połowie zmienionego w obskurny squot zamieszkany przez wymizerowanych ćpunów, raczył się bukietem osobliwych zapachów, którego rodowodu wolał nie poznawać. Przeważał oczywista mocz, jako, że spółka zarządzająca programem rozwoju i administracji nieruchomościami w tej dzielnicy miała serdecznie dosyć zalegających z opłatami. Wypieli się zatem na wszystkich i odcięli kanalizację... Sądząc po dojrzałym bukiecie, pomyślał Jett, najstarsze szczyny wsączone w strukturę niższego piętra, musiały być z rocznika sześćdziesiąt osiem.
-No, no. Tutejsi mieszkańcy to koneserzy – mruknął z niesmakiem i ciężko westchnął.
-Co mówiłeś? – Zabrzmiał zniekształcony elektroniką głos projektowany bezpośrednio do wewnętrznego ucha. W górnym lewym rogu obszaru wizji pojawiła się nieruchoma ikona z twarzą uśmiechniętego chłopaka w przyciemnionych okularach, a zaraz pod nią podrygiwała amplituda głosu.
-Nic, tak sobie komentuję... – Mężczyzna odpowiedział, śląc słowa w zdawałoby się pustkę zrujnowanego ciemnego pokoju.
Linia pod ikoną ponownie zadrżała, gdy rozmówca po drugiej stronie połączenia ziewnął.
-Już myślałem, że coś się dzieje... Długo jeszcze będziemy tu siedzieć?
-Ty mi powiedz, Elektryku – parsknął strzelec. – Spójrz przez kamery nadzoru, może zaparkowali gdzieś w pobliżu.
-Nie będę się znowu włamywał, nie tak po kilku minutach. Jeszcze Lone Star zwali się nam na głowę i zupełnie ich spłoszy.
-Dobra, po prostu bądź czujny...
Pod oknem na szóstym piętrze ustawił sobie tyle mebli ile udało mu się zgarnąć z okolicznych pomieszczeń. Na tym piętrze już nikt na szczęście nie mieszkał, było tu zbyt zimno, a nieremontowany blok zaczął powoli przeciekać. Na ścianach nie było już ani tapet, ani farby, ich miejsce zajął grzyb, dumnie prężący się od narożnika do narożnika, niczym czempion po wygranej walce w ringu, unosząc pulchne ramiona pod sam sufit. Okno otwarte, a z niego widok na odległy o ponad trzysta metrów magazyn i przyległy doń, ogrodzony wysokim stalowym płotem, plac rozładunkowy.  Między Jettem i magazynem znajdowały się jeszcze dwa budynki mieszkalno-komercyjne, w równie opłakanym stanie, na szczęście o wiele niższe, tak, że miał świetną perspektywę na to co działo się w obrębie odległego kompleksu, zaś w zapasie odpowiednią rezerwę  dystansu na wypadek gdyby musiał się szybko wynosić. Budynek teraz oglądany przez obiektyw snajperskiej lunety w takim zbliżeniu w jakim obserwował go Jett obnażył przed nim wszelkie możliwe wady. Przede wszystkim dość oczywiste zużycie i korozję. I choćby go pokryli hektolitrami czerwonej farby, wątpliwe by udało się zamaskować wszechobecną rdzę. De facto płaty farby podpadały w niektórych miejscach, a gdzie indziej wisiały odstając od konstrukcji i grożąc, że zaraz runą komuś na łeb. Sama zaś struktura rdzą obleczona czuła się widać świetnie, zrzucając z siebie odzienie, rwąc pończoszki, by przechodnie mieli co zobaczyć. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że jak podstarzała prostytutka nie powinna okazywać niektórych wdzięków, szczególnie gdy na karku ponad pół wieku intensywnego użytkowania. Ale nawet takie znajdowały swoich amatorów, tego wieczora ruch był tam większy niż zwykle. Na narożnych wieżach strażniczych stali szpicle w zwyczajowych mundurach ochrony, czego jednak nie było widać na pierwszy rzut oka, to że pod warstwą wierzchniego odzienia, pod kurtkami i koszulami, nosili kamizelki kuloodporne. Nie byle jakie, takie co dają na „odwal się” szeregowym funkcjonariuszom, by czuli się odważniej, a w prawdzie chroniący przed kulami tyle co piankowy kubek po soykafie, ale poważne kewlarowe plecionki z ceramicznymi segmentami. Dość jasne było, że szykują się grubsze interesy, ale interesy, o których nie należy mówić.
Jett przeczesał krótkie czarne włosy i zauważając, że przed magazynem spokój jak przez ostatnią godzinę, odstąpił od karabinu i usiadł sobie pod ścianą dobywając z kieszonki na piersi szarego płaszcza paczkę papierosów, z której wyciągnął sobie jeden wymiętolony rulonik. Wbił w zęby i zapalił. Absolutny niemal mrok rozstąpił się, gdy zajaśniał płomyczek taniej gazowej zapalniczki. Oczy mężczyzny zareagowały natychmiastowo kompensując nagłą zmianę w oświetleniu. Światła prawie wcale nie potrzebował, nawet w absolutnych ciemnościach pozostawało promieniowanie cieplne, ale taka nagła zmiana czułości mogła nie jednego przyprawić o ból głowy. Nie pana J. J. Jeffersona, on za swoje implanty zapłacił potężną sumę, tak, że nie były mu straszne granaty błyskowe ni najczarniejsze zakamarki wszechświata, a w dodatku wyglądały jak normalne oczy. Inżynier pracujący nad jego wszczepami chciał zaproponować bajerne i fikuśne soczewki, zielone diody jakie ostatnio były w modzie, a nawet małe projektory ultrafioletu zintegrowane z okrywami udającymi białka, tak, by ślepia mieniły się mistycznym i romantycznym światłem.
Chciał cztery kafle nuyenów za fraggerskie dyskotekowe świecidełka, baran jeden. Jett zaśmiał się pod nosem, oglądając sobie iskierki żaru w spalanej części papierosa. Receptory podczerwieni uaktywniły się pod nakazem myśli właściciela, a przed nim otwarł się obraz jak z kalejdoskopu. Nałożył sobie filtr jak z tego starego filmu ze Schwarzeneggerem, gdzie na grupę żołdaków w dżungli polował jakiś kosmita. Lubił te zielono-niebieskie odcienie gdzie niegdzie maźnięte czerwoną plamą, miła odmiana od zwyczajowych odcieni szarości w termowizji.
Wbudowany commlink wyświetlił przed nim małe pomarańczowe okienko. Fizycznie nie istniało, nie miało jakiejkolwiek formy, nie generowało światła, ale on je widział, implanty wzrokowe oszukiwały mózg, że przed nim znajduje się zawieszona w bezruchu tabelka. Machnął dłonią przewijając tekst i stronę z wiadomościami. Po lewo, zaraz nad jego kolanem, pojawiła się nagle bielutka ikona koperty. Kazał myślą otworzyć kolejne okno. Genialnie... w skrzynce trzy nowe wiadomości i jak zwykle o tej samej porze, czyli równo o północy, dostał ofertę prenumeraty onlinowego magazynu muzycznego, otwarcia konta na portalu randkowym i w końcu ofertę zakupienia magicznych pigułek na powiększenie penisa. Wysłał je do kosza, lecz najpierw dodał adresy do list ignorowanych, jakby to miało pomóc. Te trzy upierdliwe serwisy ciągle zakładały nowe konta na darmowych hostingach tylko po to, by móc spamować ile wlezie.
Uporawszy się ze spamem powrócił do przeglądania planów transmisji. Nic ciekawego nie ma na publicznych kanałach, albo same powtórki, albo serialowa chała kręcona dla podstarzałych gospodyń domowych. Przejrzał kontrolnie jakie filmiki pojawiły się na niezależnych telewizjach matrycowych... Oczywiście na pierwszej stronie przewaga Let’s Playów i vlogów o modzie, jakby przez ostatnie pięć dekad tego było mało, ale już po chwili odnalazł kanał użytkownika, którego miał w subskrypcjach. Odtworzył sobie szóstą lekcję grania na dość kapryśnym instrumencie zwanym klarnetem. Nie mógł rozgryźć zmiany chwytów prezentowanych przez młodego chłopaka, któremu Jett mógłby być ojcem. Gość zawijał po czarnym tubusie jakby szykował się na mocno zakrapianą bar micwę, a Jettowi wychodziło tylko kilka chwytów, ciągle błądził paluchami i nie mógł trafić.
-Psst! Szefie... – zabrzmiał głos Elektryka. Jettowi znowu ukazała się ikona z jego podobizną i linia szarpana słowami. – Patrz co wychwyciłem.
Obok ikony z uśmiechniętą gębą deckera zajarzył mały pomarańczowy guzik, mrugający i domagający się aktywacji. Gdyby teraz ktoś wszedł do pomieszczenia w starym bloku na obrzeżach Seattle, zauważyłby być może kontur sylwetki siedzącego na podłodze zarośniętego mężczyzny, mógłby nawet go wziąć za lokatora squotu w takich ciemnościach. Jett natomiast widział mnóstwo okien, danych wyświetlanych przed nim, które tylko dla niego były realne, generowane przez złącze informacyjne w implantach oczu. Przed nim roztaczało się całe centrum dowodzenia złożone z płaskich ekranów i informacji nań wyświetlanych. W największym otwartym oknie właśnie leciał zapętlony film z monitoringu, który Elektryk sprytnie gwizdnął z okolicznej kamery nad jednym z zamkniętych już domów handlowych. Ukazywał dużą czarną furgonetkę, pod tym kątem trudno było określić markę, ale wyglądała na jakiegoś starszego kuzyna popularnego ostatnio Rovera C608. Pojazd stał chwilę na poboczu, ledwie chwytany przez kamerkę, po czym nagle ruszył. I nim całkowicie wyjechał poza zasięg obiektywu spowił go delikatny błysk. Zmienił kolor!
-Sprytnie, pokryli go papierem – zauważył strzelec.
Furgonetka wyglądała jak dostawczak jakiejś pomniejszej spożywczej kompanii, cała beżowa z uśmiechniętą pszczółką reklamującą sojowe płatki śniadaniowe, prawie tak słodkie jakby polano je naturalnym miodem.
-Śledzę ich – rzekł Elektryk. – Powiadomić Ibrahima?
-Tak, niech się przygotuje.
Nie trzeba się było zastanawiać, czy to oby ten faktyczny klient. Kto w takiej dzielnicy dbałby tak bardzo o pozory, gdyby nie miał czegoś do ukrycia? Jett zamknął okna i ponownie skoncentrował się na odległym magazynie przyciskając ramię do wytłumionego karabinu. Pięć naboi w magazynku powinno starczyć, z resztą nie były byle jakie.
Na ulicach o tak później porze kwitło życie. Skoro nie padało, ludzie wychodzili z klubów by się przewietrzyć. Oczywiście większość lokalnych nie stać było na zabawę, ale gangi? Gangi miały wszystko. Wodę, elektryczność, dragi. W sąsiednim budynku, na parterze, gdzie świeciły się czerwone neony, a nad wejściem widniała plastikowa podobizna przerośniętych cycków, mieściła się taka właśnie grota przyjemności wszelakich. Przed nią zaparkowane kilka motocykli, dwa pickupy, wszystko w barwach czarno-pomarańczowych. Na tęgich stalowych drzwiach, zza których dochodziła wytłumiona muzyka, wymalowano dwie pokraczne dynie, podle uśmiechnięte, z potężnymi ostrymi zębiskami. Jak te drekołby się tu znalazły Jett nie miał pojęcia, ale stanowili świetną zasłonę dymną. Dlatego wybrał ten właśnie budynek. Gdyby ktoś go chciał stąd wykurzyć, jakieś służby porządkowe, Lone Star, albo inna firma świadcząca podobne usługi, musieliby przejść przez terytorium Halloweeniarzy, a to skończyłoby się krwawą jatką dla obu stron.
Gangi handlowały nie tylko dragami czy chipami BTL, ale przede wszystkim elektrycznością. Tym, którzy nie mogli za to zapłacić korporacjom, albo tym, którym łaskawie wyłączono prąd w bloku, bo reszta mieszkańców nie płaciła, a sama kradła na potęgę podpinając się na lewo do kabli, tym właśnie dostarczano elektryczności w zamian za nieliche haracze. Plątanina kabli, izolowanych i nie, ciągnęła się między starymi blokowiskami jak potężna pajęczyna. Arkologiczne bloki niegdyś miał być wybawieniem dla gęstej populacji, a skończyło się jak zwykle. Ludzie żyli w nich jak w ulach, niekiedy walcząc ze sobą w miniaturowych społecznościach, wojnach kloszardów, gdzie gangi paradoksalnie były lepszą alternatywą, a młodzi aspirowali do członkostwa w nich marząc o pozycji ulicznego, samozwańczego szeryfa. Z resztą, na Lone Starze i tak nie można było polegać.
Kilka panienek oferowało swe wdzięki przechodzącym poniżej mężczyznom w barwach gangów, gdzie indziej przy ulicznym straganie pewien jegomość smażył coś na wielkiej patelni grzanej gazem z butli i zarzekał się na grób swej matki, że ma prawdziwe mięso i to nie żadne sojowe podróby.
Do wrót klubu podjechał właśnie kolosalny motocykl z równie kolosalnym kierowcą, oraz przyklejoną do jego pleców dziewczyną o ekscentrycznej różowej fryzurze, która żuła sobie gumę nadmuchując ogromne balony i przegryzając je z hukiem, nie ukrywając satysfakcji z wkurzania tym bladego, łysego olbrzyma. Podniósł mięsiste łabsko w powitalnym geście, a zebrani przed klubem poplecznicy skinęli mu głowami. Przez skórę na głowie wystawały mu czarne foremne kolce, jakby ćwieki wprawione w czaszkę. Uśmiech miał niemal od ucha do ucha, a szeregi ostrych, małych czarnych zębów nachodziły na siebie przez co pysk przypominał gębę jakiegoś gada. Na bladej cerze, na środku twarzy wymalowaną miał pomarańczową owalną plamę tak, że jego facjata do złudzenia przypominała jeden z potwornych dyniowych czerepów. Dziewczyna zaś smukła, zgrabna, istna zabaweczka, koleś dosłownie mógł ją złapać za talię i podnieść jedną ręką, jak hantle, które pewnie i od niej były cięższe. Mizdrzyła się do niego, pstrokata i tak nieregularnie ubrana, jakby ktoś ją wrzucił do betoniarki z całą masą najbardziej kiczowatych wdzianek z second handu, zostawił tak na pół dnia, a potem wywalił na ulicę. Reszta też nie lepsza, albo nosili na gębach jakieś dziwaczne maski, albo pokryli swe ciała tatuażami, by wyglądać jak najstraszniej, albo stanowili żywe relikty odległych epok z natapirowanymi czuprynami we wszystkich barwach jakie można znaleźć w paczce owocowych draży.
Brutal odgarnął podkomendnych spod drzwi, otworzył je gniewnie i wparował do wnętrza, pozwalając przez krótką chwilę pobrzmiewać muzyce ciut głośniej, nim wrota z powrotem się zatrzasnęły.
-No proszę, zapuściłeś sobie Latch-Keyów? – Spytała uśmiechnięta ikona w rogu wizji.
-Potrafisz to rozpoznać? I nie, z ulicy grają...
-Album Quantic, ścieżka szósta, sprawdź sobie J.J. – Decker puszył się znajomością najnowszych trendów muzycznych jakby zrobił sobie z tego jakiś certyfikat.
-Elektryk... Słuchasz tego szajsu? – Jett westchnął z politowaniem. – Lepiej mi powiedz gdzie się ta furgonetka podziała, czarodzieju.
-Null spina, chłopie, wszystko pod kontrolą. – Mruknął z niezadowoleniem rozmówca. – Są niedaleko i już tutaj podjeżdżają, będą mijać przecznicę po twojej prawej.
Jett spojrzał w stronę skrzyżowania kierując tam obiektyw celownika optycznego. Blokowiska dostarczały mdłego żółtego światła, które wylewało się z niewielu zamkniętych okien. W tak ciasnym zabudowaniu szyby były „mleczne”, tak by nikt sąsiadowi do domu nie zaglądał, ale przez to rozpraszały światło na wątłą łunę. Gdzie niegdzie jakaś latarnia, gdzie indziej neon albo podświetlona reklama na billboardzie zawieszonym tak, że niektórym nieszczęśnikom odcięto jakikolwiek widok na miasto. W sumie, to może i błogosławieństwo, gdyż z mrokami przychodziło wybawienie od ponurego obrazu ulic Seattle. Między budynkami niekiedy powstawały całe sieci rusztowań, nielegalnych pomostów, gdzie niegdzie ludzie sami dobudowali sobie balkony z tego co znaleźli. Konstrukcje z rur, blachy, drewna, łańcuchów i kabli porastały wielopiętrowe ule niczym warstwa pręcików pleśni, na których to suszyło się pranie, powiewały stare gazety, reklamy. Dachy także zagospodarowano, to tu to tam ustawiono jakąś starą przetartą kanapę obłożoną folią by zbytnio nie namokła, gdzie indziej otoczone siatką, znajdowało się małe boisko z jednym koszem, gdzie dzieciaki w wolnym czasie odbijały piłkę, a gdzie indziej nawet małe poletko uprawne, strzelnica, zaimprowizowana knajpa z siedzibą w nadbudówce od dawno nieczynnej windy i ogródkiem gościnnym złożonym z zebranych z ulic ławeczek. Teraz większość spała.
Wtem przez ulicę, jak przewidział decker, przejechała powoli rzeczona furgonetka, beżowa, z uśmiechniętą pszczółką.
-Widziałem ją, jedzie w stronę magazynu – Jett potwierdził.
Wtem drzwi do klubu znowu się otwarły, wyleciał przez nie jakiś obwieś, głośno dyszał, biegł ile sił w nogach, uciekał. Nim drzwi się zamknęły dopadł go pocisk wystrzelony gdzieś z głębi. Mężczyźni palący fajki przed wejściem już mieli złapać za broń, lecz gdy nicpoń padł, opuścili ręce i zaszli śmiechem widząc przerażoną twarz martwego, który dobiegł do drzwi wejściowych przeciwnego bloku i padł, zwalając się na chodnik. Za nim wyszedł ten potężny brutal. W dłoni dźwigał dymiący jeszcze rewolwer. Podszedł do postrzelonego i kopnął go butem z zadowoleniem spostrzegając, że ubił skurczybyka jednym pociskiem.
-Drek! – Odezwał się decker w uchu Jetta obserwującego całe zajście z góry.
-Co się stało, Elektryku?
-Ten furgon nie podjeżdża do magazynu.
-Jak to nie?
-Stoją w miejscu, zatrzymali się na poboczu... Czekaj. Zerwali połączenie z systemem nawigacyjnym.
-Wyczuli śledzia?
-Niemożliwe – parsknął decker. – Nie z moim sprzętem, nie po to się wykosztowałem na tak bajerny zestaw. Chwilkę... Powinienem mieć na nich widok z mojej pozycji.
Jett słyszał jak przyjaciel wstaje i przechadza się po pokoju w innej części tej zapuszczonej dzielnicy.
-Tak, widzę ich, są na rogu – dodał po chwili.
-Widzisz kierowcę?
-Nie... Mają zaciemnione szyby.
Znowu odgłosy kroków. Jett przeklął się, że nie znalazł lepszej miejscówki. Ta miała swoje zalety, ale jedna ze starych zasad mówiła, by mieć wgląd na pozycję sojuszników, tak na wszelki wypadek.
-O żesz! Nie uwierzysz! – Nagle rzekł decker, jakby uniesionym głosem.
-Co się stało?
-Przyjechali! Czarna furgonetka, zaraz obok, po numerach to nasz cel! Jadą do magazynu, przygotuj się, ja powiadomię Ibrahima.
Zaraz, skoro cel faktyczny przyjechał z opóźnieniem, to kim u licha był ten zamaskowany dostawczak, którego Elektryk śledził przez ostatnie kilka minut?
-Co z tym drugim? – Jett się spytał przylegając wygodniej do karabinu i powracając do obserwacji magazynu starej firmy meblarskiej.
-Nic, stoją po prostu w miejscu. Może to ich dodatkowa obstawa, tak na wszelki wypadek?
Miało to sens, jedni uzbroili swoich zwyczajowych ochroniarzy w lepszy sprzęt, drudzy musieli mieć kogoś w zapasie przeczuwając najgorsze, pewnie jacyś tajniacy.
Czarny Renault Eurovan zaparkował przed magazynem. W kilkukrotnym zbliżeniu dostrzegł twarze funkcjonariuszy. Choć mieli na sobie niebieskie robotnicze kombinezony łatwo odgadł kim są, głównie po silnej budowie, ostrych rysach i ciemnych okularach. Nosząc je w nocy zdradzali się każdemu, kto był na tyle sprytny by połączyć jedno z drugim. Prawdopodobnie jakieś ekrany z wielowarstwowymi interfejsami i czujnikami pozwalającymi lepiej widzieć w ciemnościach, ot tańsza i prostsza wersja oczu Jetta. Wysiadł jeden z nich witając się ze strażnikiem magazynu, który podszedł do bocznych drzwi furgonetki by sprawdzić czy wszystko w porządku. Po chwili kazano otworzyć bramę wjazdową i przepuścić pojazd. Zamknięto za nimi wrota, a szczelna obstawa znów wyległa na swoje stanowiska.
Furgonetka przejechała przez plac rozładunkowy i zatrzymała się tyłem do małej platformy z boku hali magazynowej. Wysiadł zeń jeszcze jeden nieznajomy, nie przypominał kierowców w firmowych wdziankach, a miał na sobie długi elegancki czarny płaszcz, na głowę zaś narzucony kaptur skrywający twarz w ciemności. Stanął obok kilku strażników i zaczął z nimi rozmawiać, wysoki, szczupły, poruszał się z niespotykaną płynnością, zaś strażnicy magazynu bali się mu spoglądać w oczy, jakby przeczuwając, że przejrzawszy przez całun cienia wychwycą potwora skrytego pod kapturem. Jett jednak widział tylko jego podbródek, który zdawał się być normalny. Mężczyźni wyszli z wozu i pomogli w rozładunku. Coś wynieśli przez tylne drzwi, dwie skrzynki, które odebrali szybko pracownicy magazynu, także podstawieni tajniacy. Celownik karabinu snajperskiego skakał od głowy do głowy, na wszelki wypadek.
-Oż, drek... – odezwał się nagle decker.
-Co znowu?
-Ten furgon dostawczy przeparkował, jest pod moim budynkiem!
-Ktoś wyszedł? – Jett poczuł ciarki pełznące w górę pleców zaalarmowany złym przeczuciem.
-Nie widziałem, nawet nie słyszałem jak podjeżdża, teraz podszedłem do drugiego okna i widzę, że stoi zaraz przy wejściu.
-Elektryk, zawijaj się stamtąd! – Zawołał strzelec. – Przejdź choćby dachem jeśli trzeba.
-A jeśli już są na dachu? – Spytał rozedrgany głos deckera.
-Spróbuj, idź po cichu, wyłącz komunikacje, odetnij sprzęt i spieprzaj stamtąd! Jak kogoś zauważysz, zaszyj się w jakimś pokoju i udawaj, że nie istniejesz.
-J.J. ledwo cię słyszę... – odpowiedział decker, a dotąd dobre połączenie przeszyła kanonada trzasków, szumów i zakłóceń. – Presz... Zamień... To nic...
Przebiegłe sukinsyny, to pułapka. Jett popatrzył jeszcze przez chwilę na magazyn nim zaczął rozkładać karabin w pośpiechu, odkręcać tłumik, odczepiać lunetę, luzować kolbę. Kolega mógł być w niezłym potrzasku. Przez myśli przemknęła mu twarz zakapturzonej istoty tam, na placu przed magazynem. Ten ostatni raz widział go w przez soczewki optycznego celownika i miał wrażenie, że to właśnie na niego spojrzała ta dziwna postać, której oczu nawet nie widział.
Spakował Remingtona do walizeczki i wystrzelił na korytarz jakby się mu grunt palił pod nogami. Wbiegł po schodach właśnie w górę, na dach, przeskakując w ciemności kilka schodków na raz. Oczy błyskawicznie przestawiły się na wzmożoną noktowizję zalewając otoczenie lekką zielenią, nie było czasu dostrajać filtry i nakładać warstwy. Wybrał odpowiedni kontakt i zmusił commlink do wykonania połączenia.
W górnym lewym rogu pojawił się rogaty czerep sinoskórego trolla, zaraz przy nim znacznik „łączenia”.
-No dalej, odbierz! – Jett warknął wypadając na dach dziesięciopiętrowego arkobloku.
Przebiegł pędem pod samą krawędź, uważając by nie wdepnąć w hałdy śmieci i starych, gnijących mebli. Duża metalowa nadbudówka od systemu wentylacji była połączona linką z wysokim stelażem na sąsiednim niższym bloku, który to dźwigał wielką reklamę z wybrakowanych i wygaszonych neonów.
-Ibrahim, odbierz do cholery! – Znów przeklął ściągając rękawiczkę z prawej dłoni.
Smukła syntetyczna ręka rozłożyła się, uwalniając zaczep z kółeczkami ślizgowymi, jaki właśnie wyjechał spod wzmacnianej pokrywy. Z walizeczki w której trzymał karabin wysunął taśmy, które spiął sobie na piersi, niosąc sprzęt w zaimprowizowanym plecaku. Zaczepił chwyt na linie i mając nadzieję, że wilgoć pokrywająca niemal każdą powierzchnię Seattle nie zwali go na ziemię, zjechał błyskawicznie kilka pięter, przebywając za razem kawał ulicy, nie musząc się użerać z Halloweeniarzami przed wejściem. Łożyska kółeczek świergoliły jak kanarki w potrząsanej klatce, gdy Jett w ostatnim momencie odczepił się i zeskoczył na mokry dach sąsiedniej budowli. Przeturlał się zbierając jeszcze więcej brudu na stary wytarty płaszcz.
-Dzwoniłeś? – Nagle zabrzmiał w uchu niski charkliwy głos. – Co się stało? Umawialiśmy się, że młody pośredniczy...
-Jest problem! – Jett przerwał Ibrahimowi w połowie zdania, samemu biegnąc do drabiny zejścia pożarowego po przeciwnej stronie bloku. – Elektryka zagłuszają, jakiś wan podjechał pod jego miejscówkę, i chyba go zwietrzyli.
-Szlag... – Warknął troll przeklinając los. – Przerywamy się znaczy?
-Zobaczymy, na razie pędem do Elektryka, może być w niebezpieczeństwie.
-Zrozumiałem, będę tam najszybciej jak się da.

