środa, 21 maja 2014

Warhammer 40000: Dark Heresy: Agenci Tronu cz.4

Motyw Muzyczny


W poniższym opowiadaniu udział wzięły postacie stworzone według zasad z podręcznika, a końcowe efekty ich działań zostały poddane testom z użyciem kości i mechaniki gry.



Dark Heresy
Agenci Tronu
Gambit Apostazy: Czarny Grobowiec




W pozostałościach Nikaei znaleźli kawałek zębatego koła. Caiden zauważył, że metalowy obiekt pasuje do drugiego odłamka znalezionego w zwłokach Gustavusa. Przypomnieli sobie od razu tajemnicze wgłębienie w ścianie za zegarem w nawie głównej, które miało kształt zębatego koła. Był najprawdopodobniej jeszcze jeden element potrzebny do spasowania z resztą. Wyglądało to tak, jakby klucz miał bronić dostępu do czegoś bardzo ważnego, być może istota więżąca w katedrze psychiczne aparycje używała ich jako swych strażników? To były najrozsądniejsze przemyślenia, najtrafniejsze strzały, jak się zdawało.
Nikt nie miał za złe Kaltosowi załamanie w obliczu upiora, łowca wiedźm jako pierwszy wysunął się go bronić przed arbitratorem, który w chłopaku widział śmierdzącego tchórza. Adept padł ofiarą psykerskiej mocy odbierającej zdrowy rozsądek, kierowanej na porażenie go strachem. Choć Kaltos był pierwszym, który przelał krew Nikaei, choć był płochliwy, to wcale nie aż tak słaby umysłem. Łowca wiedział, że o wiele lepszym kąskiem manipulacji, będzie wielkolud w arbitratorskiej zbroi, na którego nerwach i emocjach o wiele łatwiej jest grać.
Właśnie spoglądał na podenerwowanego Havelocka, silnego, zaprawionego w boju wojaka, w ciężkiej zbroi, który gdyby obrócił się przeciw nim, mieliby nie lada problem, nim zdołaliby go powalić. Talia to także zrozumiała, więc skinęła Caidenowi głową, w zupełnej ciszy. Nie potrzebowali słów, by porozumieć się w sprawach zagrożeń. Schodząc w dół, do sali balowo-jadalniej jaką nie tak dawno zwiedzali, sororita trzymała go na oku, podczas gdy Cynobia mając dziwne przeczucie podbiegła do jednego z przymkniętych okien. Cały czas jedną rękę opierała czy to na rękojeści miecza, czy pistoletu siedzącego grzecznie w niedopiętej kaburze. Wyjrzała na zewnątrz, między zaroślami i pniami drzew nadal widziała ich transport. Pojazd stał grzecznie tam gdzie go zaparkowali, w czym zatem tkwił problem? Dlaczego tak bardzo się o niego martwiła.
-Wszystko w porządku? – Gaius spytał podchodząc do pani magistrat. – Tylko nie mów, że i ty masz zwidy... – dodał cicho, markowanym półżartem, gdy reszta drużyny przechodziła z powrotem, w stronę korytarza, którym przyszli.
-Zwidy? – Jasnowłosa spojrzała z ukosa na zabójcę, który mlasnął z nieukrywanym niesmakiem i przewrócił oczami.
-Sam nie wiem, takie poczucie, że powinno być tu coś więcej, coś czego nie widać... Jakby część wycięta z obrazka, że niby tam jest tylko... Ech, nie znam się na takich farmazonach, a nie chcę paplać jak jakiś szurnięty psyker.
-Wiem o co ci chodzi... – Kobieta odpowiedziała kładąc dłoń na ramieniu zabójcy. On skinął jej głową, po czym tak z ciekawości sam wyjrzał przez okno w kierunku pojazdu.
-A tam? – spytał po chwili. – Wygląda na to, że wszystko gra.
-Owszem... – westchnęła w odpowiedzi. – Jakoś tak, miałam po prostu chęć sprawdzenia... Wiesz, na wypadek, gdyby tych kultystów było więcej i starali się coś zrobić.
-Słusznie. – Gaius dodał stojąc obok niej przez dłuższą chwilę. Oczy miał wlepione w transportowiec oraz otaczające go wysokie trawy. Przy pniach drzew doszukiwał się cieni, śladów ruchu, jakby uwierzył, że obawy Cynobii się zmaterializowały. Zmrużył brwi i dołączył do reszty grupy, gdy jasnowłosa magistrat odeszła od okna.
Staneli ponownie w nawie głównej. Jedno skrzydło zbadane, zostało jeszcze przeciwne, oraz dwie wieżyce. Niemniej wszyscy mieli wrażenie, że coś się zmieniło. Nawa główna wydawała się pełniejsza niż gdy pierwszy raz do niej weszli, bardziej udekorowana. Choć wszystkie detale, śrubki, złocenia, szczegóły wyryte na każdym z możliwych drewnianych paneli, wszystko to wyglądało dokładnie tak samo i zdawało się być na miejscu, a mimo wszystko zdawało się, że każdego elementu jest po prostu więcej.
Caiden stał między rzędami ław otoczony przez resztę towarzyszy. Kaltos trzymał się na uboczu czując na sobie niewytłumaczalnie gniewne spojrzenie arbitratora. Cynobia ciągle spoglądała w stronę okien, jakby przeczuwając nadejście czegoś niewytłumaczalnego. Siostra Talia stanowiła wytrwałą skałę, która prócz łowcy wiedźm, zdawała się być nie podatna na wpływy żadnych omamów. Zabójca usiadł wygodnie na rogu najbliższej ławy, karabin ustawił kolbą na podłodze i rozmasował ramię skryte pod czarnym kombinezonem, ziewnął.
Mężczyzna w kapeluszu wydobył oba kawałki zębatego koła z kieszeni. Przytknął ułamane boki do siebie, a te przylgnęły tak szczelnie, że nie było widać nawet najmniejszej linii po rozdzieleniu. Spoglądali się na jego ręce jakby wyczekując ekspertyzy.
-Niestety, nie mam pewności cóż to może być, nie wygląda na żaden talizman ogniskujący. – Stwierdził. – Jedno jest pewne, to ważne obiekty, ważne na tyle, by chcieć je ukryć w strażnikach pokroju Nikaei i Gustavusa...
-Co z trzecią częścią? – Spytała magistrat, spoglądając w kierunku jednego z okien.
-Prawdopodobnie gdzieś się znajduje – odpowiedział.
-Trzeci demoniczny pomiot? – Havelock zdawał się być bardziej podenerwowany niż zwykle, choć już nie wiedzieli z jakiego powodu. Spoglądał na koło zębate jakby to je chciał połamać i zgruchotać.
-Psychiczna aparycja – poprawiła sororita. – Lecz prawda, to sługus niszczycielskich potęg w mniejszym lub większym stopniu.
-Czy tylko mi się wydaje, że dość łatwo nam poszło póki co? – Gaius wtrącił.
-To znaczy?
-No... Weszliśmy tu i rozstrzelaliśmy Gustavusa oraz tą grubą babę. Nie, że narzekam, ale skoro to tacy wielcy strażnicy, którzy sprawują tu piecze nie od wczoraj, nie macie wrażenia, że powinno być odrobinkę trudniej?
-Nie zapominajcie, panie Tharn – Caiden gorzko się zaśmiał. – Coś co powierzyło pieczę aparycjom zdaje się chciało bronić włości przed zwykłymi złodziejaszkami i przypadkowymi gośćmi. Wątpię, by przewidziało wizytę agentów Złotego Tronu. Jakby się nie zastanowić, to gdyby nie pyszałkowata lubość Thrungga do spisywania swych wybujałych przemyśleń, w ogóle byśmy się o tym miejscu nie dowiedzieli.
-W skrócie ujmując – dodała wojowniczka po jego prawicy – przybyliśmy z kalibrami ponad ich oczekiwania. Proste i skuteczne.
-Pewnie macie rację – Gaius wzruszył ramionami. – A co jeśli to coś daje nam zdobyć kawałki koła?
W tym momencie znów zapadła między nimi pauza dłuższej ciszy. Zabójca poruszył pytanie, jakiego nikt nie chciał zadawać, choć każdy przeczuwał, że prędzej czy później dojdzie do konfrontacji z rzeczywistością. Znów po sobie spojrzeli, w końcu kierując oczy na łowcę, którego twarzy wyrażała podobne zagubienie. Przełknął ślinę zastanawiając się nad odpowiedzią, dobrze wiedząc, że to jeden ze scenariuszy, którego nie mógł dopuścić. Zwątpienie jest jak erozja, wgryza się w skałę i rozsadza nawet najsilniejszą górę, która przetrwać mogła całe milenia. Dopuszczenie myśli, że Caiden Valentine, ten ambitny, stosunkowo młody łowca wiedźm z nienagannym przebiegiem służby miałby stracić rolę przewodnika? Miałby grać na czyjś zasadach, zamiast zmuszać świat do grania w takt jego muzyki? Wyczekiwali odpowiedzi, wyczekiwali zapewnienia. Zbycie wątku niczego nie da, odwrócenie uwagi zostanie zbyt szybko odkryte, a ziarno niepewności zasiane, morale zostanie z czasem podkopane. Wiedział o tym, ale mógł znieść sprzątnięcie niezgadzającego się z nim członka drużyny. Gdyby jego towarzysze popadli podszeptom niszczycielskich mocy z chęcią by się z nimi rozprawił, ale nie mógł znieść myśli, że ktokolwiek z nich, Marrsing, Tharn, czy Skavaldi, choćby przez sekundę pomyślą, że znają się lepiej na jego fachu niż on, i że to im należy się przewodnictwo w misji... Niedoczekanie umysłowych pokurczy, przydatnych, ale tylko i wyłącznie jeśli znają swoje miejsca. Musiał coś odpowiedzieć, musiał... Mrugali oczami, a zimne źrenice wwiercały się w niego z każdej strony.
-Jeśli to coś ułatwia nam sprawę, panie Tharn, sądząc, że przyspieszy swe plany, to my już mu pokażemy jak bardzo będzie tego żałować. – Odrzekł wreszcie, wykrzesał z siebie tyle zdecydowania ile się dało, a oni zdawali się to kupić. Gdyby mógł, odetchnąłby z ulgą, ale zamiast tego wskazał skinięciem głowy na wzmocnione wrota do lewego skrzydła
-Mamy jeszcze kawałek tej świątyni do sprawdzenia... Nie każmy czekać temu co tak bardzo się niecierpliwi, zobaczymy jak zaśpiewa po naszych egzorcyzmach.


Zardzewiałe zawiasy wzmocnionych drzwi podważyli wreszcie, a okuta stalą płyta z łoskotem runęła na ziemię wzniecając przy upadku kilka mniejszych obłoczków kurzu. Zajrzeli do wnętrza, w głąb zimnego, surowego korytarza, pełnego prostych topornych geometrycznie kształtów, bardziej odpowiednich do wnętrza fabrycznego warsztatu, aniżeli budowli sakralnej. W ścianach kryły się rzędy wnęk i wejść do równie prostych cel. Światłość wpadała przez nieliczne szczeliny w zamkniętych i zabezpieczonych okiennicach, rozpraszając panującą ciemność kilkoma długimi wstęgami kurzu schwyconego w promienie gwiazdy bijące od strony morza.
Odpalili latarki kierując je na różne obiekty, badając tabliczki z numerami przy otwartych celach, zacieki brudnej wody na ścianach i suficie, oraz śmierdzące kałuże zebrane na podłodze. Wtem usłyszeli szuranie, ciche skrobanie o twardą i szarą powierzchnię.
-Koronath? – Szept wylał się z korytarza, ledwo słyszalny, utkany z bolesnych tchnień, zdawało się jednak, że dotknął ich skór niczym chłodny przeciąg. – Koronath? To ty? Przyszedłeś po nas?
I wtedy ujrzeli istotę... Najpierw palce, kawałki kości obdarte z mięsa wystawały podciągając resztę kościstej istoty na korytarz. Głowa wynurzyła się na zewnątrz, długie posiwiałe włosy wystawały w sporadycznych kępkach z zasuszonej skóry. Kobieta pełzła w ich stronę, walcząc z ogarniającym ją osłabieniem. Reszta ciała spowita w obdartej szacie brudnej od fekaliów, moczu, potu oraz łez bezwładnie ciągnęła się za nią. Uniosła głowę przecinając promienie latarki. Popękane sine wargi drżały, po twarzy ciekły łzy, zaś oczy...
-Kto ją tak okaleczył? – Kaltos spytał cicho nie mogąc wytrzymać widoku. Kobiecie wyłupano oczy, spoglądali w dwa zaropiałe zagłębienia w czaszce obciągniętej naprężoną bladą skórą, przez którą prześwitywały wszystkie żyłki i cokolwiek zostało z jej mięśni.
-Nie jesteś Hekate... – kobieta nagle wygięła twarz w gniewnym grymasie, wysyczała te słowa jakby chcąc zaraz w adepta splunąć jadem. Jej wargi rozwarły się do niesamowitych wręcz rozpiętości, poczerniałe zęby rozłożyły się niemal w owal, jak u węża szykującego się pochłonąć ofiarę w całości. Wtedy wydała z siebie krzyk, który swą intensywnością wstrząsnął witrażami w nawie głównej! Nie trwał długo, Gaius cały czas trzymając stworzenie na muszce, posłał pocisk wprost w jej  czoło. Głowa monstrum eksplodowała, ale po chwili więcej istot poczęło wyłazić z cel wezwanych krzykiem.
Rozprawili się z nimi dość szybko, istoty zdecydowanie nie były w formie do konkretnej walki, zagłodzone i umęczone, a mimo wszystko gotowe poświęcić swe życie dla nieznajomej osobistości. Pociski słane przez bolter siostry Talii rozrywały cherlawe ciała sięgające w ich kierunku kościanymi szponami. Gaius nie marnował amunicji na tak łatwe cele, kto wie z czym jeszcze przyjdzie im walczyć. Sororita zmierzyła okiem rozerwane sześć trucheł, odczepiła opróżniony magazynek od swej broni i sięgnęła po kolejny, przeładowując. Cynobia przełknęła ślinę, gdy na znak dany przez Caidena, postąpiła w głąb korytarza wraz z Havelockiem, stawiającym zaporę ogromną tarczą. Dali kilka większych kroków nad bezkształtnymi bryłami mięsa skąpanego w niemal czarnej krwi, gdzie niegdzie wystawała jakaś piszczel, gdzie indziej kilka żeber. Trupy jeszcze parowały, a prócz smrodu unosił się nad nimi zapach ładunku wybuchowego który rozsadził bolty po uderzeniu.
Teraz Siostra ubezpieczała tyły, dając Kaltosowi skinieniem głowy do zrozumienia, by dołączył do reszty i by lepiej nie patrzył na zwłoki. W dłoniach chłopaka znów znalazł się skromny pistolet, choć go nie odbezpieczył sama obecność broni w śliskich od potu dłoniach działała uspokajająco. Kaltos pracował jako osobisty bibliotekarz, skryba, archiwista, znawca pism, wybrany przez mistrza Vaaraka i łowcę Valentina, widział już kilka okropieństw podczas zleceń. Łowca wiedźm karał podłych psykerów i ich kolaborantów, ścigał kulty i zdrajców. Kary im aplikowane były uzasadnionym, zmaterializowanym słusznym gniewem, dopadających ludzi nieprawych lub takich, którzy narażali struktury Imperium na uszczerbek. Ale ci ludzie? Ci biedacy pojmani przez szaleńców, czcicieli niszczycielskich potęg mogli być niegdyś wiernymi sługami, córkami i synami Imperatora... Krzywdy im wyrządzone i nieludzkie cierpienie jakie widział na tych mizernych twarzach, przypomniały mu, że i on może zostać wyrwany ze spokojnej rzeczywistości, pozbawiony tarczy wiary i sprowadzony podstępem do poziomu upodlenia tych istot.
Przeszukując cele znaleźli strzępy ubrań, obuwia, koszul i bielizny. Ściany były pokryte bazgrołami wymalowanymi z krwi lub wydrapanymi w szarej powierzchni. Stąd mięso zdarte z palców – pomyśleli przypatrując się dziwnym znakom i symbolom. Większości nie mogli się doczytać, krzyżyki i kreski nachodzące na siebie pod różnymi kątami zdawały się być pozbawione sensu. Jeden z zapisków był bardziej czytelny, choć nierówny. Wszystkie ofiary zamknięte w tym straszliwym więzieniu pozbawiono oczu, zatem trud było pisać własnymi kośćmi, drapiąc litery na ścianie.
„Koronath obiecał, że puści mnie wolnym, gdy niebiosa się zrównają, gdy cała wiedza będzie jego, gdy czas i świat spłynie niczym wosk. W siódmej planecie tkwi tajemnica, więc liczę dni do zrównania, liczę bo chcę znów polować. Chcę wyjść i polować. Ale dni liczyłem już tyle, już tyle dni policzyłem, że liczby straciły znaczenie... Koronath, obiecałeś... Chcę wyjść.”
Cynobia zanotowała słowa uznając, że mogą mieć znaczenie, zwracając szczególną uwagę na podobieństwa stosowanych fraz i przenośni. Thrungg podobnie się wyrażał, pisał o zdobywaniu wiedzy, o przemierzaniu rzeczywistości w sposoby niezrozumiałe dla zwykłych umysłów. Pytanie brzmiało, jeśli miał kontakt z tymi samymi potwornościami co ci biedacy, to jakim cudem uszedł z życiem cały? Czy też spotkał psychiczne aparycje? Czemu go nie zniszczyły? Czy może Bulgaor Thrungg był kimś więcej, kimś lepiej związanym z domem Hekatów, niż na pierwszy rzut oka się wydawało? To nie mógł być przypadek, że jedna z tutejszych ofiar jak i scintillański szlachcic dzielili podobne przemyślenia od tak sobie.
Na końcu korytarza znaleźli skromną komnatę, przypominającą rzeźniczy warsztat. Sprzęt chirurgiczny i zawieszony pod sufitem automaton operacyjny, stanowiły zimną drwinę z lekarskiego rzemiosła. Krew zakrzepła na przyrządach, skalpelach i stalowym gładkim stole, na którym jeszcze spoczywał szkielet ostatniej ofiary, na naściennych pułkach słoje z zawartością ludzkiego pochodzenia, obrzydzające eksponaty, które wzruszyły nawet Gaiusem. Zabójca czół ciarki przyglądając się słojowi gałek ocznych dryfujących w konserwującej zawiesinie. Pożółkła farba zdobiąca niegdyś ściany, napęczniała, skruszyła się i odchodziła całymi płatami. Serwoczaszka wisiała nad ramieniem Kaltosa, który na polecenie łowcy badał właśnie naturę maszynerii u szczytu stołu.
-Dowody jakie już zebraliśmy wystarczyłyby do eksterminacji nawet wysoko postawionego rodu – stwierdziła siostra Talia, przytulając bolter mocniej do piersi. – Jeśli ktoś im to zlecił, spłonie...
Sororita nie mogła wyjść z oburzenia. Szkielet przymocowany był do stołu skórzanymi obejmami, zaś machina utrzymująca czaszkę w miejscu, unieruchomioną, straszyła wszelkiego kalibru wiertłami, szczypcami i igłami, kilka pił wydawało się gotowymi by odkroić górną część głowy i otworzyć dostęp do mózgu.
-Wątpię, by ktoś im to zlecił – łowca z obrzydzeniem obszedł stanowisko. – To niewytłumaczalny głód wiedzy stoi za tym szaleństwem. Wystarczy spojrzeć na to miejsce, Hekaci zaniedbali swój majątek, zredukowali się do życia w starej upadającej świątyni na odludziu, zdecydowanie nie zależało im na pieniądzach ani politycznych wpływach, wtedy byśmy wiedzieli o nich coś więcej. Nie ma tu przepychu, więc nikt nie obsypywał ich złotem.
-Coś znalazłam – rzekła magistrat przeszukująca szuflady w starym sekretarzyku pod jedną ze ścian. Zwracając uwagę reszty wyciągnęła porozrzucane pożółkłe zapiski, na kruchych kartkach ledwo widać było ślady czyjegoś pisma, atrament rozmył się w niektórych miejscach, gdzie indziej wilgoć jaka niegdyś kartki poplamiła, zniekształciła drobny zapis pełen skreśleń, poprawek i adnotacji.
-Nie mogę im pomóc, choć się staram – przeczytała, przetasowawszy kilka arkuszy. – To przypadki beznadziejne, tak mówili starsi uczeni, lecz ja znajdę sposób... Standardowa hospitalizacja nie pomaga, środki chemiczne stosowane w medycynie akademickiej pobudzają aktywność przedniego płata. U badanych subiektów występują bóle głowy oraz oczu. Pierwszy obserwowany w serii wyje z bólu na sam kontakt z najdrobniejszym światłem, tego pokroju doświadczenia mogę nazwać jedynie agonalnymi. Po zastosowaniu opaski i próbie regulacji ciśnienia krwi objawy zdawały się zelżeć. Nie na długo. Następne dni przyniosły podobne objawy reszcie, zaś pierwszy wydrapał sobie oczy, wykrwawiając się przy tym. Obawiam się, że muszę je usunąć wszystkim badanym.
Rozumieli z tego coraz mniej... Kim byli ci ludzie? Ktoś chciał ich uratować? Na to wychodziło. Czytali zapiski naukowca, który imał się niebezpiecznych zabiegów w celu poznania natury szaleństwa i dolegliwości tych biednych ludzi. Odpowiedzi jednak nie było mu dane odkryć, jako, że sam zdawał się popadać w coraz większą złość, przechodząc od ciekawości i chęci pomocy, do ciekawości obsesyjnej...
-Muszę wiedzieć co sprowadza na nich szaleństwo! Gdzie popełniłem błąd?! Aktywność kory wzrasta i wygasza się stopniowo, u wszystkich tak samo, jakby istniało między nimi pewne połączenie. Symptomy u wszystkich pojawiały się w różnych stadiach, co oznaczało, że dolegliwość rozwinęła się w innym czasie i z innym tempem, a mimo to, mimo, że są rozdzieleni grubymi murami, ich mózgi rezonują, gdy pojawia się... To coś. Szept, słyszę go, lecz nie wiem co mówi... Czy i mnie to dopada? Nie odczuwam boleści takich jak moi badani, oni padają na ziemię i pojękują żałośnie, mają problemy z kontrolą mięśni. Nie mogę znieść ich smrodu. Zauważyłem jednak niesamowitą reakcję, gdy otwarłem cele by wpuścić serwitora sprzątającego, jeden z badanych obrócił się ku mnie i spojrzał pustymi oczodołami, zupełnie jakby mnie widział, a ja wręcz czułem jego wzrok. Przerażające doznanie, być może zbytnio się do nich przywiązałem, od tej pory powinienem zachować większy dystans względem mych subiektów.
Cynobia złożyła kartki przeczytawszy najciekawsze fragmenty po czym schowała je do kieszeni płaszcza, ostentacyjnie dając znać Caidenowi, że się sama nimi zaopiekuje.

***

Wysokie regały ze starymi almanachami zdawały się podtrzymywać ściany wnętrza owalnej komnaty librarium wewnątrz jednej z wieżyc. Spiralna kratownica schodów na obrotowym łożysku wiodła pod sam sufit. W alkowie wysokiego okna zakończonego ostrym łukiem stało szerokie czytelnicze biurko oraz para krzeseł o wysokich oparciach. Nieregularne tykanie zegara zaburzało ciszę, podobnie jak woń gnijącego papieru i skór zakłócały możliwość cieszenia się świeżą morską bryzą wpadającą od strony stłuczonego okna. Dywan niegdyś w barwie żywej burgundy, teraz w niektórych miejscach poszarzał od pleśni, w innych zaciemniał od wciąż obecnej wilgoci. Podobny los spotkał freski na sklepieniu. Choć niegdyś mogły przedstawiać losy Imperialnych świętych, teraz mogli się jedynie domyślać prawdziwej natury, jako że płaty namokłego gipsu w większości odpadały już od sufitu.
Mądrzy ludzie zwykli mawiać, że księgi są jak wrota, przez które jedna osoba może wejść do umysłów nieskończonych milionów i to długo po swej śmierci. Rozsądnie jest zatem trzymać je pod kluczem, badać na obecność trujących podszeptów próbujących zdmuchnąć płomień błogosławionej światłości – sycącego ognika wiary i dogmatów zapewnianego przez wieczny knot eklezji. Przeglądali tomiska sprawdzając je na obecność nieprawych pism, na szczęście spostrzegając, że to głównie kroniki i historyczne analizy. Te których mogli się rozczytać przeszły przez należytą Imperialną cenzurę dbającą o praworządny wydźwięk treści, zaś te, które przeżarła wilgoć i rozkład i tak były spisane na straty. Na biurku siedziała ozdobna szklana gablota z przyborami piśmienniczymi oraz  kilkoma notatnikami. Większość stron była pusta, niektóre pomazane dziwnymi wykresami, które opinią Kaltosa wyrażały astronomiczne wyliczenia, tym bardziej uzupełniane notatkami.



Magistrat wyciągnęła zapiski znalezione w operacyjnej sali na parterze, były poczynione tą samą ręką. Kształty liter, wyznanie umęczonych ofiar, a w końcu i podpisy korespondencji schowanej między kartkami notatnika, wszystko wskazywało na postać Koronatha Hekate. Pytanie, czy stanowił ostatnie ogniwo, którego szukali, czy może był kimś więcej, także zdradzoną duszą jak biedna Hadria skazana na zasztyletowanie. Czyżby zapiski Koronatha miały aż pięć tysięcy lat? Zdawało się to być zarówno niemożliwe z przyczyn praktycznych, gdyż papier winien się już dawno rozpaść wraz z całą katedrą, a z istot, które spotkali niedawno powinny zostać same kości. Ślady życia i bytności w starym majątku Eklezji zdecydowanie wskazywały na wydarzenia sprzed kilku miesięcy.
-Może Koronath odkrył tajemnicę długiego żywota? – Spytał Havelock rozgarniając buzdyganem inne stare tomiska na biurku.
-Psychiczne aparycje zdawały się nie być świadomymi swej śmierci – rzekł w odpowiedzi Kaltos badający księgi z serwoczaszką grzecznie lewitującą nad jego ramieniem. – Są materialne i wchodzą w interakcję z otoczeniem, kontynuując strumień jaźni, więc całkiem prawdopodobne, że Koronath odkrył sposób.
-Miał powód – zauważył łowca. – Z całej trójki jemu zależało na czymś trwałym. Gustavus i Nikaea zaledwie partycypowali w procesie, który Koronath mógł zacząć. On zajmował się otwieraniem umysłów swych krewnych, kto wie czemu jeszcze otworzył te umysły...
-Na szczycie przeciwnej wieży widziałem tubus teleskopu – adept dodał. – To może być obserwatorium, tak sobie myślałem, że to miejsce dla Koronatha ważne, skoro tak bardzo interesował się gwiazdami.
-Dobrze pomyślane, Kaltosie – pochwaliła siostra Talia nie ukrywając ekscytacji z nadchodzącego starcia. – Ta osobliwa prezencja jaka nam towarzyszy, może być właśnie nim. Jeśli to tylko wynaturzona istota ludzka opętana manią narzucania swej woli innym powinniśmy się z nią szybko rozprawić.
Przebywanie w katedrze odciskało na nich swe piętno, czuli się zupełnie nie na miejscu, jakby przechadzając się korytarzami i halami popadali w coraz większe rozwarstwienie między tym co jest, a tym co było i działo się przed chwilą. Mieli wrażenie, że rzeczy najpierw się dzieją, a dopiero potem ich myśli docierają w odpowiednie miejsce, jakby doganiając ciała odgrywające złożone sceny. Na początku to przeczucie nie było dolegliwe, a wręcz ledwo zauważalne, lecz teraz czuli się, jakby mieli za ubraniami i zbrojami schowane niewidzialne liny, za które ktoś nieprzerwanie ciągnął, a im dłużej tam zostawali, tym istota śmielej sobie poczynała, jakby drwiąc z nich i nabierając pewności.
Zbierz klucz, złóż go, wiesz co z nim dalej czynić, prawda? No nie bądź tak nieśmiały, to kolejna zagadka, a tajemnica za nią może pomóc rozwiązać problem wielu heretyków, którzy przybyli na Barsapine szukać złocistego remedium na niedołężność, którą w ich przypadku jest zwykła ludzka niemoc. Bolesne przemyślenie, czyż nie? Tak sobie wędrować tymi zimnymi halami zastanawiając się co też mogło ich przywlec do ruin. Oj, nie mammy się, może to i kiedyś była katedra, ale w obecnym stanie, to zaledwie rupieciarnia, którą ktoś z łaski swojej od czasu do czasu raczy odwiedzić i pobawić się w dom. Jakiż makabryczny, czyż nie? Nawiedzony i w ogóle nienormalny. Tak się można tu plątać i szukać tego czego chcieli podróżnicy, czego chcieli Hekaci, a może to właśnie doprowadziło ich do szaleństwa? No pomyśl, masz przed sobą caaałe życie, w jakim stanie, nie wnikajmy, trochę ono zardzewiałe i może puste, ale można sobie pogłówkować w wolnym czasie, racja? I choć mieli nad czym się zastanawiać, nie rozgryźli zagadki, sami nie wiedzieli czemu tu są, czemu mają służyć ich egzystencje. No dalej, zbierz klucz, złóż go, wiesz co z nim czynić, nie jesteś takim kretynem jak twoi poprzednicy, a przynajmniej mam taką nadzieję.

Siostra Talia zmrużyła groźnie brwi, jej pancerna ręka pochwyciła nagle ramię Kaltosa, gdy byli niemal u szczytu przeciwnej wieży i obróciła go ku sobie, przygniatając do ściany. Caiden, Havelock, Cynobia i Gaius z razu się zatrzymali, jakby zszokowani nagłym atakiem, spodziewając się najgorszego, jakby przeczuwając, że moment, w którym sororita się złamie i ulegnie naporowi tajemniczej obecności w końcu, nastąpi. Wtedy spostrzegli, że z nosa, po twarzy chłopaka płynie stała stróżka krwi. Wargi miał rozedrgane, jakby coś majaczył i próbował komuś odpowiedzieć, jakby był w interesującej konwersacji. Oczy miał wywinięte pokazując światu jedynie przekrwione białka.
Łowca zaświecił mu w oczy małą latarką wyczuwając najgorsze. Ciasny korytarz nie nadawał się na takie rytuały, ale liczył się czas. Caiden polecił siostrze trzymać chłopaka w miejscu, podczas gdy sam wydobył zza pazuchy płaskie metalowe pudełeczko z czterema iniektorami, które bardziej przypominały pneumatyczne strzykawki o długich igłach niż profesjonalne laboratoryjne odpowiedniki. Wbił igłę mocno w jego bark po czym aktywował mechanizm pneumatyczny. Pompka w mgnieniu oka wprowadziła w ciało Kaltosa pewną rzadką substancję. Chłopak nagle jakby zaczął się krztusić, głośno zaczerpując powietrze i dysząc panicznie, kaszląc co chwilę. Zamrugał w końcu oczami, gdy łowca wyciągnął igłę z jego ciała i  spojrzał na spoconą twarz. Siostra Talia sprzedała adeptowi delikatny cios grzbietem rękawicy, od którego mało nie zemdlał.
-Co mu zaaplikowałeś? – Spytała Cynobia na wszelki wypadek, w końcu jeśli i ją będą musieli ratować, lepiej, żeby chociaż wiedziała czy nie jest na to świństwo w jakikolwiek sposób uwrażliwiona.
-Ekstrakt na bazie piaskowca – spokojnie odpowiedział kapelusznik chowając pudełeczko. – To wszystko. Jeśli ktoś ma jakieś zwidy raportujcie, nim zupełnie straci głowę.
-Trzymasz się, chłopcze? – Białowłosa wojowniczka spytała, teraz podtrzymując go za kołnierz. Jej głos zdawał się dziwnie ciepły poza zwyczajowym spokojem oczywiście.
Kaltos pokiwał głową dochodząc do siebie, potem dopiero zauważył jak wszyscy dookoła wlepiają weń spojrzenia pełne wyrzutów, jakby już skazywali go na rolę potencjalnego zagrożenia, pierwszego do odstrzału.
-Piaskowiec wytrzyma kilka godzin – dodał łowca. – Radzę, żebyśmy się pospieszyli.