***

Po drodze zostawił karabin w zaparkowanej w zaułku gablocie. Jego stary wysłużony GMC Bulldog wyglądał z zewnątrz gorzej, niż nie jeden śmietnik, więc nikt się do niego nie zbliżał. W ogóle ludność od podobnych wozów stroniła. Bynajmniej nie dla tego, że czegoś w nich nie można było znaleźć, ale dlatego, że staro wyglądające i zużyte samochody były w cenie, a zostawiane w ciemnych zaułkach przypominały, że należą do kogoś, kto nie chce by zwracać nań uwagę. Handlarze bronią, szmuglerzy, dilerzy i paserzy takich używali, więc byle obdartus nawet nie myślał podejść bojąc się o swe żebra i ewentualne ostrze, jakie mogłoby między nimi zawitać. Przebył dwie przecznice, biegiem skacząc od budynku do budynku. Na rogu jednej ulicy, przy starej beczce w której płonęły śmieci, ręce grzali bezdomni, których pędzący brunet wystraszył do stopnia, gdzie jeden już chciał wołać kogoś o pomoc.
Dystrykt Bargain Basement z każdym krokiem ustępował miejsca powstałym w różnych epokach zakładom i warsztatom. Generalna zasada była taka, by od mieszkalnych dzielnic magazyny trzymać z daleka, by nie psuć estetycznego wrażenia całokształtu. Z tym wyjątkiem, że zestawienie Redmond i jakiegokolwiek wyobrażenia estetyki już brzmiało jak zły dowcip. Całe szczęście, że gangi były tego wieczora dość spokojne, a w samych Pustkowiach Redmond co noc o wpływy biło się tyle różnych i barwnych grup zwyrodnialców, że trud był istny połapać się na jakim terytorium się w danym momencie przebywało. Halloweeniarzy nieźle przycisnęli w śródmieściu, to też starali się wynieść na obrzeża, do poczciwego Redmond. Pytanie tylko jak długo utrzymają tu swój mały przyczółek. Może w najbliższym czasie będą mieli jakąś robotę, likwidowanie szpicli, szczurów i łapanie wtyk opłacało się runnerom, nawet jeśli to krwawe nuyeny z handlu dragami i chipami BTL.
Jett przylgnął plecami do narożnika bloku. Wychynął głową by spojrzeć na zaparkowany nieopodal beżowy furgon. Termowizja wskazywała, że silnik jeszcze stygł, ale wewnątrz nikogo nie było. Przy oknach w pionie przeciwległego budynku gdzie powinien być decker także ani żywej duszy. Na ulicy, jakieś sześćdziesiąt metrów dalej świeciła się samotna latarnia. Na krawędzi wizji Jettowi przebiegł wychudzony kot. Ruszył spokojnym acz szybkim krokiem, spoglądał przed siebie i starał wyglądać jak zwykły przechodzień wracający do domu. Gdy zszedł z widoku wyższych okien zaraz skoczył ku głównemu wejściu. Z kabury pod płaszczem wyciągnął ciężki pistolet i dokręcił doń tłumik. System Smart nawiązał połączenie i broń nafaszerowana elektroniką weszła w interakcję z użytkownikiem. Gdy powoli wpadł do wnętrza budynku kierując wyciszoną lufę w górę schodów, nad lewą krawędzią zamka wyświetlił się stan magazynka, piętnaście naboi. Wewnętrzny system śledził położenie spluwy względem oczu i kazał programowi symulującemu wizję nakładać informację zawsze w tym samym miejscu, tak, by nie zasłaniać wizji gdy było to nie potrzebne. Laserowe i optyczne dalmierze zaraz pod lufą przeprowadzały błyskawicznie tysiące operacji na sekundę wyliczając prawdopodobne miejsce trafienia pocisku. W efekcie Jett widział zielono-czerwony marker celownika podróżujący wszędzie tam gdzie skierował lufę.
Stąpał po cichu, niczym kot, w górę schodów, co jakiś czas odruchowo szurając butem przed wkroczeniem na półpiętro klatki schodowej. Zazwyczaj było nań wiele śmieci i by nie wydać żadnego dźwięku, który mógł zaalarmować czuwających, starał się odgarnąć je delikatnie na bok, lecz spoglądając pod nogi zauważył, że ktoś już to zrobił za niego. Kurz był także świeżo wytarty.
Siódme piętro, tam miał być Elektryk i obserwować wszystko z góry. Jett kroczył między szarymi ścianami zaglądając do okolicznych pomieszczeń, głównie tych pozbawionych drzwi, lub chociażby zamków. Niekiedy rozglądał się samym pistoletem. Wbudowana weń kamera dostarczała wizji zza rogu, na małym ekraniku generowanym na życzenie użytkownika. Przeszedł przez długi hol do załomu krzyżującego linie wewnętrznych korytarzy. Żarówki zdechły dawno temu, lub po prostu je wymontowano.
Zaglądając do jednego z pokojów, z których Jetta dobiegło pokasływanie, dostrzegł jak na materacu, z głową podłączoną cienkim kabelkiem do starszego już komputera, leżał staruszek przeżywający zjazd na taniej domowej podróbce BTLa. Syntetyczne symulacje były jak brudne narkotyki, nie dość, że niszczyły osobowość, to jeszcze trwale uszkadzały tkanki. Choćby ciężarówka przejechała kilka centymetrów od niego i tak by nie zauważył, pomyślał sobie Jett odchodząc w głąb korytarza.
Znajdował się nieopodal wejścia do narożnego mieszkania. Spojrzał w prawo, na pusty hol oraz rzędy drzwi po jednej i drugiej stronie. Z rupieci zostawionych na zewnątrz można by było zrobić barykadę i prawdopodobnie nie jeden raz to właśnie ocaliło życie wielu mieszkańcom bloku. Na ścianach widział stare rysy i odarcia, ślady po eksplozjach domowej roboty granatów, relikty wojen społeczności lub gangów. Na ścianach i podłodze zauważył także powtarzające się motywy szaro-czerwonej chmury w kształcie nuklearnego grzyba.
Upewniwszy się, że nikogo nie ma wewnątrz pomieszczenia w którym Elektryk zorganizował miniaturowe centrum dowodzenia, delikatnie pchnął drzwi. Kamera pistoletu nic nie wychwyciła, a gdy zajrzał do wnętrza własnymi oczami, przed którymi nie mógł się ukryć żaden człowiek, a przynajmniej nie na takim dystansie, odetchnął z ulgą. Sam nie wiedział czemu, w końcu nie znalazł kompana. Commlink był na wszelki wypadek wyłączony, skoro mieli aktywny system zagłuszania, to pewnie dlatego, że wiedzieli o możliwych połączeniach, a skoro potrafili je zagłuszać, to mogli i potrafić je śledzić. Jett rozejrzał się po pokoju, w którym pod ścianą ostała się jedynie stara sofa, w połowie rozpruta. Wzdłuż listwy narożnej biegł kabel z wolną wtyczką. Ech, młody zapomniał odpiąć przedłużacz. I tak szczęście, że w ogóle znalazł działające gniazdko. Opuścił pistolet, podchodząc do okna, z którego miał piękny widok na kilka pomniejszych budynków i skromny sektor wytwórczo-magazynowy. Takie obiekty aż prosiły się o napady, ale cóż, były dobrze chronione, w pobliżu znajdowała się krzyżówka alei dwieście ósmej i dwieście drugiej stanowej, a to niezłe miejsce na organizowanie przerzutów bez konieczności płacenia słonych opłat za magazynowanie nad zatoką, albo gdzieś w okolicach bezpieczniejszego śródmieścia.
Wtem za swoimi plecami usłyszał ciche kliknięcie. Włosy na karku zjeżyły się momentalnie, gdy poczuł przystawianą do potylicy lufę. Jak to możliwe? Był ostrożny i miał oczy dookoła głowy!
-Ciii... – syknął głos jakiegoś mężczyzny. – Niczego nie próbuj. Mamy twojego czamusia.
Jett przeklął i opuścił ręce. No to wtopa... Dobrze, że nieznajomy od razu nie strzelił, znaczy chce pogadać.
-Rzuć klamkę, i kopnij przed siebie. – Polecił mężczyzna przemawiający dziwnie egzotycznym akcentem. Jett Joyce Jefferson potulnie wykonywał polecenia. Uniósł oczywiście ręce, rozczapierzył palce i począł się powoli odwracać.
Napastnik wydawał się nie mieć nic przeciw temu, co także było dobrym znakiem. Problemy byłyby gdyby kazali mu paść na kolana. Z podobnymi rozkazami zaczynają się rysować niebezpieczne scenariusze egzekucji.
Jett obrócił się w końcu spoglądając nieznajomemu w oczy. Był mniej więcej jego wzrostu, ciut niższy, miał na sobie kamizelkę obwieszoną sprzączkami i klamrami. Obnażone ramiona pokrywały wymyślne tatuaże przedstawiające cielska podniebnych gadów. Był mocno opalonym azjatą o wyjątkowo ciemnych oczach i krótkim jeżyku. Żuł gumę nonszalancko i uśmiechał się triumfalnie celując w szyję Jetta z lekkiej automatycznej Beretty 201. Po wyrazie twarzy jeńca azjata zrozumiał jakie pytanie cisnęło się mu na usta, więc wolną ręką wskazał na odcinek ściany zaraz nad wejściem, gdzie w narożniku, tuż pod sufitem, widać było odciśnięte ślady butów. Przeklął się, że o tym w ogóle nie pomyślał... Sprawdzając opuszczone mieszkanie nie spojrzał w górę, po prostu upewniwszy się, że nikt nie stoi na podłodze, że nie chowa się za meblami, wszedł ignorując potencjalne zagrożenie z tamtej strony, ale to oznaczało, że Elektryk musiał sypnąć. Nawet wytrwały akrobata nie czekałby zaparty o dwie ściany i krawędź opuszczonej kratki wentylacyjnej, nie wiedząc jak długo musi się zasadzać i w którym konkretnie miejscu.
-No, czamuś, idziemy – azjata wskazał na wejście do sąsiedniego pokoju. – So ka?
Jett skinął mu głową i powoli podszedł do zakurzonej futryny. Otworzył drzwi i przeszedł przez coś co niegdyś mogło być ładnym aneksem kuchennym i jadalnią, oczywiście na długo przed tym jak Redmond zeszło na psy. Otworzył i kolejne odrzwia do dużego pokoju pomazanego farbami przez różne gangi zamieszkujące blok na przestrzeni dziejów, osmalonego od ognisk jakie niegdyś palono w delikatnym zagłębieniu, pewnie jakimś luksusowym jacuzzi. Trudno powiedzieć, jako, że wszystkie płytki wyrwano razem z maszynką do bąbelków.
Wewnątrz czekały jeszcze trzy osoby, oraz biedny Elektryk siedzący na starym krześle. Grozili mu bronią, lecz nie agenci, nie popychadła Renraku, a shadowrunnerzy, tacy jak on sam i jego zespół. Konkurencja...
Pod ścianą, stała dobrze zbudowana kobieta, człowiek, wyglądała na weterana nie jednej akcji, obwieszona amunicją, granatami, pod ręką wisiał cięższy pistolet maszynowy. Na oczach miała okulary połączone cieniutkim kabelkiem z małym przenośnym komputerkiem na ramieniu. Prawdopodobnie zestaw Smart. Nie widział ekranów i wskaźników, które jej zewnętrzny układ optyczny generował na podobieństwo oczu Jetta. Miała długie brązowe włosy spięte w warkocz, rysy także egzotyczne, lecz zdecydowanie nie azjatyckie jak koleżka, który Jettowi przystawiał lufę do potylicy. Wyglądała na kogoś obeznanego w fachu. Po postawie i uzbrojeniu wykoncypował, że mogła być dawnym funkcjonariuszem Lone Staru. Dalej, pod oknem, dźwigając na ramieniu ciężki karabin z brzęczącym pasem amunicji, stał podle uśmiechnięty osiłek. Muskularny i wyższy niż reszta, skórę miał śniadą, ciemną jak ziarna słabo palonej soi, a na górną wargę wychodziły mu dwa ostre kły. Na oczach nosił gogle, bardziej dla stylu niż funkcji, z resztą z podobną giwerą używanie systemu Smart przypominało proszenie spokojnego profesora matematyki o ujarzmienie lwa z syndromem nadpobudliwości nerwowej. Tatuaży miał tyle co pół dzielnicy razem wzięta, choć w przypadku orka były to raczej wzorce plemienne, dzikie i ostre kształty, drapieżne jak i sam nosiciel. Ork przejechał po krótko ostrzyżonej głowie łapskiem uśmiechając się jeszcze podlej niż zwykle, spłaszczonym nosem wypuścił dym z palonego papierosa.
Ostatnia z drużyny, młoda dziewczyna na oko ledwo piętnastoletnia, siedziała na kolanach sparaliżowanego strachem Elektryka. Widać, że reszta grupy wywarła na niej odpowiedni dres kod, ale po samych włosach, tak jaskrawo pstrych, że raziły nawet cybernetyczne oczy, Jett przeczuwał, że dziewczyna chciała włożyć na wyprawę kolorową sukienkę, albo coś gorszego. Dwie złoto-czarne kity podskakiwały za każdym razem gdy lekko przechyliła głowę. I tak miała na sobie skórzane mini, kabaretki, jakąś koszulkę na ramiączka z wielkim uśmiechniętym kotem, a wymalowana była gorzej, niż panienki na rogu, kilka przecznic wcześniej. Dopiero gdy odwróciła głowę ku niemu obnażając smukłe pociągłe rysy oraz wydłużone uszy, runner zrozumiał, że ma do czynienia z rozwydrzonym elfim bachorem. Te istoty żyły długo, a raczej rzekomo długo, gdyż od przebudzenia ras tak wiele czasu nie minęło, ale dorastały ciut wolniej. Oznaczało to, że dziewczyna może mieć i trzydziestkę na karku, wszelką wiedzę jaką do czasu zdobyłby zwykły człowiek, doświadczenie, i tak dalej... Ale hormony miała rozemocjonowanej nastolatki. Siedziała na kolanach kolegi wesoło machając nogami, obejmując go ramieniem z jednej strony i machając mu przed nosem pistoletem.
Elektryk był młody, ale nie aż tak. Miał dwudziestkę na karku i potrafił nie jedno z deckiem, natomiast w fizycznych konfrontacjach, była z niego sama skóra i kości, już ta barwna dziewczyna wyglądała groźniej. Rozczochrane włosy i lekki zarost świadczyły o artystycznym nieładzie w jakim żył Quincy Volz, zwany Elektrykiem. Nieład i nietuzinkowe myślenie okazywały się bardzo pomocne podczas bardziej skomplikowanych włamań i musiał chłopakowi przyznać, że potrafił improwizować, ale z drugiej strony przychodził niebezpieczny nawyk niedopatrzeń, zostawiania luk w obronie... I pewnie tak go dorwali.
-Podobała ci się moja pszczółka? – dziewczyna zapytała złudnie opiekuńczym głosem. Na ramieniu miała tatuaż, który właśnie dumnie wyeksponowała. Uśmiechnięty kreskówkowy owad wyglądał identycznie jak ten na ich furgonetce, z tą różnicą, że nie dźwigał w łapce pudełka płatków ociekającego miodem, a w jego miejscu znalazł się cyberdeck z klawiaturą ociekającą krwią.
-Szykowna – odpowiedział Jett spoglądając przez ramię na azjatę. – Mogę opuścić ręce? Już mi drętwieją.
-Chwilka, czamuś – syknął azjata i skinął na kobietę obwieszoną bronią. – Przeszukaj go.
Podeszła do bruneta w płaszczu z nieukrywaną obojętnością. Jej twarz była zimna, a oczu nie widział zza okularów. Trzymając go na muszce zaczęła oklepywać spodnie, tors, ramiona. Przy bucie znalazła długi nóż, który wyciągnęła i podała towarzyszowi.
-Wszystko? – Na pytanie azjaty skinęła głową. – Dobra, możesz opuścić ręce... Stań pod ścianą.
Jett wykonał polecenie i grzecznie skierował się pod wyznaczone miejsce. Wzdychając ciężko zmierzył ich wzrokiem.
-Co teraz? – Spytał.
-No, to się zobaczy – azjata kontynuował nie zmywając z twarzy kpiącego uśmieszku. – Widać przyszliśmy po to samo. Kto was najął?
-Johnson.
-Bardzo śmieszne... – Odezwał się nagle ork podchodząc bliżej i gardłowo rechocząc. – Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że jesteście w niezłym gównie.
-No, nie rozstrzelaliście nas od razu więc jest to jakiś dobry omen, czyż nie?
-Nie pieprzmy od rzeczy, czamuś... – ich dowódca przemówił. Splótł ramiona rozciągając tatuaże z wizerunkami smoków. – Kto was wynajął? To jasne, że przyszliśmy tu z tego samego powodu. Chcemy się po prostu dowiedzieć, czy nasz pracodawca nas nie wystawił, a jeśli nie i przyszliście z innego zlecenia, to może macie jakieś informacje, które mogłyby być przydatne. Odpowiecie a puścimy was wolno. No wiesz, biznes to biznes, bez urazy.
-Mógłbym spytać o to samo – rzekł Jett spoglądając na pszczółkę widniejącą na ramieniu młodej deckerki.
-Dla twojej wiadomości – wznowił lider – nie spodziewaliśmy się was. Liz przewidziała tą lokację na dobry przyczółek obserwacyjny. To był zupełny przypadek, zbieg okoliczności dość niefortunny, muszę przyznać. Ale! – uniósł jeden palec. – kiedy tylko tu zaparkowaliśmy nasza młoda gwiazdka wykryła leniwie założonego śledzia. Trochę kalkulacji i o proszę! Okazuje się, że mamy tutaj podglądacza.
Jett spojrzał na Elektryka mrużąc groźnie brwi.
-Wszystko pod kontrolą, co? – spytał z nieukrywanym niesmakiem.
-Mają nowsze oprogramowanie! Mówiłem ci, żebyś mnie umówił z tym fixerem ze śródmieścia bo potrzebuje update softu, to nieee, dasz sobie radę z freewarowymi maskami – chłopak wdał się z nim w kłótnie, co ich tymczasowi oprawcy przywitali z uśmiechem i rozbawieniem.
-Już, już, się nagadałeś rozczochrańcu – wymruczała Elektrykowi do ucha dziewczyna, kładąc mu na usta lufę pistoletu, jakby chciała go uciszyć palcem, ale takim, z którego wylatują ołowiane pociski gotowe rozorać mu czaszkę.
-Słuchaj no, żeby nie było, że nie jesteśmy szczodrzy dla braci z branży – rzekł ich lider także wcinając się w wymianę zdań. – Wasza odprawa mogła różnić się od naszej, a dwie dodatkowe osoby to zawsze szansa na lepsze powodzenie. Jeśli udowodnicie, że macie jakieś informacje, które mogłyby nam pomóc, może weźmiemy was na naszą małą wycieczkę do magazynu. W najgorszym przypadku, jeśli się okażecie dość bezużyteczni, a po waszych dotychczasowych osiągnięciach nie wróżę wam pogodnego scenariusza, to zabierzemy wasze gnaty, zwiążemy tutaj, a po wykonaniu zadania, o ile się jakoś oswobodzicie, dostaniecie koordynaty. Standardzik... Pasuje?
Jett słuchając go skinął głową, choć oczy nadal miał wlepione w kolegę z elfką na kolanach. Brwi Elektryka dziwnie chodziły, jakby chciał na coś wskazać. I wtedy kątem oka zauważył, że na niskiej komódce leżą dwa cyberdecki oraz złożony cylinder dezaktywowanego zagłuszacza. Deck Elektryka był niczym w porównaniu ze sprzętem dziewczyny. Z jednej strony solidny uchwyt, duży ekran wyświetlacza systemowego obsadzony tyloma portami i gniazdkami, że brakowało chyba tylko antycznego eurozłącza, ale kto by tego używał w 2070 roku? Dalej znajdowała się wyprofilowana w lekki łuk klawiatura. Takie cacuszko mogło mieć i satelitarne połączenie, i to bez większych szumów czy lagów. Jett zrozumiał o co chodziło chłopakowi, więc myślą uaktywnił commlink.
Nagle pojawiła się przed jego oczami wiadomość, którą chłopak sporządził wybierając koślawo litery. Nie mógł mu niczego powiedzieć wprost, więc pisał, ale myśli miał rozproszone, nie mógł się skoncentrować na tym co chciał przesłać. Jego tekstówki były pełne rozgardiaszu i ewentualnych komentarzy w stylu „Matko boska, jak ona ładnie pachnie”, które same wkradły się między linie.
>WEŹ SIĘ W GARŚĆ! – wysłał Jett
//E:cZeKKAJ.# DReK! ONA MI SIEDZI NA &tA#*
>CZEGO CHCESZ?
-To jak? – Spytał azjata.
Jett opuścił głowę i zastanowił się nad propozycją jeszcze raz.
-W porządku, zatrudnił nas Colbert. Też po przesyłkę jak mniemam. Mamy załatwione wejście do podziemi, stare master-kody do mag-zamków na szybie serwisowym. Obejście kilku punktów kontroli na raz.
//E:IBRAHIM JEST GOTOWY! PODAŁEM MU MIEJSCE I POZYCJE!
Azjata zmrużył oczy po czym wyciągnął tablet swojego przenośnego commlinku. Zamiatał palcem po ekranie przesuwając obraz za obrazem, mapę za mapą.
>JUŻ TU JEST?!
-Liz, zeskanowałaś jego deck? – Przywódca spytał elfkę siedzącą na kolanach przestraszonego deckera. Dziewczyna pokiwała głową w odpowiedzi.
-Tak, ale tam nie ma nic ciekawego, stary soft i tyle.
//E:TAK. PRZEKAZAŁEM JAK SPRAWA WYGLĄDA. PISAŁ, ŻE WLAZ NA DACH I CZEKA NA SYGNAŁ.
-Nawet się nie trudź. – Jett rzekł wskazując powoli palcem na swoją głowę. – Wszystko jest tutaj.
>MIEJ PRZYGOTOWANĄ WIADOMOŚĆ I NA MÓJ ZNAK, WYŚLIJ MU.
//E:NULL SPINA...
Nagle wielkooka na poły słodka, a na poły przerażająca nastolatka usiadła na kolanach Elektryka okrakiem kładąc mu dłonie na ramionach. Nie przerywała w pogróżkach i przytknęła mocno lufę do szczęki chłopaka, który zadrżał. Sam nie wiedział czy bardziej boi się broni, czy tych wielkich, szeroko rozwartych oczu, które teraz skanowały jego twarz w poszukiwaniu śladu czegoś podejrzanego. Kiwała głową z lewa do prawa, przekrzywiała ją jakby chcąc mu się przyjrzeć pod innym kątem, niczym dentystka zaglądająca do paszczy nieposłusznego bachora, co ze wszystkich sił stara się tylko nie obnażyć swych ubytków i uniknąć bolesnego borowania. Ona starała się zajrzeć w jego emocje, przebić przez leciutką fasadę pewności jaka zaczęła się budować wokół tchórza, którym Quincy Volz bez wątpienia był.
-Chyba mi czegoś nie kombinujesz, co? – Spytała się chwytając wolną ręką za jego szczękę i ściskając nad wyraz mocno.
Tym czasem azjata zbliżył się do Jetta i pokazał mu jedną z map kompleksu magazynowego na ekranie tabletu.
-Gdzie jest to wejście? Gadaj, to może ustalimy, czy warto was brać.
-Tutaj – brunet w szarym płaszczu potulnie wskazał palcem także podchodząc o krok, jakby z potrzebą bliższego przyjrzenia się planom. – Stary szyb po windzie do węzła cieplnego, jeszcze z czasów gdy w tym miejscu stała rozdzielnia. Wychodzi w kompleksie podziemnym, ale jego planów niestety nie mamy.
-A jakie plany w ogóle mieliście?
Jett spojrzał w badawcze oczy przeciwnika wiedząc ile od kolejnych słów będzie zależeć. Nie mógł wyjawić szczegółów oryginalnego planu, bo przecież zdradziłby, że jest jeszcze trzeci w zespole.  Gdy furgonetka Renraku miała odjeżdżać, Jett miał rozwalić jej napęd. Z amunicją przeciwpancerną pocisk przeszedłby przez blok silnika jak gówno przez jelita kaczki. Wtedy musieliby się zatrzymać w niewygodnej pozycji. Dwie dość nieznoszące się korporacje robiące na boku interesy, prawdopodobnie wbrew wiedzy swych przełożonych, o ile szybko podali sobie dłonie i każdy poszedł w swą stronę, to nic by się nie stało. Ale wóz, pieniądze, hałas, wezwane służby porządkowe, albo gorzej, zaalarmowane wystrzałami gangi, wszystko u wejścia do kompleksu magazynowego. Musieliby się zwinąć jak najszybciej, naprawić furgon, a to nie prosta sprawa, albo przynajmniej wziąć na hol. To zdarzenie zmusiłoby przynajmniej część obstawy by skoncentrować uwagę na wjeździe. Krótka dystrakcja, ale długa na tyle, by troll mógł wedrzeć się do wnętrza, odbezpieczyć klapę od tunelu serwisowego, opuścić się na sam dół i założyć tam kilka gadżetów skleconych przez Elektryka. Nawet gdyby zataił istnienie Ibrahima domyśliliby się, że oddalony o trzysta metrów snajper nie mógłby w krótkim czasie przebiec takiego odcinka by skorzystać z zamieszania w porę i w drużynie musiał być jeszcze ktoś.
-Pod wozem Renraku umieściliśmy ładunek. Prosty chemiczny detonator, który miał wejść w reakcję ze świństwem jakie mają na oponach... Kilka przecznic wcześniej rozlaliśmy na ulicy trochę specjalnej mieszanki na bazie fosforu. Sama w sobie jest niegroźna, może trochę śmierdzi, ale to wszystko. Spłonęłyby im opony, może pomyśleliby, że to jakaś szamańska sztuczka, no wiecie... – Improwizował Jett zbliżając się jeszcze odrobinkę by wskazać odpowiednie miejsca na mapie. – Potem miałem się sam zapuścić do podziemi, odzyskać przesyłkę i zwiać. Po cichu, bez afery, a wtedy zjawiacie się wy... Resztę znacie.
Na pierwszy rzut oka zdawali się mu wierzyć. Na chemii się nie znali, z resztą J.J. Jefferson także z chemią miał styczność co najwyżej w programach edukacyjnych, ale na Pustkowiach Redmond co kilkadziesiąt metrów była jakaś kałuża z chemicznymi ściekami co waniały siarą jakby w pobliżu otwarto bezpośrednie połączenie z piekłem, więc nie mogli mu zarzucić, że jakiś substancji tam rozlanych nie było.
-Moglibyśmy skorzystać z ich informacji – dodała kobieta obwieszona bronią podchodząc do azjaty. – W połączeniu z naszymi trikami może nieźle zadziałać.
-No co wy? – Burknął ork dając kilka kroków w przód. – Nie będziemy tych mizernych słabiaków brać chyba, co?! Dali się złapać, ich decker to lebiega ze starym sprzętem, więc się nie przyda. Ten koleś miał jedynie pistolet, a teraz jest bezbronny, też mi pomoc. Będą jeno wadzić.
-Słuszne spostrzeżenie – rzekł przywódca powracając wkrótce do Jetta. – Jesteście amatorami, nie wiem skądście wygrzebali takie dobre informacje, ale skoro ciebie stać na klamkę, a jego na przestarzały komp, to nie wróżę wam powodzenia. Możecie się z nami zabrać, bo możemy obejść niezły kawał, to przyznam, cenne informacje... Ale nie dostaniecie więcej niż pięć procent z takim wkładem. Inna alternatywa, wiążemy was tutaj, idziemy robić swoje według naszego oryginalnego planu, a wy nie dostajecie niczego. To jak, czamusiu?
Jett spojrzał na deckera. Ciężko westchnął i skinęli sobie głowami. Świetna okazja, bo dla przeciwnej drużyny wyglądało to jak gest porozumienia, bezsłownej zgody. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że chłopak skorzystał z sygnału by wysłać odpowiednią wiadomość.
-Dobra propozycja, ale wprowadziłbym tu jeden wielki aneks.
Gdy Jett wypowiadał te słowa, zauważył kątem oka, jak za oknem, z ogromną prędkością zbliża się ku nim pewien potężny kształt. Zaskrzypiał metal, gdzieś wysoko nad nimi, jakby wyłamywano stalowe pręgi mostu poddanego ogromnym naprężeniom.
Szyba roztrzaskała się na tysiące maleńkich kawałeczków, nie wytrzymując uderzenia giganta! Troll wpadł na linie do pokoju tak, że przygniótł buciorami orka! Śniady osiłek wyrżnął na podłogę wypuszczając swój karabin, który odjechał gdzieś w kąt sunąc po posadzce! Od razu, nie robiąc krótkiej przerwy Ibrahim wykorzystał impet, by w dwóch błyskawicznych susach doskoczyć do zaskoczonej kobiety, nie dając jej nawet okazji unieść przeciw niemu broni! Gdy azjata obracał się, chcąc wycelować w rogatą górę mięśni, z ramienia Jetta wysunęło się długie na ponad pół metra ostrze, rozcinając skórzaną rękawiczkę! Błyskawicznym ruchem lewej dłoni zdjął zamek z pistoletu rozbrajając go, po prostu chwycił i pchnął wprzód, a oponent, rozdziawiając szeroko usta, patrzył jak pozbawiona górnej części mechanizmu broń nie chce wystrzelić, mimo wciskanego spustu. Jett złapał za jego nadgarstek, zaaplikował skromną dźwignię i stanął za jego plecami, przykładając teleskopowe ostrze do szyi. W tym samym czasie Ibrahim, który pochwycił kobietę, w zasadzie wpadając i przygniatając ją do ściany potężnymi łapskami, uniósł ją jak lalkę trzymając za szyję jedną ręką. Sinoskóry rogaty troll obrócił się ze swą nową ofiarą, z uprzęży na plecach dobył toporną wielką dubeltówkę i wycelował w zbierającego się z podłogi, ogłuszonego orka, a Jett drugą ręką zabrał azjacie zapasowy pistolet z kabury.
W całym rozgardiaszu młoda deckerka nie wiedziała co robić i do kogo celować, cała akcja trwała dosłownie dwie lub trzy sekundy! Zerwała się na równe nogi, stanęła za Elektrykiem i przystawiła mu pistolet do głowy, krzycząc, wzywając by rzucili broń. Ork też już był na nogach, otrzepując się i rozmasowując czoło. Namierzył pod ścianą swoją giwerę, ale wtedy spojrzał w siermiężną dwururkę trzymaną przez rozzłoszczonego trolla, który używał krztuszącej się koleżanki niczym tarczy. Zamarł w bezruchu.
-Rzućcie... Puśćcie ich, albo rozwalę mu łeb i będziecie jego mózg zeskrobywać z podłogi! – Dziewczyna krzyknęła. Straciła kontrolę nad sytuacją, a jej oczy skakały od trolla do nieznajomego w szarym płaszczu, który właśnie celował w jej czoło.
-Wtedy ja poderżnę gardło twojemu szefowi, Ibrahim tutaj obok przerobi głowę twego mięsistego kumpla na tatar, a twojej koleżance złamie kark. A jeśli jego mózg – skinął na Elektryka – będziemy musieli zeskrobywać z podłogi, to obiecuję ci, że po wszystkim ciebie tak urządzimy, że choćby cię całą zeskrobywali z tego pokoju przez kolejne trzy lata, wciąż zostałoby roboty na przyszłą dekadę.
Na to wszystko troll groźnie mruknął szczerząc sękate kły, jakby w akordzie z wypowiedzią Jetta, która swym tonem była na tyle poważna i zimna, że azjata czujący równie zimne ostrze na swej grdyce bał się przełknąć ślinę. Jego oddech był rozedrgany, czuł bolesny dotyk oraz widział stróżkę krwi ściekającą w dół, do dłoni shadowrunnera.
-Liz, spokojnie, odłóż broń! – Powiedział.
Kobieta trzymana przez trolla poczęła się powoli krztusić, uważała by zbyt mocno nie szarpnąć i przez przypadek nie przerwać sobie kręgów pod własnym ciężarem i wpływem gwałtownych ruchów.
-Rób co ci kazał – ponaglił Jett.
-Nie! – Nastolatka wepchnęła chłopakowi lufę w ucho, była rozgniewana, sapała, ale w jej oczach zbierały się łzy rozmazujące makijaż. Co i rusz nabierała pewności, by po chwili ją stracić.
-Do kurwy nędzy, Liz! Rzuć klamkę! – Teraz szef wykrzyczał jakby chcąc ją zdyscyplinować.
-Bądź rozsądna – wznowił Jett. – Spójrz, twoja przyjaciółka się dusi. Jeszcze trochę i będziesz mieć ją na sumieniu.
Kolejne kilka sekund zdawało się wszystkim działać na nerwy. Nikt tak na prawdę nie chciał zabijać innego shadowrunnera. W końcu, któregoś dnia mogliby ze sobą współpracować, siedzieli w tym samym biznesie, wykonywali zlecenia na granicy prawa, robili rzeczy, których nikt inny by się nie podjął, z tego żyli. Po prostu pech chciał, że dwóch różnych klientów miało chrapkę na tą samą rzecz i przygotowali skok w tym samym czasie, tej samej nocy. Takie misje były rzadkie, niebezpieczne, ale wypłata za kilka godzin roboty pozwalała przeżyć kolejne dwa lub trzy miesiące, więc nikt nie chciał się pozbywać szansy na zarobek.
W końcu dziewczyna uniosła pistolet. Gdy hormony się rozpłynęły i włączyło trzeźwe myślenie nabrała na tyle rozwagi, by odłożyć broń na ziemię i odkopnąć w kierunku Jetta. Ibrahim postawił kobietę na ziemi, ale nadal trzymał łapę na jej szyi, zwolnił uścisk. Brunetka zaczęła głośno dyszeć i kasłać, a jej szef także odetchnął z ulgą, gdy przeciwnik w szarym płaszczu zelżył nacisk ostrza.
-Przedyskutujmy jeszcze raz naszą umowę – runner dodał, gdy jego kolega, decker zebrał się z krzesła i podszedł pod przeciwną ścianę, z dala od dziewczyny. – Najpierw rozrysujmy sobie sytuację i ustalmy fakty. Nigdy nie mieliście przewagi, ani w przygotowaniu, ani w sprzęcie. Obwiesiliście się kamizelkami taktycznymi, magazynkami i tanimi giwerami, prawdopodobnie z secondhandu, podczas gdy my zainwestowaliśmy w to czego nie widać. Wzięliście nas za amatorów, bo przyszedłem uzbrojony w jeden pistolet i nóż, a nasz kamrat tutaj ma tylko przestarzały model cyberdecku? Powiem wam tylko, że z tym pistoletem wskóram więcej niż wy z całym swoim arsenałem. Zaskoczyliście nas, prawda, ale gdyby nie zbieg okoliczności nie zdążylibyście nawet zaparkować przed tym blokiem. Ponieważ wasza interwencja pokrzyżowała nam plany będzie was to kosztować. Ile? Się zobaczy, najpierw mi powiecie kto was zatrudnił, potem jaki mieliście plan i czy macie jakieś ciekawe informacje, a my zobaczymy czy warto was wziąć na akcję. W przeciwnym wypadku... czamusiu... zwiążemy was tutaj, zabierzemy sprzęt, a po kilku godzinach uwolnimy z odpowiednimi koordynatami. No wiesz, standardzik.
-Liz, jak go przeoczyłaś? – Spytał azjata zbierając gorzkie słowa od człeka co trzymał go w śmiertelnych kleszczach. Wskazał głową na postawnego trolla w grubej kamizelce i skórzanej kurtce rozciągniętej tak, że zużyto na nią płachtę syntetycznej skóry o rozmiarach plandeki.
-Nie wiem jak to możliwe – odpowiedziała dziewczyna stojąc w miejscu i powoli samemu unosząc dłonie w górę. – Z nikim innym się nie łączył.
-Skoro z nikim innym się nie łączył, to jak wezwał tego gościa?
-Nie... – zająknęła się rozdziawiając usta. – Nie wiem.
-Elektryku, wtajemnicz ich – dodał z uśmieszkiem J.J.
Na to decker, rozmasowawszy ucho ugniecione od twardej lufy pistoletu, przeszedł wzdłuż ściany do swojego cyberdecku. Wyglądał skromnie, bardziej topornie, bardziej jak coś wyrwane z potężnej fabrycznej maszyny. Gruba stalowa obudowa, poobijana, powgniatana gdzie niegdzie, nity i śruby trzymały czarną konstrukcje w żółte ukośne pasy. Duży stary wyświetlacz miał na sobie kawał zaparowanej folii chroniącej przed wilgocią i dość jasne było, że nie miał funkcji dotykowej, powszechnie spotykanej w nowszych maszynkach. Klawiatura toporna, z grubymi guzikami,  pościeranymi literami i cyframi. Chwycił swoją skrzynkę za gruby ogumiony uchwyt i uniósł wysoko.
-To nie jest ani stary ani nowy deck... Jest mój, z moimi przeróbkami. Fakt, wygląda staro, na przykład połączenia komunikacyjne obsługuje na sześciorzędowych transferach.
-Przecież to technologia sprzed dwudziestu lat! – Elfka rozdziawiła szerzej oczy spoglądając na chłopaka.
-Tak, dlatego nikt się jej nie spodziewa – uśmiechnął się Elektryk. – Ten deck może się komunikować z jakimkolwiek commlinkiem w zasięgu i to prawda, że łatwiej jest wykryć podobne fale, połączenie można namierzyć w dość banalny sposób jeśli już zacznie się słuchać. Ale ponieważ charakterystyka sygnału jest identyczna niezależnie z kim się utrzymuje połączenie, podsłuchujący ma zawsze wrażenie, że to rozmowa tylko między dwoma oddzielnymi commlinkami. Dlatego było was tak łatwo wkręcić, że ja i Jett jesteśmy całym zespołem.
Długoucha mrugała oczami z niedowierzaniem, odkrywając , że za starym softem i sprzętem nie była po prostu bieda, ale sposób, który z powodu własnej pychy zignorowała, nie wierząc, by ktokolwiek jeszcze stosował takie połączenia. Technologia była na swój sposób genialna. Łatwo było ją namierzyć, dla sprzętu monitorującego rzucała się w oczy, ale podczas gdy inne commlinki do połączeń między sobą używały odrobiny zmienionej częstotliwości i słania danych w inaczej kwantyfikowanych pulsach, przestarzały już system Elektryka rozbijał połączenie na kilka strumieni operujących w różnych częstotliwościach. W efekcie wiadomość docierała do wszystkich dostrojonych commlinków. W jednym z pasm natomiast nie zawierano informacji, a raczej specjalny sygnał i kod potrzebny do jej ponownego przetranskrybowania, tak, że aktywował się tylko jeden, konkretny commlink odpowiadający na zawarty w ostatnim paśmie sygnał. Dla obserwatora z zewnątrz decker słał jeden rodzaj transmisji, jedna częstotliwość, zawsze taka sama wiązka, tylko treść, co zrozumiałe, trochę się różniła. Gdy wytłumaczył wszystkim tajniki swego rozwiązania, chcąc nie chcąc musieli zwrócić mu honory.
-To jak, kto was zatrudnił? Dla kogo robicie? – Ponowił Jett.
-Dla Rightera... – chrząknął azjata.
-Tego Rightera?
-Hugo Odysseusa Rightera... Nie znam żadnego innego Rightera w Seattle i wątpię byś i ty znał.
-Słuszne spostrzeżenie – mruknął Jett przewracając oczami. – To teraz opowiecie nam o swoim planie i jakie to ciekawe informacje udało wam się wyciągnąć od waszych kontaktów.
Dalej język azjaty się rozpętał wykładając cały plan, w głosie pobrzmiewała nadzieja, że tymczasowy impas da się obrócić w sytuacje do negocjacji. W końcu zainwestowali w operację swoje środki, nawet jeśli nie dostaną ich całkowitego zwrotu, to jakikolwiek zarobek tamtej nocy był lepszą perspektywą, niż żaden zarobek przez następne pół miesiąca, a może i dłużej.
Ich deckerka miała za zadanie wpiąć się do węzła energetycznego i doprowadzić do kilku spięć w strategicznie rozmieszczonych blokach mieszkalnych na północ od magazynu. Tereny należały do dwóch wzajemnie zwalczających się gangów, które miały już kilka konfliktów na tle pozyskiwania elektryczności, a przed samą akcją ostrzegli anonimowo watażków obu stronnictw, że ktoś z przeciwnej strony spróbuje zniszczyć ich dostęp do sieci energetycznej. Mało tego, nie omieszkali wspomnieć, że druga strona wtedy od razu ruszy po części zamienne do pewnego nieodległego magazynu korzystając z chwili nieuwagi, jako, że tam ostał się jeden ze starszych transformatorów, który bardzo dobrze działa podpięty do jakiejkolwiek sieci. Gangi miały uderzyć od północy na jedyny dobrze oświetlony budynek w okolicy, rozpętując walkę z obstawą, podczas gdy reszta miała od drugiej strony przeniknąć do wnętrza magazynu, dotrzeć do stosownej windy prowadzącej na podziemne kondygnacje i tam zhakować sieć monitoringu, na wszelki wypadek przebijając się przez obronę siłą.
-Możemy połączyć nasze siły – zaproponował azjata kończąc swój wywód.
-Jak sądzicie? – Jett po chwili namysłu spytał się swych kamratów.
-Sam nie wiem – burknął zwalisty troll. – Tak się dzielić nuyenami – zacmokał niewesoło, ale po kilku sekundach trzymania wszystkich w niepewności skinął głową. Elektryk zrobił to samo, jak dla niego im mniejsza szansa na dostanie kulki tym lepiej, a więcej ludzi, to więcej celów.
-Dobrze zatem – przywódca rzekł. – Mnie nazywacie J.J., to jest Elektryk, a to Ibrahim... nie ma ksywki, po prostu Ibrahim. Macie ciekawy plan, więc was bierzemy, dostaniecie dwadzieścia pięć procent, i cieszcie się, że jesteśmy tacy hojni.
Azjata po chwili namysłu sobie przekalkulował, że dwadzieścia pięć procent, biorąc pod uwagę równą płacę, pokryje ich wydatki i wkład własny, będą trochę ponad zerem, ale przynajmniej nie wrócą z długiem i przez kolejne dwa tygodnie będą mieli szansę wyniuchać inne zlecenie. To więcej niż on proponował Jettowi i jego towarzyszowi, a oprawca zawsze mógł zejść z proponowanej stawki na coś niższego.
-Wiz, czamuś – rzekł w końcu, zgadzając się ku zdecydowanemu niesmakowi swych podopiecznych. Skinął głową w kierunku uzbrojonej kobiety trzymanej przez Ibrahima. – To jest Lira, a to Cegła – dalej wskazał na ciemnoskórego orka. – Pszczółkę już znacie, ja natomiast, jestem Tanto.
-Jak ten japoński nożyk? – spytał młody decker mrużąc brwi w zaciekawieniu.
-Tak... Jak ten nożyk... – Westchnął wytatuowany azjata.
Jett wysłał Ibrahimowi wiadomość commlinkiem, by puścił kobietę i w tym samym momencie odsunął się od mężczyzny o ostrym pseudonimie, chowając klingę w głąb przedramienia.
Tanto i Lira odstąpili, stanęli po przeciwnej stronie pokoju zbierając z podłogi swój ekwipunek. W między czasie Elektryk wybrał się do poprzedniego pokoju przynieść Jettowi jego pistolet, o czym mężczyzna go bezsłownie poinformował.
Mierzyli się wzrokiem wciąż szacując swe szanse. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzieli dobrze, że przy najbliższej możliwej okazji przeciwna drużyna spróbuje jakiejś sztuczki. Koniec końców zgodzić się to jedno, ale zarabia ten, kto dostarcza przesyłkę do klienta. Jeśli Tanto i jego zespół położą nań łapy jako pierwsi, to w zasadzie po sprawie. Będą się musieli kontrolować i ciągle mieć na oku.