Schody do wieży usłane były kawałkami metalowych okładzin, strzępami drutów splecionych niekiedy w pęki grubsze od pięści, oraz połamanymi kołami zębatymi, które rdzewiały sobie na powietrzu, popękane, jakby ktoś je tu rozrzucił zawiedziony, że żadne nie spełniło oczekiwań. Musieli podczas wspinaczki rozgarniać śmieci, żeby się o coś nie potknąć. W dziurach powstałych w ścianach mieli wgląd do wnętrza konstrukcji wieży, gdzie huśtały się wciąż ogromne łańcuchy, cicho pobrzękując w niemal zupełnej ciemności. U szczytu naparli na proste czerwone drzwi, które ustępując, pozwoliły im spojrzeć do wnętrza owalnej komnaty zwieńczonej obrotową kopułą. Przestrzeń pracowni obserwacyjnej dominował jednak szkaradny model układu Barsapine, zaczynający się w centrum złotym globem symbolizującym gwiazdę, a kończącym na ostatniej z jedenastu planet, trzymanych w konstrukcji przez pozłacane obręcze w zmechanizowanym systemie. Każdą z planet oddawała ludzka czaszka zatopiona w kulistej bryle barwionego szkła. Model wbrew pozorom działał, wciąż zasilany przez dziesiątki kół zębatych popychających konstrukcję o niezauważalne dla oka zmienne. Niektóre z trybów, te największe, sunęły tak powolnie, że zdawały się w ogóle nie ruszać, a z drugiej strony liczne przekładnie, wały i mechanizmy, tłumaczyły ich ruch do najbardziej mikrych układów, w których dobrze naoliwione, mniejsze koła obracały się znacznie żwawiej. Ściany zdobiły imponujące murale, przedstawiające konstelacje gwiazd niekiedy zamknięte w sylwetkach mitycznych bestii lub herosów z Imperialnej historii. Nad modelem, w ciężkiej konstrukcji wisiał skierowany w górę tubus teleskopu, a przynajmniej jego najbardziej zdobna część. Liczne okulary i soczewki kierowały obraz do stanowiska obserwacyjnego na szerokiej platformie zawieszonej po lewej stronie konstrukcji, tuż nad podłogą. Tam ustawiono także kilka solidnych biurek zasłanych księgami, papierami i mapami gwiazd. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i kurzu, choć żaden element nie zbutwiał, księgi nie zniszczały, a mimo wszystko pokrywa kopuły była rozsunięta, zaś okular teleskopu wyprowadzony na masywnych siłownikach poza jej granice. Nie możliwe było, by w takim stanie opady nie zmieniły komnaty w zatęchły ściek pełen zgrzybiałych tynków, rozkładających się papierów i skorodowanych części. To zaś oznaczało, że ktoś regularnie dbał o pomieszczenie, zamykając pokrywę obserwatorium w porę, przed nadejściem deszczu.
Im dłużej przyglądali się wnętrzu tym większa nachodziła ich ochota, by wszystko odłożyć na później i zająć się badaniem tajemnicy Koronatha. To uczucie było dość osobliwe, nie przypominało typowego pragnienia, nakazu, ale raczej taką zwykłą dziecięcą niemal ciekawość, by zobaczyć co się znajduje za drzwiami dostępnymi tylko dla wybranych. Nie istniała za tym żadna głębia, chęć odkrycia czegoś nowego, ale najzwyklejsza potrzeba zaspokojenia kaprysu. Od tak, dziecko widzi na tyłach sklepu wielką tablicę „Tylko dla personelu” i chce tam zajrzeć, właśnie dla tego, że mu nie wolno. Za razem po przekroczeniu drzwi przeminęła dziwna obecność, zupełnie jakby nie chciała z nimi wejść, odprowadzając tylko gości na granice terytorium.
Gdy Caiden i Kaltos wzięli się za przeszukiwanie papierzysk, Havelocka coś natchnęło i zbliżył się do koleżanki, która przyglądała się skomplikowanej konstrukcji z podwieszanych czaszek. Cynobia miała w rękach notatnik i sporządzała kilka zapisków, generalnie próbując wyciągnąć coraz więcej zarzutów w kierunku rodu Thrungga i wszelkich jego znajomków. Dla pani magistrat problemy z apostatami miały naturę formalną, a ponad połowa brała się nie tyle z ich zbrodniczego działania, gdyż jak mawiały nauki kościoła, ktoś mógł być zwyczajnie słaby umysłem, zostać skorumpowany wiedzą, która wnikała w umysł i przejmowała władzę, a właśnie z komunikacji. O ile dzieła zakazane, sztuka, a nawet sami myśliciele byli stosunkowo niegroźni nie mogąc ze swoimi poglądami uciec zbyt daleko, o tyle inaczej sprawa się miała z tymi, którzy mogli dotrzeć w głąb sektora, przekraść się szczelinami w murze wiary i prawa. Bulagor Thrungg podróżował, szmuglował eksponaty z całego sektora, a nawet z innych segmentów. Mógł to czynić tak długo, jak miał zaprzyjaźnionych i łasych na bogactwa przewoźników i to właśnie oni tkwili ością w gardle pani magistrat. Wiedziała, że na dłuższą metę, musieli mieć znajomości wysoko, musieli należeć do jednej z wolnych flot handlowych lub do marynarki. Tym bardziej nurtowało ją połączenie okrętów i astronomicznej wiedzy zamkniętej w makabrycznym rebusie przed jej oczami.
-Pamiętasz mojego partnera? – Spytał Skavaldi stając tuż obok i udając, że równie mocno interesuje się układem czaszek odpowiadającym za planety.
-Wolno ci się o to pytać?
-Nie. Chodzi mi, czy przeżył... albo przeżyła... Nie wiem czemu, ale mam takie przeczucie, że straciłem partnera i to była moja wina. I to więcej niż raz.
Magistrat obróciła głowę ku niemu, dosłownie na chwilę by upewnić się, że to nie kolejna sztuczka jakiegoś nadnaturalnego wpływu. Twarz Havelocka jednak nie była spięta, rozzłoszczona, czy targana innymi emocjami, na powrót przypominał chłodny ociosany z granitu pomnik.
-Czyżbyś się martwił, że jesteś przeklęty lub ciąży nad tobą jakieś fatum? Niepotrzebnie.
-Wiem, wiem, to niebezpieczne – ciężko westchnął arbitrator. – Nie o to chodzi, wiem, że nad czymś bardzo intensywnie pracowałem, coś doskonaliłem. Jeśli partnerom moim coś się stało z powodu mojego wyszkolenia lub zachowania, wolałbym wiedzieć.
Cynobia wzruszyła ramionami dając krok w stronę modelu. Namierzyła planety reprezentowane przez czaszki z wyrytymi symbolami siódemki i dziewiątki, jak wynikać miało z zapisków Koronatha.
-Niestety, Havelocku, chciałabym ci pomóc, ale nie wiele mi o tobie wiadomo. W pewnym momencie po prostu zaginąłeś, wszyscy myśleli, że to kolejnego za służbą wcięło gdzieś w sektorze, jedni mawiali, że się uganiałeś za zbójnikami z Wrót Cypriana, inni, że dostałeś przydział na Malfi. O twoich partnerach nic nie słyszałam, ale to chyba dobrze. Nikt nie wspominał, żeby jakaś tragedia się stała z twojej winy.
-Tak – odpowiedział krótko. – Też mam taką nadzieję.
Cynobia pchnęła dziewiątą planetę, która powoli sunęła wraz z przyspieszonym obrotem trybów. Siostra Talia w tym czasie stała na straży zaraz przy schodach, uważając, by nikt nie zaszedł ich od tamtej strony. Gaius z kieszonki wyciągnął małą przekąskę, zapakowane w tworzywo suszone mięso, stworzone do testowania zgryzu. Gdy po raz pierwszy zanurzył w nim zęby odrywając solidny kawałek o gumiastej konsystencji, jego towarzysze nie mogli wyjść z podziwu, że po tym co zobaczył w skrzydle medycznym nadal miał apetyt na cokolwiek.
Kaltos przyjrzał się muralom, dopiero z bliska zauważając, że między konstelacjami, w czarnej farbie okrywającej ściany, wyryto mikroskopijne równania, ciągi zdań prawiących o koniunkcjach, ciągach grawitacyjnych, pływach energii i promieniowania, fluktuacjach w immaterium, w skrócie wszystko o czym adept miał dość znikome pojęcie. Położył na ziemi plecak i wydobył zeń cieńszą z ksiąg, którą zabrał na misję, być może wreszcie się do czegoś przydadzą. Była to kopia astronomikarium na daną dekadę, zawierającą prognozy czołowych astropatów i astrogatorów przepowiadających jakie zagrożenia może spotkać przykładowy podróżnik w warpie i czego winien się wystrzegać w konkretnych miejscach. Nie wiele to pomogło, ale przynajmniej zrozumiał niektóre słowa z generalnego naukowego bełkotu.
Caidenowi towarzyszyło z kolei zupełnie inne przeczucie. Wiedza zdobyta podczas lat praktyk, najpierw tropienia pomniejszych kultów, zwalczania ich wpływów, tępienie szaleństw jakie rozsiewały, następnie polowanie na wiedźmy, niesankcjonowanych psykerów znajdujących posłuch i wzięcie na wysokich dworach, aż po wyławianie ziaren korupcji z kadr eklezji, ta wiedza była niczym wobec pewnych faktów. Tak jak myśliwy nie wytropi bestii, która się nie porusza i nie zostawia śladów, tak i najlepszy egzorcysta nie zwęszy aparycji, która może być w najzwyklejszy sposób uśpiona. W komorze istniała niepisana bańka spokoju, odpoczynku i powolnej kontemplacji, oczekiwania na coś ważnego. Poprzednie dwie aparycje nie zbudził pewien impuls, pojawienie się żywych, ale tamte istoty same nie wiedziały na czym im tak naprawdę zależało. Mogły włóczyć się dniami i nocami po katedrze szukając celu. Nie Koronath, on czekał na coś konkretnego, nie powstałby z byle powodu, działał z mechaniczną precyzją, bo jako jedyny miał czystą wizję tego, co chciał osiągnąć.
Wtedy łowca wiedźm zauważył kątem oka jak powoli, ostatnia z planet układu Barsapine, reprezentowana przez czarną czaszkę z wydrapanym symbolem „IX” na czole, z cichym kliknięciem zatrzymała się. Sunęła tak wolno, że dopiero po jej zastygnięciu fakt stał się dlań oczywisty. Z trybów wokół mocowania teleskopu opadł kurz i pył. Kilka głośniejszych metalicznych szczęknięć zawtórowało lekkim wstrząsom, które rozeszły się po komorze obserwatorium sprowadzając wszystkich na równe nogi. Gaius zatrzymał się w połowie żucia, nim upuścił suszony smakołyk i poderwał do rąk swój karabin. Cynobia i Havelock postąpili krok w tył, jakby przeczuwając, że skomplikowany model przed nimi lub też wielki teleskop może się na nich rzucić. Choć taka okoliczność zdawała się być niedorzeczna, to obręcze na teleskopie zaczęły się przesuwać, jakby dostrajając na odebranie odpowiedniego obrazu. Cała kopuła mozolnie ruszyła by skierować się na gwiazdę świecącą nad horyzontem, łapiąc słoneczne promienie w majestatyczny okular.
Kaltos zbliżył się do modelu, chyba jako jedyny zauważył, że układ czaszek złożył się w opisany przez Koronatha wzorzec. Zrównaniu uległ siódmy i dziewiąty czerep, oba zaćmione, jeden przez własnego satelitę, drugi przez sąsiednią „planetę”. Wskazał łowcy przyczynę zamieszania, nie musiał niczego dodawać, gdyż Caiden pamiętał zapiski jakim do niedawna się przyglądali. Być może to czynnik, na który czekali? Chłopak nadal czekał na jakiś znak, mógł w każdej chwili rozsynchronizować układ, mając jedynie nadzieję, że taki zabieg pomoże, ale łowca wiedźm kazał mu odejść od modelu i pozwolić maszynie działać.
Tubus skondensował słoneczne światło, lecz zamiast kierować je do małego okularu, miriada zwierciadeł i pryzmatów rozsianych pod sklepieniem, które dopiero teraz zauważyli w pełnej krasie, została ostrzelana skondensowaną złocistą wiązką. Promień odbijał się nad ich głowami, tworząc skomplikowany iluminacyjny wzór, który kończył się na podeście pracowniczym. Ostatnie zwierciadło rzucało od góry stożkowatą smugę światłości na posiwiałego, lecz nadal przystojnego mężczyznę wylegującego się na krześle nieopodal biurka. Elegancki granatowy strój przypominał coś pomiędzy strojem naukowca, z przyborami rozpychającymi każdą kieszonkę, a mundurem z charakternym fasonem oficera marynarki, wskazującym na dobre urodzenie i wysoką pozycję. Bladą cerę pokrywały niezliczone matematyczne równania, pospiesznie i odręcznie nabazgrane tam, gdzie można je było rozczytać. Z daleka wyglądał jakby jego dłonie i ramiona pokrywały zastygłe w bezruchu mrówki lub tatuaże przedstawiające rozłożenie ulic i alei miasta ula. W oczach tkwiły wielosoczewkowe okulary sprawiające, że spojrzenie mężczyzny wyglądało na obłąkańcze. Każde nawet najmniejsze drgnięcie źrenicy wydawało się katatonicznym spazmem, zaś nawet po ich zawężeniu obserwator mógł mieć wrażenie, że spogląda w ocean czerni. Nieznajomy odetchnął, obserwowany przez otaczającą go trupę ludzi, lecz gdy jego oczy spoczęły na ich twarzach, twarzach, których nigdy wcześniej nie widział, jakby coś go naszło, wykręciło od środka, wyżęło spokój i opanowanie, które niemal natychmiast zastąpiła pełna pasji wrogość.
-Kim wy... – Warknął wstając z krzesła.
Spojrzał na model układu, jego idealnie skalibrowany zegar, następnie na mapy rozłożone na biurku. Dłońmi rozgarniał papiery, przekładał je ze sterty na stertę bełkocząc coś pod nosem, spoglądając na jakieś równanie zapisane drobnym maczkiem na własnej skórze.
-Nie... Nie, nie, nie! Coś wyście zrobili?! Przed czasem! Zbudziliście mnie przed czasem! Tak gwiazdy nie przemówią, nic nam nie powiedzą, jest za wcześnie! Wasze łapska musiały się tykać, co?! Musiały?! – Gniewnie rzucał w ich stronę, mrużąc oczy za zestawem soczewek.
Dłonie, jeśli już nie dobyły broni, to chociaż powędrowały w stronę kabur, nawet Kaltos przełknąwszy głośno ślinę na samo wspomnienie ostatnich wydarzeń poszukał pistoletu. Serwoczaszka unosząca się niecały metr za jego lewym ramieniem też jakby przycichła kierując samotny połyskujący czerwienią wizjer na mężczyznę ogarniętego astronomiczną pasją.
-Jak śmieliście zakłócić spokój tego miejsca?! Wiecie jak delikatnymi procesami zachwialiście? Mogliście zniszczyć moje badania! Lata badań! – Błyskawicznie przebiegł do modelu i przyglądając się wprowadzonym zmianom w osiach, rzucił Cynobii spojrzenie pełne jadu, jakby odgadując czyje palce tknęły machiny. – Masz pojęcie co uczyniłaś? No?! Masz pojęcie?!
-Koronath, jak mniemam – zagaił łowca przyciągając uwagę okularnika, mimo wyraźnego niezadowolenia sorority.
Istota jaka przed nimi stała nie była naturalna, wojowniczka miała obowiązek ja zniszczyć, pertraktacje nie powinny wchodzić w grę, lecz znała Caidena na tyle, by okazać mu kredyt zaufania. Skoro miał przeczucie, to powstrzyma się. Wycelowała jednak bolter w aparycję, zdając sobie sprawę, że amunicja to rzecz niezwykle cenna, szczególnie, że wciąż nie wiedzieli co przed nimi mogło leżeć. Warto było się upewnić. W podobny sposób myślał łowca wiedźm, szukający sposobów na obnażenie słabych punktów przeciwnika. Po zachowaniu Koronatha, po pierwszych kilku chwilach coś mu nie pasowało w obrazie prezentowanym przed oczami i tym, który zbudował w swej wyobraźni. Mniemał, że spotka mędrca, mistrza pociągającego za sznurki wielkiego teatru kukiełek, a zamiast tego przed nim stał szaleniec mamroczący coś pod nosem. Oczywiście podejrzewał, że wpływ wiedzy zakazanej i chorobliwa mania poznania może się odbić na Koronathcie w ten czy inny sposób, ale to co zobaczył trochę go rozczarowało.
-Tak, znaczy wiesz kim jestem – rzekła aparycja na chwilę oderwana od swego zegara. – Czytałeś może moje dzieła, człowiecze? Ja widzę kim jesteście, po co przychodzicie, to nie ważne, nic złego nie zrobiłem jeśli to cię świerzbi, siostro – rzucił do kobiety w zbroi ku jej zdecydowanemu zaskoczeniu. Był chyba pierwszym dziwadłem, które pamiętało symbolikę z lat życia i potrafiło dopasować postrzeganą rzeczywistość do zakodowanych wzorców. – Chciałem tylko być świadkiem niesłychanego zdarzenia i tak, udało mi się przetrwać dzięki darom tego świętego miejsca, oczywiście nie wszyscy okazali się być równie podatni.
-Ci biedacy na parterze? – zapytał łowca.
-To straszne co się z nimi stało, choć starałem się im pomóc to oni zmieniali się w sposób dla mnie tajemniczy. Ani moja wiedza, ani wiedza Gustavusa nie starczyła... Z resztą, Gustavus to idiota, on był zainteresowany rozwijaniem tkanek, a nie umysłu, dla niego potencjał to przyczepić komuś trzecią dłoń na ramieniu i najlepiej nogę na czole – Koronath parsknął przeczesując płowe włosy.
-Nie chcieliśmy zakłócić twego snu, jeśli trzeba z chęcią pomożemy w ponownym nastawieniu mechanizmu – Cynobia dodała podchwyciwszy zamysł Caidena.
Koronath rzucił jej spojrzenie pełne podejrzliwości, przekrzywiał głowę z lewa do prawa, jakby mierząc ją sobie, badając, czy gdzieś nie widnieje najmniejszy ślad blefu.
-Być może jesteście w stanie, choć wątpię. Myślicie, że nie wiem po co to przyszliście? Arbitratorskie odznaki, eklezyjne insygnia, lilie na pancerzu wojowniczki naszego boga-ojca. Dobrze wiem co reprezentujecie i wiem, że zostało mi trochę czasu do zaćmienia. Jeśli bym was zniszczył przybyliby tu inni, lepiej wyposażeni i zrównali mą wieżę z ziemią, jeśli bym was zostawił, zignorował, to wiem, że i tak złożycie raport, że i tak wyjawicie swe sekrety przełożonym. Jedyna opcja to wejść z wami w układ, zaproponować wam coś co mogłoby kupić mi czas.
-Klucz? Posiadasz go? – Spytał łowca dając jeden krok bliżej, lecz nagle Koronath jakby wzdrygnął się na samo jego wspomnienie.
-Nie wiem o czym mówicie...
-Wiesz, na pewno wiesz. Reszta twej rodziny go posiadała, może wytłumaczysz nam dlaczego?
Koronath nachmurzył się podchodząc z powrotem do niskiej platformy z biurkiem i papierami, stając w świetle odbitych słonecznych promieni.
-Wy jednak nic nie wiecie – wysyczał, lecz po chwili zaczął się gorzko śmiać. – Wy na prawdę nic nie wiecie? Przyszliście tu jak owce? Bezbronne małe owieczki.
Zachowanie aparycji było dla Caidena dostatecznym dowodem, że to jednak nie on za wszystkim stał, ale w pewnym sensie miał ważny udział w całym misternym planie. Koronath nie wiedział o pokonaniu jego krewniaków, znaczy nie mógł być tym, który kierował podszeptami w głowie Gustavusa i Nikaei. Był oderwany od rzeczywistości, może nie tak mocno jak reszta, wykazywał większy intelekt i zrozumienie własnej pozycji, lecz mimo wszystko był zaledwie cieniem samego siebie sprzed wielu lat.
-Chcecie zejść do podziemi i nie wiecie co w nich jest? – Koronath zaśmiał się ponownie, kilka razy pokasłując, jakby sytuacja była dlań dostatecznie makabrycznym dowcipem, by za razem radować się i chcieć zadławić, nim do wszystkich dotrze puenta zimnej powagi. – Jeśli nie wiecie, to tym bardziej nie mogę wam pozwolić jej wziąć. Macie mnie za jakieś wielkie zło, co? Och nie, zarówno ja, jak i moi bliscy podjęliśmy się naszego losu nie z kaprysu, a z przymusu. By trzymać to co w katedrze drzemie na wodzy, związane niczym psa. Z jednym się przeliczyliśmy, to przyznaję, nie zdawaliśmy sobie sprawę, jak jego ujadanie może nas doprowadzić do obłędu. Ha! – Na te słowa Koronath wyrzucił ramiona w boki, uniósł głowę i krzyknął – Świetnie rozegrane, słyszysz?! Dobrze się bawiłeś naszym kosztem? Aż tak cię boli to więzienie? No to będzie cię boleć jeszcze kilka ładnych lat przynajmniej!
-Do kogo się zwracasz? – Caiden ponowił, próbując przede wszystkim sprowadzić Koronatha z powrotem na ziemię.
-No, panie myśliwy, przecież wiesz, a przynajmniej słyszałeś go, czyż nie? Ponaglał cię, wy też go słyszeliście. On różnie działa na ludzi, raz silniej, raz słabiej, nastawia ich przeciw sobie. On dał nam nieśmiertelność, najpierw mym badanym, a gdy odkryłem, że dzięki transformacji w byt psychiczny mogę osiągnąć swe marzenie, dotrwać do wielkiej koniunkcji, rozpocząłem eksperymenty i negocjacje. Bardzo chciał nam pomóc w zamian za przysługę, otwarcie „piwniczki” – na samo brzmienie słowa szalony naukowiec zachichotał. – Jak to delikatnie brzmi, czyż nie? Chciał własnej załogi, trochę jak Barabus, który go tu uwięził przed setkami lat.
-Kogo, Koronathcie? O kim mówisz?
-O cieniu, który chce chodzić w świetle dnia, oczywiście. Wiesz co to za piękna metafora?
-Sumienie? – Rzekł nagle Kaltos zwracając na siebie uwagę pana obserwatorium, który aż zamrugał oczami sądząc, że zadana zagadka przerodzi się w dramatyczną pauzę, konfuzję jaka pochłonie śmiałków, a on będzie mógł ich oświecić posiadaną wiedzą.
Ten pucułowaty chłopak w szatach skryby wszystko zepsuł, odpowiadając zbyt wcześnie. Nie, to nie mogło się tak skończyć, gdzie w tym wyczucie artyzmu?
-Racja, sumienie – Koronath dodał, ciężko wzdychając i z wyraźnym rozczarowaniem obecnym na twarzy opuścił ręce, jakie bezładnie zawisły wzdłuż granatowego płaszcza. – Słyszysz go gdy mówi, lecz nigdy swoim głosem, jest na to za sprytny. Mówi twoim sumieniem, mówi głosem ego, pewności siebie. Tym co należy do najbardziej intymnej części umysłu, tym czego nie sposób przypisać komuś innemu.
-Bulagor Thrungg, kojarzysz go, prawda? On tu był? – Magistrat wtrąciła swoje pytanie.
Naukowiec potarł podbródek szperając w pamięci, jakby wspomniała imię zasłyszane w legendach lub przed eonami.
-Thrungg, obiło mi się o uszy. Możliwe, że tak. Na przestrzeni dziejów nasz gospodarz sprowadzał sobie różnych czempionów, którzy okazaliby się na tyle śmiali, by otworzyć jego więzienie, lecz nie dawali rady. Gustavus pewnie go nastraszył, ten zawiódł swego pana, uciekł... Chyba, a może to był ktoś inny? Szaleniec, wybraniec, kto wie? Każdy kto tu przychodzi, to albo szaleniec, albo wybraniec, a często jedno tożsame jest z drugim. Przestałem zważać na ich imiona już dawno temu.
-Skoro wiesz kim jesteśmy – zagaił łowca – to czemu od razu nie oddasz nam klucza? Zdajesz sobie chyba sprawę, że tak czy inaczej naszym zadaniem jest egzorcyzm istoty spętanej w tej katedrze. Jeśli działałeś na korzyść Imperium, zabezpieczając je przed jakąś tragedią, to przewiny zostaną ci wybaczone, a my zajmiemy się tym co cię trapi. I tak to się stanie, pytanie czy zrobimy to teraz, czy zrobi to inna drużyna w późniejszym czasie, jak słusznie zauważyłeś nawet brak naszego powrotu będzie dostateczną wskazówką. Daj nam klucz, a zadanie będzie spełnione.
-Hmm... – Koronath zdawał się zastanawiać nad przedstawionym pomysłem. – Wiecie jak to jest grać z kimś w warcaby kiedy na planszy zostają tylko dwie damki? Skaczą od ściany do ściany i o ile ktoś nie popełni błędu nie da się wygrać, ani przegrać. Nie mogę stąd odejść, bo tak jak ja go więżę, tak i on więzi mnie. Jesteście dla niego zagrożeniem... Choć wcale tego nie chcę, muszę bronić...
-Nie musisz, Koronathcie, a chcesz – stwierdziła Cynobia przeglądając przez jego blef jako jedyna. Jej wyznanie sprowadziło niemałe poruszenie, gdyż psychiczna aparycja faktycznie zdawała się być przekonującym rozmówcom, pełnym werwy, pewności siebie, charyzmy, a przede wszystkim rysował się na ich potencjalnego stronnika. Dla pani magistrat coś tu jednak nie grało więc wymierzając w niego palcem wystrzeliła serią niewygodnych zarzutów.
-Twoi bliscy dali się łatwo zmanipulować, to prawda, oni sami nie wiedzieli co się z nimi dzieje, czego chcą, nie wiedzieli czemu służą, ale nie ty. Jesteś na to zbyt inteligentny, nie wchodziłbyś w układ wiedząc, że nie masz jakiegoś haka. Przebywanie tutaj, na terenie katedry daje ci nieśmiertelność, jakkolwiek ten emulowany żywot wygląda, to jest w miarę zwięzły, niezanieczyszczony. Odizolowałeś swoją pracownię od wpływu tego o kim mówisz, ale zdajesz sobie sprawę, że potrzebujesz go nie dla tego, że między wami jest jakiś kontrakt, na taką okoliczność na pewno byłeś ubezpieczony, ale raczej dlatego, że bez daru nieśmiertelności nie doczekasz zaćmienia i wielkiej koniunkcji. Grasz na zwłokę, chcesz sobie kupić czas, mam rację? Chcesz, żebyśmy się zniechęcili, szukali dla ciebie jakiegoś wyjścia, jakiejś wzajemnej oferty, tylko po to, by doczekać wyśnionego terminu. W twoim stylu byłoby zaoferować nam jakąś misję, dać fałszywy cel, tak jak dałeś go Gustavusowi. Przecież jego zainteresowanie anatomią i biologią nie wzięło się z nikąd. Wierzę, że faktycznie szczerze nienawidzisz istoty, która jest tu spętana, czymkolwiek to jest, ale bardziej zależy ci na wiedzy... Z zapisków Thrungga i twoich wynikało, że koniunkcja ma przynieść odpowiedzi na wiele tajemnic i sekretów, być może oczekiwałeś właśnie wtedy znaleźć remedium na potworność, której byłeś coś winien?
Koronath przyglądał się kobiecie ze srebrzystym warkoczem jakby chciał jej rozszarpać gardło, lecz coś w nim zapłonęło, coś czego od dawna nie czuł. Jedna brew podskoczyła wysoko, gdy z uznaniem przekrzywił głowę, cmoknął i lekko się ukłoniwszy, zaklaskał.
-Brawo. A już myślałem, że będziecie kolejną bandą idiotów, których da się nabrać na sztuczkę z oszalałym dziadem z wieży... Oj, nie miejcie mi tego za złe, już tak mnie męczyli ci goście niechciani, że albo w teatrzyku wysyłałem ich do kuchni, albo do jaskini nieopodal posesji, żeby Gustavus się nimi zajął.
-Chcesz dotrwać do koniunkcji, a zatem potargujmy się – rzekł Caiden, choć siostra Talia stanęła u jego boku wyraźnie sygnalizując, że nie pochwala takiego zachowania. – Chcemy ostatniej części klucza, a ty zdajesz sobie sprawę, że nie będziemy mogli zostawić twej wieży samej, nie będziemy mogli pozwolić psychicznej aparycji panoszyć się po świecie. Oczekujesz, że po ujawnieniu tej tajemnej niesamowitej wiedzy poznasz sekret jak bardziej utrwalić swą formę, bo i po co miałbyś czekać? Wtedy stałbyś się abominacją, o której wiemy i którą będziemy ścigać tak długo jak to możliwe. Nie wciskaj nam bajek, Koronathcie.
-Cóż – odrobinę rozczarowany swą nieudaną próbą duch naukowca opuścił głowę. – Widzę, że mam do czynienia z doświadczonymi śledczymi. Jesteście z inkwizycji przecież, mogłem się domyślić, że prędzej czy później przybędziecie. A na twoje pytanie, panno arbitrator... – zwrócił się do Cynobi – Thrungg  był zbyt nieporadny, nie powinniśmy mu ufać. Był przebiegły, wiele rozumiał, to muszę mu przyznać, ale to u swego rdzenia rozpieszczony dandys, co chełpił się zdobyczami i czekał tylko, by komuś zaświecić przed oczami nową zabaweczką.
-Dei-Phage wybrał go na swego czempiona? Dei-Phage? Tak się nazywa? – Caiden spytał wspominając notatki sibellańskiego szlachcica, którego dwór przeszukiwali ponad miesiąc wcześniej.
-Dei-Phage – wymówił imię Koronath z wyczuwalnym niesmakiem. – Tak, on tu tkwi, między nami, czai się i drzemie. Jest natomiast zbyt sprytny, by dać Bulagorowi szansę na dokonanie dzieła. Och, nie, oddał mu swą rękę, o tym pewnie wiecie, ale uczynił to by choć część przetrwała.
-Przetrwała?
-Tak. On wie, że wkrótce się przebudzi, nie wiem jak, po prostu... Ale jest zbyt sprytny, zdaje sobie sprawę, że nawet najlepszy plan może zawieść, dlatego oddał mu swe ramię. Bulagor wrócił do siebie, na inną stronę sektora, więc jeśli zniszczycie Dei-Phage’a, on po części przetrwa.
Dla łowcy to nie było tak oczywiste. Teoretycznie była to rozsądna decyzja, ale co jeśli stwór chciał, by tak myśleli? Nie mógł tego wyjawić Koronathowi, gdy woal kłamstw za woalem opadał ujawniając nową prawdę. Może prawda leżała gdzieś pomiędzy? Może Koronath faktycznie więził istotę, więc ta dała Bulagorowi swe demoniczne ramię, wiedząc, że prędzej czy później szlachetka ściągnie na siebie czujne oko inkwizycji. Zapiski i brednie w notatkach były istotne, lecz nie na tyle by działać w trybie doraźnym, co innego, gdy agenci odkryli przy nim rękę monstrum, istoty zrodzonej z czystej potencji immaterium. Co jeśli mieli tu przybyć tylko po to, by pokonać Koronatha i uwolnić demona? To było w ich stylu, pomyślał Caiden.
-Skoro przetrwa, to nie masz się o co obawiać, prawda? Twoja misja nie wygaśnie.
-Nie mówilibyście tego, gdybyście już się tej ręki nie pozbyli – odparł duch równie czuły na ich podstępne zagrania. – Niszczyć demona, tylko po to, by przetrwał gdzieś w głębi Imperium pod postacią opętanego śmiertelnika? Nieee... Dorwaliście Thrungga i zutylizowaliście ramię.
Nagle łowca wyciągnął pistolet i nie ostrzegając nikogo o tym co chce uczynić, wystrzelił w uprząż kalibracyjną olbrzymiego teleskopu. Konstrukcja zaskrzypiała, gdy pocisk począł haratać pomniejsze tryby, rozsypując je po podłodze niczym śmieci. Następnie Caiden wskazał lufą a skomplikowaną zegarową konstrukcję modelu planetarnego i powiedział siostrze Talii, by rozniosła bolterem delikatne urządzenia na jego znak.
-Co czynisz?! – Koronath nagle wystrzelił zszokowany obrotem wydarzeń! Podbiegł do teleskopu badając zniszczenia, oceniając, czy da się naprawić i czy da się nim jeszcze prowadzić ważne obserwacje. – To bardzo delikatne urządzenie!
-Dość gierek, Koronathcie. To oczywiste, że w przeciwieństwie do swych kamratów potrafisz powstrzymać się przed atakiem, wiesz, że możesz rozwiać się w eterze i nas zupełnie zignorować. Mógłbyś nas w ten sposób zwodzić i przeciągać pertraktacje. Zależy ci bowiem jedynie na koniunkcji... Masz wszystkie karty i powody by nie dawać nam klucza. Na twoje nieszczęście, przez ostatnie kilkanaście minut poinformowałeś mnie o wszystkim co tak na prawdę chciałem wiedzieć. Możesz się rozwiać, owszem, możesz zabrać klucz ze sobą, prawda... Ale wiesz co się nie rozwieje w powietrzu? – W odpowiedzi na własne pytanie łowca z ironią rozejrzał się po rdzewiejącym królestwie Koronatha. – Zależy ci na badaniach? To zobaczymy jak sobie poradzisz bez swych zegarów, albo gdy nasza wielebna siostra zniszczy cały teleskop. Przyznam, trochę to drastyczne, ale nudzi mnie ta próżna wymiana zdań. Nie możesz się stąd ruszyć, jak sam przyznałeś, ten okular jest wszystkim co pozwala ci spojrzeć w gwiazdy. Zastanów się zatem, czy chcesz spoglądać przez jego pogruchotane resztki lub czy zdążysz go poskładać własnymi rękami w najbliższym stuleciu.

***

Przewrócony zegar w nawie głównej roztrzaskał się na drzazgi. Stanowił tylko zasłonę, która maskować miała to co ukryte było za nim. Żaden to antyk, więc nie mieli żalu zamieniać go w zrujnowany rupieć. Łowca wiedźm otoczony resztą drużyny trzymał w dłoni złożone zębate koło, wyglądające jakby nigdy nie zostało przełamane, jakby świeżo odlane i wykute.
Dopasował obiekt do lekkiego zagłębienia w płaskiej ścianie i lekko przekręcił. Z nagłym przypływem energii zewnętrzna płyta cofnęła się o drobinę i następnie wsunęła w ścianę odkrywając im wejście do utrzymanej w świetnym stanie kilku osobowej windy. Choć kurz zebrał się gęsty, to światła błyszczały jakby konstrukcja powstała dosłownie dzień wcześniej. Wnętrze jednak nie wyglądało jakby należało do typowej budowli eklezji. Na ściance w głębi windy widniała ozdoba przedstawiająca zakapturzonego człowieka, którego twarzy nie było widać, a który w dłoniach dźwigał olbrzymie zębate koło. W samym centrum trybu tkwiła niezwykła czaszka, w połowie naturalna, ludzka, a w połowie zmechanizowana, zastąpiona zimnym metalem, wszczepami usprawniającymi cielesną część.
-Adeptus Mechanicus? – Zagaił Havelock samemu nie mogąc wyjść z podziwu.
-W katedrze? Majątku eklezji? – Siostra Talia jakby mu wtórowała podchodząc bliżej by mieć lepszy wgląd na wnętrze.
-Niegdyś ten budynek stanowił fort w walce z zielonoskórymi – przypomniał Kaltos. – Dopiero potem zaadoptowali go na obiekt sakralny.
Wyznaczono dwie grupy, na wszelki wypadek, gdyby jedna nie powróciła. Reszta miała czekać na sygnał, że w podziemiach katedry jest bezpiecznie.