***

Strażnik stojący na wieży złożył meldunek przez maleńką słuchawkę w uchu. Okulary zapewniane przez firmę z zewnątrz wyglądały na przyciemnione, prezentując się dość głupio w środku nocy, lecz każdy, kto miał choć odrobinę oleju w głowie mógł wykoncypować, że zawierały stosowne filtry i elektronikę wspomagającą widzenie w ciemnościach. Pistolet maszynowy wisiał na pasku, przy piersi, prezentował go dumnie na wypadek, gdyby tak ktoś się nimi interesował z oddali. Przy oparciu stalowej budy stała jednak broń dłuższa, na wypadek, gdyby ktoś się pokwapił przywlec jakiś opancerzony furgon lub coś podobnego. Ostatni gość odjechał, i bardzo dobrze, choć sam nie przyglądał się kapturnikowi, czuł na plecach niemiłe spojrzenie, jakby tamten omiótł go eterycznym wzrokiem wykraczającym poza granice rzeczywistości, przenikającym przez bariery i zasłony. Choć już odjechali nadal czuł ciarki i tylko podejrzewał, że w przypadku pojawienia się tak ważnych klientów noc będzie zdecydowanie dłuższa niż zwykle. Chciał, by zmiana się skończyła. Płacili dobrze, ale wolałby nawet dostać po kieszeni, tylko by ulżyć tym okropnym przeczuciom wyżerającym pewność siebie od wnętrza.
Wtem część dzielnicy dalej na północ, kilka potężnych bloków, w których jeszcze do niedawna pobłyskiwały światła w nielicznych oknach, leniwie mrugały latarnie, skąpała się w absolutnej ciemności. Dwa sektory zgasły, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem przy wychodzeniu z łazienki i zamknął za sobą drzwi. Strażnik przyjrzał się uważnie zjawisku, po czym przytknął palec do słuchawki w uchu i wysłał raport. Postawiono ich w stan podwyższonej gotowości, kilku kamratów wybyło na plac rozładunkowy, dwóch wspięło się po drabinie na dach magazynu ze sprzętem obserwacyjnym.
-Do wszystkich – zabrzmiał głos nadzorcy w słuchawce. – Zgłaszamy się co dziesięć minut. Potwierdzamy pierwszą rotacją. Wieża jeden?
-Wieża jeden, zgłaszam się – odpowiedział strażnik do komunikatora, przesyłając dalej wiadomość.
Tak z całą obstawą, każdy człowiek lub grupa w stanie podwyższonej gotowości miała się regularnie meldować. Dla nich było to co dziesięć minut, dla gości w centrali, to cały czas pytania przez komunikatory gdzie są, co robią, śledzenie ich jakby byli dzieciakami na obozie pod protekcją nadpobudliwych opiekunów. Nie dość, że wizytował u nich mag, który już popsuł nastrój wielu pracownikom, to jeszcze wprowadzenie stanu wyjątkowego, jak sama nazwa wskazuje, wyjątkowo go zepsuła.
Usłyszał z placu poniżej gwizd. Wychylił głowę i zobaczył swojego towarzysza ze służby, który właśnie podszedł do wieży i skinął mu ręką. Dwa palce przytknął do warg, a kamrat na wieży zrozumiawszy o co chodzi wyłowił z kieszonki wymiętoszoną paczkę papierosów i rzucił w kierunku sępa poniżej. I tak nie mógłby sobie popalić stojąc na warcie, gdyby ktoś zobaczył, że nie ma obu rąk na broni, pewnie by mu się srogo oberwało. Co innego zmiana na placu rozładunkowym, oni mieli trochę lżej.
Niski brodacz w typowym stroju ochrony zadowolony ze zdobyczy wbił z razu w zęby papierosa i zapalił sobie wznawiając patrol. Chodził od drużyny do drużyny upewniając się, czy oby wszyscy są na miejscu. Miał niecały metr i czterdzieści centymetrów, ale za to nadrabiał rozpiętością barków. Co jakiś czas stawał sobie za kontenerem, spiętrzeniem skrzyń i rur, zza których może zobaczono by człowieka, ale na pewno nie krasnoluda. Gdy był z dala od kamer i widoku innych, mógł sobie troszkę odetchnąć, puścić dymka, a i pociągnąć z piersiówki dobrze skrytej pod grubszym uniformem. Ruszył w końcu dalej i choć nie specjalnie przepadał za wędrówkami pieszymi, większość z jego braci, zważając na rozmiary, była najczęściej oddelegowywana do patrolowania tuneli i kanałów. Już wolał trochę pochodzić, aniżeli dusić się w smrodzie. Podszedł do kolejnego patrolu, trzech strażników pod bronią nieopodal węzła energetycznego, do którego podłączono mały dźwig, nie używany od dawna, ale nadal sam węzeł był na tyle ważny, że wymagał obstawy. Trójka ludzi skinęła krasnoludowi głową, a jeden dodatkowo zameldował się przez słuchawkę, gdy z centrali wezwano go do złożenia meldunku.
Krasnolud w końcu obszedł plac i skierował się w ciemną okolicę między stalowym płotem kompleksu, a ścianą głównego budynku. Tutaj głównie walały się śmieci, stare pordzewiałe rury, podziurawione plandeki z ciężarówek, które szkoda było wyrzucić, ale nikomu nie chciało się ich łatać. Brodacz przeszedł małą alejką petów, wymowny ślad robotników przychodzących w okolicę wypocząć, gdy w pracy czas na krótką przerwę. Badając powietrze nosem wyczuł, że już blisko kolejnego rogu. Tutaj pracownicy przychodzili sobie ulżyć w inszy sposób, nie znajdując dostatecznie dużo czasu by zejść ze zmiany, obejść magazyn, wleźć do środka i przedrzeć się do toalety, chyba, że potrzeba była poważniejsza. Czapkę z daszkiem zdjął na chwilę, by uklepać lepiej krótkie włosy, a wtedy z oddali dobiegł go jakby grom! Zjeżył się, odwracając, gdy do ucha wpadła mieszanina pytań i komend. Centrala pytała o raporty, upewniając, że to co krasnolud usłyszał nie było gromem, a czymś innym. Niebo było pochmurne, ale nie padało, zaś świetlny błysk nie poprzedził dźwiękowego bodźca.
-Meldować! Wieża? – Zaszumiał kanał generalny.
-Wieża jeden. Czerwona furgonetka – odpowiedział głos znajomego strażnika z wieży, który zdawał się być trochę podenerwowany sądząc po tonie. – Wyjechała z zaułka i eksplodowała!
-Tu Brama – zacharczał głos srogiego orka, który sprawował dozór nieopodal bramy wjazdowej. – Potwierdzamy. Dym wszędzie...
Wtedy krasnolud zauważył zjawisko, podchodząc bliżej krawędzi magazynu, tak by znowu stanąć na placu, choć tym razem po innej stronie. Za ogrodzeniem kompleksu w powietrze wznosiła się wysoka kolumna dymu. Wydało się to dość osobliwe, by z ciężarówki urosło aż tyle dymu, szczególnie zważając, że dopiero co wybuchła, ale wtedy zrozumiał, że to na co patrzy to nie był dym, ale pył. Chmura rosła w zastraszającym tempie a z szarości przeobrażała się w niemal wapienną biel rozlewając po okolicy na kształt popiołowego kołtuna pochłaniającego ziemie wokół wulkanu. Co to u licha było?!
-To atak gazowy?! – Usłyszał głos Stevensa, spanikowanego strażnika stojącego z bronią u szczytu platformy ładowniczej, który miał zdecydowanie lepszy widok. – To zaraz tu będzie...
-Mamy jakieś maski? – Spytał się kolega odbiegający od bramy, który sam nie wiedział co sobie o tym myśleć.
Wtem ze słuchawek znów usłyszeli jak błyskawicznymi zdaniami centrala wydaje polecenia. Kazali tym najbliżej magazynu pospiesznie pobrać maski gazowe, które miały być wydane u jednego z wejść, następnie mieli zmienić tych na obrzeżach, na wieży i przy bramie, gdy ci odbiegną pobrać sprzęt. Stevens się pospiesznie przeżegnał, po czym ruszył rampą do wejścia, gdzie w kilka chwil pojawili się lepiej uzbrojeni i opancerzeni funkcjonariusze z długimi skrzyniami pełnymi ważnego sprzętu. Krasnolud już chciał się wdrapać na rampę, żeby nie obiegać takiego kawału do najbliższych schodków, jednakże przy jego wzroście oznaczało to męczącą wspinaczkę. Chwycił kratownicy, nogi zaparł o jej krawędzi i podciągając się z głośnym stęknięciem nagle poczuł zimne ukłucie w boku szyi. Zaczął się dławić, mróz rozlał się po jego ciele a w krtani zachlupotała gorąca gęsta ciecz. Ogarnęła go słabość i potworny ból. Padł na plecy bryzgając krwią z ust.
Wtedy pierwsze wystrzały przeszyły niebo, świsty i zgrzytnięcia rykoszetów, dudnienie zamków, huki oraz błyski dobiegające od strony zasłony dymnej powoli wlewającej się na teren zakładów.
Tanto podbiegł do trupa i wyciągnął swój nóż z krasnoludzkiej szyi. Atak gangów był perfekcyjne zgrany, a podrzucona sztuczka z wozem wypchanym pumeksowym pyłem, wapnem palonym i fosforem była na tyle prosta, że nawet takie tłuki wiedziały jak ją zorganizować.
Azjata powrócił do reszty grupy, która zdążyła przepalić dziurę w jednej ze ścian ogrodzenia. Przeprawili się na drugą stronę  i rozstawili straże w ciemnej alejce między magazynem a płotem. Kawał blachy Ibrahim przymocował w tym samym miejscu używając cudu technologicznego w postaci przemysłowej taśmy klejącej, od tak, by choć z daleka dziura nie rzucała się w oczy. Tajemnicza brunetka na znak towarzysza posłała serię w strażnika jednej z narożnych wież. Wyciszony pistolet maszynowy delikatnie zaklekotał, a na ziemię, w róg ciemnej alejki spadło ciało pobrzmiewając niczym upuszczony przez młynarza wór mąki.
Jett z razu chwycił kobietę za ramię sycząc do ucha pytanie:
-Na cholerę żeś strzelała do tego dreka?!
-Mógł nas zauważyć – odrzekł Tanto podchodzący bliżej i wyprzedzając z odpowiedzią swą towarzyszkę.
-Jak się będą zmieniać to zauważą, że jednego tu nie ma.
-W takim razie się pospieszmy – dodał ze spokojem azjata.
Jett głośno westchnął i skinieniem głowy dał znak Elektrykowi, by ten przeszedł bliżej ściany. W chłopaku aż buzowało od adrenaliny i choć wolałby zostać na zewnątrz, w bezpiecznym miejscu, to tym większą czuł presję ze względu na obecność deckerki, która jakiś czas temu groziła mu bronią. Dziewczyna w ogóle wydawała się być niewzruszona akcją, jakby dla niej to nie miało najmniejszego znaczenia, jakby nie zważała czy zaraz będzie trzeba kogoś zabić, czy może samemu zebrać kulkę. Wydawała się być cały czas podenerwowana zajściami z opuszczonego mieszkania, kiedy szef drużyny rywali zmusił ją do zrobienia czegoś czego nie chciała i nadal nie mogła mu tego wybaczyć. Elektryk wyczytał to z oczu dziewczyny, oczu gniewnie wbitych w Jetta. O nim zupełnie zapomniała ignorując jego egzystencję i choć stał tuż obok, w ogóle nie rzucała mu żadnych spojrzeń, więc takie wyciągnął wnioski.
-Cegła, tak? – Ibrahim, potężny rogaty troll warknął charkliwie na ciemnoskórego orka z ciężkim karabinem.
Ten odwrócił się z razu i zobaczył, że troll z przewieszoną przez ramię dubeltówką odgarnia rupiecie z ziemi odsłaniając ciężki kwadratowy właz. Zardzewiała płyta była tak gruba i ciężka, że byle człowiek z trudem by ją podniósł. Troll natomiast, szczególnie tak potężny jak Ibrahim, miał też nie lada trudności.
-Choć, dźwigniemy to razem – ponaglił niezadowolonego tymczasowego sojusznika, samemu odkręcając grube śruby podręcznym wkrętakiem. Z użyciem łomu udało się płytę podważyć, zaś pod nią znajdowały się zakleszczone wrota śluzy z elektronicznym uszczelnionym gniazdem. Ork i troll trzymali płytę na sztorc, a Elektryk wziął się za otwieranie starego, zapieczętowanego wejścia, wpinając swój cyberdeck w od dawna nieaktywną elektronikę.
Ibrahim natomiast chwycił za podręczny palnik, który jak resztę narzędzi trzymał w skromnej torbie z przy pasie... skromnej, jak dla trolla. Zaczął ucinać wielkie śruby zaraz u krawędzi płyty po przeciwnej stronie, zaś ork nie mógł się nadziwić, po co to wszystko.
-I na co świecisz tym płomieniem? Mało hałasu, to jeszcze chcemy pobłyszczeć? – spytał z wyrzutem i wykrzywił kwaśno gębę, tak, że pulchne wargi zniekształcone wystającymi kłami zaczęły przypominać dwa tłuste ślimaki oblegające mozaikę pożółkłych zębów.
-A co, chcesz postawić tą płytę obok? Jak przyjdą sprawdzić co z resztą i odkryją dziurę w płocie to raczej będą na baczności, a wtedy płyta stojąca obok do serwisowego szybu wyda się podejrzana, szczególnie, gdy będzie tak stać oparta o ścianę.
-Nie szybciej wyjąć śruby?
-Jak zauważą śruby leżące obok włazu to od razu będą wiedzieć o co chodzi... Zejdziemy na dół, a płytę ułoży się tak jakby nigdy nie była ruszana. Przy odrobinie szczęścia pomyślą, że jakieś gnojki z gangu przeszły po prostu na teren kompleksu.
Ibrahim zakończył wywód, a decker w tym czasie uporał się ze śluzą, puszczając przez nią ładunek z własnego sprzętu. Poziomy luk ustąpił otwierając przed nimi głęboki i przestrzenny szyb świecący pustką. W ciemności niknął rząd metalowych szczebelków wyglądających dość solidnie, dlatego też Jett jako pierwszy , dostosowując swe oczy do widzenia w ciemności, zszedł po drabince dokonując skromnego rekonesansu.
Szyb schodził blisko dwadzieścia pięć metrów, nim skończył się solidną podłogą z odrobinę niepasującej cegły. Szare betonowe ściany i metalowe stelaże wskazywały, że niegdyś tym kanałem schodziły plątaniny kabli i rur. Stać musiał na jakimś starym systemie kanalizacji miejskiej, starym bo z cegły i solidnie się trzymającym mimo upływu lat. Jedna ze ścian, ta naprzeciw której teraz stał wydawała się być odrobinę inna od reszty. Szary beton był nieregularny, nieco jaśniejszy, przypominał plamę rozchlapaną na pionowej powierzchni.
Z góry dobiegały go wystrzały, coraz głośniejsze, zarówno strażników wyposażonych w ekwipunek jednej konkretnej firmy, łatwy do rozpoznania nawet niosąc się echem, oraz gangów wyposażonych we wszystko co popadnie. Warkot silników i pisk opon wróżył przybycie posiłków bojowych watach łaknących zdobyć transformator dla siebie. Powierzchniowa obstawa magazynu była tak bardzo zajęta odpieraniem nasilających się ataków, że schodzący właśnie po drabince towarzysze nie musieli wystrzelić ani jednego pocisku więcej. Elektryk, Pszczółka, Lira i Tanto oświetlali sobie drogę ultrafioletowymi latarkami, dzięki czemu filtry w okularach pozwalały widzieć jak za dnia. Kolejkę zamykał Ibrahim, który nasunął płytę z powrotem na otwarty luk. Być może przechytrzą w ten sposób obstawę, ale jeśli troll lub ork polegnie w trakcie akcji, kto będzie w stanie podnieść to cholerstwo w drodze powrotnej? Każdy zadawał sobie takie pytanie, lecz niespecjalnie kwapił się je zwokalizować, w obawie, by nie zapeszyć. Wszyscy nie zmieścili się na podłodze, więc część musiała wisieć.
-Ibrahim, wyżynarka! – Jett polecił, a troll sięgnął do torby na narzędzia wyciągając parę dziwnych urządzeń i podając szefowi.
Tanto zrozumiał z czym ma do czynienia, uśmiechem dał znać, że wie jak się posługiwać osobliwym urządzeniem.
-Macie wiertarkę? – Spytał, na co oczywista dostał od trolla żądany sprzęt.
Ibrahim miał dosłownie cały warsztat pod ręką, wszystko co przydałoby się w poważnych remontach i pracy na budowie. Gdy azjata przyglądał sie udarowej wiertarce zauważył, że to nie był byle jaki sprzęt, same marki z wyższych półek i to nie zakupione wczoraj, czy na potrzebę akcji, a noszące ślady intensywnego użytkowania.
-Tylko się nie skalecz – parsknął troll marszcząc brwi, pod którymi ledwo błyszczały maleńkie ślepia.
-Bez obaw, czamuś – Tanto odpowiedział mu skinieniem głowy. – Nie spodziewałem się, że jesteście aż tak przygotowani. A już myślałem, że jak większość będziecie wysadzać... Gdzie pierwsza dziura, tutaj? – Spytał na koniec przymierzając wiertło zaraz przy podłodze.
Jett skinął mu głową układając na ziemi dwa miniaturowe silniki i długie liny z pękatymi nakładkami ściernymi rozłożonymi na całych ich długościach, niczym jakieś konstrukcyjne korale.
-Tak, wierć... A ładunki wiadomo, trochę za głośne...
-To też niespecjalnie cichy sposób – zaśmiał się Tanto rozkręcając wiertarkę i wywiercając pierwszy otwór, jak się okazało niezbyt głęboki. Po kilku sekundach wiertło, choć hałasowało straszliwie rozpylając wewnątrz szybu betonowy pył, zaczęło się ślizgać, nim zaświszczało na jakiejś metalowej powierzchni odrobinę dalej.
-Ostrożnie, nie pchaj tak głęboko – Ibrahim napomniał. – Jak ustąpi to już wyciągaj.
-Nie słyszałem o was – rzekł Jett przyglądając się pracującemu azjacie wykonującemu kolejny odwiert, tym razem wyżej, mniej więcej na wysokości półtora metra. – Amatorami nie jesteście, a i widzę, że na sprzęcie się znasz, ale w Seattle o was nie słyszałem.
-Różnie to bywało – Tanto kaszlnął od wezbranej chmury pyłu. – Odpowiem tylko za siebie, bo o reszcie nie wypada bez ich zgody. Ja ostatnio działałem w Portland, zanim się tu przeniosłem.
-Portland? Ale chyba nie pochodzisz z tego rezerwatu?
-Nieee... – Zaśmiał się wytatuowany azjata przechodząc w inne miejsce i zaczynając drążyć kolejną parę otworów. – Jestem ze wschodniego wybrzeża, ale tylko tyle mogę powiedzieć. W Portland bym nie wysiedział między tymi świrami, ale przynajmniej dużo płacili za rupiecie i antyki.
-Szefie... – Brunetka zeskoczyła z drabinki lądując zaraz obok niego i ułożyła dłoń na ramieniu Tanto. – Powinniśmy być bardziej dyskretni.
-Null spina, Lira – odpowiedział i oddał w końcu wiertarkę Ibrahimowi, gdy skończył z czwartą dziurą.
Jett przewlekał liny między otworami, przepychał górnym i starał się wyłowić u dołu. W końcu podłączył kable do silników  jakie zdołał przymocować do ceglanej podłogi. Jedni odsunęli się odrobinę, inni wleźli z powrotem na drabinkę. J.J. Odpalił oba motory, a te wprawiły kable w ruch. Pierścienie ścierne dziko szarpiąc  ścianę sprawiały, że na ich oczach topniały dziesiątki centymetrów betonowego bloku. W kilka chwil głośnej pracy wyrżnięty kawał ściany poszedł w rozsypkę, po części zmieniając się w gryzącą chmurę odpadków, a po części w skruszone gruzowisko. Według planu Ibrahim zeskoczył zebrać ekwipunek, zrobili mu miejsce w ciasnym szybie, a ten, w kuckach spróbował przejść na drugą stronę. Ramieniem szturchnął stojącą po przeciwnej stronie maszynę, która wywaliła się na opuszczony korytarz. Szklana pokrywa rozsypała się z trzaskiem, puszki brzęknęły, niektóre pękły i bryznęły owocowymi napojami z sykiem pokrywając podłogę pianą. Wybiegli na długi schludnie utrzymany korytarz, bielutkie ściany, polerowane metalowe panele okalały długie wstęgi mlecznych świetlówek. Poza ścianą zza której wyszli, a która straszyła betonową szarością i stalowymi obręczami podtrzymującymi wiązki różnokolorowych kabli, podziemny kompleks wyglądał na klinikę lub laboratorium. Z jednej strony korytarz prowadził do obszernej windy, z drugiej powoli schodził w wysadzany kafelkami rejon, gdzie na podłodze wymalowano różnobarwne pasy, każdy prowadzący do innego działu, zaś na ścianach wisiały jaskrawe znaki ostrzegające przed biologicznym zagrożeniem i koniecznością noszenia odzieży ochronnej.
Quincy, zwany Elektrykiem, zaraz ruszył w stronę windy by odkręcić zewnętrzny panel, wywołać spięcie na hamulcach i odciąć główny dostęp z powierzchni. Według planów gdzieś jeszcze była klatka schodowa, ale to da się łatwo obstawić i zabarykadować.
Z głębi korytarza, od strony laboratorium dobiegły ich odgłosy buciorów ciężko tłukących o posadzkę. Tanto chwycił oba gnaty i przykleił plecy do ściany na rogu. Lira dołączyła, klęknęła tuż obok, gdy Jett wycelował swym pistoletem w kamerę zamontowaną w kącie małego przedsionka. Jeden pocisk starczył by zmienić kulę elektroniki w skwierczący od iskier rupieć. Ibrahim w tym czasie improwizował. Spróbował podnieść małą przykręconą ławeczkę i zastawić nią drzwi od schodów, ale zauważywszy jak ta delikatnie złożyła się w jego mocarnych łapskach postanowił posłużyć się wywalonym automatem z napojami.
Cegła szczęknął zamkiem ciężkiego karabinu i uśmiechnął się podle. Gdy zza załomu wybiegła trójka ochroniarzy w kamizelkach i z pistoletami maszynowymi puścił krótką serię. Ciasny korytarz spotęgował huk wystrzału do stopnia, gdzie jeśli nie kula łeb rozsadziła, to prawdopodobnie zrobiłby to hałas najwidoczniej sprawiający orkowi kupę frajdy. Łuski dzwoniły o podłogę, a płomienie na metr długie rozświetlały mrok niczym lampa stroboskopowa. Rykoszety zdzierały ceramikę, płytki odpadały, kruszyły się, trzy ciała padły w akompaniamencie agonalnych krzyków, tłuczonego szkła, pisku jakiejś kobiety gdzieś dalej z kompleksu. Powietrze wypełnił zapach smaru, rozgrzanej stali i świeżo palonego prochu. Kilka świetlówek szlag trafił, czy to od rykoszetów, czy od rozrywającego huku.
Jeden ze strażników przeżył, był wolniejszy niż reszta i nie wybiegł zza rogu. Przywarł plecami do ściany, głośno dyszał spoglądając na powalonych w mgnieniu oka towarzyszy. Wyściubił łeb w czarnym hełmie dosłownie na chwilkę, lecz widząc dymiącą lufę zaraz się schował nim ork zrozumiał, że ma kolejną szansę na posłanie śmiercionośnej serii.
-Centrala! – Krzyknął do komunikatora. – Przedarli się do wnętrza! Tak... Na dole... Co niemożliwe?! Mówię, że tu są!
Słyszeli jak strażnik prowadzi konwersację. W tym samym czasie Jett, unosząc wyżej pistolet, ruszył powoli wzdłuż korytarza, stąpając dosłownie jak kot, trzymając plecy przy ścianie. Ibrahim ukradkiem spoglądał na Cegłę, który w każdej chwili mógł wziąć Jetta na muszkę i pociągnąć za spust. W jego dłoniach znalazła się potężna dubeltówka, z którą zbliżył się do reszty, akcentując swoją obecność. Byli tymczasowymi sojusznikami, ale  cholera wie jak ten sojusz był wytrzymały. Quincy przybiegł od windy zadowolony z własnej roboty.
-Windą już nie zjadą – z uśmiechem zaświadczył.