Cynobia wraz z Caidenem zjeżdżali w dół długiego szybu, nalegał by sobie z nią porozmawiać, a poza tym jak przedstawił w argumentach, poruszanie się po nieznanym terenie ciężkozbrojnego arbitratora z tarczą, oraz wielebnej siostry w pancerzu wspomaganym wcale nie pomogłoby ich sprawie, a na pewno głośny stukot butów zrujnowałby potencjalny element zaskoczenia jaki dawała cisza i spokój. Maszyneria rzęziła wokół, gdy winda powoli zjeżdżała coraz niżej, mijając magnetyczne obejmy stabilizujące, zakleszczając się na szynach prowadnic.
-Bardzo profesjonalna postawa z twojej strony, panno Marrsing – powiedział po chwili ciszy. – Ale możesz to z siebie wyrzucić, nie ma potrzeby udawać grzeczności.
-Nie mieszam spraw osobistych z pracą. Nigdy. – Odpowiedź była krótka i zwięzła.
-To dokładnie tak jak ja. A jeśli chcesz wiedzieć skąd zainteresowanie twoją osobą wystarczyło spytać.
-Przecież pytałam niejednokrotnie – Cynobia nie mogła uwierzyć w jego bezczelność i obdarzyła go piorunującym wzrokiem.
-Och nie – zaśmiał się Caiden. – Nie pytałaś, tylko szukałaś wsparcia, robiłaś sceny, jeśli się mogę tak wyrazić. Poruszałaś sprawę swoją i swej rodziny na forum naszej trupy, przy wszystkich, bo nie obchodziła cie odpowiedź, tylko wsparcie ze strony innych. Liczyłaś, że wstawią się za tobą, wywrą presję, co byłoby bezcelowe. Tak na prawdę odpowiedź cię nie interesuje, wręcz przeciwnie, lękasz się jej.
Na wywód „kolegi” zareagowała mrużąc oczy, zaciskając pięści i powstrzymując się przed odpowiedzią w bardzo nieprofesjonalny sposób. Ten typ tak bardzo działał jej na nerwy, że chciała go przyprzeć do muru i po postrzelić, gdziekolwiek, byle tak, by bolało.
-Jednej tylko rzeczy żałuję odkąd zaczęłam pracę w Ordo... – syknęła po chwili głosem pełnym jadu.
-Że nie przydzielili cię do innej komórki? – Szybko się wciął dokańczając jej zarzut. – Nie jesteś pierwszą osobą, która mi to wyznaje i nie ostatnią, nie trudź się na uszczypliwości i albo się z tym pogódź, albo zrezygnuj.
Tym razem jego głos stał się chłodny, jakby zarzucił tą typową nutkę humoru dotąd pobrzmiewającą gdzieś tam w głębi każdego zdania.
-Interesuję się każdym z podopiecznych mistrza Vaaraka, bo każdy z podopiecznych to przede wszystkim narzędzie inkwizycji, a to nie może działać dobrze, gdy istnieje haczyk jakim można owe narzędzie łatwo popsuć lub obrócić przeciw tym, którym służy. Taka jest moja praca.
-Dobrze, w takim razie czemu?! Co takiego chcesz od mej rodziny?!
Na to gniewne pytanie Caiden obrócił się ku niej. Dopiero teraz zauważyła, że trzyma w dłoni pistolet, zastanawiając się jak i kiedy go dobył.
-Bo twoja rodzina stała się celem naszych wrogów, jest w potencjalnym niebezpieczeństwie. Interesują się tobą osoby, które mamy na oku od wielu lat, właśnie dlatego, że dołączyłaś do Inkwizycji. Szukają dźwigni, na wypadek gdybyś stała się mistrzowi Vaarakowi zbyt przydatna lub weszła z nim w bliższą komitywę... Miałem za zadanie zorganizować twemu bratu, jego małżonce i dzieciom nowe, bezpieczne życie, z nową tożsamością, ale najpierw muszę wytropić wszelkie wtyczki jakie mogą mieć z nimi kontakty, wiedzieć z kim się spotykają, komu mogą wyjawić cenne informacje, kto z bliskich może na nich donosić. A teraz, panno Marrsing – uniósł pistolet i skierował w jej czoło, zrobił to tak szybko, że nawet nie zdążyła wyszarpnąć swej broni z kabury. – Ustalmy kilka spraw... Powód, dla którego takich rzeczy się nie mówi, a szczególnie członkom Adeptus Arbites, to fakt, że jesteście specyficznymi charakterami, takimi, którzy drążą, którzy próbują sprawy wziąć w swoje ręce. Czujecie zagrożenie własnej rodziny i bliskich, to zamiast zdać się na tajne kanały Inkwizycji rozpoczynacie dochodzenia na boku, ściągając tylko więcej niechcianej uwagi i utrudniając pracę. Mówię o tym teraz, bo wiem, że prędzej czy później sama byś to rozgryzła i narobiła bałaganu, ale ostrzegam cię! Jeśli dowiem się, że zaczynasz jakieś postępowanie, że bez mojej wiedzy i wiedzy mistrza Vaaraka węszysz wokół własnej rodziny i psujesz tylko innym agentom ich robotę, narażając utajnione komórki na wykrycie, zabiję cię.
Drzwi się rozstąpiły, gdy winda zastygła na wyznaczonym piętrze odsłaniając przed nimi niesamowity obraz. Dotąd zamknięta winda przetrwała w świetnym stanie chyba tylko dzięki zamknięciu w pozycji wyjściowej, gdyż cała reszta wyglądała tragicznie. Przed nimi roztaczał się widok na ogromną halę ciągnącą dziesiątki metrów w górę i w dół, halę pełną rdzewiejącej stali, potężnych trybów, siłowników, łańcuchów o ogniwach wielkości rosłego człowieka i wielowarstwowej sieci podwieszanych kratowanych chodników. Zapach smaru, metalu i wilgoci wypełnił nozdrza w jednej chwili, podobnie jak przytłaczające wrażenie ogromu podziemnego kompleksu wypełniło ich umysły. Caiden i Cynobia wyszli na pomost rozglądając się w absolutnym podziwie. Stali we wnętrzu gigantycznej machiny, śpiącej, lecz nie martwej. Olbrzymie wały wciąż w powolnych obrotach przekazywały swą wolę na zębate koła, w których ludzka istota zmieniłaby się w krwisty przecier, gdyby tak przypadkiem między nie wpadła. W podwieszanych kablach wciąż cicho buczały resztki energii, niczym żyły tętniące resztkami pulsu.


sobota, 17 maja 2014

World of Warcraft: "Rezonans" - Opowiadanie.

World of Warcraft
Opowiadanie

Poniższe opowiadanie jest zupełną odautorską fikcją, w której jednak bohaterowie zostali stworzeni według zasad z podręcznika „World of Warcraft: The Roleplaying Game”. Posiadają własne karty postaci, zaś o losie akcji przez nich podjętych decydują rzuty kośćmi, zgodnie z mechaniką gry.


"Rezonans"

Przystań Menethil stanowiła bezpieczne schronienie przed wszelkiego rodzaju bestiami grasującymi po okolicznych mokradłach. Nawet łupieżcze watahy orków nie zapuszczały się zbyt blisko, wietrząc, że któryś z wyśmienitych krasnoludzkich rusznikarzy może z odległości stu kroków, albo i więcej, strącić zielony czerep z przerośniętego karku. Mury Menethil nie potrafiły jednak uchronić mieszkańców przed okropną pogodą, jaka zdawała się nigdy nie przechodzić. Mieszkańcy skromnej portowej osady mogli łatwiej policzyć ilość dni bez opadów, niż takich jak ten, podły chłodny dzień, w którym siąpiło do stopnia, gdzie podróżni zsiadający ze statków zdążyli przemoknąć do suchej nitki, nim zdążyli dobiec z przystani do skromnej karczmy nieopodal głównego fortu garnizonowego.
Garnizon zaiste dominował na nieodległej wysepce, połączonej z resztą mokradeł kamiennym mostem. Most prowadził pod wysokie i grube mury, na nich zaś ludzie i krasnoludy, razem sprawujący wartę w prawdopodobnie najbardziej pechowym przydziale roku. Słońce zaszło niespełna godzinę wcześniej, więc strażnicy zobowiązali się rozpalić latarnie, co w przypadku ulewy zdawało się niemal niemożliwe. Jeden z wąsatych wojów warknął srogo i zrzucił z głowy kaptur zauważając, że ten  przesiąkł wodą do stopnia, gdzie już nie robił ani odrobiny różnicy. W skarłowaciałe bagienne drzewka co i raz strzelił piorun rozświetlając okrutne mroki i skutecznie strasząc mieszkańców niewielu domków zbudowanych wokół garnizonu, którzy z jakiś powodów postanowili wyściubić nos za drzwi.
Tawerna pod Głębokimi Wodami może nie należała do najprzedniejszych oberży po tej stronie wielkiego morza, szczególnie uwzględniając marynarską klientelę nie przebierającą w słowach, podłe jadło słynące z serów, które nigdy nie miały być pleśniowe, a jednak... mimo szczurów okazyjnie kręcących się między stołami, mimo pijanych krasnoludzkich muzykantów wygrywających ciągle tą samą piosenkę o klepaniu dziewek po tyłkach, tawerna pod Głębokimi Wodami miała jedną, arcyważną zaletę. Było w niej sucho.
Do wnętrza właśnie wpełzła grupka strażników z ostatniej zmiany. Mężczyźni podbiegli do kominka, w którym trzaskały trawione ogniem polana. Podsunęli sobie zydelki, siedli i zaczęli chuchać w dłonie, rozcierać je i co szybciej nastawiać do ognia. Jeden z nich dygotał jakby spędził tydzień dryfując na lodowcu, inny, krasnolud, właśnie wyciskał swoją brodę nie mogąc uwierzyć ile zebrało się w niej wody.
-Chłopaki, ściągajta kapoty. Trza porządnie wyżąć, patrzcie jak z was cieknie – rzekł jeden z żołdaków wstając z siedziska i ściągając pelerynę.
Reszta z szóstki zrobiła to samo, oddała koledze przemoknięte wełniane materie, a ten oddalił się szybko do drzwi, w których wykręcał peleryny powiększając kałuże przed kamiennym progiem tawerny.
Pod jedną ze ścian siedział dobrze zbudowany krasnolud. Gładził swoją brodę rozlewającą się po obszernym brzuchu, wspominając syty posiłek, za który z resztą słono zapłacił. Do czerstwej gęby okalanej gąszczem rdzawych włosów podsunął gliniany kubek pełen grzanego wina doprawionego wonnymi przyprawami. Robił to ukradkiem, poniekąd dlatego, by inne krasnoludy nie zauważyły, że spożywa właśnie wino. Co by też sobie o nim pomyśleli? Baflin jednak uważał, że gdy brzuch syty, na dobre trawienie i odpoczynek najlepiej robi coś co smacznie zaakcentuje posmak mięsiwa, i takim właśnie słodkim płynnym deserem były dlań winne grzańce. Umoczył wargi i głośno siorbnął delektując się całą chwilą. Deszcz uspokajająco szumiał, kominek otulał ciepłem, a w brzuchu przyjemnie mruczało. Nic jeno zamknąć oczy i spać. Nie przeszkadzała mu ani łuskowa zbroja, ani przemoknięte onuce w butach, ani stalowa tarcza wisząca na rzemieniu, a o którą wsparł właśnie plecy. Było mu tak dobrze.
-Panie krasnoludzie – po jakiejś chwili odezwał się głos po przeciwnej stronie ławy. Baflin zamknął oczy i lekko drzemał, nie przypominał sobie, by ktokolwiek się przysiadał, więc uznał, że jakiś obcy chłystek coś od niego chce. Nie odpowiadał, było mu zbyt dobrze, by przerywać chwile relaksu. Znów pociągnął z kubka gorącego wina, siorbiąc przy tym głośno.
-Panie krasnoludzie... – ponowił natręt, a brwi Baflina zmarszczyły się groźnie.
-Jeśli ci życie miłe, to lepiej odejdź – woj odpowiedział nawet nie otwierając oczu.
-Psst! – postać syknęła nachylając się bliżej.
Brodacz krzywiąc się pod nosem otworzył jedno oko i wlepił wzrok w smukłego kupca. Człowiek nie był zbyt wysoki, więc może nie przypominał woja, ale też wizerunek kupca do niego nie pasował. Miał na sobie pstro przystrojone szaty, złocisty łańcuch na szyi i fioletową pelerynkę okrywającą ramiona. Niestety, był zbyt chudy. Może nie przesadnie, ale zdecydowanie brakowało mu do wizerunku pełnowymiarowego kupca.
-To ja... – rzekł człeczyna odklejając sztuczny wąsik od swojego faktycznego wąsika, który wyglądał niemal tak samo – Randal.
Z razu przykleił wąs na miejsce.
-Ach, to ty – westchnął krasnoludzki wojownik moszcząc się wygodniej. – Nie możemy poczekać choć do poranka?
-A myślisz, że fundusze za któreśmy kupili tego prosiaka, zostaną wiecznie niezauważone? Udało mi się ustalić, że skoro taka ulewa, nasz dobry kapitan poczeka z odpłynięciem z portu do jutra, zaś do tego czasu, skoro i tak nic się nie dzieje, to przynajmniej przejrzy księgi i dzienniki, tak słyszałem. Wiesz, jeśli pokwapi się zajrzeć do kufra i porównać skapitalizowane odsetki z...
-Dobra, dobra, rozumiem – krasnolud westchnął głośno. Zmusił się do szybkiego opróżnienia kubka z winem. Cóż za marnotrawstwo dobrego deseru.
Baflin powstał zarzucając na ramię sprzęt. Kilku obwiesiów goszczących w tawernie omiotło ich przelotnie wzrokiem. Krasnolud zaczął zbierać dobytek, sakwy i plecak wypchane dobrami, o których pochodzeniu wiedział cokolwiek tylko i wyłącznie Randal. To nie było tak, że Baflin popierał złodziejstwo – jak zwykł mawiać sobie sam w zaciszu swego krasnoludzkiego sumienia. Po ostatniej wyprawie do Kalimdoru w poszukiwaniu, bogowie wiedzą jakich, wspaniałych okazji, padli ofiarami nieudanej transakcji handlowej. To jest do transakcji w ogóle nie doszło, gdyż całą karawanę wycięto w pień, poza ich dwójką. Ogrzy motłoch napędzany bagiennym zielem i magią ich dwugłowych mistyków przeszedł przez skromną karawanę jak bestia kodo w okresie rui przez chruściany płotek. Bystry złodziejaszek cudem wytłumaczył Baflinowi, że nie ma co tracić życia w przegranej bitce, dlatego ruszyli razem do nieodległej pirackiej przystani na północ od Theramore. Tam załapali się na statek do Booty Bay, lecz w rzeczonej zatoce skończyły im się fundusze. Póki co krasnolud był przekonany, że Randal to dobry nicpoń, kradnący w ostateczności. Chłopak zręcznie szafował przebraniami. Wolał wkraść w jakieś szeregi udając ich członka, nawet popracować, wypełnić kilka obowiązków, a na koniec zjeść ciepłą strawę, może nawet się zdrzemnąć z dachem nad głową i dostać wypłatę, by na koniec się sprytnie ulotnić... Choć ten oczywiście mógł robić Baflina w konia.
Nim był gotowy, a cały dobytek zebrany, Randal wrócił w nowym przebraniu. Spod okalającej całą jego sylwetkę czarnej peleryny ledwo było widać jakikolwiek zarys równie czarnej skórzni nabijanej ćwiekami. Dwa krótkie miecze skrzyżowane na plecach, pod peleryną, trud było ich dostrzec, sam zaś Randal raczył stronić od waśni i walki, a nieokazywanie oręża zdecydowanie pomagało mu utrzymać wizerunek niegroźnego pacyfisty. Jako, że jednak musieli się wynosić z Menethil, odpakował lekką kuszę i zawiesił sobie na ramieniu wraz z kołczanem.
-Wiesz, człeczyno... – chrząknął krasnolud wyglądając przez drzwi, do których zawczasu podszedł. – Może i jest sposób w tym twoim pieruńskim pomyślunku. Pójdziem w nocy, to się nas nie będą spodziewać, a z drugiej strony tak chędogo leje, że jeno durnocie zupełnej chciałoby się stać na patrolu. Pewnikiem orki wszystkie spać będą, a bestyje pewno nie rychlejsze, miejmy nadzieję.
-No nie wiem, wydaje się, że coś lżej pada – stwierdził łotrzyk narzucając kaptur na głowę i skrywając smukłą twarz w cieniu.
Słusznie zauważył, że chmury się odrobinę przerzedziły. Apogeum ulewy mieli już za sobą i choć lało nadal, to przynajmniej dało się wyjść na chłodne powietrze zatoki bez uczucia, że jakaś potężna istota z niebios posypuje ich płynnym gruzem walącym w łeb jak dwa tuziny zakapiorów uzbrojonych w pałki.
By dojść do głównej bramy musieli obejść masywną kamienną bryłę budynku głównego garnizonu. Gdy znaleźli się przed ogromnymi wrotami, zauważyli, że na placyku dzielącym wejście do fortu, a bramę murową odgrywała się jakaś dziwna scena. Jeden wóz zaprzęgnięty w dwa potężne pociągowe barany rozmiarami dorównującymi koniom, wypełniony był pomalowanymi na czerwono skrzyniami, które ktoś obił żelazem, a na koniec zakleszczył kłódkami. Na skrzynkach siedział jeden krasnolud trzymający lejce. Okryty przemokniętą kapotą pykał sobie spokojnie fajkę co jakiś czas spoglądając przez ramię na gorączkową dysputę kamrata przed wejściem do garnizonu.
Inny włochaty karypel o wielkim brzuszysku i bujnej czarnej jak noc brodzie ciskał gromami w kierunku kapitana straży Menethil – także krasnoluda.
-Ale wy nie rozumiecie! To jest najważniejsza dotąd dostawa! Czekają na nią mistrzowie kowalscy z Ironforge! Wiecie ile mnie czeka odsetek, jeśli tam nie dotrę w czas?! – Kupiec żywo gestykulował. Miał ogromny nos jaki zaszedł czerwienią, podobnie jak jego policzki. Nad małymi oczami czarnobrodego unosiły się brwi równie krzaczaste co pogrzbiecie pociągowych baranów, więc gdy ten otwierał szerzej oczy, teatralnie zszokowany przez odmowę kapitana, wydawało się jakby na jego czole harcowały dwa futrzate gryzonie. Dziesiątki kolczyków i pierścieni na uszach i dłoniach kupca dzwoniły sądnie, gdy podkreślał jak ważną ma pozycję.
-Panie Hammergrim! – Warknął nagle kapitan postępując naprzód. Lekko posiwiałe, płowe włosy zbrojnego przywódcy Menethil nie były może tak okazałe jak czarne loki dysputanta, więc kapitan nadrabiał postawą i doświadczeniem. – Jesteście tu szanowanymi gośćmi i radze zmienić ton, jeśli chcecie by tak zostało!
Na te słowa część z dwudziestki strażników za jego plecami, zarówno ludzi jak i krasnoludów, wykonała krok na przód, aż czarnobrody się zamknął.
-Orkowie śmiało sobie poczyniają w ostatnich dniach! Nie atakują nas bez przerwy, ale ich napaści są coraz bardziej zuchwałe! Groźba ich ataku jest bardzo realna, a ja mam przede wszystkim obowiązek bronić tych murów i stabilności morskiego handlu, między innymi dla Ironforge! Nie mogę posłać z waszym wozem kontyngentu, jeśli nad Menethil wisi realna groźba napaści. Wtedy będzie mi trza tylu wojów ilu tylko mogę zwołać. Mogę jednak pójść na kompromis...
Z tymi słowami oczy kupca zajaśniały, uniósł głowę i wlepił w sędziwego kapitana pytające spojrzenie.
-Tak, kompromis. Jestem skłonny wyznaczyć pieniężną nagrodę za odeskortowanie was do Ironforge. Zapłacimy pięćdziesiąt złotych monet, ale i wy będziecie musieli się dołożyć.
-Jak to?! Ja mam płacić za najmusów wyręczających WAS w WASZYCH obowiązkach?! – Kupiec wystrzelił srogo.
-Nie... – kapitan się zaśmiał. – Będziemy wspólnie płacić. Oczywiście, ta decyzja należy do was, w przypadku zażaleń, proszę je kierować do radców króla Bronzebearda, a mi nie zawracać głowy, bo mi kolacja stygnie.
-W porządku! Już, już, niech wam będzie... Ale ostrzegam! Przedstawiciele korony w Ironforge się o tym dowiedzą!
-Ta, jasne... – dodał cicho pod nosem znudzony woźnica, co usłyszeli tylko Baflin i jego ludzki towarzysz.
-Kapitanie Stoutfist! – Zawołała jakaś młoda jasnowłosa dziewczyna wychodząc zza kordonu zbrojnych. – Ja oraz Sir Swiftstrike zgłaszamy się na ochotników.
Pod dachem fortu garnizonowego skrył się nie jeden niezależny poszukiwacz przygód, jak się zdawało, gdyż za wzorem młodej kobiety blisko cztery osoby wystąpiły przed szereg. Dziewczyna wyglądała na kapłankę, zaś gdy rozchyliła połcie beżowej peleryny ukazując śnieżnobiałe szaty kościoła Świętej Światłości, stało się jasne jak nieocenioną pomocą może się okazać. Choć młodziutka i o niewinnych rysach, dzierżyła kostur nadzwyczaj pewnie. U jej boku stanął rycerz. Mężczyzna nie był specjalnie postawny, można rzec, że budowę miał raczej stonowaną, był nieco niższy od otaczających go strażników, lecz dwuręczny miecz dźwigany na plecach dodawał powagi i świadczył, że „niski rycerz” potrafi napsuć krwi. Nie odzywał się w ogóle, zaś jego twarz szczelnie skrywał hełm, z którego głębin nie widać było nawet oczu.
-Jesteś pewna, dziecko? – Krasnoludzki dowódca spytał z wyczuwalną troską w głosie. – Cenimy twą misję i radzi byśmy byli gdybyś raczyła zostać. Nie będę cię powstrzymywać, ale wiedz, że przeprawa nie będzie bezpieczna.
-Dziękuję za dobre słowa, kapitanie, ale i tak zostałam tu dość długo. Mam obowiązki i raporty do złożenia mym przełożonym. Najwyższy czas wybrać się na południe.
-W takim razie, uważajcie na siebie.
Kolejne trzy osoby zdawały się być zwyczajnymi najmusami, którym zbrzydło siedzenie w forcie w tak paskudnej pogodzie. Zdawali się tylko czekać, by mieć z kim wyjechać z Menethil. Podróż w małej grupie mogła się skończyć paskudnie.
Baflin i Randal przyglądali się wszystkiemu z zaciekawieniem. Droga na południe? Kompania zbrojna i w dodatku wypłata?
-My też chcielibyśmy dołączyć! – Randal podbiegł do grona, zaskakując przede wszystkim pana Hammergrima, zbyt zaabsorbowanego dyskusją, by zauważyć chłopaka i jego krasnoludzkiego towarzysza.
-Otóż to! – Dobiegł uzbrojony kompan, któremu właśnie odbiło się prosiakiem i grzanym winem. – Baflin Stonereach, do usług! Przyjmijcie i mój topór!
-I moją kuszę – dodał Randal kłaniając się kapłance z uśmiechem.
-Ehe... I za moje złoto – skwitował kupiec rujnując podniosły nastrój. – Dobra, nie biadolmy tak, bo czas nagli. Jeśli jutro dotrzemy do Loch Modan będzie dobrze. Stamtąd nadrobimy biegiem, choćbyśmy mieli zajechać barany!
-Widzicie, panie Hammergrim – żachnął się kapitan. – Jak mówiłem, trochę inicjatywy własnej i po problemie.
-Dobra, dobra, nie ty płacisz – syknął kupiec pod nosem, podchodząc do woźnicy i prosząc go o szkatułę ze złotem. – Chodźcie no tu i odbierzcie zaliczkę! Tylko jak mnie wyrolujecie, to daje słowo, kto ubije zdradzieckiego sukinsyna dostanie podwójną premię! Mogą powiedzieć, że Hammergrimowie to skąpe dziady, ale nikt nie powie, że Hammergrimowie puszczają oszustów bezkarnie! Mogę się spłukać, ale nie odpuszczę!
-Zawistny typ – Randal szepnął kapłance stając zaraz obok niej.
Dziewczyna tylko omiotła go wzrokiem, obdarowała najbardziej zbywającym uśmiechem jaki potrafiła z siebie wycisnąć, po czym odeszła w kierunku opancerzonego rycerza, zupełnie ignorując chłopaka.


Wybywając poza bramy Menethil maleńka karawana ruszyła w długą podróż. Po części z wyboru, po części z przypadku, trupa wędrowców rzuciła swój los na szalę. Byli na łasce krainy mokradeł. Przeszli przez most docierając do brukowanego szlaku, który parł w gęstwiny na wschód, wzdłuż gór południowych, za którymi leżało Dun Morogh, miejsce przeznaczenia. Musieli przejść kawał drogi, dookoła niebosiężnych wierchów niknących póki co w górach. Trasa prowadziła przez rozlewiska, dziesiątki maleńkich ziemistych wysepek wyrastających spomiędzy mętnej wody. Trzciny i wysokie trawy były domem dla tysięcy upierdliwych owadów, które teraz deszcz skutecznie zaciszył.
Co i rusz któryś z mężczyzn wszczynał alarm, niby zauważając okrutnego krokoliska czającego się pod rozłożystymi korzeniami  karłowatych bagiennych drzew, lecz gdy podróżnicy kierowali tam swój wzrok, nie zobaczyli niczego.
-Spokojnie – rzekł w końcu Randal idąc z kuszą w dłoniach. – Krokoliski żyją w wodzie, wyczuwają ofiarę przez drgania na powierzchni tafli. Jak jaka sarna choćby racicą wlezie, to one poczują najmniejszą falę. Kiedy jest taka ulewa chowają się i nie żerują, dla nich to jak jarmarczny hałas, tylko spotęgowany do stopnia, gdzie nie idzie wyrobić.
Chłopak prawił dumny, że może zasłynąć wiedzą. Trójka najmusów faktycznie zdała się troszeczkę zrelaksować.
Baflin szarpnął za połeć peleryny Randala, a gdy ten się nachylił, spytał:
-Te... Skąd ty takie rzeczy wiesz? – Spytał najciszej jak potrafił.
-Nie wiem... – odszepnął łotrzyk uśmiechając się pod nosem. – Ale oni tak się spinają i robią tyle ambarasu o nic, że tracimy zbyt dużo czasu.
-No masz zasadność, chłopcze. Jeszcze by się nam tu posrali ze strachu...
Wędrowali coraz bardziej gęstniejącym lasem, zostawiając podmokłe tereny daleko za sobą. Raz po prawej, raz po lewej stronie ich oczom ukazywały się ruiny dawnych krasnoludzkich strażnic i fortyfikacji. Niegdyś graniczne przedpole Khaz Modan, teraz porzucona kraina, w której dominowały bestie, orkowie jak i krasnoludy klanu Czarnego Żelaza, podłe i zdradzieckie istoty.
Mimo obfitych opadów i chłodnego wiatru wiejącego od strony morza zdawało się, że nic nie jest w stanie przegnać całunu siwej rzadkiej mgły unoszącej się zaledwie pół stopy nad ziemią. Potężne rogate muflony pochrząkiwały co jakiś czas niezadowolone, że ich gruba wełna nasiąka wodą i muszą dźwigać dodatkowy ciężar, a poza tym, zwierzęta czuły więcej niż ludzie, czy krasnoludy. Czuły coś niepokojącego i bały się stawiać kopyta na szlaku pokrytym mgiełką, robiły to niepewnie, zmuszając woźnicę do ciągłego ich ponaglania. Trakt ciągnął się wzdłuż płynącej leniwie rzeki, w której górę i oni zmierzali. Pan Hammergrim wbił sobie w burtę wozu kij służący do poganiania zwierząt, a potem narzucił nań róg okrywającej płachty, tworząc tym samym mały namiocik, pod którym usiadł ze świeczuszką, rysikiem i notesem. Klnąc pod nosem na zbędne wydatki coś tam sobie obliczał, biadoląc, że go gildia przewoźników utłucze. Wtem podszedł jeden z najmusów. Gość w średnim wieku o gębie nadzwyczaj pooranej bliznami. Uśmiechnął się okazując plejadę szpar brakujących zębów.
-Kierowniku... A można wiedzieć co też wiezieta? – Obwieś spytał skłaniając się z szacunkiem.
Zarządca karawany spojrzał nań z ukosa, jego krzaczaste brwi niemal sięgnęły orbity.
-Cóż to za pytanie?!
-No, jesteśmy z chłopami ciekawi, nie?
-Pozwól, że ci zatem odpowiem najdelikatniej i najuprzejmiej jak potrafię – burknął pan Hammergrim. – Nie płacę wam za to, byście się interesowali! A teraz, jazda do szeregu!
Najemnik wzruszył ramionami po czym odszedł do swych kamratów. Gadali tam sobie na uboczu, porozumiewając się szeptem, ale w końcu ten sam wystąpił przed grupę i podszedł bliżej wozu.
-Szefie, ale widzicie... Bo myśmy tak sobie myśleli, co nie? I tak sobie myśleli, że taka zabezpieczona przesyłka to musi być wielce ważna.
-Nie obchodzi mnie co sobie myślicie! – Warknął czarnobrody unosząc gniewnie pięść. Kapłanka idąca w towarzystwie rycerza przyglądała się całej scenie z rozbawieniem, ale w końcu i z niepokojem wyczuwając nastroje jakie unosiły się wokół grupki najemników.
-Spokojnie, szefuńciu, bo się zatkniecie i kto wtedy będzie komenderować – odrzekł zakapior z uśmieszkiem na gębie. – Otóż jeśli ta przesyłka taka cenna i tak wam z nią spieszno, i tak zabezpieczona, to wiecie... Skoro ona ważna, to i bardziej łasi nań wrogowie, co nie? I wiecie, jak to oznacza, że większa i groźniejsza trupa ją będzie chciała dorwać, niźby tam jakie krokoliski, czy orki, psia jego mać, tfu – splunął na ziemię – to my możemy nie wystarczyć.
-Co chcecie przez to powiedzieć? Rezygnujecie?
-Oj, tam, kierowniku! My chcieliśmy po prostu przegadać sprawę taką, że zasadniczo, to wy nam powinniście jakąś podwyżkę zaproponować – zaciągnął głośno nosem – co nie?
-Nie tak się umawialiśmy!
-Zasadniczo, to się w ogóle nie umawialiśmy. Przybiliście z kapitanem sztamę i już. Nikt się nas nie pytał o zdanie.
Kupiec rozkazał zatrzymać wóz, aż tak go poniosło. Zaczął z najemnikiem toczyć istną słowną batalię, lecz póki co trójka mężczyzn nie miała zamiaru wznosić przeciw nikomu oręża. Jeden z nich nawet odszedł na stronę, stanął nad rzeką by ulżyć potrzebie.
Randal zauważył coś niepokojącego. Rycerz nachylił się nad uchem kapłanki, a następnie zarówno on jak i ona postąpili kilka kroków na przód rozglądając się uważnie, jakby w poszukiwaniu czegoś. Nie, to nie mogło być to – pomyślał łotr. Co postój rozglądali się i przeprowadzali mały rekonesans.
-Ale pieruńsko grzmią, te dwa typy – warknął Baflin komentując zachowanie Hammergrima i najemnika. – Musicie się tak drzeć? Wszędzie was słychać.
-Nikt się nie drze – odpowiedział czarnowłosy brodacz. – Zwyczajnie gadamy.
No właśnie, gadali zwyczajnie, a mimo wszystko było ich słychać trzy razy głośniej. Wtedy Randal zrozumiał. Krasnolud nie mówił głośniej, po prostu znikł czynnik, jaki dotąd w głównej mierze ich zagłuszał.
-Przestało padać – spojrzał na Baflina, a krasnolud na niego.
-Faktycznie...
-Uciszcie się – łotrzyk podbiegł do kupca i począł rozdzielać dwójkę, która już miała się rzucić sobie nawzajem do gardeł.
-Czego, człeczyno?!
-Przestało padać! Słychać was jak stado ujadających psów!
Teraz, gdy zwrócił ich uwagę zarówno kupiec jak i najmus rozejrzeli się po otoczeniu skonsternowani. Prawda, wiatr zimny wiał nadal, zaś z drzew kapały jeszcze strącane podmuchami krople wilgoci, ale deszcz ustał. Cisza jaka zapadła zdawała się być ciszą istnie grobową. Poza cichym pykaniem opadających z liści kropelek o liczne kałuże, słyszeli odległy rechot żab, oraz wesołe pogwizdywanie jednego z najmitów, wypróżniającego pęcherz do rzeki.
Wszyscy spojrzeli się na obróconego plecami mężczyznę, a ten odwróciwszy głowę przez ramię zauważył ich twarze. Wzruszył ramionami przestając gwizdać.
-Co się tak patrzycie?
-Nie mąć wody! – Krzyknął Randal postępując krok na przód.
Z głębin mętnej rzeki w mgnieniu oka wystrzeliły ogromne szczęki! Długi łuskowaty pysk wielkości człowieka, przechylił się na bok, zakleszczył mniej więcej w połowie nieszczęśnika z głośnym kłapnięciem! Mężczyzna nie dostał nawet szansy na krzyknięcie z bólu, gdy długie jak palec kły z łatwością przebiły skórzaną zbroję! Monstrum wciągnęło go pod wodę w mgnieniu oka...
-Psia jucha... – mruknął drugi najmita, podchodząc ze strachu bliżej wozu. W dłoniach dzierżył krótki łuk i mierzył strzałą do otaczających drogę zarośli.
-Nie powinniśmy tu stać – stwierdziła jasnowłosa kapłanka Świętej Światłości stając przed czarnobrodym kupcem. – Jest tu zbyt niebezpiecznie, a niedługo nawet orkowie mogą ruszyć na patrol.
Randal spoglądał na złotowłosą dziewczynę rozmarzony. Była do bólu sztampowym uosobieniem niewinnego piękna, owalna rumiana buzia, mały nos, migdałowe oczy. Randal słyszał o takich, ale nigdy takowej nie widział i bardziej kierowała nim ciekawość niż cokolwiek innego. Kapłanka zdawała się być niemal iluzoryczna, jak wyrwana z na prawdę taniej i sztampowej bardziej pieśni o księżniczce i jakimś potworze. Randal nigdy księżniczek nie widział, a i wiedział, że w dniu doczesnym żadne nie istnieją, bo na tronie Stormwind zasiada jakiś smarkacz, północne królestwa poupadały podczas ostatniej inwazji, w Gilneas zamkniętym za potężnymi murami panoszą się potworne worgeny, więc jedyne księżniczki pozostające przy życiu musiały należeć do rasy krasnoludziej, a tych wolał nie wliczać w poczet interesujących obiektów. Istniały jeszcze elfy, z czego te z Quel’thalas siedziały za murami, i raczej nie miały księżniczek, a te z Kalimdoru miały w ogóle porąbaną kościelną hierarchię zamiast normalnej świeckiej władzy – jak uważał Randal.
Dziewczyna odeszła, gdy krasnolud zgodził się z jej zdaniem i rozkazał ruszyć z karawaną na przód. Znów stanęła zaraz przy zbrojnym mężczyźnie w hełmie, chyba jej ochroniarzu. Wtem, pisnęła wskazując kosturem na wody rzeki. Niemal wszyscy podskoczyli, aż w końcu podeszli sprawdzić w czym rzecz.
Rzeką spływały ochłapy, kawały ciał. Nogi, ręce, posiekane tułowia, niekiedy cały korpus. Zielonoskóre zwłoki odbijały się od brzegu, czasem grzęznąc w trawach na chwilę, by zaraz inne ciało szturchnęło i poniosło dalej. Woda zabarwiła się czerwienią. Trud było zliczyć ile trupów padło, tym bardziej, że były rozczłonkowane, lecz na oko Baflina mogło być ich blisko dwa tuziny, może ciut więcej.
-Co tu się stało, u licha? – Spytał jeden z najmusów podchodząc do brzegu.
-Nieważne – chrząknął Baflin. – Przynajmniej bestie z okolicy nie będą głodne, a im mniej orków na świecie, tym lepiej.