***

Magdalene Keller opróżniła wszystkie kieszonki kitla szukając kluczy od solidnego neseseru. Jej towarzysze, doktor Pavel i doktor Jemeson krzątali się pakując co cenniejsze rzeczy, a papiery wrzucając do małego czarnego piecyka, przeznaczonego do szybkiego pozbywania się dokumentacji.
-Dyski też? – Doktor Jameson spytał się kręcąc wokół stołu z mikroskopami, próbkami i elektroniką pomocną w badaniach.
-Tak! Wszystko! Backup robiliśmy w czwartek! – Wrzasnął Pavel, po czym zaraz się skulił gdy kolejna seria wystrzałów zagruchotała po korytarzu.
Smukła długoucha szatynka zdjęła kitel i na wszelki wypadek dorzuciła do pieca.
-Co ty robisz? – Jej łysy szef przerwał pakowanie plecaka osobistymi rzeczami.
-A chcesz uciekać ulicą w tej białej szmacie w środku nocy?! – Doktor Keller dodała celny argument, na co pozostali dwaj mężczyźni postąpili podobnie. Jameson wymontował kieszenie z dyskami i wszystkie wrzucił do pieca. Gdy zamknęli drzwiczki wewnątrz rozpętało się piekło i wszystko co mogło obrócić się w popiół zostało anihilowane w mgnieniu oka, inne rzeczy stopiły się w bezkształtną pulpę kolorowych metali.
Z głośnika intercomu zamontowanego nieopodal drzwi wyjściowych wylał się gniewny głos z centrali.
-Wysłaliśmy wam drużynę wsparcia, wszyscy pracownicy mają się zamknąć w swoich pomieszczeniach i oczekiwać na ich przybycie! – Darł się oficer, a w tle słychać było istną kanonadę karabinów. – Macie się stamtąd nie ruszać, zrozumiano?!
Popatrzyli po sobie zupełnie zdziwieni, wzruszając ramionami i zdając się być jeszcze bardziej zaniepokojeni całą sytuacją. Kobieta przewróciła oczami po czym chwyciła za neseser i ruszyła w stronę wejścia. Doktor Pavel, który narzucił na grzbiet kremową marynarkę zagrodził jej drogę.
-Gdzie idziesz? Mówili zostać!
-Tak, a kilka chwil wcześniej że uciekać! – Magdalene Keller spięła groźnie brwi i dźgnęła go palcem prosto w pierś. – Nie próbuj odgrywać teraz szefa, ta placówka i tak idzie do zwinięcia, więc pewnie pracować razem i tak nie będziemy, a ja nie chcę tu zginąć!
-Firma się z tobą rozliczy, idiotko, zobaczymy jak wtedy zaśpiewasz... – Łysy naukowiec strzepnął palec ze swej piersi.
-Do ciężkiej cholery, Hans, to miejsce miało być kryte, skoro ktoś tu się wdarł to nie jakiś pieprzony amator, wie po co i wie jak! Chcą żebyś został, by niezależnie kto wygra zlikwidować wszystkich świadków, skoro i tak nie da się już tego zatuszować!
Wtedy korytarzem, za oknem przebiegł wrzeszczący człowiek paląc się niczym żywa pochodnia i miotając od drzwi do drzwi w poszukiwaniu źródła wody.
Doktor Jameson popadł do dwójki, przerażenie rysowało się na jego twarzy.
-Ona ma rację, Hanse... Chcesz to zostań, ale ja mam w dupie co sobie firma pomyśli, więc się odsuń z łaski swojej!
Doktor Pavel ustąpił im z drogi, nie chcąc się kłócić i widząc, że jest z zdecydowanej mniejszości. Magdalena i Josh nawet na niego nie spojrzeli, gdy rzucili się w ucieczkę. Naukowiec zamknął za nimi drzwi z pancernego szkła, zasunęły się bezgłośnie odcinając go od tego co działo się w kompleksie, zrobiło się znacznie ciszej, odgłosy wystrzałów wytłumione... Jednym guzikiem wyłączył światło w laboratorium i usiadł pod biurkiem nieopodal ściany, tak, by nikt przechodzący korytarzem nie zauważył go spoglądając do środka przez szybę. Skulił się i oczekiwał na przybycie posiłków. Firma nigdy nie zrobiłaby mu czegoś takiego... Był jej potrzebny, był lojalnym pracownikiem, doświadczonym i sprawdzonym, nie spisaliby go na straty... Ale jeśli tamci głupcy tak bardzo chcieli narazić się na gniew z góry, niech im będzie...

Jett sprawdzał plan kompleksu wyświetlając go sobie w postaci wirtualnej mapy unoszącej się półtora metra przed oczami. Tanto skończył podrzynać gardło kolejnemu biedakowi, którego wyciągnęli z pomieszczenia ochrony. Lira przechadzała się korytarzem na krótkim patrolu strzelając w plecy każdemu pracownikowi w białym kitlu, który uciekał ze swej pracowni uznając, że nie powinni zostawiać żadnych świadków. Dla Jetta to była niepotrzebna rzeźnia, tym większy powód by Renraku Computer Systems chciało się na nich zemścić, ale być może brak profesjonalizmu uda się zrzucić na najazd gangów przy odrobinie szczęścia.
-Tędy... Do kostnicy. – Prowadził ich plątaniną korytarzy z niesmakiem oceniając, że nowi partnerzy mają zbyt duży ubaw z rozlewu krwi. Ostatni strażnik na tym poziomie został niemalże poćwiartowany. Tanto nie dość, że znał się na pistoletach potrafił solidnie wywijać ostrzami zachowując przy tym niespotykaną pogodę ducha.
Kolejna seria z pistoletu Liry dopadła uciekającego człowieka, który w pośpiechu chciał skryć się w magazynku, w jednej z odnóg głównego korytarza. Z wnętrza buchnęły płomienie, a podłogę zalała paląca się ciecz. Wrzeszczący mężczyzna wybiegł ze składziku i odbijając się od ścian, trawiony ogniem, znikł w jakimś tunelu łączącym działy.
-Frag! – Jett warknął kierując pistolet prosto w kobietę. – Myśl zanim strzelisz!
Napięcie wzrosło, zarówno ona jak i jej towarzysze zwrócili się przeciw Jettowi, Ibrahim zamykający kolumnę wycelował im w plecy, zaś Elektryk znowu dostał szczękościsku w obawie, że kruchy sojusz zaraz się rozpadnie.
-Ej... Czamuś – Tanto stanął na linii strzału. – Spokojnie, null spina. Coś ty się taki miękki zrobiłeś? Zdarza się. Nie pasuje ci odrobinka makabry? Trudno się mówi.
-Pierdolę waszą makabrę – wysyczał przez zęby podchodząc bliżej i spoglądając na azjatę z góry. – Jak tego skwara wychwyci system przeciwpożarowy, włączą spryskiwacze i odetną elektrykę... O tym pomyśleliście? Jak się będziesz włamywać przez śluzę? Na „sezamie otwórz się”?
Tanto opuścił wzrok jakby budząc się z radosnego transu. Powoli odwrócił się do towarzyszki i pacnął się dłonią w czoło.
-Racja... – rzekł szeptem. – Racja... Lira, Pszczoła, znajdźcie tego gościa i go ugaście.
-Tanto... – Brunetka chciała zgłosić jakąś obiekcję, ale ten ją z razu uciszył.
-Ugasić go, zanim nam odetną energię, zrozumiano?
-Tak... – Mruknęła z niesmakiem po czym wraz z młodą deckerką pospieszyły w głąb sąsiedniego korytarza.

Nastąpiła wreszcie absolutna cisza, na krótką chwilę oczywiście, nim szum spryskiwaczy uderzył zewsząd poprzedzony odpływem elektrycznego buczenia ze świetlówek w sufitowych panelach. Ciemność i wilgoć... Dwie rzeczy które potrafiły zmienić każdy włam w tragedię. Będą przemoknięci, łatwo rozpoznawalni, jeśli jakaś kamera wychwyci drużynę przemokniętych kukieł uciekających przez szyb będą wiedzieć kto dokonał skoku na podziemia, a kto był zwykłym gangerem, woda zostawia ślady i chrzani elektronikę. Ta w większości bywała uszczelniona i zaimpregnowana, ale na wszelki wypadek odcinano prąd. Tanto i Cegła stracili rezon czując, że to ich strona nawaliła. Zatrzymali się przed ogromnymi pancernymi drzwiami przez które bił dotkliwy mróz. Elektryk spróbował podpiąć się do konsoli oświetlając sobie ją latarką, ale nic to nie dało. Wzruszył ramionami bezradnie i rozłożył ręce.
-Nic nie poradzę, dokumentnie odcięte, póki ktoś nie przywróci zasilania nie ma mowy o włamie.
-Nie ma nawet awaryjnego? – Jett spytał się nerwowo sprawdzając czas. Akcja trwała około dziesięć minut, a to już dość długo, za kilka chwil powinny przybyć oddziały porządkowe Lone Staru i pomóc rozgramiać całą hołotę, a wtedy już tylko kwestią czasu będzie obstawić wycięcie w płocie i tym samym właz do szybu.
-Nie, szefie, w korytarzach powyłączali zasilanie na amen... Można by spróbować z jakiejś bezpiecznej konsoli.
-Znaczy się?
-Gdzieś gdzie nie włączyli systemu gaśniczego, powinna być elektryka i obsługa sieci. Stamtąd można przywrócić działanie głównych węzłów.
-Niech to frag... – przeklął szef w szarym płaszczu zastanawiając się nad alternatywami. – Czas jest ważny, nie mamy czasu byś teraz biegał po całym kompleksie, z resztą, jak tylko wskoczy zasilanie będziesz potrzebny tutaj.
-Czekajcie... – Tanto dobył swój commlink i pospiesznie wybrał deckerkę z listy kontaktów. Przytknął palec do słuchawki w uchu i rzucił błyskawicznie – Pszczoła, musisz znaleźć jakiś działający port. Młody mówi, żeby szukać miejsc gdzie nie włączyli spryskiwaczy... Mhm... To się pospiesz!
-Mówiłem, żeby nie brać tych amatorów – Ibrahim chrząknął swoją uwagę naprężając masywne mięśnie i nikt jakoś nie chciał mu odpyskować.
-Zabezpieczyłeś wejście solidnie? – Jett spytał chcąc odwrócić uwagę od przykrego tematu by jeszcze bardziej nie strzaskać kruchego morale tymczasowego sojuszu.
Troll wyszczerzył kły i oparł ramię o ścianę przewieszając przezeń strzelbę.
-Bez palnika nie wejdą.
-Dobrze...

Hanse Pavel dygotał ze strachu, łączność z centralą wysiadła, wyłączyli światła na korytarzu i do tego syk spryskiwaczy chyba wróżył rozprzestrzeniania się ognia po podziemiach. A jeśli zabraknie powietrza? Doktor był mocno po pięćdziesiątce, miał swoje lata ale wciąż wspinał się po szczeblach kariery i ani myślał jej przedwcześnie kończyć... Jeszcze rok lub dwa lata pracy pod przykrywką i przeszedłby do szczebla zarządczego w filii Renraku w Seattle. Ale czego się spodziewał? Przecież to wszystko było legalne tylko dlatego, że nadzorcy prawni UCAS dostawali w łapę. Praca w tajnych placówkach dawała szybszy awans, ale prędzej czy później musiał zdarzyć się jakiś najazd... Tylko kto puścił farbę? Mógł się zatrudnić w jakimś oficjalnym instytucie badawczym i przez pół życia opracowywać nowe, bardziej pojemne dyski do commlinków, technologie efektywnego przetwarzania soi, albo zgłębiać jakąś inną niegroźną dziedzinę cywilną... Nie, prawdziwe pieniądze i władza były w strefie zamkniętej dla pospołu, w strefie cienia... W cieniach natomiast grasowali rywale, długie łapska wrogich korporacji co i rusz popychające pionki po niewidzialnej szachownicy. Nie... Złe porównanie, szachownica nie była niewidzialna, ona po prostu była ustawiona w pokoju bez drzwi i okien, w zupełnej ciemności. Wszyscy wielcy zawodnicy zasiadali przy stole, żaden siebie nie widział, nie było jak zbadać który pionek został poruszony przez kogo, ale mimo wszystko wiedzieli o obecności konkurencji. Nie wiadomo kto i kiedy grał, ale na koniec partyjki zawsze słychać było cichy śmiech wygranego. Te pionki zaś znały szachownicę jak własną dłoń, ciemność nie była im obca i z przemierzania cieni uczynili swój zawód. W świecie cieni mieli nieograniczoną władzę, jako pionki bili w każdą stronę, pod każdym kątem niczym hetmańska figura. Taką romantyczną wizję Shadowrunnerów  rozpowszechniały media i komiksy – pomyślał sobie doktor Pavel. Nie raz próbowali najeżdżać placówki Wielkiej Dziesiątki i kończyli marnie, jak krwisty przecier, ochłapy mięsa i grudy ołowiu. Dodał sobie otuchy i poczuł jak w żołądku mu burczy... Znowu pracowali nadgodzinami, co złe nie było, gdyż firma sowicie wynagradzała za efekty, ale o jedzeniu w porę nie było mowy. Wzrokiem odszukał swoją aktówkę, stała w kącie po przeciwnej stronie laboratorium, przy komputerach i laboratoryjnej stacji informatycznej. Ponowne burknięcie przypomniało mu, że kanapki od żony choć może i były dość rudymentarne to zdecydowanie były dobrą alternatywą dla wzmagającego głodu. Chleb tostowy, margaryna, ser i plasterek mięsa po sześciu godzinach od ostatniego posiłku wydawały się być istnym skarbem, szczególnie, gdy pomyślał sobie ile tu jeszcze posiedzi. Jeśli wreszcie opanują sytuację to przyjadą drużyny kontrolne, specjaliści, ochrona, śledczy którzy będą go do rana ciągać by składał zeznania kolejnym korporacyjnym zwierzchnikom.
Wygramolił się spod biurka, otrzepał spodnie i podszedł do aktówki, ale wtedy poczuł jak włos jeży się mu na karku. Ktoś go obserwował z ciemności korytarza. Obrócił się podrywając teczkę i przyciskając do piersi, mając nadzieję, że to funkcjonariusz sił specjalnych, jakiś najemnik w najgorszym przypadku, lecz zamiast tego zobaczył wyłaniającą się z mroku twarz młodej nastolatki. Zamrugał oczami zdziwiony zjawiskiem, nawet pomyślał sobie, że to musiały być jakieś zwidy. Dziewczyna była mniej więcej w wieku jego najmłodszej córki. Nosiła się znacznie bardziej wyzywająco, ale wielkie szkliste oczy i złoto-czarne włosy podskakujące w sprężystej fryzurze po prostu nie mogły należeć do przestępcy. Jedno ramię miała wytatuowane, pomyślał sobie, że to jakiś znak gangsterski, ale po dłuższym wytężaniu wzroku zauważył słodką uśmiechniętą pszczółkę.
Dziewczyna pomachała mu i przekrzywiła głowę w bok. Jej oczy wciągały, uspokajały, choć jednocześnie mężczyzna czuł zagrożenie wiszące w powietrzu. Nie mrugała.
-Skąd się tu wzięłaś, dziecko? – Spytał, ale dziewczyna z uśmiechem zastukała w mocno wyciszoną szybę i wskazała na swoje ucho obwieszone kolczykami.
Doktor zbliżył się do interkomu tuż przy wejściu. Wcisnął jeden klawisz i ponowił pytanie. Nastolatka znów się uśmiechnęła i podchodząc do konsoli po przeciwnej stronie wcisnęła podobny guzik. Odpowiedziała coś, lecz on niczego nie usłyszał... No tak, po tej stronie system działał, ale na korytarzu przecież wszystko wyłączyli. Teraz on rozłożył ręce bezradnie. Z tej perspektywy mógł sobie ją lepiej obejrzeć. Nadal było ciemno, choć światła z kontrolek wszelakich laboratoryjnych urządzeń dostarczały dostatecznie dużo światła by widzieć ją dobrze. Nie miała przy sobie broni, pod ścianą nic nie leżało, ale to mógł być jakiś podstęp. Nie zamierzał jej wpuścić bez potwierdzenia z centrali.
Nastolatce zepsuł się nastrój, nachmurzyła się w teatralny niemal sposób, wydęła wargi i po chwili pokazała mu język stukając do drzwi i prosząc by jej wreszcie otworzył. Doktor pokiwał przecząco głową i wzruszył ramionami, wskazując na swą bezradność. Na to dziewczyna wyciągnęła skądś szminkę i wpadłszy na genialny pomysł zaczęła pisać na szybie wielkimi literami.
Doktor odstąpił o krok, by dobrze przyjrzeć się słowom i gdy nieznajoma skończyła, a on złożył wszystkie litery w zdanie poczuł jak zimny pot rosi mu kark.
OTWÓRZ! ALBO ROZPRUJĘ CIĘ JAK SZCZURA! :*
Hanse Pavel rozdziawił szeroko usta nie mogąc uwierzyć w to z kim próbował rozmawiać... Czyżby ona była z „nimi”? Tuląc aktówkę do piersi schował się pod biurko by nie utrzymywać wzrokowego kontaktu. Powinien być tu bezpieczny, z dala od jej psychopatycznego spojrzenia.
Nie pukała, nie dobijała się, nie był pewien czy nadal tam była, ale wolał nie sprawdzać. Na wszelki wypadek zaczął się modlić o przybycie grupy interwencyjnej. Centrala zapewniała że ich przyślą... A jeśli zginęli? Jeśli te wystrzały od głównego korytarza to były właśnie obiecane posiłki, z którymi shadowrunnerzy rozprawili się w kilka chwil? Co teraz? Nie, niemożliwe, na pewno jeszcze ktoś przybędzie. To placówka Renraku! Mega korporacja dba o swoje interesy, szczególnie tak ważne. Cholera, tylko żeby do tego czasu wróciło zasilanie. Spalił swój laboratoryjny ubiór więc służby specjalne mogą go wziąć za intruza. Pewnie się jakoś wytłumaczy, ale pewnie kolejny dzień spędzi w jakimś korporacyjnym areszcie na długich przesłuchaniach by zadowolić jakiegoś gryzipiórka. Tylko jak zwróci na nich swoją uwagę? Jak wezwie o pomoc przez interkom, skoro ten na zewnątrz nie działał? Coś mu nie pasowało w tym całym układzie... Już kiedyś awaryjnie zamykali laboratorium, co prawda w innej placówce, ale pamiętał, że interkom po drugiej stronie powinien się włączyć automatycznie, właśnie po to, by osoby zatrzaśnięte za pancernymi szybami mogły wezwać pomoc. Czyżby ten nie działał, czy ta dziwna młódka po prostu udawała, że nie słyszy, a jeśli tak to po co? Żeby go nastraszyć specjalnie?! Potrząsnął głową, to było niemożliwe...
Wtem usłyszał syk ustępujących drzwi... Tafla pancernej szyby wniknęła w ścianę, do wnętrza wpadło chłodne powietrze pełne wilgoci, pachnące wodą i proszkiem gaśniczym. Odwrócił głowę w stronę wejścia i zobaczył jej buty, smukłe łydki, wiódł w górę aż dotarł do rąk na których spoczywało dziwne urządzenie. Jeden z kabli wystających z bocznego panelu wnikał pod lekko zmoczoną fryzurę dziewczyny.
-Dziękuję za uruchomienie komunikatora po drugiej stronie, inaczej bym nie otwarła tych drzwi.
Hanse Pavel wypadł spod biurka i odbiegł w najgłębszą krawędź laboratoryjnego pomieszczenia, aktówka upadła na podłogę, papierzyska, kanapki i długopisy rozsypały się pod nogami powoli kroczącej napastniczki.
-To? – wskazała głową na napis wyrządzony szminką. – Nie kłamałam, dałam ci szansę.
Odłożyła na bok deck, a w jej dłoni szybko pojawił się pistolet, którym wymierzyła w naukowca, a który dotąd chowała w skromnej kaburze na plecach.
Mężczyzna przygryzł wargę, panika malowała się w jego oczach i w odruchu podobnym do reakcji zapędzonego w kąt zwierzęcia, chwycił z pobliskiego stanowiska duże nożyczki i uniósł je jak nóż biorąc zamach, lecz wtedy nastąpił wystrzał! Huk spotęgowany ciasnotą pomieszczenia niemal rozsadził mu bębenki! Przewrócił się gdy jedna noga zwiotczała i nienaturalnie zgięła się, a dopiero po chwili doszedł go porażający ból ze zdewastowanego kolana! Hanse Pavel załkał, jedną ręką ucisnął ranę, ale tylko pogorszyło to sprawę, a drugą zasłonił twarz upuszczając nożyczki.
Dziewczyna podeszła bliżej, z buta wyciągnęła mały sprężynowy nożyk i zaświeciła mu w oczy ostrzem.
Wtem ktoś na nią gwizdną... Deckerka obróciła się i zauważyła koleżankę stojącą w drzwiach. Gorzka mina stanowiła dostateczny komentarz do tego co też myślała o podobnych praktykach młodocianej towarzyszki.
-Liz, nie mamy na to czasu – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Przywróć zasilanie, słyszałaś Tanto.
Oczy elfki zmrużyły się nieco. Nie znosiła gdy ktoś jej rozkazywał szczególnie, gdy chciała wyładować emocje, zabawić się. Coś w niej było bliskie pęknięcia. Lira posłała krótką serię w jęczącego z bólu naukowca, jego ciało zamarło opadając w powiększającą się kałużę krwi.
-Włącz mi chociaż światło – odpowiedziała deckerka zbierając swój sprzęt i przysiadając się do jednego z komputerów.
Lira pstryknęła przełącznikiem, zrobiło się jaśniej, zaś młodsza towarzyszka podłączała właśnie kabel do gniazda skrytego za uchem. Ułożyła dłonie na cyberdecku zamiatając palcami po dotykowym ekranie i ewentualnie dostrajając coś na małej klawiaturce. Załadowała programy, blokady, wszystko potrzebne w solidnym włamie i wreszcie wpięła swój przenośny komputer do głównej laboratoryjnej stacji. Odprężyła się siadając wygodnie na kręconym fotelu i zamknęła oczy. Zanurkowała w głęboką Matrycę.