Barany stukały kopytami zmęczone, trakt zaszedł obficie błotem i koła wozu wpadały co i rusz w poślizg. Dotarli na rozstaj dróg. Jedna prowadziła wzdłuż gór zakręcając na południe, ku tytanicznej tamie zbudowanej przez krasnoludy. Tam, w górę krętą ścieżką, dotarliby wreszcie do Loch Modan, krainy wielkiego jeziora. Idąc przez mały mostek na północ, dotarliby w końcu do wielkiej rozpadliny dzielącej Khaz Modan i niegdyś dumny Lordaeron.
Tam właśnie na rozstaju, kiedy już zdawało się, że najcięższa część drogi za nimi, z nieba posypały się strzały! Dwa groty wpadły przez płachtę okrywającą pakunek, wbijając się w skrzynie. Jedna strzała wbiła się na sztorc między nogami siedzącego woźnicy, na co ten tylko powoli opuścił wzrok, z zadowoleniem zauważając, że miał wyjątkowe szczęście. Grot utknął w drewnianej ławeczce siedziska.
-Skąd u licha strzelają?! – Jęknął Randal dopadając za wóz i mocno ściskając swą kuszę.
Towarzysze podróży szybko rozbiegli się do okolicznych zarośli by nie stanowić wielkiego, dobrze zbitego celu. Strzały jednak spadały wszędzie, bezładnie, większość albo powbijała się w skrzynie, albo w rozmiękłą ziemię. O dziwo nie ucierpiał żaden z pociągowych baranów.
-Orkowie... – stwierdził Baflin gdy ostrzał ustał. Miał w dłoni strzałę podniesioną z ziemi. Spójrzcie co za prymitywna robota.
Zaiste strzały wyglądały kiepsko, raczej na rudymentarnie odlane z najtańszego żelaza, jakie byli w stanie znaleźć. Nikt nie został raniony, co też świadczyło o skuteczności przeciwnika.
-Zielonoskórzy to nie tchórze, nie prowadzą walki podjazdowej, najpierw strzelają by zmiękczyć cel, a potem ruszają z szarżą, przygotujcie się wszyscy – Baflin ponaglił podejmując samemu wysłużony stary topór, a w przeciwną dłoń łapiąc ciężką stalową tarczę.
Krasnolud miał rację i dobrze przewidywał, zza skał i zarośli na wschodzącym w góry trakcie kryli się orkowi wojownicy, sądząc po odzieniu i uzbrojeniu, harcownicza banda przepatrywaczy i zwiadowców. Była ich ósemka, zaczajeni około trzysta stóp dalej, wyczekiwali momentu, w którym mogliby ugodzić i ograbić karawanę, więc w ciemnościach nocy uderzyli.
Obnażone muskularne torsy nie dźwigały wielkich zbroi, tym bardziej, że orkowi wojownicy słynęli z większego zaufania do pancerzy nie krępujących ruchów. Dzierżyli w dłoniach nieregularne topory o wyszczerbionych klingach. Ramiona pokrywały wymyślne tatuaże wygięte w drapieżnych motywach. Dzikusy klanu Smoczej Paszczy szarżowały porykując groźnie.
-Dalej! Pomścim Nek’rosha! – Wydarł się jeden w swym ostrym, gardłowym języku. Baflin znający ich mowę przygotował się na odparcie szarży.
Kiedy podbiegli bliżej straż karawany zauważyła okrutne rany znaczące ich ciała. Wielu z tych orków było pobandażowanych brudnymi szmatami, skórę innych znaczyły dziesiątki nabrzmiałych rozcięć ze świeżymi zakrzepami. Wyglądali jak zjawy, ledwo żywe odbicia samych siebie sprzed jeszcze kilku godzin, a mimo to szarżowali wiedząc, że w takim stanie mogła być to ich ostatnia szarża.
Randal czekał trzymając się z tyłu, celował w najbliższego zielonego osiłka ze swej lekkiej kuszy. Cięciwa posłała z impetem bełt, gdy pociągnął za spust. Pocisk poszybował nad głowami zebranych, nim orkowie mieli szansę dopaść niewielkiego szeregu złożonego z Baflina, tajemniczego rycerza, oraz dwóch roztrzęsionych najmitów zamykających flanki.
Bełt ugodził orka prosto w czoło! Chłopak sam nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, oraz krytyczne trafienie w pierwszych sekundach walki. Podobnie strzelili najęci ochroniarze, z czego tylko jeden trafił celu, zaś drugi, chyba zbyt przestraszony, posłał bełt w mroczne niebo usiłując co szybciej zmienić broń na wysłużony krótki miecz. Ork trafiony drugim bełtem miał mniej szczęścia. Metalowa szpica wbiła mu się pod pachę, w odsłonięty bok. Pocisk wszedł głęboko w miękką tkankę, przeszył płuco, gdyż brutal chlusnął z ust krwią, i prawdopodobnie ugodził w serce. Bestia runęła głośno o ziemię, a jej pobratymcy z drugiego szeregu rychło stratowali trupa. W amoku liczyło się tylko jedno – zabić ludzi i krasnoludy.
Jeden z dzikusów zbliżył się do rycerza na odległość ataku mieczem. Pancerny towarzysz dzierżył smukły dwuręczny miecz, o eleganckiej wąskiej głowni. Nie trzymał jednak broni ostrzem do góry, jak mieli w zwyczaju walczący nią wojacy. Stał w lekkim rozkroku i pochylił miecz w dół, zakładając dziwną dźwignię na rękojeści. Przygotowawszy się na odebranie szarży, jako pierwszy wyprowadził cios! Naprężone ramiona pchnęły błyskawicznie długim ostrzem! Dźwignia egzotycznego chwytu sprawiła, że ostrze w ostatnim momencie uniosło się trafiając orka w grdykę! Impet z jakim wojownik biegł nie pozwolił mu zareagować i jedynie spotęgował efekt ciosu! Klinga przeszła przez zieloną skórę jak przez masło, wychodząc po przeciwnej stronie. Stała się rzecz niesłychana, gdy ork padł w miejscu niczym wór ziemniaków, lub zrzucona z haka świńska tusza. Randal zrozumiał co też uczynił nieznajomy. Celem ciosu nie było tyle zabić, co przede wszystkim przeciąć szyjne kręgi. Nawet gdyby wbił mu miecz w serce, rozpędzone ciało tak potężnego i ciężkiego wojownika mogło się zwalić na rycerza, rozbić formację, lub zwyczajnie go przygnieść, nim faktycznie wytraciłoby impet. Lecz on pozbawił wszystkie mięśnie „woli” do działania. Ciało rozprężyło się bezładnie i żałośnie uwaliło u stóp rycerza.
Napastnicy z drugiego szeregu ani myśleli rzucić się do odwrotu! Jeden z nich przeskoczył nad ciałem kamrata z bełtem w czole, po czym gniewnie runął na Baflina! Rdzawowłosy brodacz zastawił się tarczą unosząc ją wysoko. Topór uderzył tak wściekle, że pod krasnoludem prawie ugięły się nogi! Niewiele brakowało, a opętany szałem ork zrobiłby zeń papkę. Baflin jednak w odpowiedzi machnął swym wiernym toporem zacinając trzewia wielkoluda i upuszczając mu krwi z nowej rany.
Jeden z najmitów już miał w dłoniach miecz, już był gotowy odeprzeć szarżę bydlaka. Ryczące monstrum w kilku ostatnich susach wyskoczyło w powietrze! Ostrze topora padło na człeka, gdy ten pchnął mieczem. Miecz zaledwie zarysował mokrą od deszczu skórę brutala, podczas gdy topór zanurzył się w tors zaraz obok szyi nieszczęśnika i kontynuował drogę w dół korpusu, oddzielając ramię z kawałem mięsa od reszty ciała. Najemnik nawet nie jęknął. Agonia i szok sparaliżowała jego zmysły. Zginął na miejscu. Randal zrobił ogromne oczy, nikt nie stał między nim, a orkiem, a chłopak nadal przeładowywał kuszę. Bestia krwawiła z rany wyrządzonej mieczem zabitego, ale po gniewie gorejącym w pożółkłych oczach wiedział, że ten się nie wybiera na inny świat, nie póki są jeszcze ludzie do zabicia.
Następny z orków, zauważywszy, że rycerz jest odsłonięty, postanowił ukarać go za zabicie jednego z braci. Zamach potężnym toporem powinien skrócić mężczyznę o głowę, lecz ten w ostatnim momencie obrócił przeciw bestii stalowy hełm i pochylił z gracją sylwetkę. Zielona bestia zamrugała oczami spoglądając ze zdumieniem na człeka, jaki z łatwością zakpił sobie z jego starań.
Widząc męczonego gradem ciosów krasnoluda, kapłanka zjawiła się za jego plecami. Biegnąc splatała gestem i słowem błogosławieństwo. Baflin poczuł na ramieniu dotyk jej dłoni i jakby nowe siły weń wstąpiły!
-Za Khaz Modan! – Warknął i zarzucił całym barkiem, tarczą zdzielił przeciwnika prosto w brzuch, dając sobie odrobinę oddechu.
Kolejny z orków skrzyżował ostrza z ostatnim z najemników. Obaj wymieniali się zajadle ciosami co i rusz raniąc się wzajemnie. Zbrojny cwaniaczek nie mógł się równać siłą z górą zielonych mięśni, ale ta góra była już wymęczona walką nosiła ślady straszliwego starcia, podczas gdy człowiek był wypoczęty i zdrowy.
W tym czasie rycerz z gracją kota przeniknął za plecy wojownika klanu Smoczej Paszczy. Ork starał się nadążyć, obracać za nim, lecz jedyne co widział, to połeć czarnej peleryny na krawędzi wzroku. Wtem zimna stal przejechała po jego plecach! Zastygł na chwilę czując lekkie mrowienie, a potem straszliwy piekący ból i gorąco wytoczonej krwi.
Człowiek z dwuręcznym mieczem obszedł go spokojnie, uniósł wysoko broń, po czym szybkim cięciem pozbawił głowy.
Ostatni z orków w tym czasie postanowił wesprzeć brata i zamknąć lewą flankę. Także zaszarżował na biedaka, który nie miał już szans odeprzeć kolejnego ataku. Najemnik dostał po żebrach! Zdziwiony opuścił głowę spoglądając na ostrze topora zanurzone po trzonek w swej piersi. Usta szybko wypełniła krew. Ork oparł but o jego tors i wyszarpnął broń.
-Dzięki, dziewuszko – zaśmiał się krasnolud spoglądając przez ramię na kapłankę. Zdzielił orka toporem prosto w krocze dokańczając jego żywota.
Randal uniósł kuszę, widząc jak kątem oka, w jego kierunku nadciąga wściekłe zielone bydle. Chłopak wystrzelił, lecz bełt chybił celu. Ledwo otarł się o jego ucho, po czym znikł w ciemnościach. Zdało się mu, że spoglądał śmierci w oczy, a przy okazji w szeroko rozwartą cuchnącą paszczę. Topór wysoko uniesiony zalśnił, gdy przez szczelinę w chmurach padł nań księżycowy blask. Wtem, gdy ork przebiegał tuż obok wozu, gdzie pod płachtą okrywającą pakunek skryli się kupiec i woźnica, spod tej właśnie płachty wychynęła lejkowata lufa garłacza. Rozległ się huk! Ogień i iskry omiotły brutala, siwy dym spowił jego sylwetkę i ani myślał się rozwiać, gdy ścięte ścianą ołowianego śrutu cielsko zwaliło się na trakt. W sekundę podręczna „armata” woźnicy przepoczwarzyła górną część wojownika w masę parującego tatara. Randal przełknął głośno ślinę, po czym w podziękowaniu skinął krasnoludom skrytym na wozie.
Po drugiej stronie ranny ork dopadł rycerza, gdy ten szykował się na odparcie kolejnego ataku. Choć uniósł wysoko broń, miecz był zbyt ciężki by konkurować prędkością manewru z jednoręcznym toporem. Zazwyczaj to nie stanowiło problemu, ale w tym momencie dosłownie ułamek sekundy zaważył na losie pancernego towarzysza. Poszły iskry, gdy rycerz dostał w głowę! Silny cios zarzucił nim zrywając hełm. Mężczyzna skrywający twarz pod hełmem syknął z bólu, dzwoniło mu w uszach, długie czarne włosy opadły na pancerz, a ten zmuszon był ugiąć się i złapać za ranę – krwawiące wcięcie na skroni – powstałe raczej od ostrych krawędzi szczerby wybitej w hełmie orczą bronią. Rycerz chwycił mocno miecz, oburącz ciągnąc go z lewa do prawa. Zamaszysty cios otworzył trzewia orka. Podbrzusze rozwarło się wylewając wnętrzności.
Ostatni z bandy naparł na ranionego mężczyznę, lecz tym razem rycerz był przygotowany. Zastawił się mieczem pozwalając, by ostrze orka ześliznęło się po klindze.
Krasnolud dołączył wesprzeć czarnowłosego, obiegł orka tak, by uderzyć w jego flankę, lecz zaciekły woj kopniakiem odpędził Baflina posyłając go niemal na łopatki. Randal przebiegł na drugą stronę wozu ładując kuszę.
Kapłanka ułożyła dłonie na plecach walczącego mężczyzny, przepuszczając przez jego ciało oczyszczającą moc światłości, niosąc ulgę i regenerując siły. Rycerz, którego twarz skrywał mrok nocy oraz luźne czarne włosy kołysane w takt walki, uniósł broń i opuścił z nienawistnym krzykiem. Miecz wbił się w czoło orka rozdzielając jego łeb na dwie równe połówki. Opadł, martwy.
Randal odetchnął z ulgą widząc, że to już ostatni z napastników. Pan Hammergrim wyściubił nos spod plandeki i z uśmiechem stwierdził, że są cali, a i będzie musiał wypłacić mniejsze wynagrodzenie.
-A niech mnie kule, panie rycerz – Baflin otrzepał się z błota wstając na nogi. – Pozwólcie, że osobiście pogratuluję. Jako weteran bitki z legionem w Kalimdorze te kilka lat temu widziałżem wielu wojaków, ale by ktoś z taką gracją walczył dwójniakiem, ha!
Podszedł do mężczyzny i wyciągnął ku niemu dłoń.
-Walczycie zupełnie jak nie człek, tylko jakiś...
Baflin nagle utknął w pół zdania zauważając twarz rycerza, gdy ten dumnie się wyprostował. Rysy przystojnego osobnika były smukłe, a linie gładkie. Ostra szczęka schodziła się w foremny klin zwieńczony delikatnym zarostem. Gdy włosy opadły, spomiędzy nich wychynęły wąskie spiczaste uszy, każde długie niczym ostrze kosy. Inni także je zauważyli, choć stał do nich plecami. Mężczyzna wykrzywił wąskie wargi w podłym uśmiechu i powoli się obrócił.
-A niech mnie... – syknął kupiec i szturchnął mocniej woźnicę, by ten pospieszył się z przeładunkiem garłacza.
Randala niemal zatkało na sam widok, uniósł załadowaną kuszę i wymierzył w twarz elfa. Baflin zasłonił się tarczą i mocniej zacisnął dłoń na rękojeści topora.
W fakcie, że był elfem nie było nic gorszącego, wręcz odwrotnie, wielu przedstawicieli jego rasy cieszyło się powszechnym szacunkiem. Problem leżał w kolorze oczu świecących intensywną szmaragdową zielenią.
Krwawe Elfy, jak się zwały, sprzymierzyły się z Hordą niecałe kilka miesięcy wcześniej. Wieść o tym czynie obiegła cały świat z prędkością huraganu. Choć Wysokie Elfy nadal mile widziane na południowych terenach mieszkały w ludzkich miastach i stanowiły część tej samej rasy, ich oczy były błękitne i opanowane. Pobratymcy z odległej stolicy czerpali dziką przyjemność z karmienia się magią. Ich uzależnienie oraz bezwzględność w pogoni za mocą do cna zmieniła obliczę z jakiego byli niegdyś znani. Miejsce po reputacji myślicieli, filozofów i nauczycieli teraz wypełniała słusznie szerzona przestroga o ich militarystycznym rygorze, egoizmie, zamiłowaniu do intryg. Niegdyś zdradzeni przez lud Lordaeronu, następnie przez ich ukochanego władcę, który zaprzedał się Płonącemu Legionowi chcąc zaspokoić arkaniczny głód, Krwawe Elfy szukały miejsca dla siebie, decydując, że nie będą się kłaniać starym układom, a wręcz odwrotnie, użyją mocy intelektu, by subtelnie wpływać na Hordę. Wojna rozgorzała na nowo trzy lata temu, krótki okres pokoju między Hordą a Sojuszem oparty o wspólne pokonanie Legionu poszedł w rozsypkę i choć obie strony starały się zachować względny rozsądek, nie brakowało animozji w sercach ludzi, jak i orków. Widzieć teraz jednego z przedstawicieli Hordy u bram Khaz Modan było istnym szokiem. Mógł być szpiegiem, albo i gorzej.
-Panienka od niego odejdzie! – Randal oparł kuszę o krawędź wozu.
Dziewczyna jednak zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał. Stanęła przed elfem i rozłożyła szeroko ręce, nie pozwalając, by ktokolwiek do niego strzelił.
-Nie bądź niemądra, Richelle – mruknął czarnowłosy, kładąc jej dłoń na ramieniu.
-Nie pójdziesz z nami elfie – rzekł zarządca karawany. – Uratowałeś nam życie, więc zasłużyłeś sobie na naszą wdzięczność, ale ani mi się widzi prowadzić wroga Sojuszu do Dun Morogh.
-Panie Hammergrim – odezwał się ponownie, z wrodzoną pewnością, siła i nutą arogancji, zaznaczając każdą głoskę i bawiąc się tonem jakby smakował brzmienie wypowiadanych słów. – Póki co nie jestem wrogiem ani Sojuszu, ani waszym i dobrze wam radzę, by tak pozostało.
-Grozisz nam? – Baflin warknął stając nieopodal baranów i groźnie uderzając toporem o krawędź tarczy.
-Wolę stwierdzenie „przemawiać do rozsądku” – odparł spokojnie i po chwili milczenia dodał – jestem tu z powodów osobistych. Chcę odwiedzić starego przyjaciela, jeszcze sprzed czasów wojny z Legionem. Pamiętam czasy, gdy rzemieślnicy z Quel’Thalas byli goszczeni w Ironforge z szacunkiem.
-Ja pamiętam czasy, gdy lud Quel’Thalas stawał z nami przeciw Hordzie, a nie ramię w ramię z orkami, trolami i innym plugastwem – odpowiedział Baflin.
-Mówi prawdę – dodała kapłanka prosząc resztę o uwagę. – Mogę za niego poświadczyć.
-Wierzę, dziewczyno, że w to wierzysz... – Pan Hammergrim zmarszczył brwi. – Ale oni już potrafią tak przekonywać, że najcnotliwsze umysły wypaczą!
-Jestem Reinhard Swiftstrike – przedstawił się elf podnosząc hełm z ziemi. – I muszę przyznać, że masz racje, panie krasnoludzie. Nie będę prosił, byście mi zaufali, nie będę się nawet starał o wasze zaufanie zabiegać. Mógłbym powiedzieć, że przed wojną mieszkałem w Stormwind przez blisko dwie dekady, ale nie macie jak tego potwierdzić. Mógłbym powiedzieć, że wraz z wyprawą zleconą przez Belgruma wspierałem waszych archeologów w Uldaman, ale nic to, bo i tak nie macie jak mych słów sprawdzić. Zatem pozwólcie, że użyję talentów, do których macie pewność, i za które mą rasę tak wyśmienicie znacie. Opcja pierwsza, moja osoba wraz z mą przyjaciółką, panną Richelle, odejdziemy w swoją drogę i czy wam się to podoba, czy nie dotrzemy do miejsca przeznaczenia. Zapewne przed wami i to jeszcze nie zwracając na siebie tyle uwagi, podczas gdy wasza hałaśliwa trupa odciągnie od nas bestie oraz orków, jeśli tacy się pojawią szukać swych zaginionych kamratów. A wtedy wątpię, czy młody kusznik, dzielny krasnoludzki wojownik, oraz jeden garłacz na wiele wam się zda. Druga opcja, to ruszamy razem, ubezpieczamy się i dbamy o siebie nawzajem, co zwiększa nasze szanse przeżycia i idziemy wprost do Dun Morogh.
-Ha! – Stwierdził karawaniarz. – A co mi niby przeszkodzi przed wydaniem cię pierwszemu lepszemu patrolowi na granicy?
Krwawy Elf uśmiechnął się podle.
-To, że ja wiem co przewozisz, panie Hammergrim.
Na te słowa krasnolud zrobił się blady i zamarł w bezruchu. Już myślał, że rozgryzł elfa i ma na niego haka, a zapomniał o tak ważnej rzeczy.
-Moja rasa czuje każdą magię, a ta, którą wieziesz w skrzyniach jest niezwykle... apetyczna. Jeśli przypomnisz sobie o darach mego ludu, będziesz za razem wiedzieć, że dla mnie pochłonąć moc tam zgromadzoną, to jak pstryknąć palcami. Może i mnie wydasz, ale przywieziesz swym chlebodawcom bezużyteczne buble, a wtedy będziesz skończony.
Hammergrim ważył opuścił wzrok drapiąc się po brodzie.
-Czego chcesz od tego przyjaciela? – Spytał po chwili.
-Nie mieszka w Ironforge, jeśli tak bardzo się o to martwisz. Muszę zasięgnąć jego opinii, poprosić o pomoc. Wystarczy mi jedna rozmowa, następnie obiecuję, że więcej mnie nie zobaczycie.
Baflin dostrzegając wahania przewoźnika podszedł do burty wozu i tupnął gniewnie.
-Chyba nie rozważasz tego na poważnie?! Pomyśl co się stanie jak go złapią! Jeśli straże wytropią kto go przeprowadził do Dun Morogh, wszystkich nas obezwą zdrajcami! Wprowadzić wroga niemal pod bramy własnej stolicy, to słusznie karana zbrodnia!
-Pan Stonereach ma rację – rzekł elf za jego plecami. – Dlatego do waszej krainy wkroczę nie jako wróg, ale jako przyjaciel i zasłużony sojusznik. Jeśli mnie pamięć nie myli, droga do Dun Morogh prowadzi przez Thelsamar. Jeśli w tamtej okolicy spotkamy kapitana Rugelfussa sam się ujawnię, co wy na to?
Z tą propozycją nałożył na głowę hełm zaklęty tak, by blokować blask zieleni jego oczu.

***

Przed wschodem słońca karawana spokojnie dobrnęła do połowy górskiego szlaku. Serpentyna szlaku wspinała się po zboczu stromej góry, co i rusz przechodząc, przez stary tunel wykuty przed wiekami. Niebo zdawało się jaśnieć, senna szarość przebijała przez coraz rzadsze chmury, przypominając, że prawie dzień nie spali cały czas będąc w ruchu.
Baflin zarządził, że mogliby urządzić postój w małej niecce wykutej w skale dla potrzeb mijania się karawan. Trasa była dość rzadko uczęszczana, więc nikomu by nie wadzili, zaś widok tytanicznej tamy Kutej Skały wyłaniającej się z mroku wczesnego poranka, hen na południowy wschód od zbocza, sugerował, że byli już blisko przejścia Dun Algaz, a zatem rzut beretem od Loch Modan i bezpiecznych terenów władztwa króla Magniego Bronzebearda.
Zatrzymali barany, woźnica pokusił się je wyprzęgnąć i dać im odrobinę swobody, a te od razu skorzystały podbiegając do kilku kęp trawy rosnących przy gładszych skrawkach szlaku, by je obskubać do korzeni. Młoda Richelle, oraz jej elfi kompan usiedli pod sędziwym głazem chroniąc się przed zimnym wiatrem z zachodu, niosącym zapach rannej rosy oraz iglastych lasów porastających góry. Baflin i jego ludzki towarzysz usadowili się po przeciwnej stronie wozu, chcąc na wszelki wypadek, zostać jak najdalej od śmiertelnego wroga.
Zaczęli się zmieniać na wartach, planując kilka godzin wypoczynku. Każdy zdawał się mieć elfa na oku, tak na wszelki wypadek. Jako, że spał w hełmie, a przynajmniej sądzili, że spał, trudno było ocenić, czy faktycznie wypoczywa, czy ma na nich baczenie. Baflin przeszedł się szlakiem odrobinę w górę, tak tylko, by rozprostować kości. Za najbliższym zakrętem coś jednak zauważył. W oddali, jakieś pół mili, powiewał proporzec wznoszący się nad skałami. Unosił się lekko i opadał, przesuwając wzdłuż szlaku. Na czerwonym materiale odcinał się wizerunek pionowo ustawionego białego młota. To musiały być oddziały strzegące wrót Dun Algaz, na pewno!
Baflin spojrzał z ukosa na elfa zastanawiając się, czy ten zauważy jego zniknięcie i czy może już słyszał kroki patrolu. Mógł wybrać się na spacer, poinformować ich o wrogu i wrócić. Niestety, krasnolud obawiał się, że jego akcje mogłyby narazić życie kompanów, a na to niestety nie mógł sobie pozwolić. Kto wie, co to zdradzieckie bydle mogło zrobić. Konus się naburmuszył, spiął groźnie brwi i podszedł do elfa, na którego kolanach głowę ułożyła kapłanka imieniem Richelle. Od razu nabrał złych skojarzeń, czyżby ta rozpustna istota przekabaciła głupie młode dziewczę?
-Tak, panie Stonereach? – Spytał elf, choć wcale na niego nie spoglądał, co trochę ostudziło zapędy Baflina. Sam chciał mu coś wygarnąć, upomnieć, ale przede wszystkim obudzić, by uciąć sobie pogawędkę, a ten go zaskoczył, był cały czas czujny i nie spuszczał ich z oka.
-Słuchaj no... – Baflin szepnął. – Waham się, czy udzielić ci kredytu zaufania, czy nie, ale musisz mnie w czymś upewnić. Skoroś tak zasłużony i znany jak mówiłeś, to po co ta cała farsa, po co ta maskarada? Czemu nie przyjdziesz z rękami szeroko rozłożonymi, nie poddasz się i każesz potwierdzić swojej wersji? To mi nie pasuje, panie elf.
-Wierz lub nie, panie krasnoludzie – przesłuchiwany ciężko westchnął – ale nie chcę by moi bracia i siostry się dowiedzieli o tej wyprawie. Nie kryję się przed waszymi oczami, tylko przed nimi. Jakby to wyglądało, żeby Thalasniański patriota szedł na spotkanie z wrogiem?
-Chcesz powiedzieć, że macie szpiegów w Khaz Modan? – Baflin zdawał się nie dowierzać słowom.
-Nie bądźmy naiwni, panie Stonereach – zaśmiał się elf. – Szpiedzy są wszędzie, czy to przekupieni, czy natywni, nie ważne. Gdybym wiedział kto jest szpiegiem, to bym nie przywdziewał maski, tylko najzwyklej w świecie ich unikał, ale jako, że nie wiem... – ucinając zdanie, rozłożył bezradnie ręce.
-Co to za sprawa cię zatem tu przygnała? Mówisz, do przyjaciela idziesz, a kimże ta osoba?
-A no do przyjaciela zmierzam – sapnął rycerz odchylając głowę. – A póki do niego nie dotrę, to nie zdradzę jego tożsamości. Gdybyście mnie chcieli wydać, moglibyście wiedzieć, gdzie mnie szukać, gdzie zastawić pułapkę, a i niewinnej osobie zniszczylibyście życie.
-Niewinnej? Chyba winnej kontaktów z wrogiem.
-Pragnę przypomnieć, panie krasnoludzie, że jeszcze pół roku temu, byliśmy neutralni. Moja znajomość z rzeczoną osobą sięga jednak daleko w przeszłość, daleko przed wojnę z Legionem, kiedy nikt nie mówił o durnym zakazie kontaktów między przedstawicielami naszych ras. A mimo wszystko największą zbrodnią jaką popełniłem wobec współczesnego świata, to fakt, że w przeciwieństwie do mych błękitnookich braci, postanowiłem wrócić do ojczyzny, gdy ta była w potrzebie... Powiedz mi, panie krasnoludzie, czy słusznie miałbym cię znienawidzić za to, że miast siedzieć na ciepłych poduchach u sojuszników, ruszyłbyś na ratowanie Ironforge, nawet gdyby władza miasta podjęła decyzje, niezgodne z duchem i wolą przymierza?
Baflin zastanawiał się długo słuchając zniekształconego przez hełm, pobrzmiewającego metalicznie głosu. Elf miał pewną słuszność, krasnolud może nie był herosem, a raczej zwykłym żołdakiem po kilku kampaniach, ale niemniej wychowanie, dobry obyczaj i sumienie nie pozwoliłoby mu siedzieć bezczynnie, gdy rodzime miasto było zagrożone jakimkolwiek atakiem.
-Mam tylko nadzieję, że się nie zawiodę – warknął.
-Moja misja leży w naszym i waszym interesie. Jeśli się uda, uzyskamy swobodne granice, wolne od żywych trupów.

Po kilku godzinach odpoczynku ruszyli dalej. Karawana zebrała się wypoczęta i gotowa do wielu godzin marszu. Przed świtem co i rusz dane im było przeciąć jakiś skromny tunel, którym trakt powiedli krasnoludzcy przepatrywacze i architekci, uznając, że wyznaczanie szlaku zboczami może być zbyt niebezpieczne. Teraz czekało ich przejście przez jeden z ostatnich tuneli, za którym stał fort graniczny, pierwszy posterunek broniący dostępu do władztwa krasnoludów. Wrota Dun Algaz były w zasięgu ręki. Gdy podróżnicy wyszli za skalny załom, jakieś pół mili w górę zauważyli proporzec, ten sam, który wcześniej zauważył Baflin. Ponieważ nikt nie wybrał się tak daleko na spacer w trakcie pełnienia warty, tylko Baflin był zaskoczony negatywnie zaobserwowanym obiektem. Proporzec trwał w tym samym miejscu co trzy godziny wcześniej... Pochylał się nadal na wielkim drzewcu, raz w prawo, raz w lewo, ale przecież każdy patrol prędzej czy później musi ruszyć dalej, lub wrócić do koszar. Ci jednak siedzieli w tym samym miejscu, ani myśleli się ruszyć.
-No! Wojska króla Magniego! – Zawołał zadowolony kupiec. – Koniec naszych bolączek! W sumie, całkiem gładko nam poszło, nie wliczając te trzy, jego mać, niezguły, tfu... I jeszcze chcieli podwyżki!
Elf zdążył zauważyć twarz wojownika wykrzywioną goryczą zadumy i złych przeczuć. Obrócił foremny hełm w kierunku woźnicy i rzekł:
-Zachowajcie czujność i ciszę, poczynimy zwiad z panem Stonereachem.
Randal już miał coś wtrącić, upomnieć, że elf pewnie szykuje jakąś pułapkę, ale wtedy rdzawobrody krasnolud spojrzał na niego oczami, od których bił niesamowity chłód powagi.
-Ejże... Gdzie idziecie? – spytał Hammergrim.
-Zachowajcie spokój, szefie – uspokoił go łotrzyk. – Pójdziemy się rozejrzeć, razem.
Chłopak ujął w dłonie załadowaną kuszę i ruszył za zbrojną szpicą.