***

Elektryk otworzył wreszcie główny właz do najważniejszej części podziemnego kompleksu. Jak za dotknięciem magicznej różdżki aktywowały się kuliste iluminatory na zmechanizowanych wysięgnikach dostarczające mdłego ciemnofioletowego światła, to odbijało się od oliwkowych kafelków i fluorescencyjnych znaczników sprawiając, że wnętrze krótkiego niskiego korytarzyka przypominało rurę, którą przez lata spływały przemysłowe ścieki. Zapach klinicznej czystości godził w nosy mieszaniną past i ostrych detergentów, wszechogarniającego mentolu i świeżo szlifowanego metalu. Ściany po obu stronach wieńczyły przestrzenne szyby z widokiem na łącznie cztery wielkie chłodnie umiejscowione kilka metrów niżej. W równych odstępach znajdowały się termoizolacyjne śluzy, którymi można było przejść do niższych pomieszczeń.
W chłodniach rozstawiono surowe metalowe stoły otoczone całą masą chirurgicznej maszynerii gotowej do przyjęcia pacjentów, choć po bliższej inspekcji przypominały raczej narzędzia tortur. Pod sufitami, na licznych szynowych prowadnicach, wisiały łańcuchy, stalowe linki i wieńczące je haki, zaś ściany z po przeciwnej stronie od głównego korytarza zagospodarowano lodówkami na modę tych jakie można znaleźć w kostnicach.
Na niektórych stołach leżeli posiniali pacjenci, z niektórych niewiele zostało, inni wyglądali jak ofiary wypadków, strzelanin czy innych napaści, należąc do wszystkich ras meta-ludzkości jakie stąpały po ziemi. Wszystkie miały ze sobą coś wspólnego – wszczepy. Maszyny zastygły, gdy włączono alarm, niektóre w trakcie odkrawania ramion, odnóży, czy wyrzynania organów zastępczych z wnętrz obumarłych korpusów. Inne oczyszczały protezy z tkanek i pozostałości, jeszcze inne maszyny zajmowały się utylizacją zwłok lub przygotowaniem ich do przechowania w lodówkach. Proces wyglądał na w pełni zautomatyzowany, a sprzęt rozmieszczony tak, by zminimalizować konieczność obecności żywych nadzorców, a tym samym świadków.
Tanto zagwizdał z uznaniem, gdy wraz z Cegłą, Ibrahimem, Jettem i Elektrykiem przechadzał się głównym korytarzem. Potężny troll ciągle się pochylał by nie zaczepić rogiem o sklepienie i czegoś nie urwać, a zaraz za nim przemieszczała się jedna ze świetlistych kul na zautomatyzowanym wysięgniku, jakby ta się mu przyglądała. Pacnął ją pięścią wymrukując pod nosem ciche przekleństwo, a natrętny mechanizm cofnął się, jakby przestraszony.
-Mają rozmach... – dodał od siebie ciemnoskóry ork. – Największy chop shop jaki w życiu widziałem.
Quincy z ciekawością zaglądał przez okna, ale od widoków robiło mu się niedobrze. Mimo to sprzęt i technologia jaką tu zaimplementowano wyszła z fabryk Renraku, więc kusiła każdego deckera. Renraku na tyle przodowali w dziedzinie zaawansowanej komputeryzacji, że nawet bez firmowych insygniów wybitych na co drugim panelu, można było się domyślić, że do obsługi tak zaawansowanej chirurgicznej operacji, sortowania i rozpoznawania użytecznych elementów bez interwencji żywego kontrolera, tylko Renraku Computer Systems mogło sobie poradzić z takim zadaniem bez większego problemu. Sama placówka nie różniła się specjalnie od typowej zautomatyzowanej fabryki, gdyby nie profil działania...
-Johnson powiedział nam, że czegoś tu szukają – powiedział wreszcie Tanto. – Nie powiedział czego.
-Nasz Johnson uważał, że to wielka sortownia to łowienia nowych modeli, elektroniki i takich tam. – Odpowiedział Jett samemu dostrajając odpowiednią aplikację w commlinku. – Maglują tu tyle trupów, że samym prawdopodobieństwem musi się trafić jakiś nowy wszczep. Zbierają, kopiują, a potem wszystkie drekołby myślą, że Renraku z tyłka wyciąga najlepszy new-tech w każdej dziedzinie. – Zaśmiał się i podrapał po zaroście przypominając sobie starą opowieść o japońskim przemyśle, którego pierwszym wielkim osiągnięciem po drugiej wojnie światowej było idealne skopiowanie amerykańskiego radia do stopnia, gdzie podróbka była dokładniejsza i bardziej pieczołowicie wykonana od oryginału. Z uwagi na wytatuowanego azjatę powstrzymał się od komentarza, mając dziwne przeczucie, że ten opatrznie odebrałby żart.
Commlink rysował siatkę kompleksu w wirtualnej projekcji przedstawianej przez oczy shadowrunnera. Mapa była dość rudymentarna, półprzezroczysta tak by można było lepiej przez widzieć. Zielony punkt wskazywał jego pozycję, zaś mrugająca czerwona kropka to czego szukali.
Podeszli w końcu do przedostatniego zejścia, do chłodni numer trzy. Śluza nie była zabezpieczona, od tego firma miała olbrzymie wrota i ochronę, oba czynniki niestety wyłączone z akcji. Mróz panujący w sali od razu sprawił, że pożałowali niezabrania cieplejszej odzieży. Obłoki pary buchały wokół ust i nozdrzy gdy zbliżyli się do jednego ze stołów. Tam leżały otwarte metalowe skrzynie, te same, które przed jakimś czasem tajemniczy furgon przywiózł pod platformę rozładunkową. Ramiona maszynerii zastygły w trakcie wyjmowania rozszarpanych zwłok mężczyzny wyglądającego na personę ważną, o władczych i przystojnych rysach. Mimo szram bezczeszczących ciało, głębokich cięć, obtłuczeń i dziur wyrządzonych prawdopodobnie szponami, jegomość miał niemal idealną posturę.
-Dziany typ – parsknął Ibrahim buchając parą z nozdrzy. – Wygląda na pięćdziesiątkę a ma taką plastykę jakby w filmach robił.
-Dziwne – Quincy wzruszył ramionami. – Znałbym gdyby aktor...
-Nieważne – przerwał Jett obchodząc stół i chwytając skalpel z tacki, którą jako narzędzia awaryjne, można było znaleźć przy każdym stole. – Pospieszmy się...
-Hola, wiesz co robisz? – Azjata złapał Jetta za nadgarstek nim ten zdążył wbić ostrze w skórę denata. – Znasz się na tym?
-Spokojnie... – Zarośnięty uśmiechnął się podle i odtrącił dłoń tymczasowego sojusznika. – Widzę, że nasz Johnson powiedział nam znacznie więcej niż wasz.
Z tymi słowy, pod czujnym okiem całej drużyny, wbił skalpel tuż za kością policzkową nieopodal lewego ucha leżącego trupa. Ostrze zetknęło się z twardą powierzchnią, na pierwsze skojarzenie z kością, lecz gdy Jett szukał czegoś pod skórą, z powstałego rozcięcia nie leciała nawet zgęstniała krew, zaś uszu dobiegł pisk tarcia metalu o metal. Powiercił ostrzem kilka chwil, nim usłyszeli ciche kliknięcie. Syntetyczna skóra na połowie czaszki rozerwała się, a panel okrywający ustąpił ukazując wnętrze. Kości przewlekane z metalem i tworzywami, cybernetyczne wszczepy, realistyczna proteza oka, siłowniki poruszające lewą częścią szczęki.
-Słodki Jezu! – Syknął Elektryk jakby kuląc się z wyobrażonego bólu. – Ktoś temu gościowi odstrzelił pół gęby i przeżył?
-Jak słusznie zauważył Ibrahim – rzekł Jett szukając odpowiedniego elementu w rozmontowanej części czerepu. – Dziany typ... I pewnie ważny. Na tyle ważny by ratować go po postrzale czaski.
-Ważny, ważny – Cegła zarzucił na ramię blok ciężkiego karabinu. – Skoro taki ważny, że go na to stać, to czemu tu leży? Czemu dał się zabić i czemu ci co w niego tyle Nuyenów  wpompowali go tu zostawili?
-A czy to ważne?
-No, trochę tak... W sensie, mi to wygląda, że gościa wrobili. A skoro jego wrobili to po coś, nie?
Jett namierzył tuż pod uchem to czego szukali, mały czarny chip przypominający mikroskopijną kartę pamięci. Wydobył go pęsetą i obserwował przez kilka chwil, gdy ork produkował się ze swymi teoriami, zaskakując przy tym towarzyszy.
-Wiecie, ja się zastanawiam po prostu czy gość jest tu dlatego, że miał tu trafić – dokończył brutal.
-No, ale do czego ma to zmierzać? – Tanto rozłożył ręce jakby nie rozumiejąc ścieżek myślowych zwalistego towarzysza.
-No, tak jak my dostaliśmy sposób by go tu namierzyć i znaleźć, nie? A gościem interesuje się przynajmniej dwóch Johnsonów z tego co wiemy, to może jeszcze ktoś jest w stanie go namierzyć... No wiecie, może on tu trafił dlatego, by jakaś większa siła zrobiła wpad na tą placówkę.
-Tak czy owak spóźnili się – stwierdził Ibrahim zbierając się do wyjścia i rozmasowując marznącą dłoń. – Mamy przesyłkę więc się stąd wynośmy.
Co do tego nie trzeba było dyskusji, póki znajdowali się na wrogim terytorium wszystko mogło pójść źle i misja tak na prawdę nie była zakończona. O dobrym końcu można mówić tylko wtedy, gdy odbierze się wypłatę i wróci do domu bez straty jakiejś kończyny.
Przeszli korytarzem zostawiając za sobą chłodnie i tęsknie wodzące za ich postaciami świetliste kule. Tanto przyłożył commlink do ucha wybrawszy połączenie do towarzyszki. Z lekkim uśmiechem na twarzy, gnając mokrym korytarzem wraz z resztą, zadowolony z dość gładkiego przebiegu akcji, zawiadomił Lirę, że czas zebrać się przy szybie.
-Wracajcie pod windę! – Krzyknął do mikrofonu. – Mamy przesyłkę, zwijamy się. Migiem!
Wtem jako jedyny z grupy zatrzymał się, słuchając głosu w słuchawce. Cegła zwolnił, Ibrahim obszedł człowieka, ale także spojrzał przez ramię stając kilka metrów dalej. Jett miał w dłoni pistolet w razie gdyby czekała ich interwencja służb ochrony, ale także zatrzymał się spojrzeć na azjatę.
-Próbowałaś ją wypiąć? – Tanto ponowił, a Elektryk zrozumiał w jakim kierunku zmierza konwersacja. – Musimy się zwijać, Lira! Nie wiem, spróbuj jakoś!
-Czarny LÓD? – Quincy spytał się nabierając śmiałości i chwytając ramię dowódcy sojuszniczego oddziału.
Ten spojrzał się na niego zaskoczony pytaniem i inicjatywą, ale zamrugawszy kilka razy skonstatował, że przecież chłopak to także decker. Skinął mu głową i zadał przez commlink pytanie.
-Lira mówi, że tak. – Tanto odpowiedział wyczekując jakiejś rady. – Na jej decku świeci się ostrzeżenie.
-W takim razie niech jej pod żadnym pozorem nie wyciąga! Jeśli się podpięła pod podrzędny port bez bufora, gwałtowne wypięcie może jej usmażyć piątą klepkę.
-Co ty pieprzysz, Quincy? – Jett zmierzył go wzrokiem zadając to pytanie, choć w tonie nie pobrzmiewało niedowierzanie, a raczej odrobina humoru, zupełnie jakby szefa zdziwiły w słowa młodszego towarzysza. – Nie raz wypinaliśmy cię od czarnego, co w tym jest nie tak?
-Przeczucie... – Odpowiedział Elektryk. – Dobra, po prawdzie, to przeglądałem plotki o Renraku przed akcją, na zaufanej sieci, no wiesz, żeby potwierdzić wersję Johnsona. Jeden z gości doniósł, że zaszczepili im jakiegoś wirusa, który działa jak zaimportowany czarny... Infekuje lokalny soft ochronny i pod taką postacią wyprowadza dane. Stąd upatrywali się przecieku o tej całej placówce.
-A co to ma do rzeczy?
-A to, że sprzęga każdą osobę, która się na niego natknie... Jeden informatyk jak chciał go usunąć to założył mu taką blokadę, że gdy koledzy próbowali go wypiąć spaliło mu czerep.
Tanto zdjął okulary z wrażenia, zaś Jett pokręcił głową.
-Młody, to jeszcze jeden powód, żebyś się tam nie wpinał. Wiem o czym myślisz, ale jeśli dziewczyna sobie nie poradzi, trudno...
-Co trudno?! – Azjata zmierzył gościa w płaszczu surowym wzrokiem. – Nie zostawiam swoich! Teraz chcecie spieprzyć, gdy zabrałeś przesyłkę, a my mamy się martwić?!
Napięcie wzrosło i faktycznie sytuacja nie wyglądała kolorowo. W oczach Tanto szef rywali znalazł wyśmienitą wymówkę. Mogli się stąd zawinąć, zostawić ich w podziemiach, uciec, zebrać kasę a im pokazać środkowy palec, chyba, że ten zgodziłby się porzucić członka drużyny, co nie wchodziło w grę. Dopiero teraz dotarło to do Jetta, który wyraził się dość pochopnie, choć zdecydowanie nie żałował wypowiedzianych słów. Zupełnie inaczej podzieliliby się wypłatą gdyby tymczasowy sojusznik zgodził się zostawić deckerkę.
Cegła mlasnął i skrzyżował wzrok z Ibrahimem. Obaj mieli broń przewieszoną przez ramiona i tylko chwila wystarczyła by znowu po nią sięgnąć.
-Dam radę – Elektryk zapewnił. – A poza tym jeśli ją znajdą, albo LÓD wyciągnie z niej informacje o nas i o naszym zleceniu, to wtedy będziemy mieli problemy.
-Wciąż mi się to nie podoba – Jett stwierdził rzucając Elektrykowi chłodne spojrzenie. – Dobra, masz dziesięć minut maks. Jak się nie stawisz przy szybie w czas to radź sobie sam i powodzenia.
Chłopak skinął głową pewny siebie i swoich możliwości, nim mocniej zacisnął dłoń na uchwycie decku i pobiegł w głąb odnogi korytarza.
-My w tym czasie zabezpieczmy wyjście – zaproponował Jett z powrotem zwracając się do Tanto i jego czarnoskórego towarzysza.
Zarówno azjata jak i ork rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenie i spuścili z tonu, rozluźnili postawy i odsunęli ręce od broni. Choć w powietrzu nadal było czuć napięcie ruszyli z resztą w kierunku windy i otwartego szybu, wciąż trzymając bezpieczny dystans, tak na wszelki wypadek.

Quincy dysząc spieszył sie przez zamoknięte korytarze. Choć system odprowadzający wodę nie pozwolił się ostać ani jednej kałuży, nadal po ścianach opadały leniwe krople a w chłodnym powietrzu dominowała kojąca wilgoć. Gdy dotarł na miejsce, do odpowiedniego rozgałęzienia, latarka od pistoletu maszynowego brunetki zaświeciła mu prosto w oczy. Zasłonił twarz dłonią i podszedł bliżej, powoli, dając się rozpoznać.
-Co tam się stało? – Kobieta spytała szorstkim tonem.
-Mała sprzeczka, nic ważnego.
Nie spuszczała go z muszki, wyraz twarzy także pozostawał niezmienny.
-Powinniśmy się spieszyć, chyba sama słyszałaś – stwierdził. – Mogę ją wypiąć z Matrycy.
-Słyszałam waszą konwersację – dodała wskazując na słuchawkę w uchu. – Skąd niby wiesz jak obejść ten LÓD?
-Słuchaj, rozumiem, masz obawy, ale naprawdę nie mamy czasu! Możemy o tym pogadać później? Ważne, że wiem jak.
Lira nadal trzymała go na celowniku ważąc słowa... W rogu wyświetlacza w budowanego w okulary sprawdziła czas... Przeklinając pod nosem, opuściła lufę i pozwoliła mu przejść.
Quincy wbiegł do pomieszczenia laboratoryjnego w pośpiechu i widząc ciało dziewczyny na kręconym fotelu, chwycił krzesło i zasiadł zaraz obok. Oczy miała zamknięte, kończyny zwiotczałe, ale co jakiś czas podrygiwała w bolesnej konwulsji. Kabel ciągnący się od gniazda za uchem do jej cyberdecku luźno dyndał, zaś na ekranie przenośnej platformy symulacyjnej świeciła się cała gama ostrzegawczych ikon! Ustawił swój deck zaraz obok, jeden kabel wsunął do działającego komputera, zaś drugi już miał podłączyć do siebie, gdy zamarł w bezruchu widząc nafaszerowane kulami ciało zwalone pod jednym z biurek. Wzdrygnął się i wtedy zobaczył Lirę, ostrzegawczo klepiącą swą broń po obudowie.
-Do roboty – dodała, a chłopak, mrużąc lekko oczy odwrócił się z powrotem do komputera.
Wtyczkę wsunął w gniazdo za uchem, na decku uruchomił protokół pełnej „gorącej” symulacji. Rozsiadł się wygodniej, gdy na ekranie dotykowym jego starego hardwaru zaczęło się odliczanie...

***

W recepcji tokijskiego hotelu stała młoda uśmiechnięta dziewczyna w tradycyjnym ubiorze. Pomieszczenie wyłożone polerowanymi panelami z drogiego drewna o ciepłej czerwonej barwie wiało pustką. Dookoła leżały teczki, nesesery, walizki, wszystko rozrzucone w bezładzie tak jakby ich właściciele nagle przestali istnieć. Mimo to recepcjonistka, czarnowłosa japonka o pogodnej minie rozglądała się dookoła jakby nic się nie stało. Za jej plecami, na złocistym ekranie, obracało się trójwymiarowe logo przedstawiające czerwone koło z niknącymi w głębi kaskadującymi geometrycznymi wzorcami szalejącego kalejdoskopu, na którym to widniała nazwa firmy w dwóch formach: tradycyjnie japońskiej oraz w alfabecie łacińskim.
„RENRAKU COMPUTER SYSTEMS”
Przed wejściem o szklanych suwanych drzwiach stał sobie samotny osiołek, zaraz przed schodami, spoglądał co jakiś czas po dziedzińcu przed hotelem i w stronę odległych murków otaczających soczyście zielone trawniki. Za murkami roztaczało się idealnie czarne niebo, jakby kopuła, całun nicości rozpięty nad nowoczesnym hotelem. Niebo czarniejsze było od nocy, a mimo wszystko jasność dookoła jak za dnia.
Recepcjonistka odebrała telefon i zaczęła potakiwać na gradobicie pytań sypiące się jej do ucha. Osiołek rzucił jej tępe spojrzenie wielkich szklistych oczu i zatrzepotał uszami, jakby wyrażając niezadowolenie z pełnionej roli. Na plecach dźwigał olbrzymie siodło i wyglądał dość komicznie. Zaszurał kopytkiem po płycie chodniczka.
Wtem ze strony sali restauracyjnej, także pustej i pozbawionej śladów życia, do przestrzennej recepcji wszedł smukły mężczyzna w niebieskim roboczym kombinezonie. Gdzie niegdzie strój nosił zabrudzenia w postaci smug kurzu, gdzie indziej jakiegoś smaru. Na głowie miał niebieską czapkę z daszkiem zasłaniającym twarz. Na pasku skórzanym dźwigał różnej maści śrubokręty, obcinaki do kabli, ściągacze izolacji, zaciski, mierniki i próbniki napięcia. Niósł ze sobą starą skrzynkę z innymi, większymi narzędziami, zaś na jego plecach znajdował się wielki ostrzegawczy trójkąt z pojedynczym symbolem czarnej błyskawicy.
Mężczyzna podszedł do recepcjonistki i grzecznie się jej skłonił. Czarnowłosa dziewczyna odpowiedziała tym samym. Chłopak wyciągnął firmową wizytówkę i wręczył jej, prosząc by zapoznawszy się z danymi spojrzała na drugą stronę. Recepcjonistka tak też uczyniła odwracając karteczkę. Jej oczom ukazał się druk sporządzony drobnym maczkiem, cała karta zapisana mikroskopijnym kodem, w którym utknął jej wzrok. Twarz zobojętniała, wargi nieco się rozwarły a ona gapiła się na kartkę jakby odebrało jej myśli.
Mężczyzna w kombinezonie przyglądał się jej uważnie. Pstryknął palcami obok ucha kilka razy, zamachał ręką przed twarzą i upewniwszy się, że ta nie reaguje obszedł biurko. Stanął przy wielkim panelu z dziesiątkami kluczy, które od świata dzieliła przezroczysta bariera niczym pancerna szyba. Technik chwycił próbnik napięcia, urządzenie przypominające mały śrubokręt, i zaczął nim grzebać w zamku od kluczy. Narzędzie utknęło, zaś gdy je puścił, zaczęło się powoli obracać. Elektryk uśmiechnął się i przykucnął obok kobiety, ujął jej wolną dłoń i ułożył na dużym czerwonym guziku zaraz pod ladą. Nie reagowała, zupełnie jakby go tam w ogóle nie było. Nadal wlepiała wzrok w kartkę. Za ich plecami, z sykiem otworzyły się drzwi do małej jednoosobowej windy błyskawicznej. Zamek ze szczękiem ustąpił, gdy próbnik obrócił się kilka razy i gablota z kluczami stała przed nim otworem.
Zebrał jeden najważniejszy klucz, taki, który może nie otwierał pokoi, ale otwierał odpowiednie działy budynku. W opasłej księdze leżącej odrobinę dalej na blacie sprawdził spis pięter. Zebrał narzędzia i wszedł do windy. Zamknęła się z sykiem, a mężczyzna w kombinezonie ciężko odetchnął. W dłoni pobrzękiwał mu kluczyk z czerwonym brelokiem, na nim zaś sądny napis „Security”. Włożył go w odpowiednie miejsce w panelu z przyciskami, przekręcił i wtedy dopiero guzik do piętra numer dziewięćset jeden został podświetlony.

W korytarzu dominował istny chaos. Po podłodze walały się papiery i porzucone ostrza, niektóre połamane jakby uderzyły o skałę. Puste złociste łuski turlały się między pozostawionym śmietniskiem i gruzem ze zdewastowanych ścian, gnał je wiatr z rozbitych okien cicho gwiżdżąc przy niewielkich nasileniach. To cud że powyżej stały jeszcze jakieś piętra, gdy w ścianach świeciły wyrwy jakby sporządzone przez szarżującego byka o dostatecznej sile, by zmienić zbrojony beton i obrócić go w pył. Zaraz po wyjściu z windy serwisowej Elektrykowi ukazał się panel informacyjny, który dziwnym trafem ocalał z pogromu. Barwne strzałki wskazywały drogę do poszczególnych działów: archiwum, monitoringu, aresztu, zbrojowni, baraków, centrum łączności i kontroli. Podążył w stronę ostatniej z lokacji na spisie, wymijając gruz i odpadki, strzelające iskrami kable zwisające ze ściennych wyrw i chwiejące się na stelażach panele. Stąpał ostrożnie, zaś z torby z narzędziami wydobył skromny taser, niewiele większy od dłoni.
Przeszedł przez ogromne wyłamane pancerne drzwi, wstępując do przestrzennej sali pełnej monitorów błyszczących żywym błękitem. Czarne ściany pozbawione były okien więc nie działała tam nienaturalna iluminacja kopuły smolistego nieba. Pomieszczenie było opustoszałe, podobnie jak reszta budynku, co generalnie nie powinno mieć miejsca, nie tutaj. Programy użytkowe można było zamknąć i czekać aż sytuacja się uspokoi, by ponownie je uruchomić i by te wznowiły przerwane procesy... Ale Logiczne Oprogramowania Defensywne winny działać cały czas i to go niepokoiło.
-Wszystko w porządku – odezwał się beznamiętny głos z rogu pomieszczenia, gdy Elektryk w kuckach przemierzał oddzielne stanowiska kontrolne. – Tak, jestem pewien, wszystko w najlepszym porządku. Raport jest prawidłowy, system nie został zaatakowany. Błędne dane muszą leżeć po waszej stronie.
Awatar deckera wyjrzał zza rogu stacji operacyjnej i dostrzegł, jak w ciemności, przy stole z dużym czerwonym telefonem stylizowanym na antyki ze słuchawkami na kablach i tarczą do wybierania numerów stał mężczyzna w czarno-czerwonym uniformie ochrony powtarzając swą mantrę w kółko, jakby nie mógł wypowiedzieć niczego innego. Jego ubiór przypominał odzienie żołnierza oddziałów specjalnych z akcentami tradycyjnej japońskiej zbroi. Wysokie skórzane buciory, obszerne bojówki z licznymi kieszeniami, kamizelka taktyczna i kuloodporna z logiem Renraku Computer Systems, ochraniacze ramion przypominały zaś szerokie lamelarne osłony charakterystyczne samurajskim zbrojom, podobnie z protekcją ud i bioder. Na plecach mężczyzny, oprócz karabinu, znajdowała się także pusta, lekko wygięta lakierowana pochwa. Dwie kolejne przy pasie, lecz także opróżnione. Jedna rzecz mu nie pasowała, a mianowicie głowa ochroniarza, na którą naciągnięto pstrokatą i obcisłą maskę podobną do tej jakiej używali meksykańscy zapaśnicy. W słuchawce przyciśniętej do ucha pobrzmiewała istna wrzawa zapętlających się pytań, lecz ten udzielał tylko jednej, stałej odpowiedzi.
Tiki nerwowe targały jego ciałem, gdy z słuchawki obiegały głośne żądania, ale ten z razu odpowiadał w ten sam sposób. Decker obserwował mężczyznę mrużąc oczy, zastanawiając się co też w niego wstąpiło. Nad głową Elektryka, może dwa lub trzy piętra wyżej, zadudniła jakaś istota, krocząc niezwykle ciężko. Nie tyle to usłyszał co poczuł, drgania rozchodziły się ścianami, jak tarczą uderzonego gongu.
Ustawił skrzynkę z narzędziami na podłodze, w miarę cicho. Wydobył z niej całą pajęczynę przedłużaczy i pospiesznie wpinał je do rozsianych po pomieszczeniu gniazd. Wydawało się, że skrzynka Elektryka jest ponadnaturalnie pojemna, co i rusz zmieniał ułożenia szufladek i wyciągał nowy przedłużacz, kable zasnuły niemal każdy dostępny kawałek podłogi. Gdy jakieś gniazdo było zajęte, delikatnie wyjmował wtyczkę by zamienić jedną od przedłużacza. W centrum wszystkie wpiął w jeden blok łącznikowy, przypominający mały akumulator obleczony kablami. Wychodziła zeń pojedyncza linia, którą ułożył w gotowości, na samym szczycie.
Ściskając stary taser, niewiele większy od ludzkiej dłoni, ruszył dalej przeklinając pod nosem. Co innego było wiedzieć z czym ma się do czynienia, a co innego wstępować w pole działania jakiegoś nowego dziwacznego softu, którego jeszcze nie znał.

Dział kontroli i łączności przewijał się kilka pięter w górę i w dół, lecz dostęp był doń tylko na jednej kondygnacji. Miał własne schody, a nawet jedną szeroką windę, zupełnie jakby stanowił osobny budynek, lub raczej bunkier, osadzony w centrum wieżowca. Choć ściany wyglądały jakby mogły wytrzymać atomową eksplozję, pęknięcia, złamania i wszechobecny gruz świadczył, że intruz poczynał sobie bez najmniejszych problemów.
Na wyższych piętrach znalazł nie tylko ślady istnej rzezi, ale coś jeszcze, coś co wielce go niepokoiło. Programy ochronne powinny się rozsypać, zniknąć, zawinąć, wrócić do centrali z pięknym czerwonym raportem, że nawaliły, „Błąd: 3011” – skorumpowanie protokołu operacyjnego, zewnętrznie wymuszone zamknięcie, fraktura pamięci podręcznej i kilka innych bubli nałożone na raz. Tym razem było inaczej... Na wyższym piętrze, którym ukradkiem przenikał od ciemnego kąta w kąt, leżały zdewastowane ciała. Niektóre rozerwane, inne miały powgniatane głowy razem z hełmami, a kolejne wyglądały jakby ktoś wybił w nich dziurę wielkości dorodnego arbuza. Rany całkowicie pokrywała czarna jak smoła gęsta substancja, cieknąc niczym krew i zbierając się w błyszczących kałużach. Ten kolor wiele mówił i dawał do myślenia. Program który ich zaatakował dokonał anihilacji, a nie rozbicia. Zniszczył obronny soft pozostawiając śmieci w systemie, algorytmy, które obciążały centralę i których nie dało się usunąć, niczym niepotrzebny plik, którego kasacja jest niemożliwa, bo dalej jest otwarty i używany przez inny program.
Dzięki jednej z takich czarnych kałuż zauważył coś niezwykłego. W niemal absolutnie nieskazitelnej obsydianowej tafli leżał jeden złoty włos. Długi, lśniący, odbijał się wyraźnie na tle, nie chcąc zatonąć. Nie wiedzieć czemu Elektryk wziął to za dobry omen... Być może dlatego, że potrzebował wreszcie jakiegoś.
Wtem ponownie odezwało się głośne dudnienie! Zupełnie znienacka, zaraz za jego plecami! Spojrzał przez ramię na korytarz którym przeszedł i zauważając, że ze ścian zaczął sypać się tynk, dał dyla w najbliższe pomieszczenie biurowe! Ogólna sala była ciemna, pozbawiona okien, zaś typowe korporacyjne boksy sięgały od jednego do drugiego końca, z małymi alejkami prowadzącymi na wzór labiryntu po nieznanych działach i opuszczonych stanowiskach. Skacząc między trupami, uważając by nie wdepnąć w żadną z kałuż. Wskoczył do jednego z boksów i wcisnął się pod biurko ściskając w dłoni taser. Kroki były coraz głośniejsze, otoczenie drżało zaś przybory na blacie dzwoniły przy każdym stąpnięciu. Usłyszał wreszcie miarowe dyszenie, ciężkie i gniewne. Pokwapił się delikatnie wychynąć zza rogu i spojrzeć przez biurową alejkę na wyjście z korytarza, którym przecież przyszedł.
Zamarł w bezruchu widząc osobliwego olbrzyma... U wejścia stał mężczyzna, potężny! Był lekko zgarbiony, dzięki czemu w ogóle mieścił się na piętrze! Na szerokich barkach i tytanicznej muskulaturze opinał się beżowy garnitur w nienagannym stanie. Czarna koszula i biały krawat, wszystko wyglądało jakby dopiero co je założył i nie wskazywały na najmniejszy ślad stoczonej bójki... Czego nie można było powiedzieć o olbrzymich pięściach oblepionych czarną mazią. Smoliste krople ściekały z palców grubych jak stalowe pręty. Na masywnej głowie nasadzona była jaskrawa obcisła maska luchadora, spod której widać było spięte silne rysy odbite na śniadej cerze. Masywna szczęka zaciśnięta jakby w wiecznym grymasie gniewu.
Kolos rozglądał się i węszył badawczo, zajrzał do kilku najbliższych boksów, niekiedy wywracając meble ze ściankami, gdy uznał, że zagradzają mu widok. Jego oczy były zupełnie czarnymi bryłami pozbawionymi źrenic, niczym dwie bazaltowe kule wypolerowane na błysk.
Decker schował się z powrotem na miejsce porażony odkryciem. Intruz rozgarniał kolejne stanowiska, jakby przekonany, że ktoś jednak wkroczył w jego tymczasowy rejon. Elektryk usłyszał, jak kilka boksów wraz ze sprzętem zostaje zmiecione, roztrzaskuje się o ściany i rozpada, zapewne targnięte lekkim machnięciem dłoni.
Cholera, dopadnie go! Prędzej czy później odkryje... Musiał się lepiej ukryć! Ze skrzynki wyjął taśmę klejącą i przyczepił nią miernik napięcia do dołu blatu. Wyciągnął z kieszeni jedną baterię i pospiesznie włożył do ust siłując się by nie wydać żadnego jęku, gdy przeszył go bolesny impuls. Od miernika wyciągnął parę kabli i także włożył do gęby, stykając wszystkie trzy obiekty na języku. Ciało Elektryka nagle znikło! Na podłodze została maleńka bateria, zaś miernik wskazywał graniczny stan napięcia.
Kolejne boksy zniszczone, gdy gigant szedł przez salę dewastując wszystko na swej drodze. Co jakiś czas zaglądał do środka, przystawał, zachowywał się spokojniej, jakby chcąc wywabić ofiarę czy uśpić jej czujność, lecz po chwili, chrząkał, zgrzytał zębami i kontynuował swój pochód.
Wtem z przeciwnego korytarza dobiegł bolesny kobiecy jęk. Gigant zatrzymał się dosłownie na chwilę, uniósł głowę i nadstawił ucho. Ten dźwięk przypomniał mu o czymś niezwykle ważnym, dlatego omiótł salę biurową wzrokiem pełnym wzgardy i ruszył do sąsiednich pokojów.
Mała bateria dotąd nieruchomo leżąca na podłodze, jakby dotknięta magiczną różdżką zaczęła się bezgłośnie toczyć jego śladem. Co jakiś czas chowała się za ścianką, narożnikiem, czy pod jakimś meblem uważając by nie dać się przyłapać gigantowi. Na plecach przygarbionego osiłka widniał napis wyszyty na beżowej marynarce: „Mr. Mighty” – Pan Potężny.
Czy to była nazwa robocza tego wirusa? Czym w ogóle był? Przypominał zachowaniem nienaturalną postawę Logicznych Oprogramowań Defensywnych typu Czarnego, ale było w nim coś więcej, co zdecydowanie wskazywało na wirus. Wirusy zazwyczaj atakowały soft i deckerów, ale jedynie poza mocą hosta. Przypominało to walkę ostrzeliwujących się statków, LODy z kolei miały pełnię kontroli nad otoczeniem, ponieważ stanowiły integralną część hosta. Podobnie działali dekcerzy, którzy najzwyklej w świecie naginali kody otoczenia do swoich potrzeb. Ten wirus zdawał się infekować host tak głęboko, że ten uznał go za swoją część. Ewentualnie, co jeszcze bardziej Elektryka zaniepokoiło, ktoś z wewnątrz mógł mu dać pełne uprawnienia, a to zaś oznaczało, że jest jeszcze ktoś trzeci po stronie Renraku, kto interesuje się ich akcją.

Awatar deckerki trzymał się dobrze, choć jego części błyszczały od rozdartego kodowania. Maleńkie pajęczynki pęknięć znaczyły szczególnie jej ramię i bok, wylewało się z nich delikatne zielonkawe światło. Miała na sobie idealnie przylegający do ciała czarny kostium poznaczony żółtymi pręgami. Lśnił się jakby był ze skóry, lateksu, lub... chityny. Trudno było powiedzieć, czy to ubiór czy integralna część jej ciała, nawet obły pszczeli odwłok zwieńczony kolcem wydawał się jakby naturalny i organiczny. Zgniecione błoniaste skrzydła ledwo drgały. Z ust z trudem oddychającej dziewczyny sączyła się cienka stróżka czarnej krwi. Górną część twarzy w większości zasłaniała pszczela maska, szczególnie oczy skryte pod srebrzystymi kopułami przypominającymi owadzie ślepia. Z dziur w gładkiej czarnej powłoce kryjącej głowę wystawały dwie puszyste złociste kity włosów. Pszczoła leżała na oczyszczonym kawałku biurowej podłogi, wokół kostek i nadgarstków została związana grubymi ciągliwymi linami od zapaśniczych lub bokserskich ringów.
Kolos nachylał się nad nią, sięgnął jedną ręką i uniósł dziewczynę za szyję, niemal ją miażdżąc. Pokasływała i jęczała, gdy ten zaglądał jej głęboko w wypukłe owadzie oczy. Nic jednak nie mówił, nie pytał się, nie zwymyślał jej ani nie sypał protokolarnymi frazesami.
-Czego chcesz? – Liz wycedziła przez zęby bryzgając kolejną dawką krwi. – Powiem... Powiem ci, tylko mnie...
Mówiła z wielkim trudem, a luchador przyglądał się jej w milczeniu, jakby skanując ją tymi czarnymi bryłami w oczodołach. W końcu uśmiechnął się podle, po jakiś kilku chwilach, jakby w jego sękatym czerepie pojawiła się niezwykle perwersyjna myśl. Nagle liny wokół jej nadgarstków powędrowały w górę, klejąc się do ścian niczym węże. W końcu dziewczyna wisiała podwieszona pod sufitem zmagając się z własnym ciężarem. Pęta wokół nóg puściły, zaś liny skryły się w cieniu. Kolos odszedł na kilka kroków i zza pazuchy wyciągnął jaskrawo seledynowy baseballowy kij. Oparł go sobie o ścianę i wrócił z torebką pełną pstrokatych ścinek. Bibuła, papier i kawałki materiału czepiały się jej skóry, gdy ten ciskał w nią całymi garściami. Kawałek po kawałku figura humanoidalnej pszczoły zaczęła przypominać świąteczne latynoskie zwierzątko wypchane cukierkami.
Liz zaczęła coraz bardziej się rzucać zdawszy sobie sprawę co zamierza okrutny oprawca. Niestety liny nie chciały ustąpić. Nogi i tors pokryły ozdoby, które stapiały się ze strojem jej awatara. Dziewczyna była bliska załamania się, nie mogła się ani odłączyć, ani nikt jej w tym nie pomagał. Czyżby spisali ją na straty? Umrze, jej mózg się usmaży przeciążony katuszami. Żeby chociaż dał jej szybką śmierć! Co gorsza, wcale mógł jej nie zabijać, okaleczyć na resztę życia, sparaliżować i wtedy wypiąć z sieci, by przez resztę swych dni żyła jako warzywo.
Gdy brutal brał kolejny zamach ozdobami do piniaty, kilka pomieszczeń dalej trzasnęło potężne wyładowanie! Obrócił głowę w stronę korytarza robiąc ponownie groźną minę, zaciskając mocno szczęki i pięści! Z dłoni znowu pociekła czarna maź. W korytarzu było aż jasno od elektrycznych wyładowań, które dobiegały z sali biurowej, którą przecież przeszukał. Rzucił jeszcze raz okiem na uwięzioną pszczołę, warknął coś pod nosem, po czym wystrzelił przez korytarz sprawdzić co też przeoczył.
W tym samym momencie, na podłodze, nieopodal stóp wiszącej ofiary coś zabłyszczało. Dziewczyna zwiesiła głowę poddając się i zobaczyła maleńkie iskierki skaczące z obu krańców maleńkiej bateryjki. W kilku kolejnych wyładowaniach, coraz jaśniejszych i intensywniejszych, wiązki energii przybrały ludzką postać, aż wreszcie zgasły zostawiając leżącego na podłodze chłopaka, którego Liz już skądś znała. Miał na sobie niebieski kombinezon elektryka, czapkę z daszkiem i duży znak wysokiego napięcia na piersi. To był...
-Ty?! – Zapytała, gdy Elektryk wstał na równe nogi i zaczął neutralizować liny rażąc je prądem z podręcznego paralizatora.
-Nie mamy czasu, zaraz się połapie!

Pan Potężny zasłonił ręką twarz spoglądając na ogromny kulisty piorun trwający nieruchomo przy jednym boksie. Zbliżał się doń powoli uważając by nie dać się porazić piorunem, jaki co i rusz wyskakiwał z kuli światła i uderzał gdzieś w ścianę lub rozwalał jakiś sprzęt elektroniczny. Moc zgromadzona w zjawisku zdawała się realnie niebezpieczna. To nie był logiczny algorytm, soft, czy organiczny intruz, coś co dałoby się przejąć i „nadpisać”. To był wygenerowany w środowisku błąd korumpujący klaster podręcznej pamięci, wyrwa w jego rzeczywistości. Musiał ją opanować, jeśli nie chciał, by ktoś zaczął zamykać czy usuwać wyłączone podzespoły... Temu postępował ostrożnie, coraz bliżej, osłaniając się mięsistym ramieniem, ciągle gotów do odskoku. Był wściekły, ten nieznany element nie był częścią kontrolowanego otoczenia, jakim cudem mogli wtargnąć bez jego wiedzy? Czyżby niszczyli dyski i odłączali RAM? Niemożliwe, skutki byłyby znacznie gorsze, prawdopodobnie katastrofa systemu. Zadbał o to, by nie mogli zapisać i zamknąć danych, ich input krążył po ciągłej spirali. Chyba że... Nowa ewentualność pojawiła się w kalkulacjach programu. Co jeśli jednak wtargnięcie nastąpiło bez jego wiedzy? Zablokował przecież wszystkie zewnętrzne gniazda, a to znaczyło, że włamu musiał dokonać ktoś od wewnątrz. Deckerkę przecież złapał, a zatem to musiała być sprawka...
Opuścił nagle rękę i mrużąc groźnie oczy podszedł pewnym krokiem do pioruna. Wyładowania, które wyglądały naprawdę groźnie przechodziły przezeń jako zwykła pstra sztuczka. Potężna łapa wystrzeliła w przód, chwytając za obiekt w centrum kuli elektryczności. Wyszarpnął go błyskawicznie, a wtedy iluzja zgasła. W dłoni leżało dziwne urządzenie, przypominało miernik napięcia z kawałkiem taśmy klejącej.
Drugi decker – to jedyna odpowiedź. Instynktownie spojrzał na wyjście z korytarza, którym przed chwilą przybiegł. W dłoni zmiażdżył urządzenie, aż poszły zeń iskry! Warcząc groźnie skoczył do futryny, przecisnął się przez nią i przebiegł w kilku potężnych susach do pokoju, w którym trzymał swą zdobycz... Zastał jedynie luźne liny i odrobinę pstrokatych ścinek na podłodze.

Usłyszeli jego gniewny ryk! Pięści bijące o ściany, a w końcu i kroki. Potężne, ciężkie kroki. Biegł! Quincy prowadził, a awatar Liz powoli zasklepiał powstałe pęknięcia podążając zaraz za nim. Nic nie mówiła, choć na wykrzywionej bólem twarzy rysowało się wiele emocji, strach, ulga, ale i poczucie wstydu. Zobaczył ją w chwili, gdy była słaba, gdy program ją podszedł. O tym, że gdyby chłopak próbował zrobić to samo co ona, także padłby ofiarą, znalazłszy się w strefie ataku agresywnego wirusa, nie trzeba było mówić. Niemniej nienawidziła, gdy ktoś jej potem wypominał słabość lub śmiał przypomnieć w większym gronie, a była pewna, że może nie teraz, ale za jakiś czas chłopak o tym wspomni, nawet jeśli żartem i z dobrymi intencjami. Wtedy przyłoży mu lufę do czoła i pociągnie za spust bez ani chwili zwłoki. Teraz? Teraz był potrzebny.
Elektryk prowadził ją dotąd nieznaną ścieżką, korytarzem, którego bestia biegnąca za nimi jeszcze nie zbadała.  Każdy Czarny LÓD miał w zwyczaju uważnie skanować otoczenie, w którym już był. Wprowadzał każdy mikro-detal do podręcznej pamięci, a następnie porównywał je, znajdując intruza po zmianach jakie wprowadził w przestrzeni. Jeśli wirus był faktycznie wersją Czarnego LODu, jakąś zmodyfikowaną, wypaczoną wersją, to może zachował się w podobny sposób – mniemał decker. Klastry wciąż nieodkryte były zatem najlepszym miejscem na zgubienie napastnika.
Doprowadził ją do małego szybu serwisowego. Drabina ciągnęła się kilka pięter w górę i w dół, przez cały dział kontroli i łączności. Elektryk zjechał nią dwa piętra i zatrzymał się.
-Szybciej! – Rzekł wbijając śrubokręt w zamek. Ten zaczął się obracać rozgryzając zabezpieczenia.
Liz schodziła po schodach, przezroczyste skrzydła brzęczały, gdy próbowała nimi poruszyć, lecz nie była w stanie latać.
-Idę przecież... – syknęła w jego stronę.
-Gdzie masz złącze?
-Na podwórzu – odpowiedziała. – Mają ogród nieopodal wejścia, a myślałeś, że co?
-Przed wejściem stoi strażnik – stwierdził Elektryk rozbrajając zamek. Wskoczył do korytarza i przytrzymał metalowe drzwi, by te się od razu nie zamknęły.
Liz dołączyła po kilku chwilach, spoglądając w górę, skąd dobiegał coraz głośniejszy ryk.  Dudnienie było nieznośnie ciężkie i głośne, tynk i pył sypał się ze ścian tam gdzie zostały nadkruszone. Był bliżej niż się zdawało, albo porzucił jakikolwiek pretekst ukrywania się i subtelności. Quincy puścił drzwi, te zatrzasnęły się z metalicznym szczęknięciem. Byli nieopodal wejścia do sali łączności, w której wciąż stał samotny strażnik i rozmawiał przez telefon.
-Biegnij do windy serwisowej, jest otwarta w tamtym holu, czekaj, aż...
Nagle, w suficie powstała dziura! Zbrojony beton, kable i rury pękły jakby uderzył w nie rozpędzony pociąg! Olbrzymia ręka chwyciła ramię Elektryka i zaczęła go podciągać, jakby chcąc wyłowić przez powstałą dziurę! Parząca gorąca smoła oblepiała jego kombinezon, gdy chłopak wrzasnął czując jak awatar miażdży potężna siła. Był piętro nad nimi?! Jak?!
Uderzał plecami o sufit, otwór był zbyt mały by go przeciągnąć, choć widać napastnik nie dawał za wygraną, jeśli go nie wyciągnie, to chociaż rozerwie na strzępy. Zza niego rozległo się głośne bzyczenie dziesiątek, a może nawet setek maleńkich owadów i nagle, cała chmara runęła na masywne ramię wirusa! Pszczoły podlatywały, siadały na skórze, lub nawet wdrapywały się pod garnitur, by żądlić i godzić. Uścisk zmiękł, choć gniewne warczenie się wzmogło! Quincy upadł na ziemię i odruchowo odturlał się spod szczeliny.
Liz stała zaparta o podłogę, zaś z jej ust wypływał stały strumień wściekłych owadów, których jedynym zadaniem było ugodzić wroga i umrzeć.
-Dzięki, a teraz wiej do windy! – Powiedział chłopak odnajdując plątaninę kabli od przedłużaczy, którą rozłożył tam wcześniej.
-Sam idź, mało cię nie rozerwał!
-Do ciężkiej cholery, rób o co cię proszę, będziemy się kłócić po wyjściu, dobrze?!
Powaga i ton głosu deckera wskazywały, że nie przyjmie innej odpowiedzi, oraz, że dobrze wiedział co robi. Pszczoła, wreszcie zregenerowawszy swoje skrzydła, uniosła się w powietrze wisząc centymetry nad ziemią. Skinęła mu w porozumieniu i odleciała w kierunku holu z windami.
Monstrum nadchodziło. Zamiast trudzić się schodami, wybrał łatwiejszy sposób – rozerwał podłogę. Spróbował przecisnąć się, lecz barki wciąż nie chciały przejść, temu powrócił do ułamywania krawędzi i poszerzania szczeliny potężnymi ciosami mocarnych pięści. Gruz spiętrzył się wokół dziury, aż w pył zmieniły go ciężkie buty okute metalem.
Wylądował na centralnym piętrze i od razu ruszył w stronę organicznej wszy, która zepsuła mu zabawę. Quincy w tym czasie dotarł po przedłużaczach do centralnego bloku, gdzie wszystkie z linii spotykały się. Czuł na sobie oddech zamaskowanego luchadora, słyszał jak łomoce piąchami, grożąc mu bez słowa, słyszał zgrzyt zębów!
Elektryk chwycił jeden kabel wystający z bloku, pojedynczy, z prostą podłużną wtyczką. Podłączył ją do gniazdka w rękojeści tasera, który wciąż ściskał w jednej ręce. Obrócił się i mierząc prosto w pierś kolosa, wystrzelił.
Dwie igły z cienkimi kabelkami przeleciały ze świstem trzy metry odległości i ugodziły wirus, jedna zaraz pod szyją, druga zaraz nad paskiem. W tym samym momencie moc ze wszystkich gniazd przeskoczyła po kablach, czerpiących i zapętlających ładunek, koncentrując moc operacyjną hosta w jednym miejscu! Wyglądało to, jakby kilka piorunów zlało się w jedno oszałamiające wyładowanie! Elektryczność rozgrzała małe druciki niemal do białości, świeciły się niczym żarnik w antycznych żarówkach. Kolos zawył z bólu, gdy jego ciałem zaczęły targać błękitne błyskawice! Pioruny strzelały wybijając dziury w rzeczywistości, a system zdawał się pompować coraz więcej mocy! Elektryk porzucił swój taser pozwalając mu być przewodnikiem sączącym energię, a sam dołączył do Liz trzymającej dlań otwarte drzwi serwisowej windy.
Wcisnęli się doń oboje i wybrali parter. Kapsuła ruszyła z prędkością przeczącą prawom rzeczywistej dynamiki.