Zbliżyli się do kolejnego górskiego załomu. Doszły ich odgłosy straszliwej szamotaniny. Szczęk metalu i tupanie ciężkich stóp przeplatało się z ciężką szorstką mową.
-Gdzie twoje zielone popychla, goblinie? Gdzie proch?
-Założyliśmy ładunki jak chcieliście – zaśmiała się inna istota. – Co? Myśleliście, że odwalimy za was robotę, a potem nas wykiwacie, hę? Nic z tych rzeczy, póki nie zapłacicie, nici z zapalnika!
-Wyciśniemy z ciebie jak odpalić ładunek – powtórzył szorstki głos, a za nim podążyło solidne łupnięcie, jakby cios wymierzony pięścią w pysk.
-Gadaj! – Dodał inny, podobny głos.
-Nic ze mnie nie wydusicie, bo nic nie wiem, he, he! – Odpowiedział goblin po kilku kolejnych ciosach, sapiąc ciężko i plując. – Moi bracia nie zdradzili mi lokalizacji zapalnika, na wypadek, gdybyście chcieli mnie przesłuchać. Zapłacicie resztę, to się dogadamy i bramy Dun Algaz pójdą w rozsypkę.
Goblin dostał jeszcze jednego kopniaka, po czym gromadka mężczyzn odeszła na bok się naradzić. Randal wykorzystał moment i podkradł się na krawędź serpentyny by spojrzeć na wyższy bieg traktu. Zauważył kilka krasnoludzkich ciał zrzuconych w stertę po przeciwnej stronie, zaś pod krawędzią, za kilkoma skałami, wbite było sztandarowe drzewce, na którego krańcu powiewał proporzec. Do bazy drzewca przywiązany był mały zielonoskóry goblin. Długi haczykowaty nos zdawał się być skrzywiony i pewnie złamany, ociekał krwią. Stworek sapał ciężko i próbował dosięgnąć czegoś w kieszeni swego skórzanego saperskiego odzienia. Kawałek dalej, na środku traktu, stała piątka masywnych umięśnionych krasnoludów, lecz po kolorze ich skóry oraz oczu, Randal wiedział, że nie wróżą niczego dobrego. Ich cera była stalowo szara, broda czarna niczym węgiel, zaś ślepia błyszczały mieszaniną żółci i czerwieni.
-Klan Czarnego Żelaza... – szepnął, po czym co szybciej oddalił się do reszty grupy zaczajonej zaraz pod skalną ścianą serpentyny.
-Patrol wybito, Baflinie. – Chłopak rzekł i dostrzegł z razu jak twarz kompana pobladła, by po chwili zajść czerwienią gniewu. – I są jeszcze gorsze wieści, piątka z klanu Czarnego Żelaza przetrzymuje jakiegoś goblina. Z tego co słyszałem, jego bracia podłożyli minę pod bramą Dun Algaz i chcą ją wysadzić.
-Tfu... Szykują się do inwazji? – Żachnął się rdzawobrody wspominając śmiertelnego wroga klanu z Ironforge. – To nie ma sensu. Nie mają szans...
-Może to nie ma być inwazja – stwierdził elf. – Tylko zaproszenie do inwazji.
-Co chcesz przez to powiedzieć? Horda coś knuje?!
-Pamiętacie ciała tych orków? Wybito ich całą masę, a reszta rzuciła się na nas... W zasadzie to na WAS, krasnoludzką karawanę, wrzeszcząc, że chcą kogoś pomścić. Plemię smoczej paszczy ma trochę sił w rejonie, gdyby się dowiedzieli, że bramy Dun Algaz padły, mogliby zaatakować. Ktoś udający krasnoludy z Khaz Modan mógł napaść na orków robiąc świetną prowokację.
-To też nie ma sensu, zostaną zdziesiątkowani, nawet z wrotami otwartymi mamy przewagę pozycji i sił z całego Loch Modan.
-Prawda, ale pomyślcie jaka to świetna dywersja. Siły zaabsorbowane walką z orkami nie patrzą tak uważnie tam, gdzie powinny patrzeć, gdyby atak nie nastąpił.
Elf miał dużo racji, co krasnolud musiał przyznać. Tak myślał klan Czarnego Żelaza, podstępny i zdradziecki. Pewnym było, że pokrzyżowanie ich planów nie zaszkodzi. Bogowie wiedzieli ilu krasnoludom ocalą życie broniąc wrót Dun Algaz, zaś dla Baflina pomszczenie poległych braci było zdecydowanie osobistym celem i priorytetem.
-Naradzają się, mamy szansę. – Ponowił Randal sprawdzając ułożenie bełta na kuszy.

Podeszli najciszej jak to było możliwe, ich wolne kroki maskował wyjący w górach wiatr. Łotrzyk odgarnął włosy, choć nie były długie, grzywka zaczęła włazić mu do oczu przy niemal każdym większym podmuchu – sygnał, że po powrocie do cywilizacji powinien udać się do golibrody, najlepiej jakiegoś niepijanego. Ułożył się z bronią na ziemi i wycelował w jednego ze stalowoskórych krasnoludów. Jego kompani czekali przycupnięci niecałe pięć stóp dalej.
-Nie kupujemy twojej bajeczki, goblinie – stwierdził oschle mięsisty drab. – Skoro nic nie wiesz, to nie jesteś nam potrzebny, a twoich braci wytropimy i jednego po drugim obedrzemy ze skóry!
Oprawca złapał goblina za gardło i wyszczerzył metaliczne zęby, gdy nagle, w jego umięśnioną szyję wpadł bełt! Puścił zielonego stworka krztusząc się i łapiąc za szyję. Jego bracia spoglądali przez chwilę na szefa z przekłutym gardłem, który wywijał dłońmi w poszukiwaniu pomocy, by w końcu paść na ziemię w kałużę własnej krwi. Obrócili się od razu zauważając krasnoluda, oraz wysokiego rycerze stającego u jego boku. Dwójka nieznajomych obiegła i zasłoniła strzelca, który już począł przygotowywać kuszę do kolejnego strzału.
Kapłanka przycupnęła przy Randalu i uśmiechając się do niego szepnęła:
-Dobry strzał.
W dłoni trzymała święty symbol na srebrnym łańcuszku. Wznosząc modły poprosiła o błogosławieństwo dla swych kompanów i o ochronę przed wrogiem.
Pierwszy z wrogich krasnoludów podbiegł do Baflina rzucając się do ataku w dzikiej szarży! W dłoni dzierżył wojenny topór, w drugiej ciężką tarczę, lecz rdzawobrody zastawił się swoją zbierając impet uderzenia na masywną stalową powierzchnię. Odpowiedział w końcu i swym toporem, a nie był to topór byle jaki. Inne rasy słusznie podziwiały krasnoludzką robotę, lecz czasem miały problem pojąć, jak te karyple były w stanie nimi bezbłędnie wywijać dzierżąc ogromny oręż jednoręcznie! Baflin skończył zamach wbijając ostrze w powstała lukę pod tarczą wroga, jego rozkołysana szarżą sylwetka zaważyła na skutecznej zastawie i mały wojownik wbił topór prosto w bok przeciwnika! Stalowe ogniwa kolczugi okrywającej jego ciało rozsypały się jakby przed chwilą zamieniły się w lód i ktoś je skruszył potężnym ciosem. Wyrwawszy broń Baflin otworzył śmiertelną ranę, jaka przyniosła żelaznemu śmierć.
Reinhard przygotował dwuręczny miecz do zadania sądnego ciosu. Dzierżył broń pewnie i wzniósł ją wysoko. Przeciwnik był wszak niski i miał tarczę, cięcie od góry powinno być najpewniejsze. Nim zbrojny krasnolud dopadł go szarżą, czubek długiej klingi przeorał jego czerep, lecz w ogóle nie myślał się zatrzymywać! Ciężkie ostrze cięło dalej rozpoławiając ofiarę na dwie równe części trzymające się gdzie niegdzie na skrawkach skóry i wiążącej wszystek kolczugi.
Pozostała dwójka ani myślała się zatrzymać! Podążyli szarżą za przykładem swych poległych kamratów wiedząc, że nieznajomi spożytkowali już część uwagi i sił na poprzedników. Baflin oberwał w ramię. Łuskowa zbroja zaabsorbowała część impetu, przez co krasnolud jedynie zakołysał się pod nienawistnym ciosem, czując jednak ból uderzenia. Reinhard w ostatnim momencie zastawił się mieczem wbijając go w ziemię i zyskując solidny punkt podparcia. Topór, choć częściowo sparowany, grzmotnął w napierśnik odbierając elfowi dech w piersiach.
Randal przeklął swój los spostrzegając, że towarzysze są w potrzebie, a w zwarciu nie zrobi pożytku z kuszy. Dobył dwóch krótkich mieczy schowanych pod peleryną, po czym okrążył jednego z krasnoludów szykując się do wbicia ostrza w plecy stalowoskórego. Choć bił z całej siły jego broń okazała się zbyt słaba w porównaniu z ciężkimi ostrzami jakimi władali elfi rycerz i krasnoludzki wojownik. Tylko zarysował kolczugę na plecach oponenta i podrapał skórzany kaftan.
Baflin był bliski zadania kolejnego śmiertelnego ciosu. Topór siekł w karwasz uchodzącej szybko ręki. Był pewien, że przeciwnik poczuł cios, gdyż w odpowiedzi gniewnie zawarczał rzucając przekleństwa. Reinhard w tym czasie wyciągnął miecz z ziemi i zataczając potężny młyn, podbił tarczę przeciwnika odcinając mu kawał twarzy w procesie! Truchło wyrżnęło na plecy powiększając stertę ciał!
Wróg odpowiedział na zaczepkę Baflina, straszliwy cios grzmotnął krasnoluda w klatkę. Nie zdążył zastawić się tarczą i ostra krawędź werżnęła się w bark zgniatając niektóre łuski pancerza, a między innymi się przebijając. Baflin stęknął z bólu  cofając się o krok, lecz zaraz spojrzał na wroga ze zdwojona wściekłością. Kapłanka dotąd schowana za wzgórzem zauważyła, że sojusznik był w opałach. Wezwała światłość by udzieliła krasnoludowi pomocy.
Randal tym czasem zakradł się za plecy wroga z klanu Czarnego Żelaza. Obrócił miecz w dłoni i z wielkim impetem wbił w jego kark, zaraz nad krawędzią kolczugi. Ostrze przeszło na drugą stronę i rozerwało grdykę. Padł szykując kolejny cios przeciw Baflinowi.
-Ożesz kur... – rdzawobrody wojownik siadł na ziemi łapiąc się za ramię. – A mnie, psi syn, ciął...
-Spokojnie, pozwól mi się zająć raną – rzekła jasnowłosa dziewczyna klękając przy nim.
Ułożyła dłonie na krwawiącym punkcie i poczęła odprawiać modły.
Reinhard i Randal skinęli sobie z uznaniem głowami i skierowali się do przestraszonego goblina.
-Nieźle strzelasz – stwierdził rycerz. – Z ich dowódcą moglibyśmy mieć problem.
-Cóż, chyba odrobinę przeceniasz moje zdolności – zaśmiał się gorzko łotrzyk. – To raczej łut szczęścia.
-W takim razie cokolwiek robisz, by to szczęście się ciebie trzymało, rób tak dalej.
-Takiego wywijania mieczem uczą w Silvermoon? – Randal postanowił zmienić temat.
-Wszędzie uczą wywijania mieczem... – elf nie podjął dyskusji.

Goblin rozcierał ręce otoczony przez nieznajomych, którzy rozcięli jego pęta. Starał się uśmiechać, lecz wyglądał tylko bardziej i bardziej jak straszliwy zakapior. Patrzył się po ich twarzach, hen tam wysoko. Nawet krasnolud był wysoki na standardy zielonego pokurcza.
-Dziękuję uprzejmie, waszemu jaśnie dostojeństwu – skłonił się nisko próbując sobie przypomnieć, czy tak należało rozmawiać z cywilizowanymi ludźmi. – Azaliż... azaliż... jestem, ten tego, wielce wdzięczen za mójci życia odratunek, tudzież... kurna wicek... tychbądź adwersażyjów rozpłatanie...
-Przestań pajacować i mów normalnie – rozgniewany krasnolud ponaglił szturchając go butem. – Słyszeliśmy o minie.
-Oh... Minie? He, he, jakiej minie?
-Tej, którą twoi ziomkowie podłożyli pod Dun Algaz – stwierdził Randal najlepiej zaznajomiony z tematem.
-Eh, słuchajcie, tak naprawdę nie ma żadnej bomby, próbowaliśmy ją podłożyć, ale skały pod bramą są zbyt twarde by w nich drążyć. Przyjęliśmy zaliczkę, ale jako, że nie mogliśmy się wywiązać z zamówienia, reszta ekipy postanowiła wziąć nogi za pas.
-To po co tu zostałeś?
-No... cóż, powiedzmy tylko, że zaliczka, którą nam wypłacili, to trochę za mało, żeby zrekompensować podróż w jedną i w drugą stronę, chciałem z nich wyciągnąć coś więcej.
Krasnolud rozważał słowa goblina, po czym nachylił się nad nim i pogroził mu pięścią.
-Nie wierzę ci, kłamliwa gnido. Klan Czarnego Żelaza dobrze wie jak twarde mamy tu skały, nie zatrudnialiby saperów, nie upewniwszy się, czy mają odpowiednie narzędzia i doświadczenie do takiej roboty.
Goblin patrzył po pozostałych w poszukiwaniu litości i wsparcia, lecz ujrzał, że z początku dająca mu wiarę publika zaczęła popierać argument krasnoluda. Mina powoli mu zrzedła gdy ten znów szturchnął go nogą.
-Gadaj! I nim sobie pomyślisz o stawianiu się jak tamtym, pamiętaj, teraz nikt nie przyjdzie z odsieczą w ostatnim momencie.
Goblin w końcu się posypał. Klan Czarnego Żelaza mógł okpić i może jakoś się wykaraskać, w końcu była ich jedynie piątka, tak daleko od swoich ziem, ale ci przedstawiciele sojuszu byli właściwie u bram swych krain, mogli go związać i oddać odpowiednim organom, a wtedy mały zielonoskóry zgniłby głęboko w jakimś zapadłym lochu.
-Dobra, ale obiecajcie, że mnie wypuścicie, to wskażę wam wszystko!
Wtedy wystąpił rycerz robiąc zaledwie pół kroku w przód, tyle by goblin szczególnie na niego zwrócił uwagę.
-Wskażesz nam wszystko, a my się zastanowimy czy cię wypuścić. Potraktuj ocalenie cię od śmierci jako zaliczkę – powiedział.
Nie mając specjalnie żadnego wyjścia stworek zgodził się im towarzyszyć.

Ostatnia część tuneli Dun Algaz stał przed nimi otworem. Masywny portal z rzeźbionego kamienia przypominał triumfalny łuk. Nad nim wznosił się masyw granicznych gór, samo zaś przejście który łatwo można było zabarykadować i świetnie bronić. Odrobinę na zachód, na wielkim skalnym wystąpieniu, krasnoludy wzniosły niegdyś fort – posterunek przypominał obserwacyjną wieżę, której widok obejmował niemal cała panoramę krainy mokradeł poniżej, górskie szlaki, oraz podejście do samych bram Dun Algaz. Kiedy zamykano wrota przed nacierającymi siłami, właśnie z tej wieży prowadzono morderczy ostrzał, katując każdą podchodzącą armię. Podejście nie było odległe więc trudno było nie trafić, a ustawione na murach działa, bombardy i moździerze mogące słać eksplodujące ładunki, dziesiątkowały niemal wszystko co miało pecha znaleźć się po przeciwnej stronie. Już raz orkowie spod sztandaru Smoczej Paszczy zdobyli posterunek, korzystając z zaabsorbowania sił sojuszu wojną z Legionem i dziesiątkami okolicznych kampanii. Na szczęście z czasem licznym wyprawom i wielu herosom udało się przetrzebić ich szeregi i odbić fort. Właśnie od tamtego momentu w tunel wbudowano masywną kamienną zasuwę, która była kolcem w boku Smoczej Paszczy. Orkowie postawili sobie za punkt honoru odbić to co niegdyś wydarli krasnoludom, lecz mimo wielu prób od blisko trzech lat forsowali wrota bezskutecznie.
Na łuku wejściowym, po obu stronach stylizowanych kolumn, widniało godło Ironforge, wykute z wielu rodzajów metalu. Na pierwszy rzut oka odznaczał się złoty symbol młota przynitowany do czerwonego żelaza. Mniej więcej w samym sercu, pod głownią kowalskiego narzędzia, znalazł się symbol góry. Na murach wieży strażniczej powiewały proporce podobne do tego, który znaleźli przy wybitym patrolu.
-To jak, ostatnia szansa, gdzie ukryliście bombę? Musi być potężna, skoro ma wysadzić wrota, więc mi tu nie wkręcaj kitu.
-Dobrze, dobrze! – Malec wiercił się związany jak baleron i zawieszony na tyłach wozu. – Już, ale mnie rozwiążcie, bo oddychać nie mogę!
-Mów!
-W ogóle nie użyliśmy prochu... Zakradliśmy się kilka nocy wcześniej i zauważyliśmy, że system podnoszący i opuszczający kamienną sztabę jest ze stali. Więc zamiast wysadzać wrota, postanowiliśmy je unieruchomić, efekt taki sam, a o wiele prościej i mniej roboty.
-Co zrobiliście?! – Baflin warknął ponaglając.
-Przewierciliśmy taką tyci, tyci dziurkę na grubość palca, do komory z mechanizmem... I wypełniliśmy ją termitem.
-Czym? – Spytała dziewczyna sądząc, że się przesłyszała.
-Termitem... Taki proszek, wynalazek dość nowy, że jak się go zapali, to zacznie się spalać w tak piekielnej temperaturze, że stopi niemal wszystko! Gdybyśmy stopili tryby w mechanizmie, nie dałoby się opuścić sztaby! Genialny plan, a jaka oszczędność roboczogodzin!
Musieli przyznać, że gobliny postarały się z wymyśleniem całkiem niezłej dywersji. W tym czasie przed idącą karawanę, od strony przejścia wyszedł oddział krasnoludzkich zbrojnych.
-Witajcie, cóż też wieziecie, podróżnicy?
-Gustan Hammergim! – Krzyknął kupiec. – Z tych Hammergrimów! Wiozę przesyłkę do naczelnego kustosza archeologii w Ironforge, mam stosowny glejt, jeśliście ciekawi!
-To prosimy, prosimy! Odpoczniecie, a my zajrzymy w dokumenty.
Elf w tym czasie odwiązał goblina i odszedł z nim na bok. W dłoni podrzucał mieszek znaleziony u przywódcy jego ostatnich oprawców.
-Jesteście typami skorymi do interesów, więc ubijmy interes, panie goblinie. Co ty na to?
Oczy pokurcza podążały za mieszkiem jak zaczarowane.
-Proponuję taki układ – Reinhard kontynuował. – Powiesz mi jak rozbroić bombę, a potem ze swoimi koleżkami stąd znikniesz, w zamian dostaniesz całą wypłatę jaką ci obiecano. To jak? Dobry utarg?
Goblin oblizał się po pożółkłych kiełkach i podrapał po policzku porośniętym lekką szczeciną niegolonego kilka dni zarostu.
-Jesteś fair, to przyznam, gdybyście tak od razu podeszli, inaczej by to było.
-To gdzie jest zapalnik?
-Nie ma zapalnika. To jest najlepsze, wystarczy pochodnię zbliżyć do dziurki w okrywie mechanizmu i samo pójdzie, wystarczy maleńka iskierka.
-Więc jak to rozbroić?
-Cóż, najprościej będzie zalać wodą i wypłukać. Nasiąknięty wodą termit nie odpali, choćby nie wiem co.
Rycerz rzucił mu mieszek i puścił, ku aprobacie słuchającej drużyny. Gobliny można było zastraszać i częściej niż rzadziej robiły wszystkim prześladowcom na złość sypiąc pół-prawdami wedle potrzeby, nawet jeśli miały przy tym ucierpieć. Ale uchodziły także za stworzenia niezwykle łase na pieniądze, chciwe i cwane, które przede wszystkim pamiętały o przysługach, a targi i interesy traktowały jak religię. Elf zaryzykował, ale jego towarzysze zdawali się doceniać gest. Jednego nadal nie byli pewni, czy postępuje tak z dobrej woli, czy dlatego, że coś knuje i próbuje uśpić ich czujność.

Karawana przeszła przez posterunek i zameldowała o znaleziskach. Baflin rzucił na stół w strażnicy jeden ucięty łeb wojownika wrogiego klanu, a następnie pochwalił się wiedzą wyduszoną z sabotażystów o ukrytej pułapce. Żołnierze z posterunku byli nadzwyczaj poruszeni. Jak się okazało, poprzedniego dnia zginęła dwójka strażników z oddziału przednich przepatrywaczy, co stanowiło przyczynę wysłania patrolu. Zanim straż zorientowała się, że kamratów w tunelu brakuje, ktoś faktycznie pod osłoną nocy mógł się zakraść i wywiercić szczelinę. Kapitan posterunku podziękował śmiałkom obiecując, że o udaremnionym zamachu dowiedzą się władze i zostaną sowicie wynagrodzeni.
Wszyscy poza Richelle zastanawiali się co począć z elfem. Jego hełm był ukształtowany tak, że przez wąską pionową szczelinę rozcinającą się na kształt litery „Y”, mogli dojrzeć jedynie jego podbródek, usta i czubek nosa. Oczy zawsze krył nieprzenikniony cień, niezależnie, z której strony padała światłość. Trudno było oszacować, czy krwawy elf spogląda na ich twarze, czy czyta w ich myślach. Owinięty w czarną pelerynę, z rękojeścią dwuręcznego miecza wystającą zza ramienia, stał na uboczu, milcząc.
Baflin nie pisnął ani słowa. Elf walczył razem z nimi i pomógł mu pomścić pobratymców. Randal nie był pewien, ale ufał w przekonania Baflina. Pan Hammergrim i jego woźnica, także czuli, że ocalił ich życie nie raz, a przy okazji pomógł w położeniu kresu potencjalnemu zamachowi.

***

Przeszli przez granicę do Loch Modan, krainę zieloną, żyzną i spokojną, otoczoną przez niebosiężne góry, chronioną przez doborowe wojska i ujarzmioną siłę natury. Środek rozległej doliny zajmowało największe jezioro Azeroth, dla amatorów wypoczynku z wędką w dłoni istny raj, dla tych co woleli flintę i polowania na dziką zwierzynę, też nigdy nie brakowało celów. Intensywna zieleń trawy witała pasące się na polanach sarny i ogromne wełniaste barany. Wysokie na blisko sto stóp świerki, modrzewie i sosny o sękatych i trwałych konarach wyrastały po obu stronach szerokiego utwardzanego szlaku. Doszli do wniosku, że pójdą południową ścieżką zahaczając o Thelsamar, gdzie mogliby coś porządnego zjeść i uzupełnić zapasy. Chcieli także zajrzeć po południowych strażnic w Dolinie Królów, gdzie zdaniem krwawego elfa, służbę sprawował jego dawny przyjaciel. Póki co dzień zapowiadał się spokojnie i nadzwyczaj przyjemnie. Chłodna bryza znad odległego jeziora idealnie współgrała z ciepłymi promieniami słońca, gwarantując idealne warunki podróżnym. Ani nie imał się ich ziąb, ani nie przegrzewali się maszerując w zbrojach, z dobytkiem na plecach.
Elf poprosił o bukłak z wodą, który młoda Richelle przyniosła z uśmiechem, wymawiając słowa, które w praktyce zamurowały towarzystwo:
-Proszę, wujku.
Randal niemal wpadł na Baflina, gdy ten spojrzał na Reinharda. Pan Hammergrim prawie się zakrztusił zagryzaną morelą. Woźnica kaszlnął fajkowym dymem. Nawet jeden z baranów przestał przeżuwać porwane z pobocza źdźbło trawy.
-Wujku?
Elf spokojnie maszerując pociągnął chłodnej wody z bukłaka gasząc pragnienie. Oddawszy go dziewczynie, podziękował.
-A no wujku... – powiedział po chwili kątem oka dostrzegając jak się wszyscy na niego patrzą. – Przed inwazją byłem kupcem tekstylnym.
Dzień robił się coraz dziwniejszy sądząc po rozwarciu oczu członków kompanii.
-Ojciec miał faktorię handlową poza Silvermoon, na ziemiach Lordaeronu, stąd też moje dziwne jak dla elfa imię, z życia w pomieszaniu kultur i ras. Rodzina nie podążała za magią, ani zbrojeniami, tylko za dobrobytem i dobrze im to wychodziło. Mieliśmy intratny fracht operujący na całym zachodnim wybrzeżu. Ja zajmowałem się targowaniem cen. W Stormwind mieliśmy zaprzyjaźnioną rodzinę rzemieślników, u których zamawialiśmy krosna do tkalni po mniejszych cenach... Ale kiedy wszystko się zaczęło Stormwind co prawda było bezpieczne, z dala od głównego zarzewia wojny, to zadłużony pan Silversmith zaczął mieć problemy. Jaina Proudmore zarekwirowała część statków na własne potrzeby wywalając cały zbędny ładunek, nie wspominając już o Thrallu i jego Hordzie, która wcześniej zgrabiła drugie tyle. Z naszą familią nie był problem, w banku mieliśmy dość kapitału by przetrwać burzliwy okres, ale pan Silversmith zainwestował krocie, a nawet wziął kredyt... Zainwestował w interes, do którego sam go namówiłem. Nie mając żadnych innych opcji sprzedał zakład, za ostatnie pieniądze posłał córkę do szkoły klasztornej, a sam chwycił za miecz i w oddziałach najemnych ruszył do Kalimdoru, żeby mieć jak opłacić jej edukację, a samemu mieć jakieś utrzymanie. Tam się spotkaliśmy, w sumie, wpadliśmy na siebie zupełnym przypadkiem. Nie miał mi za złe inwestycji, nikt w końcu nie mógł przewidzieć całej tej wojny.
-Poprosił cię... – Randal chciał się spytać o dalszą część opowieści, ale Richelle stanęła obok rycerza i rzuciła mu piorunująco zimne spojrzenie.
-Mój ojciec o nic nie prosił – wystrzeliła jakby sama koncepcja błagania o pomoc stanowiła dla niej ujmę.
-To prawda, nie prosił. Ale opowiedział mi swoją historię. Nie wiedzieliśmy, czy wyjdziemy żywi spod Hyjal, więc nie było o co prosić – elf kontynuował. – Niestety po bitwie go nie znalazłem, nie wiem co się z nim stało. Założyłem, że poległ. Przypomniałem sobie wtedy jego opowieść. Żołd miał iść do Stormwind na utrzymanie córki, lecz nigdy nie doszedł. Miałem dług wobec przyjaciela, którego wpędziłem w problemy, więc przybyłem do Stormwind po wszystkim upewnić się, że Richelle wyrośnie na ludzi i będzie potrafiła o siebie zadbać. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
-To się chwali – Baflin z uznaniem skinął głową. – Ale skoro wy tak młodo wyglądacie, a tyleście przeżyli, to w zasadzie ile macie lat?
-Zaledwie sto trzydzieści sześć.

Postój w Thelsamar był dość krótki. Elf został na obrzeżach miasteczka, gdzie zostawili wóz z cennym transportem, tłumacząc, że będzie go „pilnował”. W końcu nikt nie chciał by cennemu ładunkowi cokolwiek się stało. Sama mieścinka położona była niemal na samym szlaku. Z daleka, wyglądała jak kilka zielonych pagórków. Z bliska można było dostrzec, że między pagórkami znajduje się sztucznie wykopany wąwóz, zaś w jego ścianach widnieją fasady domostw wprawionych w ziemne masy. Krasnoludy prowadziły ty spokojne życie doglądając kilku okolicznych kopalń oraz zrębów drewna. Największą budowlą była oczywiście gorzelnia, tradycyjnie połączona z karczmą, w której można było nająć pokój, solidnie się posilić, a przede wszystkim posmakować świeżo upędzonych trunków. Od karczmy biła intensywna woń pieczystego, więc Baflinowi niemal wyprostowały się wąsy z podniecenia. Wydał kilka złociszy na posiłek dla wszystkich, choć sam werżnął niemal całe jagnię w ziołach i zapił dwoma pintami czarnego jak noc stouta. Randal zadowolił się pieczonymi ziemniakami w ziołach i uszczkniętym gdzieś kawałkiem mięsa. Jedna niska krągła kobieta o obfitej objętościowo fryzurze złożonej głównie ze złotych loków, oraz równie objętym biuście, zdzieliła nawet woja po łbie, z wyrzutem, że nie da się najeść tej biednej chudzinie co obok niego siedzi.
Do Thelsamar przybyli w końcu drwale po porannej robocie. Barany ciągły pocięte bele do okolicznych tartaków, a w kuźni nieopodal dwóch rzemieślników kłóciło się o cenę usługi naprawy narzędzi stolarskich. Jakże im beztrosko płynął czas.
W końcu ruszyli w kierunku Doliny Królów. Szlak prowadził na południe od Thelsamar, w kierunku niebosiężnych gór. Tam, w maleńkiej, lecz jak ważnej dolinie, znajdowało się skrzyżowanie traktów. Jeden prowadził z Loch Modan do Dun Morogh na zachodzie, zaś dalej na południe, długim tunelem wyciosanym krasnoludzkimi kilofami, znajdowała się wypalona i straszliwa kraina, czarne pustkowie stanowiące podnóże szczytu Czarnej Skały – ogromnego wulkanu, w którego wnętrzu dom zbudował sobie wygnany przed wiekami klan Czarnego Żelaza.
Podróżnicy przeszli między kolosalnymi posągami dwóch krasnoludzkich królów wyrzeźbionymi w otaczających dolinę masywach. Relikt Wojny Trzech Młotów stanowił przypomnienie o braci klanu Miedziobrodych i klanu Dzikiego Młota, które nawet mimo dawnych waśni, w obliczu zagrożenia potrafiły podać sobie rękę i zjednoczyć się w walce o wspólną przyszłość.
Jeden z przysadzistych tytanów, przedstawiający Madorana Bronzebearda, dzierżył topór w dłoni, dumnie prezentując go przejeżdżającym. Drugi, wizerunek Khardrosa Wildhammera, uraczył karawanę widokiem młota. Broń była tak potężna, że nawet Baflin zastanawiał się jak jego przodkowie obrabiali kamień. Musieli przy tym postępować z taką dbałością i pieczołowitością, żeby posągi nie połamały się pod ciężarem własnych elementów i z upływem czasu.