Osiodłany osiołek groźnie pocierał kopytkiem. Wybiegli przed niebosiężny budynek widząc, jak na piętrze hen wyżej wciąż trwa kanonada jasnych rozbłysków! Osioł buchał parą z nozdrzy niczym byk, jakby szykując się do szarży i dopiero po chwili dostrzegli, że ma zupełnie czarne oczy, niczym bryły kolosa z którym się przecież ścierali.
-Dam sobie radę – powiedziała dziewczyna unosząc się na owadzich skrzydłach nieco wyżej. – Kwiaty są nieopodal, lepiej ruszaj do swojego złącza.
Skinęli sobie głowami. Quincy ruszył do kuchni przy sali bankietowej, gdzie zostawił wpiętą  telefoniczną ładowarkę. Liz odleciała w kierunku małego ogrodu pełnego ozdobnych kwiatów i na oczach osiołka, wciąż przez niego śledzona, zaczęła rozbijać się na chmary maleńkich owadów, które błyskawicznie wlatywały w kielichy tulipanów i róż, znikając, jakby w ogóle nie istniały.
Nad ich głowami rozległ się nienawistny ryk, wtórujący trzaśnięciu szklanych tafli. Na dziedziniec przed hotelem opadł kolos przemierzając setki metrów w zaledwie kilka sekund, zaś przy lądowaniu wywołując małą sejsmiczną falę, która wybiła większość okien na parterze! Jego garnitur był postrzępiony, osmalony, na mięsistej sylwetce widać było ślady okropnych oparzeń, niekiedy otwarte rany, z których toczyła się czarna krew!  Zaryczał niczym bestia i rzucił się w stronę poletka kwiatów. Dziewczyna znikała i niewiele zeń zostało! Łapska zaczęły wyrywać roślinność, w nadziei, że zamknie jej drogę ucieczki nim ta w pełni ucieknie, lecz kwiatów było zbyt wiele, a na domiar złego nie wiedział, które dokładnie są gniazdami.

***

Ibrahim skutecznie zablokował windę, można wręcz rzec, że ją zniszczył odcinając zewnętrzną elektronikę i wywołując zwarcie w hamulcach bezpieczeństwa. Klamry zakleszczyły się tak mocno, że niezależnie co by przyszło im do głowy musieli dokonywać zrzutu przez otwarty szyb. Tego też próbowali. Dwóch funkcjonariuszy w czarnych kamizelkach myślało, że zrobienie zasłony dymnej będzie skuteczne, co Jett równie skutecznie im wypominał korzystając z termicznej wizji w wizyjnych implantach. Jego pistolet celnie godził w głowy, zwalając jednego za drugim, aż uznali, że droga windą jest zbyt niebezpieczna. Klatka schodowa była z kolei miejscem wymiany ognia orka i szarżujących ochroniarzy. Zwalisty osiłek miał mnóstwo frajdy, gdy jego broń pochłaniała taśmę amunicji odbierając życie śmiałkom, którzy byli na tyle głupi, by wybiec mu pod lufę.
Tanto ruszył sprawdzić tunel i czy oby jest bezpieczny, był już na górze i oglądał sobie uważnie powierzchnie uchylając ciężką płytę włazu. Raportował co i rusz, lecz nie przez commlink, w obawie, że mogliby go namierzyć niespotykanie blisko powierzchni. Wracał do połowy drabiny i krzyczał do reszty poniżej.
Elektryk, Lira i Pszczoła zjawili się w końcu biegnąc głównym korytarzem. Jett widząc ich od razu wskazał ręką na wejście do szybku.
-Pospieszcie się, jest ich tu coraz więcej.
Rzucili się do wyjścia, a Ibrahim  wyciągnął z plecaka kostki przygotowanego wcześniej ładunku termicznego.
-Spróbuj zawalić schody – poinstruował ludzki towarzysz, a troll skinął mu głową.
-Te, Cegła – brodacz warknął do orka, a ten mrugnął kilka razy oczami. – Osłaniaj mnie.
Razem wstąpili na klatkę schodową, ork łomotał do wycofujących się żołdaków, roześmiany. Klął przy tym jak uliczny sprzedawca soykafu, któremu zapchał się ekspres. Troll przyklejał ładunki precyzyjnie, tak by skruszyć podpory schodów, a moc wybuchu skierować w górę, próbując wymieść tyle pyłu ile było możliwe i utworzyć na powierzchni prowizoryczną zasłonę. Ostrzał orka upewnił dotychczasowych napastników, że intruzi zamierzają opuścić lokal dokonując szturmu schodami, co byłoby niezwykle głupie, dlatego też przeszli do defensywy.

Wszystko było gotowe, obie drużyny czekały w szybie, będąc już przy wyjściu, gdy Jett zdetonował ładunki! Całym kompleksem targnęło, a wciąż osłabiona katuszami Liz mało nie oderwała się od szczebli! Pył wypełnił także ich szyb, wznosząc się szybko i gryząc w gardło. Pokasłując, tanto odgiął płytę i odrzucił ją szybko. Wyturlał się na powierzchnię i błyskawicznym ogniem ściągnął jednego ze strażników, który właśnie stał na skraju magazynu i odwrócił głowę by zobaczyć co to za metaliczny hałas. Reszta drużyny dołączała na powierzchni dopiero wtedy oceniając faktyczną powagę dokonanych zniszczeń. Z ich szybu faktycznie wypadł obłok pyłu, lecz miał się nijak do szarej gryzącej chmury, jaka wysączała się z każdej możliwej szczeliny w gmachu budowli. Kasłanie dziesiątek ochroniarzy, oraz wykrzykiwane w zamieszaniu rozkazy, skutecznie zagłuszały ich ekstrakcję. Ibrahim uchylił dziury wyciętej w płocie, trzymając ją dla reszty. W kilka kolejnych chwil nie było po nich śladu, gdy przemierzyli ulicę i wpadli w mroczne alejki Seattle.


Dotarli na umówione miejsce, bazar Redmond, na którym kwitło nocne życie. Tutaj miasto wyglądało znacznie lepiej, tutaj robiło się pieniądze. Spragnieni wrażeń turyści zapuszczali się w te tereny, żeby poobcować z namiastką nielegalnej gangsterki, spróbować wszystkiego co było do sprzedania. A było niemal wszystko, od alkoholu, dragów, po ciała. Na bazarze można było zjeść, zabawić się, potańczyć w wielu klubach wepchniętych między sklepami, zaliczyć BTLowy zjazd życia, ale przede wszystkim zakosztować każdego rodzaju prostytucji, jaki zgorszyłby nawet najbardziej wyrozumiałego smoka. Jeśli dobrze popytać, można było dotrzeć do sprzedawcy żywych marionetek, modyfikowanych na zamówienie klienta seksualnych zabawek z wyczyszczonym umysłem i miejscem na chip osobowości. Twoja zabawka dziś będzie niewinną uczennicą, a jutro bezwzględną dominą, wystarczy, że dokupisz pakiet charakterów za niecałe cztery kafle sztuka! Tak reklamowali się sprzedawcy. Jeśli nie chcesz się zapuszczać w Redmond, podaj nam swój adres elektroniczny, a podeślemy ci osobowość do zabaweczki na skrzynkę jako płatne DLC.
Gangi zostawiały bazar w spokoju dobrze wiedząc, że to świetny biznes. Turyści wydawali duże pieniądze w zamian za dobra, które gangi nielegalnie pozyskiwały. A jeśli lebiegę nakryła policja, to jego problem, im już zapłacono. Wszędzie ciągnęły się stragany, zaś na linach wisiały pomarańczowe lampiony wzorowane na orientalne oświetlenie. Neony katowały oczy do stopnia, gdzie używanie wizji AR było niepotrzebne, z resztą i tak to najczęściej obsceniczny spam podający ceny za godzinę w niezliczonych wylęgarniach zarazków. Przynajmniej aromaty były przyjemne. Uliczni kucharze pracowali nachyleni nad wokami i innymi patelniami, olej skwierczał, a w nim warzywa i coś co wyglądało jak mięso, choć równie dobrze mogła być to soja utytłana w panierce z przypraw. Mało kto interesował się naturą jadła tak długo, jak nie wywoływało nudności i smakowało dobrze. A co trzeba było przyznać, choć zdrowe było równie bardzo co niegaszone wapno i nikt na takiej diecie nie dożyłby czterdziestki z w miarę drożnymi żyłami, smakowało nadzwyczaj dobrze. Mężczyźni i kobiety przechadzali się pijąc, lub wybierając długie kręte kluski z plastikowych talerzyków, okraszone pikantnym orientalnym sosem.
Shadowrunnerzy pasowali tam jak ulał, nawet ci obwieszeni bronią nie odstępowali od dziwadeł jakie nawiedzały nocne Redmond. Tam większość była runnerami, choć do czasu otrzymania zlecenia nikt nie kwapił się wyjawiać swej natury i obnosić ze swym prawdziwym zawodem. Obeszli mały tłumek pijanych zawadiaków ściskających lokalne panienki, nawet nie wiedząc, że za przyjemność spędzania z nimi czasu słono sobie policzą. Dotarli wreszcie do pewnego ogródka w którym powitał ich samotny smukły azjata z charakterystycznie wygoloną połową czaszki oraz długim czarnym warkoczem zarzuconym przez ramię. Prosty acz elegancki czarny strój odcinał się od reszty gości jako mało śmiały i nieciekawy, ale to właśnie były cechy, których runnerzy szukali. Siedział sam i cieszył się lemoniadą podaną w wysokiej szklance. Nikt nawet nie śmiał dosiąść się lub przepędzić go, by zwolnić sobie stolik.
Wtem Jett zasiadł na przeciw niego z dziwnym zawiniątkiem. Gazeta okalająca obiekt śmierdziała rzeźnikiem, była mokra od słonej wody i krwi. Mężczyzna w płaszczu podsunął zawiniątko bliżej tajemniczego typa, a ten używając łyżeczki rozchylił stronice. Wewnątrz leżał duży kawałek boczku, dobre cztery kilo przewiązane sznurkiem i obsypane wonnymi ziołami. Posłaniec skinął głową z uznaniem, zawinął  gazetę szczelniej, wziął pod pachę i dał znak gestem by podążyli za nim. Skierowali się w mroczny zaułek prowadzący do osadzonej głębiej starej restauracji i łaźni w jednym. Dziwne połączenie, trzeba było przyznać, ale za to utrzymane w prostej i gustownej kantońskiej stylistyce. Dość jasnym było, że ktokolwiek nie urzędował w budowli chciał, by ta była bliska serca Redmond i uwagi okolicznych mieszkańców, ale jednocześnie na tyle odległa od powszechnie dostępnych części, by przeciętny turysta bał się zboczyć z dobrze oświetlonego bazaru i wejść w ciemną uliczkę. Tanto czuł ciężar spojrzeń mężczyzn sprawujących dozór nad spokojnym ciemnym zaułkiem. Mieli podobne fryzury, długie czarne warkocze i do połowy wygolone głowy, rysy także były o wiele bardziej obce, agresywne i tajemnicze. On był z pochodzenia Japończykiem, oni wywodzili się z Państwa Środka i wzajemnie się nienawidzili. Ten sposób strzyżenia był wyzwaniem, głośną manifestacją silnego poczucia nacjonalizmu i tradycjonalizmu. Prawdopodobnie każdy z nich miał pod pazuchą schowany tasak, gotowi w każdym momencie ruszyć i porąbać napastnika. Nie zastrzelić, ale posiekać na kawałeczki. Broń mieli ze sobą, oczywiście ukrytą, na wszelki wypadek. Nie przeszukiwali ich, nie zatrzymywali, po prostu otaczali i obserwowali, dając znać, że mają przewagę i nie uciekną stąd łatwo jeśli cokolwiek zaczną.
Posłaniec z pakunkiem kazał obstawie otworzyć dwuczłonowe drzwi rzeźbione w czerwonawym drewnie. Sprowadzono ich do izby, przeważnie pustej lecz i przyjemnie ciepłej. Wysoko zawieszone sklepienie wspierało się na dziesiątkach słupów, zaś między nimi stały stanowiska kucharzy uwijających się w ukropie. Przy jednym takim stanowisku siedział ogromny typ. Na pierwszy rzut oka można go było pomylić z trollem, lub orkiem, tylko oni osiągali podobne rozmiary, lecz nie... to był człowiek! Lub raczej człowiek zagrzebany pod zwałami tłuszczu. Czarny tradycyjny ubiór wisiał na nim niczym zasłona, palcami trzymał pałeczki i zgarniał przysmaki z miseczki do ust. Jego oczy przypominały raczej parę cienkich kresek odrysowanych na twarzy, zaraz nad pulchnymi policzkami.
Runnerom kazano zaczekać w towarzystwie ochrony. Posłaniec przyniósł paczkę i położył ją przed grubasem, który rozwinął gazety i ze smakiem się oblizał. Szepnął coś na ucho młodemu chłopakowi w okularach, który stał zaraz obok niego, a ten skinął ręką na Jetta.
-Pan Wong zaprasza – powiedział, uprzejmie się uśmiechając.
J.J. Jefferson, Quincy i Ibrahim postąpili na przód, zaś za nimi ruszył Tanto, sądząc, że i jemu pozwolą podejść, ale z razu grubas wskazał go palcem i warknął coś cicho.
-Stać. – Powiedział tłumacz.
-Też braliśmy w tym udział – powiedział wytatuowany azjata mrużąc groźnie oczy, ale chłopak nie odpowiadał, słuchał słów swego przełożonego wypowiadanych na ucho.
-Pan Wong pyta się, czy przynieśliście mięso?
Tanto aż zamrugał nie rozumiejąc w czym rzecz, odwrócił się do pozostałych, wzruszył ramionami.
-Co proszę?
-Pan Wong pyta się, czy przynieśliście mięso – powtórzył przedmówca. – Pan Wong nie ma w zwyczaju gościć przy stole ludzi, których nie zna. Zaś jeśli ktoś chce poznać pana Wonga, należałoby mu okazać szacunek poprzez stosowny podarek.
Znowu rozległy się ciche szepty, gdy masywny władca tłumaczył swemu podopiecznemu co ma powiedzieć.
-Pan Wong mówi, że skoro nie przynieśli mięsa, to mogą poczekać  przy wejściu. Odprowadzić ich.
Nie stawiali się, nie z taką przewagą jaką mieli lokalni. Otaczało ich ośmiu podobnie uczesanych twardzieli z bronią na podorędziu, pistolety, strzelby i tasaki gotowe były pójść w ruch i zrobić z nimi porządek.

Jett przekazał zabezpieczony chip. Ludzie Wonga przynieśli cały specjalistyczny sprzęt, rozstawiając na poczekaniu mała centralę informatyczną. Sprawdzali zawartość, zaś atmosfera była nadzwyczaj napięta. Wong spokojnie zajadał się świeżo przyrządzonym mięsem, nie było je łatwo nabyć, Jett musiał kupić ten boczek kilka dni wcześniej i jeszcze przed akcją trzymał go w lodówce, zaś w furgonetce miał specjalnie przygotowaną chłodziarkę. Wong nie był tu wcale szefem, jedynie lojalnym podkomendnym, który sprawdzał ludzi oraz ich nerwy. Był wymagający i cierpliwy, takich samych ludzi nagradzał za porządną służbę.
Naukowcy zaczęli nawijać w swoim języku, zdawali się być podekscytowani znaleziskiem. Ten sam posłaniec, który wyszedł im na spotkanie przyniósł dwie walizki, jedną otworzył i ustawił przed nimi, wewnątrz znajdował się wyświetlacz przedstawiający surową twarzy łysego azjaty o długich cieniutkich wąsach wiszących po bokach jego ust. Uśmiechał się podle zaś na pomarszczonej twarzy osadzone były okulary w cieniutkich drucianych oprawkach.
-Znakomicie, jestem bardzo zadowolony z waszej pracy. Szybko i precyzyjnie – powiedział mężczyzna na ekranie.
-Przyjemność robić z panem interesy, panie Cheng.
-Doszły mnie słuchy, że ktoś wam wszedł w paradę. Czy w ramach okazania wdzięczności chcecie by moi ludzie się nimi zajęli?
-Nie trzeba, panie Cheng – odpowiedział Jett unosząc delikatnie dłoń w geście odmowy. – Okazali się całkiem pomocni.
Mężczyzna na ekranie zaśmiał się, zakrył w końcu usta chustką po czym wzruszył ramionami i rzekł w końcu.
-Dobrze zatem. W takim razie wynagrodzenie. Wong, daj im pieniądze – polecił łysy z ekranu, a potężny grubas zerwał się na równe nogi i ułożył na stoliku kolejny neseser, mniejszy.
Otworzył go, zaś wewnątrz znajdowało się sześć kredytowych nośników na piankowym wyściełaniu. Trzy pary, jeden złoty, drugi srebrny, z wypisanymi wartościami na małych wyświetlaczach.
-Łącznie czterdzieści dwa tysiące, na trzech, w pakietach po dziesięć i cztery tysiące każdy – powiedział mężczyzna z monitora, zaś podopieczny podsunął bliżej neseser, tak, by mogli odebrać nagrodę. – Cheng Industries dziękuję za wasz nieoceniony wkład.

***

Podzielili się, a Jett dorzucił coś od siebie, tak by było równo trzydzieści do siedemdziesięciu procent. Rozstali się na neutralnym terenie i każdy poszedł w swoją stronę. Quincego odwieźli w okolicę śródmieścia, Ibrahim spakował swoje narzędzia w torbę sportową, przebrał się w robocze ciuchy i załapał się na metro do swojej dzielnicy, zaś Jett?
Pojechał nad zatokę, do spokojnej części miasta, gdzie wciąż dominowała stara zabudowa stylem przypominając początek poprzedniego wieku. Stara ceglana kamienica miała jeden solidny garaż w którym zaparkował swój wóz. Pancerne żaluzje zasunęły się za nim, musiał włączyć wewnętrzne światła i trochę posprzątać. Była późna noc, na tyle późna, że nawet ci zazwyczaj bawiący się po zmierzchu poszli spać. Cała ulica ciasno upchanych domów wygodnie drzemała. Jett wyszedł na mała klatkę schodową, a przy okazji zamknął pancerne drzwi do garażu na kilka elektronicznych i magnetycznych zamków. W kilku susach wspiął się na pierwsze piętro i przeszedł korytarzem do stalowych drzwi. Otworzył je mając na względzie by nie zbudzić sąsiadów. Po przeciwnej stronie klatki schodowej mieszkał stary krasnolud, pan Connely, prowadzący zakład zegarmistrzowski na parterze. Oczywiście, kto mógłby potrzebować zegarmistrza w drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku? Odpowiedź brzmiała: nikt, może poza jakimiś kolekcjonerami. Connely produkował, naprawiał i dostrajał arkaniczne astrolabia, składał je dla amatorów zaklinaczy, których nie stać było na bardziej zaawansowane fokusy. Niekiedy dziwaki jakie doń przychodziły sprawiały wrażenie istnych klaunów, nikt im jednak tego nie wypominał bojąc się, by w przypływie emocji nie cisnęli w kogoś błyskawicą, czy kulą ognia.
Mieszkanie Jetta było prostym długim pokojem z aneksem kuchennym i dołączoną łazienką. Okna wyglądające na ulicę były wiecznie zasłonięte ciężkimi pancernymi żaluzjami. Włączył kilka przełączników w naściennym panelu uruchamiając oświetlenie, zagłuszanie łączności i ekrany, które wisiały w na oknach. Miał tam w sumie osiem monitorów podłączonych do miniaturowych zewnętrznych kamer. Jedna obserwowała wejście, druga garaż, zarówno wjazd jak i wejście od strony klatki schodowej. Na kolejnych widział otoczenie budynku pod różnymi kątami, oraz oczywiście korytarz przed drzwiami do mieszkania.
Nie był bałaganiarzem, starał się utrzymywać swój własny model porządku, gdzie wszystko dało się znaleźć prędzej czy później. Na krańcu mieszkania była szeroka wygodna rozkładana kanapa, nakryta wypłowiałym zielonym kocem. Tuż obok szafa na broń i ciuchy. Sterty książek, gazet i skrzynki z piwem służyły za uzupełniające meble lub przynajmniej podnóżki. Nie mogło zabraknąć klasycznej wieży, choć muzykę mógł puścić sobie bezpośrednio w uszach, to nie było to. Zupełnie inaczej czuć i słyszeć roznoszącą się we wnętrzu muzykę, a co innego mieć elektronikę stymulującą nerwy. Na małym szklanym stoliku, poznaczonym charakterystycznymi pierścieniami zaschniętego soykafu, stał sobie klarnet, znienawidzony instrument, którego dotąd nie mógł opanować. Drapanie pazurków stało się głośniejsze, usłyszał nawet brzęczenie obroży. Ze skromnego legowiska umoszczonego w kocach i obgryzionych poduszkach wypadł merdający ogonem podpalany jamnik. Podbiegł do pana obwąchując jego nogawkę, a Jett schylił się by zwierzę trochę poczochrać po łebku. Runner przeszedł przez pokój, rzucił okiem na niedojedzone spaghetti na blacie i zastanowił się, czy warto je odgrzewać, czy w ogóle jest na tyle głodny. Westchnął ciężko i odłożył torbę z ekwipunkiem zaraz obok kanapy, na którą legł i odgiął plecy rozkoszując się wygodą. Przymknął oczy wyłączając wszystkie dodatkowe podzespoły, zostawiając najzwyklejszą wizję. Pies obwąchiwał torbę badając co tak dobrze pachnie. No tak, w końcu w niej nosił mięso dla Wonga.
Gwizdnął na jamnika, a ten zupełnie go zignorował dalej wpychając pyszczek do środka i niuchając z ekscytacją.
-Przestań, mały głąbie, tam nic nie ma. Rano dostaniesz jeść, idź spać.
Pumpernikiel wiedział lepiej i dalej dobierał się do torby, dopiero gdy opiekun wyłowił skądś piszczącą zabawkę przedstawiającą jakąś uśmiechniętą zieloną postać z kreskówki, łepek psa obrał nowy cel jakby na widnokręgu pojawił się nowy śmiertelny wróg. Jett ścisnął zabawkę kilka razy, a ta odpowiedziała w irytujący sposób. Rzucił nią w drugi koniec pokoju, zaś Pumpernikiel ruszył jak odpalona torpeda. Złapał zabawkę w zęby, ułożył się na ziemi przytrzymując ją łapami i zaczął mocno gryźć, warcząc i odgrywając istny koncert piszczącej kakofonii.
Nie gniewał się na psa, w końcu żył, mało tego, wrócił do domu z wypłatą, a to oznaczało, że robota zakończyła się sukcesem.