Samotny strażniczy bunkier na rozdrożu wypełniony był stojakami na broń, na każdym z takich stojaków dziesiątki toporów i flint. Tarcze wisiały na ścianach, zaś młoty rozłożono na stołach. Kapitan Rugelfuss zarządził trening kadry oddziałów zwiadu, więc starsi dziesiętnicy poszli przegnać młodszą brać po wzgórzach i sprawdzić na ile ich stać. Jakiś sześciu siwobrodych wiarusów siedziało na półpiętrze wieży, hazardową atmosferę zakrapiali grzańcem, oczywiście między rzutem kośćmi, lub rozdaniem kart.
-A mówiłem ci! Będą dwie czwórki! Ha! – Zagrzmiał jeden z brodaczy. Na ustawionym nieopodal rogatym hełmie nadział sobie kawał słoniny, z której skrawał nożem co lepsze kąski i wcinał.
-Masz szczęście, ty durnoto jedna... – odpowiedział drugi wrzucając kości do kubka. – Para dwójek na śliskiej kiełbasie!
Wykonał rzut, po czym podniósł naczynko, a na stole została piątka i jedynka.
-No żesz job twoju! – Krasnolud przegrał i stracił czternaście miedziaków, sześć srebrników i dwa złocisze.
-Ha! Daj mi te kości, i patrz... Będzie para piątek na tyłek teściowej! – Zastukały kostki w kubełku, a gdy wiarus je odsłonił, stało się jak zapowiedział. Para piątek.
-To nie możliwe, musiałeś oszukać!
-Ta, jak ci nie idzie, to od razu oszukać.
-Nie wierzę ci!
-No to sprawdź! Proszę! – Jeden z graczy podwinął rękawy. – Jest coś? No?
-Nie... Ale ja i tak uważam, że coś tu kręcisz.
-Jak ci sie nie chce grać, to powiedz, a nie wymówki zmyślasz.
-Zamkniecie się wreszcie, czy mam do was zejść i nauczyć was rezonu?! – Zagrzmiał silny głos z najwyższego piętra krasnoludzkiego umocnienia.
Na górze zasiadał sam kapitan Rugelfuss. Na starej, grubej skórzni narzuconą miał kolczugę, jako czynny kapitan posterunku broniącego tunelu do Gorejącego Wąwozu, skąd zawsze mógł ruszyć kontyngent klanu Czarnego Żelaza, musiał być wiecznie na baczności. Gęste wąsy i długa czarna broda zapleciona w dwa grube warkocze odcinała się od bladej cery, oraz zielonego kaptura – rozpoznawczego symbolu zwiadowców, przepatrywaczy i straży przedniej Loch Modan. Kapitan siedział przy wielkim dębowym stole, na którym rozłożono mapy. Zamoczył pióro w kałamarzu i kontynuował pisanie raportu. Pociągnął gorzałki z rogu. Umilała mu nieprzyjemny obowiązek papierkowej roboty. Jeden z przysłanych na przeszkolenie rekrutów wysadził przez nieuwagę beczkę prochu, więc kapitan musiał wytłumaczyć nieścisłość w stanie sprzętu, to oczywiście znaczyło, że jego przełożeni to zapamiętają i do zasłużonego awansu, lub przejścia w stan spoczynku, dojdzie jakieś pięć lat służby na tym chędożonym zaścianku.
Tam i tak niewiele się działo, a poza okazjonalnymi problemami z troggami z okolicznych jaskiń, nie było się o co martwić.
-Szefie! – Zaryczał Agni Kolbrad, jeden z nowych strażników na służbie wartowniczej.
-Czego?!
-Jakieś paniska z karawaną przyszły!
-A na kiego mi tu karawana?! – Kapitan odłożył sprawunki na później, zatknął za pas topór i począł schodzić po schodach. – Odprawże ich, nie my się zajmujemy niańczeniem handlowców, a jak mają wieści, to odbierz i zdaj starszyźnie, a nie kapitanowi łeb trujesz.
-Ale panie szefie! One mówią, że toć do was jaki sprawunek!
-Czego ci się we łbie naprzewracało?! – czarnowłosy krasnolud kontynuował mijając grających zastępców przy stole na niższej kondygnacji i tak wreszcie zszedł na parter, stając w szerokiej owalnej komorze bunkra robiącej także za składzik suchych materiałów.
Jeden z młodszych krasnoludów, charakteryzujący się schludnym świeżym ubiorem, dopiero co od kwatermistrza, majtał się jakby nie wiedząc co powiedzieć. Co i rusz przestępował z nogi na nogę, to chcąc podejść do kapitana, to zgodnie z danym rozkazem obrócić się i wyjść, to jeszcze coś zrobić.
-Ech, świeżak... – mruknął Rugelfuss klepiąc go po ramieniu i odpychając na bok. Zaiste miał mało cierpliwości do typka ostatnimi dni. Miał zieloną pelerynkę, soczystą, nowiutką, nie to co prawdziwych weteranów jak on i jego podkomendni... Prawdziwy ubiór to taki, który zapomniał jak to jest być prany kobiecą ręką, z wyczuciem i troską, miast tego, jak na prawdziwych mężczyzn przystało, prali swe peleryny wypełniając je żwirem i otoczakami, a potem przy najbliższym potoku, okrutnie okładając takim tobołem o skałę. Tak prali prawdziwi mężczyźni, zapewniając sobie najbardziej rudymentarny i wyblakły odcień zieleni!
Nieopodal strażnicy, pod bacznym okiem sześciu wiarusów, stała rzeczona karawana. Z początku myślał kapitan, że to jakie nietutejsze fircyki co się przyszły o drogę pytać, może kto zza granicy, ale gdy obaczył dwójkę brodaczy siedzących na wozie z razu spochmurniał.
-Jaką to sprawę do mnie macie? – Rzucił głośno, schodząc sobie w dół lekkiego wzgórza.
Na te słowa przed szereg wystąpił rycerz, zakuty człek w zbroję, choć paladyńskich insygniów nie widział, ni ten młota przy sobie nie miał, promieniowała odeń tajemnicza siła, być może to ułuda spowodowana tym jak pancerny mężczyzna otulony peleryną dumnie stał, oszczędny w ruchach niczym posąg. Dźwignął po chwili jedną krzaczastą brew rozpoznając jasnowłosą dziewczynę, która stała u boku nieznajomego człowieka.
-A niech mnie kule... Na co cię tu zagnało dziewucho?! Ha! – Zaśmiał się postępując krok w jej stronę. – Nie powinnaś tu być, wiesz, mogłaś poczekać, jaki list przysłać. No chyba, że was do wąwozu gna, ale to pomysł okrutnie chybiony. Z razu ci go wyperswaduje, jeśli taki twój pomyślunek.
-Spokojnie, Ruglefussie – Richelle odpowiedziała z uśmiechem, podchodząc doń i przyklęknąwszy, ściskając ramiona krasnoluda. – Przyprowadziłam starego znajomego.
Kapitan popatrzył po zebranych, dostrzegł trójkę innych krasnoludów, których generalnie nie znał, do tego jakiś chłopak marno wyglądający w ciemnych szatach, stojący na uboczu niczym kostucha. Został jeszcze rycerz, który właśnie podszedł i z głowy, powoli, ściągnął stalowy hełm.
Gdy zielone ogniki zapłonęły w oczach elfa, a spiczaste uszy przebiły się przez rozwiane włosy Ruglefuss oniemiał. Obstawa bunkra przyglądała się nie wiedząc co też począć, ślepia rosły do rozmiarów spodków, a w rozwarte usta mogłoby wlecieć chmara much za razem. Po twarzy kapitana widać było, że sam nie wiedział jak zareagować na pojawienie się przybysza. Cieszyć się? Aresztować? W ogóle się go nie spodziewał, w ogóle nie myślał, że kiedykolwiek go jeszcze zobaczy. Nagle kaszlnął, być może mucha wpadła mu do gardła, cokolwiek jednak nie było powodem, dźwięk sprawił, że jakby przerwał zaklęcie rzucone na wszystkich zebranych. Zaskoczeni żołdacy obstawy bunkra chwycili za flinty i kusze. Muszkiety i garłacze wycelowały w pancernego podróżnika.
-Kapitanie! Toż to krwawy! Zielone ślepia ma! Oni go tu sprowadzili! – Burknął jeden z siwobrodych wiarusów biorąc karawaniarzy na muszkę, jakby właśnie zobaczył weń zdrajców.
-On nas podstępem... – jęknął pan Hammergrim.
-Milcz, szpiclu! – Odrzekł wiarus, ale nagle kapitan uniósł dłoń i zganił ich wszystkich uspokajając i studząc emocje.
-Reinhard – wypowiedział w końcu imię obojętnym głosem. – Nie powinieneś tu być, a nawet jeśli, to chociaż jako poseł mógłbyś zagościć.
-Kapitanie – spytał kto inny z podkomendnych. – Znacie go?
-A pewnie, że znam! A kto dwa lata temu wyprawiał się do podziemnych ruin Uldamanu?! – Spytał zadając podchwytliwe pytanie. Dla krasnoludów triumfalny powrót bohaterów jacy poszli badać jaskinie i podziemia antycznej krypty tytanów w górach Khaz. Dla dumnej rasy brodaczy było to miejsce niemal święte, a na pewno ważne dla ich kultury i historii, jako, że odpowiadało na pytania skąd się też wzięły Krasnoludy. Tam znaleziono dyski sporządzone przez rasę ich ojców i matek, Tytanów, którzy dzielny lud gór uformowali i tchnęli weń życie. Nim się to jednak stało w efekcie eksperymentów tytani stworzyli Trogi, obmierzłe, śmierdzące, durne i pokraczne stwory, wściekłe i agresywne. Zamknęli je głęboko pod ziemią, w nadziei, że nigdy nie wyjdą na świat. Trogi swą obecnością, kopiąc i rozmnażając się, przebiły się do różnych tuneli i jaskiń, infekując swą obecnością antyczne hale Uldamanu. Na domiar złego klan Czarnego Żelaza dowiedziawszy się o odkryciu, wziął archeologiczną placówkę szturmem, zabijając każdego na swej drodze, samemu chcąc dobrać się do skarbów krypty. Wtedy drużyna pięciu śmiałków podjęła się heroicznego zadania i odzyskała dla krasnoludów z Dun Morogh kawałek ich dziedzictwa.
Na pytanie postanowili odpowiedzieć podkomendni kapitana, ściągając brwi w zadumie i w rosnącym respekcie.
-Wilhelm Stronghill – rzekł jeden z wiarusów opuszczając flintę. Wspomniał imię ludzkiego herosa, sojusznika z odległego Stormwind, który przybył z pomocą i honorując stare przymierze między krasnoludami i ludźmi jako pierwszy zgłosił się na wyprawę.
-Aradun z Wildhammerów – dodał kolejny, postępując podobnie jak poprzednik. Aradun wzbudził nie lada szacunek ale i strach. Ten uzbrojony w dwa młoty barbarzyńca z bratniego klanu, szalony i roześmiany, opętany wojennym amokiem, rozłupywał głowy wpadając w samo serce starcia, nie zważając na rany, a blizny traktując niczym ozdobne tatuaże i litery kroniki spisanej jedynym językiem, który tak naprawdę rozumiał.
-Tharek Blackstone – następny wymienił ważne imię. Tharek może nie był wojem, ale za to miał łeb nie od parady. Bystry i przebiegły, wyszkolony przez szkołę cieni i przepatrywaczy, znajdywał drogę tam, gdzie pozornie szlak się ucinał. To dzięki jego ekspertyzie drużyna z Uldamanu przebyła najcięższe odcinki podziemi.
-Reinhard Swiftstrike – kolejny krasnolud wymienił imię, a wszyscy przypomnieli sobie, że ten jegomość był elfem. Czarnowłosy wojownik odziany w stal, mielący wrogów dwuręcznym mieczem, za razem uczony świadczący ekspertyz w dziedzinach wiedzy tajemnej i historii.
-I pan, kapitanie – rzekł najmłodszy z obsady bunkra.
-Tak – mruknął Ruglefuss. – Tak się składa, że stoi przed wami jeden z tej wyprawy i zaświadczam wam o tym osobiście. Los tak chciał niestety, że teraz po innych stronach frontu stoimy, co?
Krasnolud podszedł i wyciągnął do elfa rękę, a ten z uznaniem skinął głową staremu druhowi, po czym ujął dłoń i mocno ścisnął.
-Prawda, wielka szkoda – westchnął elf. – Nie chciałbym zobaczyć twej flinty stojąc po przeciwnej stronie.
-Ha... Gdybyś zobaczył, byłoby już za późno. – Kapitan pozwolił sobie na kilka chwil śmiechu wspominając stare czasy. – Cóż, w trudnej pozycji mnie stawiasz. W uznaniu zasług jestem pewien, że w kajdany cię nie zakują... Ani jakiś wojen z wami nie toczyliśmy, a przynajmniej jeszcze, więc wrogości powszechnej nie ma. No, ale dekretem wy już są wrogowie i wprowadzać takich na ojczyste ziemie nie przystoi.
-Dlatego ja się nie zakradam – odpowiedział elf, uważnie obserwowany przez czujnych strażników. – Mam sprawę do starego przyjaciela w Dun Morogh, do Ironforge wkraczać nie zamierzam, ale muszę się dostać do Kharanos. Rzecz osobista.
-Zrozum, druhu... To nie jest tak, że nie chcę, ale musiałbym poinformować o tym kogoś wyższej instancji, o ile raczyłbyś poczekać.
-Spieszy mi się, ale nie nalegam. Rozumiem, że są pewne powinności. Mam nadzieję pogadać z jednym przyjacielem, także z dawniejszych czasów, wolałbym jednak go tu nie wyciągać, bo zależy mi na dyskrecji. Nie chcę sprawiać komukolwiek niepotrzebnych problemów.
-To przynajmniej o tyle mnie uspokoiłeś – sapnął w odpowiedzi czarnobrody Ruglefuss, zastanawiając się co też powinien uczynić. – Poślę gońca by sprowadził tu kogoś wyższego rangą, albo przynajmniej przedstawiciela. W ten sposób nikt więcej się nie dowie o twej wizycie poza tymi co faktycznie powinni być zainteresowani. Możecie się tu rozbić jeśli chcecie.
-Eghm! Panie kapitanie! – Wezwał karawaniarz podenerwowany przestojem. – My tu mamy ważną przesyłkę do Ironforge, taką co to nie cierpi zwłoki! Pan pozwoli, ja pokażę papiery!
Ruglefuss poklepał elfa po ramieniu nakazując by poczekał, gdy sam oddalił się uzgodnić sprawę ładunku na wozie. Reinhard został sam z Richelle u boku, dziewczyna spojrzała na niego wczepiając dłonie w połeć czarnej peleryny okrywającej ramię.
-Wujku – zaczęła szeptem – czy to rozsądnie się ujawniać i tu zostawać? Co jeśli...
-Spokojnie – odpowiedział kładąc dłoń na jej ramieniu i lekko ściskając. – Nie podejrzewam by szpiedzy Robericka doszli tak daleko. Przyjście tutaj to dobra decyzja... Oni boją się tego co leży na południe i miejmy nadzieję, że kierując się tutaj przekonaliśmy ich, iż tam właśnie zmierzamy.
Dziewczyna spojrzała w dół traktu, oraz malujący się w oddali łuk tunelu prowadzącego do Gorejącego Wąwozu. Mogła się tylko zastanawiać, co jej opiekun i przybrany ojciec chciał przez to powiedzieć. Fakt faktem spieszyło im się, a istoty stąpające im po piętach pragnęły dostać to co młoda Richelle, dla bezpieczeństwa, nosiła we własnym podręcznym bagażu.
Ludzie kapitana Rugelfussa przyglądali się im z zainteresowaniem, plotkując i wzajemnie przeklinając swój własny los. Życie na pograniczu było proste, jak coś przelazło przez tunel i nie miało barw sojuszu, skórę miało czarną jak smoła, więcej niż dwa odnóża lub capiło śmiercią i pożogą, to wedle najważniejszego z rozkazów walili w to ze strzelb, aż przestało się ruszać. Ot i cała filozofia. Wtem pojawia się wróg, podchodzi z pokojowymi zamiarami pod ich posterunek, ujawnia się i choć rozkazy na papierach mówią „Naszpikować ołowiem!”, to ten przecie nie atakuje, z samą rasą krwawych elfów jeszcze się nie starli więc waśni jakiejś nie ma, a na domiar złego to bohater wyprawy do Uldamanu, jeden z tych co przybliżył krasnoludzką brać do poznania historii własnej cywilizacji. Zdurnieli zupełnie, nie wiedząc czy celować weń flintami, czy rękę podać i gorzałką poczęstować.
Kapitan wreszcie powrócił odprawiwszy karawanę ku uciesze pana Hemmergrimma, który wypłacił dwóm pozostałym przy życiu najemnikom stosowną nagrodę i usunął się z pola widzenia skrobiąc coś w notesie ogryzkiem ołówka. Dwóch pozostałych nie mogło kontynuować swej podróży, jako, że tak nakazywały przepisy. Przyszli z potencjalnym wrogiem, więc zostaną przesłuchani. To samo tyczyć się miało i karawany pełnej artefaktów, ale rozkazy jakie Hammergrim miał przy sobie, wszelkie należyte pieczęcie i insze insygnia przekonały kapitana, że osoby o wysokiej pozycji w Ironforge faktycznie czekają na przesyłkę i będą wielce niepocieszone jeśli ta nie przybędzie w czas. Reszta musiała zostać.
-Tak sobie myślę – zaczął krasnoludzki wiarus – by napisać do Brandura Ironhammera. On mógłby się za tobą wstawić i przysłać kogoś, kto mógłby ci towarzyszyć.
-Znaczy, kogoś kto mógłby mieć na mnie oko? – Zapytał Reinhard z lekkim uśmieszkiem malującym się w kąciku ust.
-No... – kapitan przewrócił oczami. – W sumie tak.
-W porządku, stary druhu – elf poklepał krasnoluda po ramieniu. – Rozumiem. To wystarczy.
-Ejże – Randal zaszedł ich od tyłu wraz z Baflinem, który zdawał się bardzo niepocieszony fatkem, że właśnie stracił możliwość przejechania się na wozie i znów będzie musiał wszędzie zawijać na piechotę. – Panie kapitanie, nie chcę przerywać, ale nam także się spieszy.
Ruglefuss obrócił do nich głowę z twarzą w wyrazie absolutnej obojętności.
-W porządku, jeden dzień was nie zbawi. Poczekacie sobie tutaj.

***

-Powiedz mi, herr Bouldertoe – zaczął siwy gnom rozsiadając się wygodniej w obszernym miękkim fotelu o oparciu tak wysokim, że wystawałoby ponad głowę nawet długouchego mieszkańca z dalekiego Kalimdoru. – Was tak konkretnie przeszkadza ci w deine Ehfrau... żonie się znaczy?
Po przeciwnej stronie przyjemnego cieplutkiego gabinetu, ogrzewanego i oświetlanego przez języki ognia skaczące po drwach palonych w kominku, na długiej puchatej kozetce leżał sinoskóry krasnolud o gęstej brodzie w barwie kominowej sadzy, oraz czerepie tak gładkim i bezwłosym, że mógłby uchodzić za kamień, gdyby nie to, że świecił się bardziej niż nie jedna z kryształowych kul wpiętych w dziwaczne laboratoryjne konstrukcje ustawione na komodach pod długą kamienną ścianą owalnego pomieszczenia. Krasnolud miętolił grubymi paluchami skrawek własnej czarnej kamizeli zastanawiając się nad odpowiedzią, wlepiał wzrok w malunki na sklepieniu, skacząc od konstelacji do konstelacji jakie stary gnom kazał niegdyś sporządzić.
-No... Doktorze, tu chodzi o to, że ona się nigdy nie zamyka i ciągle coś ode mnie chce – odpowiedział niskim gardłowym głosem.
-Hmmm... – Gnom uderzał się ołówkiem w dolną wargę myśląc jak pomóc krasnoludowi. Wywinięte w górę wąsy i długa bródka sprawiały, że wyglądał jak rażony piorunem, szczególnie biorąc pod uwagę dwie kępki nastroszonych włosów odstających w każdym możliwym kierunku od placka łysinki wkradającego się z czoła na dalekie fronty potylicy. Gnom nawet przy krasnoludzie wyglądał jak kurdupel, ale temu jednemu trzeba było przyznać, że łeb miał pełen wiedzy za czym szedł oczywisty rozmiar najważniejszej dla gnoma części ciała. – Widzicie, herr Bouldertoe, wasza małżonka poszukuje komunikacji, poczucia uczestnictwa w waszym życiu, chce się czuć potrzebna, dokładnie tak jak pana brygadzista docenia pana w kuźni, herr Buldertoe.
Celnie dobrana parabola zdawała się zaktywować kilka obwodów w mózgownicy rozmówcy, który potakiwał co i rusz.
-No, ale przecie jest potrzebna, nie?
-Ale powinien, wie pan... Od czasu do czasu powiedzieć to dein Frau. Niech pan sobie wyobrazi, że pracuje cały dzień w kuźni i przetapia metale, ja? Właśnie, i pracuje pan bardzo, bardzo, zehr ciężko. Robi pan gutes arbeit i nikt panu nic nie powie, nie pochwali...
-Ale mnie nie chwalą w robocie, nigdy – z pełną szczerością odpowiedział krasnolud. – Szef wie, że dobrze pracuję, ja wiem, że dobrze pracuję. To po co strzępić ozór na próżne pogaduchy, jak jest robota do zrobienia?
-No... A czy miło by panu było, gdyby tak ktoś powiedział, że dobrze pan pracuje?
-Jak się podlizuje, znaczy, że coś kręci – burknął pacjent. – Pewnie konfident jaki.
-A załóżmy, że nie konfident. Tylko tak szczerze przyjdzie i powie: Herr Bouldertoe, odwala pan kawał świetnej roboty! I wie pan, że to szczerze, ja?
-Hmmm... – Krasnolud znowu zmarszczył brwi popadając w głęboką zadumę i wybujałe społeczne symulacje. – Teraz jak o tym mówicie, doktorze... To nawet miło.
-No właśnie, a pana małżonka ma taką potrzebę, żeby jej powiedzieć takie rzeczy. Coś ładnego, jakiś komplement, coś od serca, ja?
-Aha... Ale to ja jej kiedyś powiedziałem komplement, to dostałem drzwiami od szafki przez łeb.
-A co jej pan powiedział?
-No, że jak pracuję w kuźni przy takiej wielkiej zwalistej rozdrabniarce do gruzu, tej co tak hałasuje sromotnie, że ludzie cholery dostają, to myślę właśnie o niej...
Gnom uniósł wysoko brew mało się nie zatknąwszy popijanym właśnie sokiem z marchwi i jabłek, który chlupotał sobie w kubku jaki pochwycił z małego stolika tuż obok.
-Eee... Mam wrażenie, że mogła tego nie odebrać jako komplement.
-Dlaczego?! – Krasnolud szczerze zasmucony, spytał. – To cudowna maszyna! Pełna werwy i mocy! Nówka, napędzana parą... A jakie tłoki ma, hu, huu! No i ten dźwięk pękających skał, uwalnianych rud, szlachetnych metali niekiedy, istna muzyka!
-I tutaj leży problem w waszej komunikacji... Pana małżonka nie rozumie pana pasji, nie wie, że to co dla innych jest wielką umorusaną maszyną co rzęzi i katuje uszy, dla pana to cud techniki i piękne dźwięki. Ale gdyby tak pan z nią o tym porozmawiał, może nawet wziął raz do pracy, tak by zobaczyła z jaką pasją pan przy niej pracuje, to może by zrozumiała jak dla pana jest ważna i że pan naprawdę jej stroił komplementy. Może pan jej od czasu do czasu kupić jakiś ładny podarunek, no... Żeby się czuła doceniona.
-To jej przecie kupiłem na urodziny ostatnio prezent! – Rzekł dumnie krasnolud. – Gwoździe, ale takie, o! – Odmierzył długość palcami. – Takie powlekane, dwunastocalowe! Nie w kij pierdział, tylko z górnej pułki. W sumie, mogłaby tą szafkę naprawić.
Gnom westchnął ciężko i roztarł zmęczoną twarz dłonią.
-Herr, Bouldertoe... Ponownie to powiem. Komunikacja jest najważniejsza! Widzi pan, gdyby tak częściej rozmawiał z małżonką, może wiedziałby pan co ją rozwesela, czym się intersuje. Wtedy, gdy pan kupi to co jej się podoba będzie bardziej zadowolona, hmm?
Na te słowa pacjent zdawał się rozchmurzyć odrobinę wpadając na pewien genialny pomysł. Z razu krasnolud zdzielił się w czoło wielką pięścią po czym nagle wystrzelił:
-No tak! Ale ze mnie pustak! No przecie ona kolekcjonuje kielnie! To się wygłupiłem!
-Czekajcie, tu nie chodzi o narzędzia, ale o...
-Kupie jej taką kielnię do tynku! – Hutnik powstał z kozetki w ogóle nie zwracając uwagi na naukowca, który sporządzał notatki do założonej kartoteki. – Z uchwytem wyściełanym dębem i skórą jenota! Od miesiąca mi narzeka żeby położyć na ścianie nową gładź... Teraz będzie mogła zrobić to sama!
Krasnolud napiął mięśnie łapiąc za kapotę i zbierając się do wyjścia, przepełniony planami rozwiązania swych małżeńskich problemów.
-Zaraz! Nie o to chodziło! Das ist ein problem! Pan poczeka! – Gnom gonił za mięsistym metalurgiem, lecz na swych małych nóżkach nie specjalnie był w stanie skrócić dystansu. – Herr Bouldertoe! Mi chodziło o...
-Dziękuję, doktorze Freundberg – krasnolud rzucił przez ramię wychodząc po schodach w górę, w stronę wyjścia na mroźne powietrze.
-...o kwiatki, czy coś. – Dokończył Zigmuntas Freundberg, pierwszy w Azerothcie psychoanalityk, którego próby spisania przełomowych teorii i eksperymenty kończyły się z goła niepewnym fiaskiem, jako że badane podmioty zawsze wyrywały z sesji terapeutycznej z durnymi wnioskami w głowach... i z nieuiszczonymi rachunkami za terapię w kieszeniach.
Gnom westchnął ciężko gładząc swe granatowe szaty, po czym wrócił do fotela odkładając notatki. Krasnoludy nie były dobrym obiektem badań, a na pewno nie wdzięcznym. Ich ega kazały im działać na podstawie szczątkowych przesłanek i z trudem przeglądały przez zasłonę własnych przekonań, a z drugiej strony były na tyle cwane, by wiedzieć, że uciekając przed tym jak usługodawca podliczy i poda właściwą cenę, można oszczędzić niemały grosz.
Wtem do drzwi ktoś zapukał, a Zigmuntas od razu pomyślał, że to jego pacjent przypomniał sobie o uiszczeniu zapłaty, temu pognał w górę schodów, minął wejście do komnatki mieszkalnej, po czym stanął już na powierzchni, u sękatego zabezpieczonego wejścia. Bouldertoe zasuw nie miał jak przestawić od zewnątrz, więc raczej by pamiętał, że drzwi były otwarte, znaczy nie on... Gnom się nachmurzył, burknął coś pod nosem i cicho przeklął.
-Terapie już na dziś skończone! – Powiedział głośno, a po chwili, w odpowiedzi znów rozległ się odgłos pukania.
-No przecie mówię – dodał otwierając drzwi by spojrzeć na zebraną na zewnątrz dziwną grupkę osobistości.
Nad Dun Morogh osiadła wczesna noc, więc z zachodu dobiegały jeszcze szczątki pomarańczowej światłości, gdy nad głowami rozpinało się ugwieżdżone atramentowe sklepienie, pozbawione choćby najmniejszej chmurki. Ulice Kharanos zdawały się być jedynymi w zasięgu wzroku rejonami nieokrytymi wieczną warstwą puchatego śniegu. Rześki wiatr targał iglastymi drzewkami strącając z nich białą pierzynkę i odsłaniając odrobinkę zieleni z każdym małym powiewem. Dookoła typowe budowle krasnoludów wyrastały na mroźną powierzchnię może jednym piętrem, a tak na prawdę kryły się w głębinach, gdzie twarda ziemia pomagała zatrzymać ciepło i miła atmosferę. Być może dlatego prawie nikogo nie było na zewnątrz. Nie dostrzegł także straży, najpewniej siorbiącej piwsko w pobliskiej gospodzie. A gnom miał powód by czuć się zagrożonym i straż wołać, gdyż na pierwszy rzut oka przed nim stało aż sześć osób, wszystkie większe, a trzy z nich dodatkowo bardzo wysokie jak na poczucie bezpieczeństwa doktora Freundberga. Odstąpił o krok i drżącym głosem spytał:
-Taaak?
-Zigmuntas Freundberg – stwierdził wysoki rycerz zakuty w stal. Nie pytał, po prostu pewnie oznajmił. – Mam z tobą ważną sprawę do omówienia. Sprawę natury naukowej.
-Na... Naukowej? – Zająknął się gnom.
-Tak, powinniście uważnie wysłuchać mojej propozycji. Może się panu nieźle opłacić, doktorze...
Słowa przybysza uspokoiły pierwszego psychoanalityka Azerothu i definitywnie uderzyły w dobre struny. Na ilość klientów nie mógł narzekać, krasnoludy zdawały się mieć nierówność pod sufitem wpisaną w geny, które jak się zdaje na pewnym etapie ewolucji wyparły trudną sztukę uiszczania zapłat. Instynktownie sięgnął do kieszeni swego ubioru, tam gdzie znajdowała się chudziutka sakiewka.
-No, to inna sprawa. Nauka jest zawsze celem nadrzędnym i szlachetnym, herr? – spytał gnom zapraszając do wejścia.
-Swiftstrike – odrzekł mu rycerz, po czym szepnął kilka słów swej obstawie. Dwójka krasnoludzkich wojów opatulonych w grube peleryny stanęła przed drzwiami, w dość niedyskretny sposób dając znać, że czegoś tu pilnują. Kolejny, wraz z jednym wymizerowanym człowiekiem, odszedł w stronę gospody by się ogrzać i posilić. Z mroku do wnętrza wkroczyła także młoda jasnowłosa kobieta dopełniając gnomowi obrazu, upewnił się kim jest rycerz. Szybko zamknął za nimi drzwi i gdy tylko zasuwy zagłębiły się w ścianach, pobiegł za nimi ciągając do większej komnatki mieszkalnej.
-Co u licha cię tu przygnało?! Przyszedłeś do Dun Morogh?! Teraz?! W czasie kriegu?! Ah, sheisse!
-Spokojnie – elf ściągnął hełm maskujący blask oczu by spojrzeć na gnoma w sposób władczy, wręcz nakazujący by usłuchał prośby. – Może usiądźmy, co?
Komnatka miała ciekawy wystrój. Niski szeroki stół miał w centrum wmontowany mały węglowy piecyk, na którym gnom ustawił czajniczek z wodą. Książki i pamiątki zdobiły ściany, podczas gdy powietrze przepełniał miły zapach suszonych ziół. Gdy wygodnie się rozsiedli gnom zaproponował:
-To może do rzeczy? Wiesz, nie, że mam coś przeciwko tobie, Reinhardzie, po prostu dziwny dopada mnie skurcz żołądka, gdy sobie pomyślę co będą o mnie mówić lokalni jak się dowiedzą...
-Zadbałem o to, by cię nie niepokojono. Pociągnąłem za kilka sznurków, i chyba wykorzystałem cały bagaż przysług o jakich tylko mogę pomyśleć. To pewnie ostatni raz jak wstępuję do Dun Morogh, kolejnego wyjątku nie będzie.
Gnom przewrócił oczami i zacmokał, przypominając sobie zdarzenia, do których elf się odwoływał.
-No tak, Uldaman. Prędko tego nie zapomną, ale ich szczodrość ma swoje granice, coś o tym wiem.
-Skoro chcemy to załatwić dość szybko i bez zbędnych ceregieli... Richelle, pokaż proszę doktorowi pakuneczek.
Dziewczyna uśmiechnęła się i rozwiązała swój plecak ustawiony na podłodze. Z niego wyciągnęła coś jakby pudło obciągnięte czarnym aksamitem. Ustawiła konstrukcję na stole i czekała aż jej opiekun da znak. Reinhard skinął głową, a kapłanka, brzydząc się na sam widok zawartości, odwiązała kilka supełków. Materiał zsunął się ukazując prostokątną obudowę dużego słoika. Wewnątrz, w żółtawej oleistej cieczy zawieszona była głowa. Łeb stary, po części rozłożony, brakowało wielu płatów skóry, zębów, nos ledwo się trzymał, a cerę białą jak kreda przecinały plątaniny czarnych żyłek. Szczątki rzadkiego owłosienia wiły się w mazi niczym wychudzone glisty.
Zigmuntas prawie zawału dostał, serducho mocniej mu zabiło i aż zaczął dyszeć.
-Co... – przełknął głośno. – Co to jest?
-To? – Reinhard wskazał na zawartość w słoiku. – Głowa.
Gnom znowu zamrugał oczami jakby zszokowany oczywistością odpowiedzi.
-No... To wiem, ale czyja... O co chodzi?
-Widzisz, Zigmuntasie, chcielibyśmy porozmawiać z tym człowiekiem. – Reinhard powtórzył wskazując na czerep.
Na to doktor zmarszczył brwi i przerzucił spojrzenie kilka razy po zebranych w komnacie, oraz po samym czerepie.
-Nie sądzisz, że jest trochę za późno? Z mojego doświadczenia wiem, że lepiej gada się z pacjentami zanim stracą głowę. Sam nie wiem, są jacyś tacy bardziej rozmowni.
-Ah! I tutaj sęk całej misji, drogi doktorze. – Uśmiechnął się Reinhard w odpowiedzi. – To nie jest zwykła głowa, a głowa nieumarłego. Chciałem byś mi pomógł ją „uruchomić” i wydobyć informacje, których bardzo, ale to bardzo potrzebuję.
-Nie zajmuję się nekromancją, panie ritter. – Gnom rzekł wprost. – To sztuka okropna, korumpująca, wyniszcza świat i samego użytkownika. To prosta droga, która obdarowuje w ogromną moc, ale wielkim kosztem.
-Ależ ja dobrze wiem, że się nią nie zajmujesz i nie śmiałbym prosić o wikłanie się w tak plugawych rytuałach. – Z tymi słowy elf ułożył na stole ciężki, brzęczący monetami mieszek i przesunął w stronę gnoma. – Ale wiadomym mi jest, że nie ma na świecie równego naukowca, który by tak dogłębnie przebadał tajniki działania mózgów wszelakich. Widzisz, przyjacielu, mi nie jest potrzebne wskrzeszać tego nieszczęśnika, tylko wydobyć to co w jego głowie siedzi... Rozumiesz różnicę?
Gnom to wpatrywał się w mieszek, to w twarz czarnowłosego elfa i powoli skinął głową.

Baflin z Randalem rozgościli się w gospodzie. Noc już zapadła, a z nią przyszedł jeszcze większy mróz. Maszerowali przez kilka dni by dotrzeć wreszcie do celu. Musieli przyznać, że elf miał niezłe kontakty, skoro go wpuszczono tak głęboko za bezpieczne granice Dun Morogh, temu nie chcieli stawać na przeciw jego interesom. Skoro kapitan Ruglefuss zechciał by zostali i złożyli zeznania tak też poczyniono, a skoro i tak szli do Ironforge, to zabrali się z drużyną. Po elfa przyszli paladyni, którzy zaświadczyli o prawdziwości słów co trochę Baflina uspokoiło, ale i tak nie mógł się doczekać momentu, w którym będą mogli się wreszcie odeń oddalić. Do Ironforge było jeszcze kawałek, ponad godzina marszu w górę zbocza ku ogromnej bramie wykutej w skalistym zboczu. Ale skoro i tak ciemno, a w stolicy ceny za nocleg dwa razy takie co w pobliskim Kharanos, postanowili przespać się tam właśnie, wyciągnąć nogi przy kominku, uraczyć się piwem za zarobioną dolę od pana Hammergrima. Dla Baflina był to koniec podróży, wrócił wreszcie do domu, do rodzimych stron, ale w ramach pożegnania chciał odprowadzić chłopaka do Ironforge i znajdującej się tam podziemnej kolei łączącej krainę krasnoludów i ludzi.
-No to zdaje się wreszcie można odpocząć – uśmiechnął się Randal, gdy Belm, brodaty karczmarz ustawił na ich stoliku tacę z pieczonym świniakiem. Na widok rumianej chrupkiej skóry w ziołach i tłuszczyku ociekającego na liście sałaty i plastry gotowanej marchwi młodzieniec się lubieżnie oblizał.
-Ciekawi mnie tylko – zaśmiał się rdzawobrody kompan – na ile ci starczy tych pieniędzy i łupów jak będziesz się posilał tak dostatnio.
Randal już w dłoniach trzymał oderwany gorący udziec, choć parzył w dłonie chłopak na to nie zważał, zbyt zaabsorbowany wgryzaniem się w soczyste mięso. Także się zaśmiał w odpowiedzi, ale w końcu rzekł:
-Oj, Baflinie, raz na jakiś czas można sobie pozwolić. Tym bardziej, że to takie, wiesz, uczczenie długiej podróży. Tak się powinno świętować, gdy z groźnej wyprawy wreszcie wraca się do krainy bezpiecznej.
-Och tak? A co rozumiesz pod tą nazwą?
-No... Krainy, w której jak się kładziesz spać, to masz dach nad głową, to po pierwsze... Po drugie ani cię coś nie zje, ani w plecy noża nie wbije, gdy śpisz. W końcu po trzecie, gdzie wyzwolona kobieta nie kojarzy z siedliskiem chorób wenerycznych zdzierających po złociszu za godzinę usług o wątpliwych walorach aromatycznych.
Baflin już miał się roześmiać, ale pomyślawszy trochę nad słowami kompana skinął mu głową.
-W sumie to się zgodzę.
-A co z tobą, Baflinie? Będziesz tak tu siedział, czy też zamierzasz ruszyć?
Rdzawobrody woj uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową nim unurzał usta w piwie.
-Mmm... – odstawił kubek. – Sam nie wiem, najpierw zawitam do Anvilmaru, odwiedzę stare śmieci. Może zawędruję do Loch Modan, powiem ci szczerze, że po tylu miesiącach w ciepłym Kalimdorze już mi tęskno za grzejącym słoneczkiem. Tutaj swojskie mrozy, ale nad wielkim jeziorem zdecydowanie milej. Mam ja tam kuzyna, co ma hopla na punkcie łowienia ryb. Muszę go odwiedzić. Kiedyś mi obiecał pokazać jak się łowi pstrąga na wahadłówce.
-A jak się pozbędziesz resztek złota? – Randal sam musiał popić kolejną porcję. – Wiesz, ja co prawda od czasu do czasu zamówię sobie kolację jak dla samego króla, ale to ty opróżniasz spichlerze z prędkością wygłodniałego ogra.
Zaśmiali się obaj, a Baflin poprosił gestem przechodzącą tuż obok dziewkę karczemną o garniec gorzałki.
-A jak się pozbędę, to cóż, zobaczę gdzie potrzeba woja do wynajęcia. Coś mi mówi, że niedługo nowe konflikty wyrosną nam na horyzoncie. Wiesz, w armii przynajmniej jest co jeść, gdzie spać i komu spuszczać manto. Nie zardzewieję, to pewne.

Gnom podłączył głowę do skomplikowanej aparatury. Cuchnęła straszliwie, więc musiał przywdziać maskę. W jego tajnym głębinowym laboratorium znajdowały się takie cuda techniki, jakie tylko gnom mógł obmyślić!  Wszędzie koła zębate, tuby, rury, elektrody, cewki, kondensatory i druty. Światełka, wajchy i przyciski znajdowały się w najróżniejszych konfiguracjach rozrzucone po konsolach i panelach, w towarzystwie wskaźników, ciśnieniomierzy i tak skomplikowanych zegarów, że strach było weń choćby i włos włożyć. W centrum znajdowała się pozioma kratownica dostrojona do rozmiarów i kształtów krasnoluda, coś w czym mógłby się ułożyć pacjent. Gnom wsadził tam czerep i wkręcił głęboko metalowe pręty. W kawałek kręgosłupa podłączył przewód, który niknął w wielkiej stalowej skrzyni z dużym znakiem ostrzegawczym, do uszu trupa dopasował coś co wyglądało jap para dział strzelających błyskawicami.
Reinhard i Richelle z początku byli ciekawi, następnie ostrożni, teraz, zaraz przed rozpoczęciem, zdecydowali wycofać się na schody, by w razie czego móc szybko uciec.
Gnom w końcu rozgrzał maszynerię, elektronika zabuczała od puszczanej przez obwody energii. W kilka chwil wskaźniki przeszły z pozycji spoczynku, do groźnego podrygiwania na zaznaczonej czerwienią części tarczy, zupełnie jakby technologia gnomów rozróżniała tylko dwa stany: spoczynku i ekstremalny, gdzie wszystko pomiędzy nie wchodziło w rachubę. Błękitne łuki elektryczności poczęły skakać po obręczach i obwodach, od wyładowań skwierczała odparowywana wilgoć. Nagle wszystkie miniaturowe pioruny runęły w konstrukcję, przechodząc przez elektrody i pręty zanurzone w głowie nieumarłego, która na kilka chwil zajaśniała jak żarówka!
-Aaa! Co to jest?! – wydarła się głowa charkliwym grobowym głosem. Powieki zamrugały na białych ślepiach, jęzor wiercił się w gwałtownie rozwieranej paszczy. – Do siedmiu czortów, zgaście to licho!
Na te słowa gnom przełączył wielką dźwignię, pozwalając maszynie przejść w stan limitowanego przepływu energii. Czerep nabrał wcześniejszych kolorów, a błyszczące mistyczną żółcią ślepia omiatały podziemne laboratorium jakby w poszukiwaniu winnych zajścia.
-Znowu się widzimy – zaczął Reinhard podchodząc do uprzęży, a zobaczywszy go, czaszka poczęła szczękać zębami, na poły z wściekłości, a na poły ze strachu. – Jak tam ci było w podróży, wygodnie?
-Jakim cudem... – już miał spytać się truposz, ale wtedy obejrzał sobie pomieszczenie i zauważył przyrządy. – Masz wielu sojuszników, mogłem się domyśleć.
-Jak ci powiedziałem, Danforthcie, tak szybko się ode mnie nie uwolnisz. Myślałeś, że uciekniesz w śmierć ostateczną? – Czarnowłosy się zaśmiał obchodząc powoli stanowisko z uwięzioną pozostałością trupa. – Pozwól, że złożę ci drugą obietnicę. Póki nie powiesz mi tego co chcę wiedzieć nie zaznasz spoczynku, a ja upewnię się byś przez wieczność popadał w szaleństwo i demencję, aż nie zostanie z ciebie nic, aż będziesz świadkiem rozkładu swojej świadomości... Ale nie umrzesz, o nie.
-Zapomnij, elfie – odchrząknął umarlak, choć uprzednio wziął słowa Reinharda pod rozwagę, sprawdzając ile może być w nich prawdy a ile blefu. Każdy nieumarły z czasem się rozpada i rozkłada, a esencja uwalnia, tak przynajmniej wynikało z jego własnych badań. Skoro on nie wpadł na pomysł jak ten proces rozciągnąć w nieskończoność, to jak może go znać ten elf, który przecież nekromantą nie był? – Nie zdradzę mej królowej.
-Myślisz, że blefuję? – Uśmiech zagościł na wąskich wargach mężczyzny. – To jakim cudem odkryłem tajnik spętania duszy, nad którym pracowałeś od dwóch lat, zarzekając się, że to przełomowe odkrycie i nikt inny na to wpaść nie mógł?
-Musiałeś mieć za sobą jeszcze kogoś, elfie. Jestem tego pewien.
-Tak czy inaczej wiem więcej o twym rodzaju niż ci się wydaje, wiem też jak was anihilować w sposoby, w który znów poczujecie niesłychany ból. Mękę przez jaką nie tylko będziecie się modlić o śmierć, ale i o to, by się nigdy nie narodzić.
-Czego chcesz? Mów i kończ z tymi gierkami.
-Jesteś zdrajcą Danforthcie. – Rycerz przypomniał. – Na swoje stare lata odkryłeś lojalność i szczerze wierzę, że jest prawdziwa. Ale twoi pobratymcy, którzy nigdy nie odkryli twych poprzednich planów będą nieźle zszokowani, gdy natrafią na notatki i dzienniki w porzuconej pracowni. Dowiedzą się, że niejaki Danforth, szanowany alchemik i zaufany doradcza samej Królowej Banshee miał co do niej pewne zamiary...
Gdy to recytował twarz nieumarłego jakby stężała. Zmrużył powieki czekając na najważniejsze słowa.
-Nie podobało ci się, że Sylvanas ma sprawować władzę, co? Uważałeś, w swej nienawiści do elfiego rodzaju, że jej obecność w podziemiach plugawego miasta jest karygodna, nawet po śmierci. Tobie i wielu podobnym marzyło się przewodnictwo. Pracowaliście zatem nad spętaniem i zatruciem jej duszy, tak jak raz dokonał tego Arthas... Tylko, że wasza trucizna miała być ostateczna, zamienić ją w monstrum i zniszczyć. Potrzebowałeś do tego pewnego przedmiotu, ważnego dla osoby za życia i po śmierci, czegoś, co przełamuje barierę między faktyczną formą ducha, a jego zimnym odbiciem mieszkającym w waszych gnijących powłokach. Wiesz o czym mówię? Słyszałeś legendy, plotki i próbowałeś go odnaleźć, by wręczyć go jej osobiście, prawda? Nie mogłeś jednak go odnaleźć, więc się poddałeś, zarzuciłeś swoje prace.
-Szafir... – szepnął zdumiony truposz.
-Tak, szafir. Szafir zamknięty w srebrzystej obręczy, piękny wisiorek. No więc został znaleziony, tak dla twej informacji.
-Niemożliwe!
-Nie? W takim razie czemu byłeś ścigany, co? Myślisz, że nie miała na tobie oka? Że jej sługusy jak Roberick nie myszkowały po twych pracowniach, nie czytały twych dzienników? Myślałeś, że co chciało twej ostatecznej śmierci? Polityka i intryga? Masz się za aż tak ważnego gracza? – Elf musiał się zaśmiać widząc zdziwione oblicze jeńca. – Na twoje szczęście nie wszystkie księgi odnaleźli, udało mi się ich trochę wynieść.
-Brzmisz tak, jakbyś już wszystko wiedział... Po co jestem ci zatem potrzebny?
-Bo znasz tajniki rezonansu materiałów, byłeś znakomitym alchemikiem przed wojną, czyż nie?
Nieumarły nachmurzył się próbując rozgryźć sensy zawarte między wierszami wypowiadanymi przez elfa. Nagle, gdy przez myśl przeszła jedna z odległych ewentualności nie wiedzieć czemu od razu czepił się jej. Metoda ekstremalna, trudna, ale najbliższa efektywności na jaką elf liczył.
-Chcesz odnaleźć kryształ, od którego odłupano kawałek jej medalionu? On może być wszędzie na świecie, wiesz o tym?!
-Wiem...
-Skażenie go tak, by rezonował z medalionem Sylvanas będzie wymagało niewyobrażalnej mocy, nie jesteś chyba...
-Wiem o tym, Danforthcie. Nie obchodzą mnie twoje uwagi, tylko czy jesteś w stanie go znaleźć. O resztę niech cię głowa nie boli... Och, wybacz.
-Strzępisz język na próżno, elfie. Bo choćbym i posiadał taką wiedzę, nie zdradzę mej pani...
-Doktorze, czy masz jakieś sugestie? – Z tymi słowy elf zwrócił się do gnoma obserwującego wymianę zdań ze stanowiska kontrolnego pod jedną ze ścian.
-Hmmm... – Zastanawiał się siwowłosy naukowiec. – Sugerowałbym intensywne elektrowstrząsy połączone z lobotomią. Może będzie trochę przymulony, ale straci swą butność.
-Umysł nieumarłego nie leży w... – zaczął truposz, jakby chcąc nad nimi wznieść triumfalną kpinę, ale wtedy Reinhard ukuł go chwyconym skalpelem prosto w  zapadły policzek. – Au! Co do...
-Danforthcie, dobry pan doktor bezpośrednio emuluje twoje podniszczone tkanki elektrycznością. W stanie takiej hiperaktywności organizmu będzie to rzutować na wszystko co odczuwasz. Chyba nie sądziłeś, że przebyłem pół świata, by cię przynieść do byle amatora.

***

Po blisko godzinie badań i zabiegów doktor Freundberg wstąpił do górnego pokoju gdzie czekali jego goście. Zdążył uprzednio zmyć z siebie smród krojonego trupa, lecz zdawał się być czymś niepocieszony i zaabsorbowany.
-Wszystko w porządku? – Spytała dziewczyna rozlewając gorącej wody do kubków, w których już parzyła się herbata.
-Tak tak, mein freulein – mruknął siwy gnom przechodząc w zadumie od ściany do ściany. – Tak się tylko zastanawiałem. Zrobiłem pierwsze nacięcia, już się miałem za to zabrać, ale wtedy przypomniałem sobie o pewnej alternatywie.
-Alternatywie? – Reinhard spytał.
-Ja, alternatywie... Bo widzicie, możliwe jest, że nawet po zabiegu pozostanie na tyle świadomy by nam kłamać, lub wprowadzić w błąd, generalnie zwodzić. Możemy jednak zrobić małą podmianę... Gdyby tak przeszczepić inną świadomość do tego trupa, jakiegoś innego spętanego nieumarłego, to poddając go tak samo intensywnej emulacji tkankowej mógłby nam powiedzieć to co w umyśle miał Danforth. Obiecałoby się mu odesłanie do krainy spoczynku, czy gdzie sobie tam chce w zamian za kooperację. Moja technika pozwala zespalać realność utrwaloną w materii z tym co astralne, więc przypominałoby to danie komuś księgi i zapłatę za przeczytanie jej.
-Ciekawy pomysł, doktorze, ale skąd weźmiemy innego nieumarłego? Do Lordaeronu trochę daleko, a choćby iść do Wyżyn Arathi to przynajmniej tydzień niebezpiecznej drogi.
-Dlatego nie proponowałbym innego rozwiązania, gdybym nie miał przygotowanej takiej opcji.
-Co chcesz przez to powiedzieć, doktorze?
Gnom zdawał się być nieco podenerwowany, jakby sam nie był pewien, czy należy wspominać o osobie, którą miał na myśli.
-My naukowcy musimy niekiedy chwytać się rzeczy na pozór nieetycznych – zaczął po chwili milczenia. – Widzicie, są eksperymenty konieczne do opracowania remediów pomagających ludziom, ale których nie dałoby się przeprowadzić bez dostępu do organów i substancji jakich pozyskiwanie uznaje się powszechnie za zakazane. Na czarnym rynku można dostać wszystko, od broni, do trucizn, oddłużające specyfiki i... części ciała.
-Nie podoba mi się to, wujku – Richelle ujęła ramię Reinharda, a ten pogładził jej dłoń w odpowiedzi. – Co innego wyciągać informacje z plugawego nieumarłego, a co innego skazywać śmiertelnika na taki los.
-Ależ ja nie mówię, by kogoś takiego zamówić, moje dziecko – zaznaczył gnom. – Żyje nieopodal stąd pewien nekromanta, który świetnie się maskuje. Dostarczał mi kilka razy potrzebnych substancji dzięki którym opracowywałem swe środki znieczulające, potrzebne w terapii. Przyznam się, że raz udało mi się nawet uzyskać od niego świeży mózg, choć sam nie wiem skąd go zdobył. Spokojnie! Nie zamawiałem, po prostu napadł jakiegoś biedaka i go rozczłonkować, miało pójść dla bestii na pożarcie, więc wolałem, by okazja się nie zmarnowała.
Richelle nadal patrzyła na gnoma jak na obrzydliwego zwyrodnialca, lecz Reinhard słuchał z podziwem.
-On zabija niewinnych by ich ożywiać i wykorzystywać w swych rytuałach, można by było przerwać raz na zawsze jego operację, a z uzyskanych truposzy co wam potrzebne do wyciągnięcia informacji z tego zdechlaka w laboratorium.
-Dlaczego nie powiadomiłeś władz? – Kapłanka odstawiła kubek zadając to pytanie, zdecydowanie herbata przestała jej smakować.
-Bo wtedy wydałby i siebie – odpowiedział Reinhard uśmiechając się szeroko. – Prawda? Nekromanta zapewnie groził ci, że w przypadku aresztowania go przez straże wyda wszystkich, którym sprzedawał ciała, a wtedy byłbyś skończony, Zigmuntasie. Teraz nadarza się okazja, by tam pójść i wszystkich skrócić o głowę. Żadnego nekromanty, żadnych świadków, kto wie, może nawet wróciłbyś jako bohater, hmm?
Freundberg obdarzył elfa szelmowskim i gorzkim uśmiechem, zupełnie nie pasującym do miłej i niewinnej twarzy poczciwego gnoma.
-Najważniejsze, że ty dostajesz to na czym ci zależy i ja także. Fair układ?
-Konkretnie i na temat – rycerz powstał, podszedł do gnoma i uścisnął jego dłoń mocno.
-Bardzo mnie to cieszy.

Do stołu roześmianego Baflina i Randala dosiadł się pewien mężczyzna. Łysy człowiek imieniem Bander, który wielce był ucieszony widząc jakąś ludzką twarz w mieście krasnoludów. Rozmawiali o wojażach i wielkich okazjach na zarobienie nie małego pieniądza. Baflin ledwo nadążał, poniekąd dlatego, że był straszliwie zmęczony, a poza tym wlał w siebie niedorzeczne ilości alkoholu. Bander pochwalił się zdobyczami jakie udało mu się tego dnia upolować. Z gór przyniósł dwa dorodne zające, z których futra miał nadzieję zrobić sobie parę nowych ciepłych rękawiczek, oraz parę dzików jakie z resztą za solidną opłatę zdążył spieniężyć w gospodzie. Ta schodziła półpiętrami w głąb, w podziemne kondygnacje, gdzie biesiadowali różni brodacze świętując dobre łowieckie wyprawy.
-Z Kalimdoru wracasz – westchnął Bander uśmiechając się i stukając z Randalem kielichem. – Zazdroszczę ci, wiesz? Zawsze marzyłem tam wyjechać, podobno ziwerza mają tam potężnego, za kości można majątek tutaj zdobyć, a sława też nie lada.
-No nie wiem czy by ci się tam tak bardzo spodobało – odpowiedział chłopak dokańczając już czwarty dzbanuszek miodu. – Cholernie ciepło. A tam gdzie byliśmy to tylko dwa rodzaje klimatu, albo upiornie suchy, że cieknie z ciebie jak z cebra, albo cholernie wilgotno i parno, a moskity, panieee! Moskity o! Takie jak dłoń! Bydlaki tną choćbyś je żywym ogniem palił!
-No, klimat to mi tak nie przeszkadza, a bo to ja nie byłem w Dolinie Duszących Cierni? Tam dżungla gęsta, kociska wielkie jak kobyły wyskakują z zarośli i tak do gardła skaczą! – Na te słowa Bander złożył dłonie w kształt rozwartego pyska pantery i zamierzył się nimi na młodego Randala, lecz nim zdążył go dziabnąć paznokciami, wybuchł śmiechem i poklepał go po ramieniu. – Aj, spokojnie, temperatury mi nie straszne! No, co innego koszt takiej wyprawy. Zarobek z łowów niepewny, samemu chodzić strasznie, bo to lądy obce i pełne watach tej zaśmierdłej Hordy... Jedyna alternatywa to się tam do woja zaciągnąć... Ale wtedy polować nie idzie jak, trzeba rozkazy spełniać, do koszar, na ćwiczenia, na patrol... A i zginąć tak daleko, w odległych krajach, z dala od domu i rodziny, też jakoś mi się nie podoba ta perspektywa.
-No... Wiesz, mógłbyś się zapisać może do jakiejś niezależnej kompanii handlowej.
-A co ty?! – Na tą propozycję łucznik jakby zmierzł. – Z goblinami się ugadywać? Dla nich pracować to jak sobie grób kopać, nigdy nie wiesz kiedy cię zrobią w wała, wygryzą i zostawią bez grosza... To już wolę się wytarzać w winogronach, stanąć przed bramami Orgrimmaru i prosić Trhalla o azyl!
-Ha, chciałbym to zobaczyć! – Zawołał Randal. – Ej Baflin! Sądzisz, że to by przeszło? Pomyśl jaką można by było zrobić akcję partyzancką! Baflin... Baflin?
Krasnolud na pytanie odchylił do tyłu głowę, otwartą japę kierując ku sufitowi, po czym głośno zachrapał. Dwójka ludzi roześmiała się szczerze i pociągnęła z kielichów ostatnie krople.
-No to widać ululaliśmy twojego kamrata. Fajny brodacz, pocieszny – rzekł łysy łowca w skórach. – Ma przynajmniej swojskie poczucie humoru. No ale na mnie czas...
Nowy znajomy Randala wstał, z sakwy wyjął kilka monet i gwiżdżąc na dziewkę, której także ciut przymykały się oczy, pokazał, że uiszcza opłatę za swój napitek.
-Miło się rozmawiało, ale ja się żegnam. Jutro może pojadę do Loch Modan, tam mają otwarty sezon na niedźwiedzie.
-No, to powodzenia, Bander – chłopak uścisnął mu dłoń, gdy podróżnik zarzucił na ramię łuk.
-A właśnie – nagle, jakby coś olśniło rozmówcę. – Mam wóz zaraz obok karczmy, może nim wyjadę zobaczysz czy ci się co nie spodoba? Może na paskach i pelerynach się nie znam, ale robię takie rękawiczki, że mucha nie siada. Sprzedam ci jak chcesz, po taniości, bo dobry z ciebie gość.
Randal  ledwo miał siły by wstać, ale z uśmiechem skinął mu głową i powłóczył w stronę wyjścia. Jutro rękawiczki nie byłyby mu już potrzebne, w końcu miał wracać do domu, do Stormwind, ale kto wie, czy go jeszcze życie gdzieś po zimnych lądach nie przegna. Poza tym przyjemnie się gadało z Banderem. Chociaż go odprowadzi odrobinkę, a i przewietrzy się trochę.
-Solidne, takie, że polować w nich można. Dziadek mnie swojego czasu nauczył, wiesz, najważniejsze, to żeby okładzinę z futra grubszą dać na wierzch, a od wnętrza podszyć trwałą skórą, ale z przecinkami na przegubach.
Randal potakiwał wsłuchując się w opowiadanie mężczyzny. Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, wylegając na mroźny śnieżny krajobraz, chłopak odetchnął z ulgą wypełniając płuca zimnym powietrzem. Gdzieś tam na końcu głównej alei przechadzał się strażnik z latarnią, lecz poza tym, ani żywej duszy o tak późnej porze. Bander skinął głową w kierunku stajni.
-Powiem ci, że te barany to cudowne zwierzęta – wyznał łowca. – Jeden uciągnie tyle co dwa konie! No, za szybkie to one nie są, ale gdy transportujesz coś ciężkiego to insza sprawa.
-Widziałem takie dwa w akcji, w ogóle bardzo pocieszne zwierzęta...
-Prawda? Z początku się zdaje, że takie rogate to zaraz będzie bóść, a tu potulne i poczciwe...
-Wiesz, może jak się tak naciągną ciężarów przez pół dnia, to nie mają siły na zaczepki.
-Może i masz słuszność – rzekł Bander skręcając za krawędź stajni.
Ostatnią rzeczą jaką pamiętał Randal była pięść zmierzająca w stronę jego twarzy. To znaczy chwilę po tym jak wlazł w ciemny zaułek, spity, uśpiony charakterem rozmówcy, nie spodziewając się niczego. Jego świadomość przyjemnie wyparowała z ciała do miejsca gdzie nie było mrozu, niewygody, bólu, a tylko błogi, pijański sen.
Zakapturzony mężczyzna podtrzymał chłopaka za ramiona i spojrzał na łysego skrytego w cieniu.
-Czemu go nie dźgnąłeś? Na co nam żywy?
-Spokojnie, ma przy sobie dużo kasy, szastał nią cały wieczór, trochę tobołów zostawił w karczmie, więc na wszelki wypadek wrócę i spróbuję je zabrać. A gdyby nie wyszło, to chociaż nie będziemy ścigani za kolejnego trupa.
-Dobra, tylko się pospiesz...
-Z drugiej strony, żywy może się nam także przydać...
-Okup? To ktoś ważny?
-Nie – łysy pokręcił głową i uśmiechnął się podle. – Ale sam wiesz kto płaci naprawdę dobre kwoty za świeżą ludzinę...
-Taaak – mruknął z zadowoleniem niższy kapturnik. – Pozbędziemy się go bez śladu, a jak go znajdą, to nie będzie na nas.

***

Był już poranek, gnom właśnie otworzył przejście usuwając ciężki głaz z drogi. Wyjście z ukrytego tunelu zasłaniały korzenie i krzaki. Mimo nich w twarz biło światło odbite od bielutkiego śniegu ścielącego wzgórza za Kharanos. Chłodny wiatr kuł w policzki mrozem, lecz niezbyt mocno, po prostu przypominał swą obecnością, że czas się obudzić. Świeże powietrze z Dun Morogh rzekomo nie miało sobie równych, czyste i pachnące iglakami, wzbudzało w podróżnikach chęć raczenia się nim odrobinkę dłużej.
Przed domostwem doktora nadal czuwała straż, pilnując, by elf nie wałęsał się po okolicy bez ich wiedzy. Oczywiście nie stali na mrozie jak tępaki, zmieniali się na posterunku co kilka godzin przez całą noc znajdując schronienie i ciepło w pobliskiej strażnicy. Zauważyliby gdyby wyszli frontowymi drzwiami. Ale doktor, będąc typem praktycznym i przeczuwającym, że eksperymenty z pogranicza etyki mogą któregoś razu napytać mu biedy, zdążył wybudować sobie ewakuacyjny tunel prowadzący poza najbliższe zalesione wzgórza otaczające Kharanos.
Gnom zaprowadził ich ku wschodnim traktom, z rzadka uczęszczanym. Krasnoludy używały leśnej przesieki do ściągania drewna podczas wyrębów, a przynajmniej tak było w cieplejszych porach. Wtedy zwierzęta wycofywały się w głąb lasów stroniąc od hałasu pracy i myśliwych osłaniających wyprawę. Tamtego miesiąca jednak szlak miał być pusty, wycinka miała wrócić dopiero za kilka tygodni, więc musieli się mieć na baczności. Choć gnom wskazywał drogę, to elf przewodził grupie pilnując, by nikt lub nic nie rzuciło się na resztę.
Gdy dotarli do szlaku, uniósł dłoń i zatrzymał pozostałych.
-Coś się stało? – Richelle opatuliła się cieplej peleryną stając u boku rycerza.
-Mam nadzieję, że nie... – rzekł, po czym kazał gestem podejść gnomowi bliżej. – Mówiłeś, że o tej porze nikt tędy nie jeździ.
-Bo nie – odpowiedział siwy naukowiec drepczący w pośpiechu zaraz za nimi. – Jakiś myśliwy się może zapuścić, ale oni łażą przez las, nie przecinką.
-To co tu robią te ślady? – z tymi słowy Reinhard wskazał na wytarte w śniegu i zmarzniętej ziemi koleiny, głębokie i świeże, zaś między nimi ślady kopyt, oraz ludzkich obutych stóp po obu stronach.
-Nie mam pojęcia – odpowiedział gnom podchodząc bliżej i badając skrupulatnie przetarty szlak. – Tutaj nie powinno być nikogo.
-Może powinniśmy zawrócić? – Zaproponowała kapłanka. – Jeśli cię tu znajdą, wujku, będziemy mieli problemy.
-Jeśli nie wydobędziemy z Danfortha tych informacji wszyscy będą mieli problemy, moje dziecko. Warto spróbować.
Podążyli w górę ścieżki, krętą trasą, przeprawiając się przez jeden z płytkich, wpół zamarzniętych strumieni. Okruchy lodu zebrały się przy brzegu, grzęznąc na kamieniach, rozbite przez coś o znacznie większej masie niż przeciętny wilk czy niedźwiedź. Nad wierzchołkami drzew rysowały się szare szczyty zroszone szramami lodowych zmarzlin i łatkami śnieżnych zasp. Im wyżej się zakradali, tym głośniej dochodziła ich wszędobylska obecność leśnej fauny. Nawoływanie jeleni, jazgot śnieżnych lisów, wycie wilków, to wszystko przeplecione z piskiem majestatycznych podniebnych drapieżników rysujących się na niebie ostrymi mrocznymi wzorcami.
Za plecami pojawiła się panorama Dun Morogh, mile ośnieżonych wzgórz, gęste iglaste lasy i liczne krasnoludzkie osiedla rozrzucone po krainie jak okiem sięgnąć. Nie było czasu jej podziwiać o czym przypomniały zbierające się nad głowami, coraz gęstsze chmury, jakby zwiastując naturę przyszłych zdarzeń.
Minęła blisko godzina marszu, dzięki przetartemu szlakowi mogli zaoszczędzić odrobinę czasu, a na pewno odmrożeń. Dreptanie w głębokim śniegu bez odpowiedniego obuwia zdawało się być szaleństwem, dlatego Richelle komicznie skakała od jednego odcisku baraniego kopyta, do drugiego. Reinhard kilka razy pomógł doktorowi przemierzyć groźniejszą zaspę, gdy jego małe nóżki ugrzęzły w śniegu czy błocie.

Przed wejściem do jaskini stał opuszczony wóz. Graty na nim opatulono brązową lnianą płachtą i obleczono liną dla dodatkowego zabezpieczenia. Koleiny w śniegu kończyły się na drewnianych kołach, ale przy dyszku brakowało pociągowego zwierza. Wokół rozlano krew, była wszędzie, karmazynowe plamy rozciągały się po białych łatach śniegu, jak zamaszyście rozlane wino na czystym obrusie. Śladów walki jednakże nie było, żadnych strzępów, kroków oddanych w szermierczych postawach odciśniętych na śniegu, wozu także nie rozładowano, jakby ktokolwiek napaści dokonał nie zważał na zapakowane dobra.
-To tutaj... – szepnął gnom trzymając się odrobinę z dala.
Richelle z Reinhardem zatrzymali się przy wozie. Rycerz badawczo przyglądał się podłożu kucając w pobliżu uklepanego śniegu, zupełnie jakby tym szlakiem przeciągnięto jakieś ciężkie worki lub ciała.
-To nie mogły być zwierzęta – stwierdził po chwili elf. – Żadnych łap nie widać, żadnych strzępów odzienia.
-Zostali zastrzeleni? – Spytała kapłanka.
-Nie są mi znajome ni bełty ni strzały, które by takie rozbryzgi czyniły – z tymi słowami elf powstał i powoli skierował się w stronę wejścia do jaskini.
Stanąwszy kilka stóp od niej splótł w palcach serię prostych znaków, które wsparł krótką cichą inkantacją. Między palcami zatańczyło bladozielone światło. Iskierka uniosła się o kilka cali, po czym rozprysła oświetlając ściany i kilkanaście stóp mrocznej, zimnej, skalnej rozpadliny. Na ziemi i ścianach wydała się rzutować pewnego rodzaju aura. Wizualizacja widma energii wymuszona przez proste zaklęcie detekcji, pozwoliło w prosty sposób stwierdzić obserwatorowi, że w okolicy użyto nadnaturalnych sposobów maskowania. Aura zdawała się łapczywie pochłaniać odbijane światło, stanowiąc marny refleks tego, co rzucono na istotę jaka dokonała masakry.
-Szkoła iluzji – zaświadczył gnom wspierający się o laseczce. – Pewnie zaklęcie niewidzialności.
-I ciszy – dodał rycerz o niezwykłym magicznym talencie. – Ze śladów wynika, że było ich dwóch. Wątpię by jednego się udało zajść i zabić tak, by drugi nie usłyszał i nie uciekł w las.

Randal czuł w ustach smak żelaza, głowa bolała go straszliwie i sam nie wiedział, czy to za sprawą ciosu czy wczorajszej pijańskiej zabawy. Leżał twarzą na twardym i zimnym kamieniu, a ręce miał związane za plecami. Pęta były tak mocne, że najmniejsze drgnięcie sprowadzało nań ból wzniecany wgryzającymi się w skórę grubymi linami. Uchylił jedno oko, świat zdawał się być zamglony i rozmyty, spowity ciemnością. Czerń i szarość sięgała od ziemi ku sklepieniu, obie płaszczyzny dotykały się formami wapiennych narośli, które z góry zwisały niczym sople z czarnego lodu, a z ziemi wystawały jak zębiska potężnego gada. Niektóre formy spotykały się, zrastały ze sobą tworząc pokraczne stalagnaty, przypominające kolumny z roztopionego wosku.
Jamę rozświetlały płomienie skaczące po drwach w rozstawionych w okolicy czterech małych ogniskach, z czego nad jednym wisiał ciężki żelazny kocioł. Smród rozkładu wwiercała się w nozdrza cucąc chłopaka szybciej niźli chluśnięcie zimnej wody wymierzone prosto w twarz. Zauważył, że przy kotle, na obtłuczonym pieńku, siedzi mężczyzna o opustoszałym wyrazie twarzy. Dłonie, twarz i bose stopy miał brudne, jakby całe życie pracował przy wypalaniu węgla. Długa płowa broda zdawała się sięgać samej ziemi, zaś rozczapierzone kędzierzawe włosy były w równej ruinie co jego brudne wytarte lniane szaty. Na szyi tajemniczego mężczyzny wisiały rzemienie, dziesiątki sznureczków i tasiemek, zaś na nich pobrzękiwały kości, zęby i szpony zwierząt, potworna biżuteria żłobiona w pozostałościach istot żywych. Starcze oczy spowiło bielmo, ale mimo wszystko zdawał się być świadom otoczenia. W dłoni dzierżył patyk, którym grzebał w podłożu wlepiając pusty wzrok w kocioł, w którym bulgotała brunatna cuchnąca maź.
Dopiero wtedy dostrzegł, że w pomieszczeniu znajduje się jeszcze dwójka innych mężczyzn. Byli ogoleni i skromniej odziani, pracowali przy długim kamiennym stole zszywając jakieś ciało. Prostymi kamiennymi narzędziami czynili w nim nakłucia i wykrawali otwory, by albo z ciała coś wyjąć, albo coś do niego dodać. Jeden z mężczyzn odszedł na bok, dłonie umazane miał krwią, dźwigał wielki kawał krwistej wątroby, którą dorzucił do kotła. Wtedy Randal zauważył twarz trupa na stole – to był Bander. Szeroko otwarte nieme usta, posiniała blada cera, oczy wycelowane prosto w sklepienie.
-Twoi porywacze nie żyją – brodacz przemówił starczym, zmęczonym głosem. Był zupełnie świadom przebudzenia się Randala, choć nie rzucił mu nawet spojrzenia. Spowite bielmem oczy tkwiły nieruchomo wbite w kocioł. Jeden z akolitów popatrzył zaskoczony to na starszego to na chłopaka, dziwiąc się, że sam nie zauważył jego przebudzenia.
-Mistrzu, mam go zarżnąć? Nie będzie cię niepokoił – zaproponował upiornie chudy uczeń, a Randal aż zadrżał ze strachu zaciskając mocno zęby.
-Nie. Nie jest gotowy – wysapał brodacz w odpowiedzi uczniowi, po czym odwrócił się ku Randalowi. – Nie bój się chłopcze, nie lękaj się, bo nie skończysz jak te rzezimieszki co cię do nas przywlekły oczekując słonej zapłaty. Dla ciebie przewidziałem wyższe, szlachetniejsze zadania.
Randal nie wiedział co mogli dla niego przewidywać, ale spodziewał się, że nie może być to nic dobrego. Starzec sięgnął do mieszka z ziołami wyciągając garść pyłu, który wrzucił w ogień pod kotłem. Buchnął wonny dym, przyjemnie kojący i tłumiący smród rozkładu. Gdy jednak rozbłysk oświetlił mroczne zakamarki jaskini chłopak zobaczył coś co zatkało mu gardło strachem. W mroku stały chwiejące się niemrawo szkielety, niczym kukły podwieszone na niewidzialnych sznurach. Pordzewiałe pancerze zwisały z ich koszmarnych sylwetek jak stare ożaglowanie na masztach rozbitego wraku. Puste oczodoły i wiszące bezwładnie żuchwy zdawały się należeć do istot pozbawionych życia i duszy, niemiej wystarczyła chwila, krótka chwila, jeden błysk, by chłopak wyczytał w tych oczodołach, że coś czaiło się w istotach, pewien rodzaj wrogiej życiu obecności czekającej tylko na rozkaz.
-Są w Azeroth różne siły, które w obliczu swych porażek tak jak my chcą zaszyć się głęboko pod ziemią, w ciemnych zakamarkach świata. Nie lękaj się, bo choć nasze metody mogą zdać ci się odrażające służą walce ze złem znacznie gorszym – kontynuował brodacz. – Złem, które chciało zgnieść ten padół jeszcze kilka lat temu. Wiesz o czym mówię, prawda?
Oczywiście, że wiedział, wszyscy wiedzieli. Legion odcisnął na Azerothcie takie piętno, że po wszech czasy zostanie zapamiętane. Skinął zatem starcowi głową, gdy jego uczeń powrócił do patroszenia Bandera.
-Może i działamy wbrew naturze, ale bez natury jednak istniejącej w takiej a nie innej formie nie mamy nic, nie mamy swej mocy, potęgi, jesteśmy ślepcami. Jednoczy nas jeden wróg, dziwny to sojusz ze światem żywych, ale jednak istnieje w swej niespisanej formie. Tak długo jak czerwie kultów Legionu będą się starały wgryźć w te ziemie, my będziemy je tępić... To miejsce bowiem należy do nas. Zatem raduj się, młody człowieku. Staniesz się żołnierzem w walce z niedobitkami Legionu, przebiegłymi i chytrymi, którzy są jak nasiona rzucone na pogorzelisko. Nie widzisz ich pod popiołami pogromu, ale tam są, nauczają, pęcznieją, rzutują na żyzne ziemie i umysły, wzrastają, by po pokoleniach ponownie przywołać swych plugawych panów, gdy będą dostatecznie silni.
-Co ja mam do tego? Dlaczego ja? – Spytał Randal drżącym głosem.
-Po prostu... Reszta została raniona tak, że niewiele się z nimi zrobi, ale twoje tkanki są całe, tętnią życiem. To podatny i wdzięczny materiał do rzeźbienia.
Wtem u jednego z wyjść z pieczary coś straszliwie zagruchotało, trzaskanie drewna, metalu, skrzypienie łożysk, a do tego porykiwanie jakby niedźwiedzia. Ambaras ugodził w uszy wszystkich, sprawiając, że dwójka pracujących akolitów popatrzyła po sobie i swym mistrzu.
-Przywiązałeś wóz mocno? – Spytał jeden z posępnych chudzielców z wyraźnym wyrzutem.
-Oczywiście! Jakieś zwierze musiało zerwać węzły... – odpowiedział drugi.
-Dziwne, nie powinny podchodzić tak blisko... Ile specyfiku rozlałeś, żeby je odegnać?
-Pół fiolki, jak zwykle.
-Może jednak nie, może trochę za mało?
-A może ty przyrządziłeś rozrzedzoną partię?!
-Spokój! – Brodacz przerwał kłótnię. – Lagos, idź i to sprawdź, odstrasz zwierzę, jak będzie trzeba uśmierć, mięsem nie wzgardzimy. No i przejrzyj tamten wóz, może coś się nam przyda, choćby drewno na opał.
-Oczywiście, mistrzu – chudzielec o zapadłych policzkach i podkrążonych oczach odpowiedział, nisko się kłaniając, po czym powoli odszedł w kierunku wyjścia.
Chwycił prosty drewniany kostur, dał gest jednemu ze szkieletów, by ruszył za nim, a koścista sylwetka wyginając pożółkłe gnaty podążyła jego śladem.

Akolita zobaczył w końcu wyjście z jaskini, przed którym nie widniał żaden wóz. Westchnął ciężko myśląc sobie, że to jednak zwierze jakieś musiało rozciąć pęta pazurami. Powoli podreptał na przód podpierając się kosturem. Za sobą usłyszał brzękliwe dzwonienie szczątków pancerza na szkieletowatym wojowniku. Sprawdził fiolkę wydobytą z połci swej szaty. Odkorkował i przystawił do nosa. Zaraz musiał ją odsunąć! Smród był gorszy niż to do czego zdołał przywyknąć, dlatego nie miał pojęcia dlaczego niedźwiedzie czy inne bestie były tak zdesperowane, by podchodzić do podobnych zapachów. Zazwyczaj odór je odstraszał, a skoro pokwapiły się zbliżyć, znaczy były desperacko głodne. Pomyślał sobie, że to może myśliwi przetrzebili tak zwierzynę łowną by nic nie zostało dla drapieżników... Kto wie?
Wyszedł wreszcie z jaskini i zauważył z razu, że wóz stał, tuż obok, ściągnięty z widoku. Nie był rozwalony, przewrócony czy atakowany przez głodne bestie. Wyglądał zupełnie tak jak wtedy, gdy go tu zostawił, nakryty płótnem, w perfekcyjnym stanie. Skąd ten cały jazgot zatem?
Kątem oka zauważył jak szkielet go wyprzedził, biegł unosząc wysoko zardzewiały miecz. Akolita niczego nie zrozumiał, na chwilę świat zwolnił, gdy jego umysł przeprowadzał w rosnącej panice analizę. I wtedy zrozumiał co się stało. Nie słyszał wiatru, czuł go, ale nie słyszał. Widział jak na kościeju kołyszą się płyty pancerza, lecz jego uszu nie dochodziło znajome dzwonienie. Krzyknął nagle z całych sił, chcąc odruchowo zaalarmować swych braci w głębi jaskini, ale nie usłyszał własnego głosu. Poczuł jak powietrze wylewa się z płuc, jak przed jego twarzą, na mrozie, tworzy się mała mglista chmura wilgoci. Cisza...
Wtem kościej skrzyżował broń z dwuręcznym mieczem, jaki pojawił się przed nim przebudzony z nicości. Iluzja spadła z pancernego wojownika, który stał niecałe kilka stóp od akolity. Trup przejrzał przez iluzje, spoglądał na świat innymi zmysłami, gdyż oczu nie posiadał. Miecz zawirował w powietrzu zataczając młyn i w przeciągu krótkiej chwili powrócił potężnym cięciem, które szkielet zmieniło w stertę zgruchotanych szczątków, zaś akolitę, który ostatkiem sił zasłaniał się rękami i kosturem, przecięło wpół, zrębując górną część torsu niczym potężny cios toporem wymierzony w młodą sosnę utrąciłby jej koronę.
Korpus stał przez chwilę na nogach, aż po chwili zwalił się na ziemię tryskając krwią obficie i przyozdabiając śnieżne zaspy o kolejne karmazynowe wzorce.

Lagos nie wracał a mistrz zaczął się tym faktem denerwować. Powstał z pniaka ukazując pełnie swej sylwetki. Gdy siedział przypominał zgarbionego starca, lecz gdy powstał przypominał bardziej barczystego niedźwiedzia o humanoidalnych kształtach.
-Pospiesz się – rzekł do ucznia, który kończył zszywać monstrum z ciała Bandera i jego towarzysza, którego Randal nigdy nie poznał.
Trup wyglądał jakby łączył cechy jednej i drugiej osoby, a w dodatku, w skórę i kości wmontowano ostre haki, ostrza i ćwieki, zupełnie jakby przygotowywali ciało do nowego działania. Randal zastanawiał się czy właśnie to przewidywał dla niego nieznajomy mistyk? Czy to rozumiał przez funkcję żołnierz?
-Mistrzu? – Łysy chudzielec spojrzał się na brodacza, gdy ten podszedł do kamiennego stołu.
-Chwytaj za broń, ktoś nam pod nosem używa naszych sztuczek. – Odpowiedział nekromanta kładąc na trupie dłonie i szepcząc słowa inkantacji.
-Jak to możliwe? – Spytał podkomendny chwytając za kostur i rozkazując kościejom by utworzyli obronny perymetr.
-Tam jest mag. Mag, który zna te same zaklęcia. – Powiedział mistrz kończąc splatanie tajemnej formuły. Randal sam zastanawiał się, kim mogą być przybysze. Baflin? Jego z czarodziejem trud był pomylić. Może jakiś jego znajomy? Też się nie wydaje, w końcu rdzawobrodego nie było w Dun Morogh ładny kawał czasu, na piękne oczy nie przydzieliliby mu na pomoc kogoś obeznanego w arkanach. Z drugiej strony, czy naprawdę był tak ważny? A może to istoty, o których wspominał nekromanta? Czciciele Legionu, z którymi toczyli cichą zamaskowaną batalię? Jeśli tak, to jego los jest przesądzony jak się zdaje. Ci zrobią z niego monstrum, tamci skarmią demony duszą chłopaka składając go w ofierze. Co wariant, to gorzej!
Stwór powstał z kamiennego katafalku. Bander, a w zasadzie to co z niego zostało. Blada skóra wyglądała jak mapa, gdzie ściegi szwów wyznaczały ścieżki, granice i układały się niekiedy w ostre górskie pasma. Oczy płonęły mu mdłą żółcią, gdy zwracał się w kierunku wyjścia, stając przy swym panu i oczekując na rozkazy.

-Przed moim wzrokiem się nie ukryjesz, gnomie – wysyczał nekromanta, przypominając stojącym w ciemności o swych nadnaturalnych darach. Zigmuntas powoli wyszedł zza wysokiej wapiennej ściennej narośli i wspierając dłonie na kiju używanym niczym laska, zmierzył się z potężnym brodaczem.
-Zabiłeś mego ucznia – stwierdził po chwili przywódca kultu, jakby odczytując odpływ życiowych energii w naturze. – Dlaczego?
-Sam wiesz dlaczego – odrzekł gnom. – Zwracacie na siebie uwagę, a ja nie będę chronił waszych interesów.
-Szkoda – zacharczał nekromanta gładząc się po gęstej płowej brodzie. – W takim razie szybko dołączysz do naszej kolekcji, twoje tkanki ubogacą nasz przyszły eksperyment.
-Nie wydaje mi się – zaśmiał się gnom, gdy z cienia tuż obok niego wynurzył się elf w płytowym pancerzu.
Czarna peleryna rozstąpiła się, gdy ramiona uniósł lekko i przygotował dwuręczny miecz do pracy.
Dalej sprawy potoczyły się bez słów, jedna i druga strona była zbyt zdeterminowana by dać się przekonać, obie strony zdawały sobie z tego sprawę i darząc się wzajemną nienawiścią ruszyli na siebie.
Jeden ze szkieletów wyrwał wprost w przód, gdy mistrz nakazał obrońcom zalać duet nawałą stali i śmierci, sami zaś poczęli splatać zaklęcia by unicestwić swych adwersarzy. Odgłosy walki spotęgowało wnętrze jaskini, dzwoniące ze wszystkich stron echem. Randal wyczuł okazję i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiś narzędzi, ciemnego kątka, w którym mógłby się ukryć i rozciąć swe pęta. Zauważył, że na jednej ze starych skrzynek, używanych raczej jako stoliki na przeróżne graty, leży pas z dwoma krótkimi mieczami, jego pas. Gdyby tylko mógł go zdobyć, lub dobrać się do kuszy gdzieś w pobliżu.
Znajomy elf w pancerzu mielił trupy mieczem, stalowe ostrze roztrzaskiwało kości niczym chrust, ale przeciwnicy miast upadać trzymali się krzepko i pewnie, kontratakując. Gdy jednego położył jeden lub drugi opiekun używał swych plugawych mocy do ponownego tchnięcia życia i naprawienia zgruchotanych form.
Reinhard został szybko otoczony przez potwory, ale bronił dostępu do małego gnoma. Nie jeden raz przyjął na pancerz potężny cios. W takim natłoku trud istny się odsunąć, zejść z drogi, zewsząd dochodziły go ostrza i choć większość zbijał potężnymi zamachami, to niektóre dosięgały jego sylwetki. Doktor skończył inkantacje, wyrzucił dłonie przed siebie i posłał z palców wachlarz błyszczących pocisków, które zwaliły trójkę szkieletów. Nekromantom poczęły kończyć się pomysły, a na pewno przygotowane zaklęcia, trupów nie mieli jak wskrzesić więcej, więc przystąpili do bardziej otwartej walki.
Mistrz kultu przywołał fale zielonkawej energii, która runęła wprost na maleńkiego czarodzieja. Zigmuntasa poraziła moc chcąca wyssać zeń życiową moc i przekazać ją nacierającemu nekromancie. Wtedy jednak poraził go blask piekący skórę i zakryte bielmem oczy. Sycząc zasłaniał się ręką i odwracał wzrok. Kapłanka wspomogła gnoma i pomogła mu znieść najgorsze, choć doktor zdawał się być na skraju życia i śmierci, brakowało dosłownie jednej chwili więcej, a upiorny wódz kultu zabiłby go na miejscu. Dziewczyna wcale nie czuła się lepiej, odebrała część niszczycielskiej mocy, wsączyła w siebie. Sam wpływ aury jaskini mocno na nią oddziaływał, miała nudności, zbierało się jej na wymioty, a do tego została tknięta antytezą życia. Klękła na ziemi tuż przy doktorze sapiąc ciężko. Reinhard widząc, że uczeń nekromanty także zabiera się z przeniesieniem czaru właśnie na nich, chciał się przebić, rzucić na przód, by przerwać jego inkantacje. Niestety nadal walką wiązała go para kościei oraz dziwaczny pozszywany ożywieniec.
Wtem z głębi korytarza dobiegło go dudnienie czyjś kroków w maniakalnym biegu, dzwonienie pancerza, łoskot buciorów. Z wejścia do jaskini wypadł brodaty krasnolud w pełnym rynsztunku bojowym, który wpadł na akolitę z tarczą pchając go na plecy i z razu zanurzając topór w trzewiach po sam trzonek!
-Mam was, czerwie syny! – Rozległ się gniewny głos Baflina, stanowiący dla niemal wszystkich miłe zaskoczenie!
-W samą porę, panie krasnoludzie – rzekł Reinhard zwracając tym samym uwagę rdzawobrodego na siebie. Kolejny cios roztrzaskał dwa następne truposze.
-Elf? Walczycie z nimi? – Baflin zszokowany spostrzeżeniem rzucił na wiatr pytanie. – Ha! Dobrze!
-Baflin! – Krzyknął Randal schowany gdzieś w głębi. Ostrzeżenie było jednak zbyt późne i krasnoluda trafiła podobna zielona wiązka.
Dzielny konus padł na kolana walcząc z bólem, który zdawał się rozrywać każdą komórkę jego ciała. Promienie wypływały z dłoni mistrza nekromantów, który z nieukrywanym zadowoleniem wypompowywał życie z biedaka.
Reinhard trafił na godnego przeciwnika. Gdy ten zasłaniał się rękami ostrza wbudowane w miejsce dłoni krzyżowały się z jego mieczem. W przeciwieństwie do innych truposzy, ten ożywieniec działał błyskawicznie, wiedział jak odpowiadać na jego uderzenia, analizował i dostosowywał się. Richelle zbierała siły trzymając się za brzuch, Zigmuntas leżał nieprzytomny, a z Baflina wyciskano życie jak wodę z wykręcanej szmaty.
Miał tego dosyć i jeśli czegoś szybko nie zrobi, sam może stać się ofiarą kolejnego ataku. Rzucił szybką inwokację koncentrując się na rękojeści miecza. Palcami nakreślił runę i przytknął ją do zimnej stali. Przez krótką chwilę zdawało się, że zabłyszczał krwistą czerwienią, tajemnicza światłość otuliła całą jego sylwetkę, a następnie spłynęła w stronę broni, której to klinga zaczęła błyszczeć barwą skondensowanego gniewu, na całej jej długości zatańczyły maleńkie wyładowania szukając ciała, które mogłyby ugodzić. Krwawy rycerz uniósł broń wysoko, nie zważając, czy opuszcza w ten sposób gardę czy nie, jedno było dla niego ważne, zniszczyć wroga i dopaść kolejnego, a to wymagało ryzyka. Na szczęście stwór, zamiast go ranić, postanowił sparować i ten cios, uważając, że znacznie ważniejsze jest wiązać wroga walką jak najdłużej. Wtedy miecz opadł z niespotykaną dotąd siłą, elf wydarł się wściekle, a ostrze przeorało całego trupa, od ramienia po udo, idąc po lekkim skosie. Zrąbał ostrza w ramionach, zgruchotał kości i zostawił po sobie część korpusu z jedną ręką.
Gdy rycerz postąpił o kolejny krok, zatoczył mieczem potężny młyn powracając nim do pozycji, w której mógł ponownie ciąć i godzić ze śmiertelną precyzją. Nekromanta zauważył co się stało, zauważył także, że krwawy elf nie był byle osiłkiem w zbroi i z dużym kawałkiem stali w dłoniach, skondensował bowiem wyczuwalną energię niemal skondensowanego gniewu. Jego pozornie ślepe oczy widziały takie detale, widziały rozwiewającą się aurę ducha i zdeterminowania, ukierunkowanej wewnętrznej mocy jaką dotąd władali jedynie paladyni. Czyżby nim był? Nie... W tym elfie tkwiło coś innego, coś czego nekromanta nie mógł wytłumaczyć, brakowało mu typowego pierwiastka łączącego ducha z harmonią światłości – a tak przynajmniej nazywali to cnotliwi święci rycerze z Lordaeronu i Stormwind. Zamiast tego był straszliwy gniew, rezonans dobiegający z wnętrza, idealne zgranie chęci, pragnień i chorobliwej nienawiści, którą zdawało się opancerzona istota mogła włączać i wyłączać według własnej woli. Brodacz zrozumiał, że ma do czynienia z czymś, czego dotąd jeszcze nie widział.
Jedną dłoń utrzymywał na biednym krasnoludzie, drugą przeniósł na zuchwałego śmiałka, lecz pojmując jak jest blisko, i że gdy tylko spróbuje coś spleść, elf może doń doskoczyć i ściąć go niczym młodą choinkę, postanowił wycofać się  o kilka kroków w tył, w kierunku innego wyjścia. W między czasie gołymi rękami zdjął kocioł z ognia, choć drążek wypalał mu skórę, on nie zważał na ból, miał jeszcze jedną sztuczkę w zanadrzu. Rozlał brunatną maź zamaszystym ruchem, tworząc z niej coś na miarę bariery. Substancja nadal bulgotała i zaczęły zeń wyrastać długie oleiste macki szperające w poszukiwaniu celu.
Reinhard i Baflin stanęli przed masą, lecz nikt nie kwapił się zrobić pierwszego kroku. Krasnolud kopnął kawałek drewna, który walał się nieopodal. Gęsta masa sięgnęła obiektu, oplotła go w mgnieniu oka i wywierając koszmarny nacisk zamieniła drewno w stertę drzazg bez większego wysiłku. Niższy wojownik przeklął i zamierzył się na nekromantę jednym z dobytych miotanych toporków, jakich parę na wszelki wypadek zawsze miał zatkniętą za pasem. Broń zawirowała w powietrzu, dobre półtora metra nad podłogą, a mimo wszystko łapczywe macki pochwyciły trzonek! Wkrótce dziesięć kolejnych oplotło się wokół toporka najpierw zgniatając, a następnie rozrywając go na kawałeczki i drzazgi.
Nekromanta stał triumfalnie po drugiej stronie wiedząc, że nie mają jak go dosięgnąć. Ich mag, mały gnom o wielkiej psychoanalitycznej pasji miał tyle nieszczęścia, by zostać ugodzonym zbyt wcześnie. Choć prawdopodobnie potencjałem mógł przeważyć szalę zwycięstwa na ich stronę, mogąc przynajmniej godzić mistrza kultu przez potworną cuchnącą barierę, to jednak ledwo dychał w ramionach kapłanki, na granicy przytomności.
Uniósł ręce celując nimi w ich stronę, począł szeptać inkantację, a na palcach zatańczyły zielonkawe iskry. Baflin przełknął ślinę, rozglądając się gdzie mógł uciec przed kolejną dawką niszczycielskiej energii, która tym razem mogła z nim skończyć. Na twarzy nekromanty pojawił się uśmiech obnażający rząd pożółkłych lub poczerniałych zębów.
Wtedy jakby się zakrztusił czymś, odkaszlnął, a kącikiem jego ust popłynęła niemal czarna krew. Ręce zastygły w bezruchu, zaklęcie prysło, ulatniając się niczym para z szyjki czajnika. Jego szaty zaczęły nasiąkać krwią, rosła także plama na płowej brodzie, która błyskawicznie poczerniała. Rzucił okiem na swą pierś, a następnie obficie chlusnął juchą z ust. Zaczerpując powietrza z ciężkim świstem, z drżącymi dłońmi, opadł na ziemię ukazując parę krótkich mieczy wbitych między żebra. Za nim stał spocony i dyszący Randal z resztkami sznura wokół nadgarstków. Chłopak sam nie wierzył co też uczynił, że było go w ogóle stać na taki czyn, choć teoretycznie miał przed sobą głębię jaskiń, w którą mógłby dać nura korzystając z zamieszania.
Bariera bulgoczącego brunatnego ropnia z czasem wyparowała, a smród po niej rozwiał się równie szybko pozwalając Randalowi dołączyć do reszty. Richelle ocuciła doktora, który błyskawicznie począł badać animowane trupy, z nieukrywanym zadowoleniem łypiąc na truchła nekromanty i jego ucznia. Kapłanka wzięła się za opatrywanie rannych, podczas gdy zarówno chłopak jak i krasnolud nie mogli wyjść z podziwu wyczynu elfa, zdając sobie sprawy, że bez pojawienia się jego oraz jego przyjaciół zarówno Baflin jak i Randal byliby już martwi. Nie mogli jednak przepuścić okazji by zadać pytania, które mogły rozwiać wciąż obecne podejrzenia i wątpliwości.
-Skądście tu, panie elf? Jesteśmy wielce wdzięczni, ale chyba nie przybyliście ratować tego chuchra, co? – Baflin klepnął Randala w plecy.
Na to zakuty w metal wojownik spojrzał w kierunku doktora. Gnom się nie odzywał, ale wydawał się być czymś podenerwowany, jego oczy wyrażały dość czytelną obawę o pozostałych przy życiu świadków, którzy mogli być bardzo niebezpieczni dla reszty ich planów. Richelle także nie chciała się wtrącać, choć po jej srogiej minie elf zrozumiał, że dziewczyna przeciwstawi się jawnej bezwzględności.
Wtedy Reinhard powoli ściągnął hełm, obnażając twarz po której nadal ściekały krople potu. Kilka zlepionych pasm ciemnych włosów odgarnął z czoła i westchnął ciężko, tak, jakby właśnie obnażał przed nimi największą tajemnicę.
-Cóż, widzę, że nic się przed wami nie ukryje – rzekł w końcu po chwili dłuższej ciszy. – No cóż, to prawda nie przyszedłem tu by ratować cię, młodzieńcze. Nawet nie wiedziałem, że zostałeś uprowadzony. Prawda jest taka... Że ścigam tych kultystów od ponad półtora roku.
Na te słowa twarz gnoma jakby stężała, sam zajął się cichym odcinaniem głowy od jedynego w miarę nierozłożonego ożywieńca. Richelle zamrugała oczami w zdziwieniu, lecz nie zdradziła się ani słowem.
-Kiedyś ci kultyści współpracowali z Legionem podczas masakry Lordaeronu. Po wojnie wynieśli się szerzyć swe wpływy na wschód, na pogranicze z naszymi krainami. Jedna ekspedycja z Quel’thalas rozbiła ich obóz, większość wyrżnęliśmy w pień, ale kilku uciekło i teraz chowa się w różnych zakątkach świata.
Randal pokiwał głową w uznaniu szlachetnej misji i wtedy coś mu się przypomniało.
-Dziwne – mruknął – ich przywódca mówił, że zwalczają Legion.
Elf nawet nie drgnął czując nieumyślną kontrę wiszącą w powietrzu. Zamiast tego ze spokojem i tym samym tonem uzupełnił rozwiewając wątpliwości:
-Oczywiście, jak i wielu nekromantów, którzy zostali przez Legion użyci jak narzędzia. Gdy są silnie realizują swe poprzednie cele, gdy słabi, pozostaje im wegetacja w mrocznych zakamarkach i snucie planów zemsty.
-No, ale panie elf, dlaczegoście tego nie powiedzieli od razu?! Przecie wtedy, to by was z pocałowaniem ręki przyjęli! – Stwierdził Baflin.
-To typy podstępne, panie krasnoludzie. Już raz robiliśmy te błędy, że ostrzegaliśmy władze, a oni uchodzili przy większych obławach lub zostawiali płotki na zmylenie czujności. Myślicie, że czemu udało im się tak długo przetrwać pod waszymi nosami? Bo jak każde plugastwo mają swoje wtyki, kontakty, które ich kryją i ostrzegają. Mogłem być tylko pewien swoich sił, a mym zadaniem było upewnić, że zostaną zgładzeni.
-I wyście taki kawał świata zeszli, żeby w Dun Morogh nekromantów ubić? Przecie teraz nic wam do krasnoludów, teraz my wrogowie...
-Ale to – wskazał sztychem wytartego miecza na truchło mistrza kultu – jest zagrożeniem dla nas wszystkich, niezależnie po której stronie stoimy.
Baflin wtedy pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł takiego szacunku dla elfa. Nie był jednym z tych co zamiatał świat skrawkami swej „sukienki”, a odziany w zbroję walczył ramię w ramię. Randal pomyślał, że miał niezwykłe szczęście, że zdobył przyjaciela na którym się nie zawiódł. Richelle zastanowiła się nad kłamstwem wujka, dobrze wiedząc jak ważna jest ich misja i jak wiele ryzykowali, ale koniec końców była dumna, że znalazł dyplomatyczne rozwiązanie problemu. Zigmuntas doszedł do wniosku, że z elfem zadzierać nie należy, bo stać go na więcej niż pamiętał... A Reinhard? Reinhard pomyślał uśmiechając się do siebie: Jacy oni wszyscy są rozkosznie naiwni.

***

Gdy wrócili do Kharanos Reinhard nawet się nie krył. Podszedł do zszokowanych strażników, którzy obserwowali drzwi do włości doktora i opowiedział im całą historię, dokładnie tak jak zrobiło to z Baflinem i Randalem. Na początku było trochę krzyku, kręcenia nosem, wezwano nawet weteranów ze stolicy by orzekli w sprawie. Poznany człowiek i krasnolud o wszystkim zaświadczyli, zaklinali się żywo opowiadając, że mają w stosunku do elfa dług wdzięczności, i że on jest dobrodziejem lokalnej społeczności oswabadzając ich od bardzo groźnych i podstępnych nekromantów. Za prośbą Reinharda nie wspomnieli o udziale doktora Freundberga, staruszek chciał uniknąć rozgłosu i konotacji, a jako, że Baflin i Randal byli wszystkim wdzięczni, usłuchali prośby. W oficjalnej wersji doktor został na miejscu, oczywiście do domu wrócił tajnym tunelem, którym wcześniej się wyprawili na zewnątrz. Zapytany jak zdołali wraz z Richelle opuścić domostwo, Reinhard rzekł, że  to dzięki odpowiednim maskującym technikom, których to arkanicznej natury winni się doszukiwać w pełnych mądrości bibliotekach Quel’Thalas. Badanie krwawego elfa na obecność magii mijała się z celem, gdyż wprost od niej promieniował, czy czarował, czy nie.
Po dwóch dniach Reinhard został wypuszczony, a nawet proponowano mu nagrodę, ale i skierowano grzeczną prośbę o to, by następnym razem informował o podobnych planach. Krasnoludy, nade wszystko przedkładające honor i szlachetne postępowanie, nawet formalnego wroga potraktowały z szacunkiem biorąc pod uwagę determinację wykonania misji, która koniec końców przyniosła bezpieczeństwo i ich ludowi. Odpowiedni patrol oczywiście przeszukał jaskinię i wszystko potwierdził, znajdując szkielety, plugawe substancje, ciała kultystów, oraz dziwnego trupa, jakby pozszywanego z różnych części ciała, któremu jednak brakowało głowy.
A gdzie była głowa? W podziemnym laboratorium Zigmuntasa Freundberga, przechodząc serię operacji, transplantacji ważnych części mózgu z innej zakonserwowanej głowy. Eksperymenty trwały dwa dni i dwie noce intensywnego torturowania uwięzionego ducha, zmuszania go by przez zaciśnięte zęby cedził kradzioną z obcego umysłu wiedzę. Mieli już formułę. Doktor postąpił według rytuałów i procesów, wypełniając każdy krok pieczołowicie i dokładnie. Reinhard dostał to czego chciał, a czego nieumarły nie kwapił się wyznać. Ostatnie życzenie w stronę gnoma było takie, by głowę „naprawić” tak, by czuła i nadal była jednolitym poprzednim bytem.

Wyciągnął rozkładający się łeb za rzadkie kłaki. Istota otworzyła pysk, z którego pociekła żółta oleista ciecz. Była noc, a zarówno zachmurzone bezgwiezdne niebo, gęste listowie, jak i cykanie owadów dostatecznie wskazywało, że byli na ciepłych i wilgotnych mokradłach. Duchota jaka tam panowała była niemal nie do zniesienia, a mimo tak późnej godziny, powietrze ani myślało wypromieniować nagromadzone za dnia ciepło. Reinhard stał po kolana w mętnej brunatnej wodzie, a przed nim rosło stare, rozłożyste drzewo. Dość unikatowe, bo choć rozpinało swe wystające z wody korzenie na dość szerokim obszarze, choć konary i pień były trochę poskręcane, jakby zostało dotknięte chorobą deformującą jego samą naturę, to dookoła takich było pełno, jak to na bagniskach. Tylko to drzewo posiadało korę czarną jak smoła, w nocy, mogło się zlać z otaczającym je mrokiem, gdyby nie owady, świecące maleńkimi odwłokami niczym maleńkie zielonkawe latarenki.
-Coś ci obiecałem, Danforthcie – rzekł elf.
-Już ze mnie wyciągnąłeś co chciałeś, daj mi wreszcie odejść... – wysapał czerep utrzymywany wciąż przy życiu, dzięki krystalicznemu kondensatorowi sporządzonemu przez doktora Freundberga.
-Dawałem ci szansę i ostrzegałem co cię spotka. A teraz wiedz, że zawsze dotrzymuję obietnic.
Z tymi słowami obrócił w dłoniach głowę tak, by opalizujące ślepia, mogły spojrzeć na drzewo.
-Wiesz co to za roślina? Oczywiście, że nie, nigdy się nie interesowałeś botaniką. Ja natomiast wprost przeciwnie. Dość prozaiczny tego powód, gdy chcę coś osiągnąć sprawdzam wszystkie dziedziny, nawet takie, które są mi obce. Widzisz, pewnego razu szukając niezwykle silnej trucizny natknąłem się na opis tego gatunku, a jest prawie na wymarciu. Ma dwa rodzaje korzeni, te duże, które utrzymują je stabilne i generalnie pompują wodę i minerały, oraz takie mniejsze, wyglądające jak niegroźne nici, o tutaj... – Z tymi słowy odgarnął wodne trawy i chaszcze pod centralnym konarem ukazując nabrzmiałe bulwy, niektóre okryte świeżą korą. Między nimi zaś bielutkie korzonki, pędy przypominające pędraki nie wiele grubsze od włosa. – Te cudeńka owijają się wokół ofiar, wgryzają w ciało jak igły i zaczynają pompować soki. Pochłaniają w ten sposób małe gryzonie, jaszczurki, płazy i utrzymują je przy życiu przez setki, a niektórzy mówią, że i tysiące lat, posilając się ofiarami, trawiąc je po troszeczku, kiedy tylko mają ochotę. Te ofiary żyją i wszystko czują, na wieki zamknięte w pniu, w ciszy i ciemności, bez nikogo z kim można rozmawiać, bez celu, bez nadziei.
Wtem usłyszał szczękanie zębów, głowa Danfortha gdyby była przymocowana do korpusu z płucami, zapewne zatknęłaby się nabranym głęboko powietrzem.
-Nie... Czekaj, mogę ci jeszcze wiele rzeczy powiedzieć, jestem przydatny! – Rozległ się głos, jednak nie pewny swego, dystyngowany, a raczej skamlący o litość. – Szafir, chcesz wiedzieć gdzie jest? Pokażę ci dokładnie... albo nie, zapomnij, pracowałem nad czymś lepszym!
Ale Reinhard nie słuchał, spokojnie obrócił głowę tak, by Danforth mógł spojrzeć w obojętną zimną twarz, jakby pozbawioną emocji, a może idealnie kryjącą wzgardę dla wszystkiego co nieumarłe? Zielone oczy wwiercały się w duszę istoty, która myślała, że po śmierci nic jej już nie straszne. Elf ułożył głowę obok jednej z bulw, a maleńkie białe pędraki zaczęły wodzić po skórze krzyczącego Danfortha, jakby ożywione i pobudzone do zabawy obecnością nowego kąska.
Reinhard wyprostował się i bez słowa odszedł, spełniając swą obietnicę. Stanął obok gniadego konia, przy którym sprawdził jeszcze raz stan sakw i zapasy na drogę, a ta była długa. Przed nim wizyta w Quel’Thalas a następnie kilka tygodni morzem na zachód. Tam leżały wszystkie rozwiązania, wszystkie odpowiedzi, tam leżał Kalimdor.