sobota, 21 lutego 2015

Wampir: Mroczne Wieki "Początki"



Postacie w poniższym opowiadaniu zostały stworzone według mechaniki gry Wampir: Mroczne Wieki, ich decyzje, reakcje i efekty działań są następstwem rzutów kośćmi.



Wampir: Mroczne Wieki

"Początki"




Akt I
Żmija

Mężczyzna odrzucił czerwoną pelerynę na posłanie. Z razu pociągnął z kielicha, by uśmierzyć ból głowy. W obozowisku ruch wielki, a obok jego namiotu co i rusz uwijali się konni posłańcy. Przy stole siedział brodaty druh, dzwoniąc kolczugą ogryzał nogę pieczonego kurczęcia wycierając paluchy w tunikę.
-Jakie wieści o posiłkach? – Spytał mężczyzna dolewając sobie wina i spoglądając na utytłaną mapę sporządzoną na skórzanej płachcie. Otarł pot z czoła odgarniając kilka długich jasnych kosmyków z twarzy.
Łysy brodacz zdawał sobie nic nie robić z zapytania i dopiero pod gniewnym spojrzeniem gospodarza przełknął porcję mięsa rzucając kość buremu kundlowi pod stołem.
-Żadnych posiłków nie będzie – odrzekł w końcu wycierając brodę o skrawek jakiejś szmatki. – Martwisz się jednak aż nadto, Eadrykowi nikt nie przyjdzie z pomocą.
Jego stojący towarzysz o nadzwyczaj zachmurzonej pociągłej twarzy wyostrzył jeszcze bardziej i tak już szorstkie rysy. Jego włosy sklejał pot, broda, choć krótsza i rzadsza niźli ta należąca do siedzącego naprzeciw Eryka, była nastroszona tak jakby raził ją piorun.
-W Wessex już pewnie zdążyli się pozbierać, a obiecanej pomocy od dobrego wuja jak nie było tak nie ma. Muszę rozdzielić armię przed następną wyprawą, albo wszystko na nic... – mężczyzna wycedził przez zęby podejmując nóż ze stołu. Odkroił sobie połeć już chłodnego mięsa z tacy obok, po czym sztychem wycelował w towarzysza. – Ty zostaniesz w Nortumbrii, Eryku.
-Ja? – zdziwiony rozmówca podrapał się po brodzie, lecz nie oponował, raczej ciężko westchnął. – A cóż tu jest do roboty? Ziemi dużo, rąk mało, a kobiety tu sianem wioną, a te urodziwsze na zachód czmychnęły.
Kanut podszedł do szwagra i gdy ten powstał, uściskał jego szerokie ramiona.
-Nie chciałbyś pobyć sobie tutaj jarlem? Weźmiesz... – Kanut zastanowił się przez chwilę kiwając głową z boku na bok – z dwa tysiące woja i zabezpieczysz nam plecy. W razie czego, poślę gońców żeby ściągnęli cię co rychlej.
Eryk zastanawiał się przez chwilę wodząc wzrokiem po ścianie namiotu, po czym uścisnął mocno ramię szwagra i skinął głową.
-Tylko nie myśl – podjął Eryk z uśmiechem – że mi wciśniesz tą dziurę w ramach spłaty.
-Niech cię o to głowa nie boli... – Kanut rzekł, po czym uścisnęli się po bratersku. – Ach, i jeśli wuj Bolesław raczy przysłać posiłki, grzecznie go przywitaj.
-Zdaje się, że czeka kiedy będzie wiadomo kto wygra, a kto nie... A potem na ostatki coś przyśle i będzie pewnikiem żądać miejsca w kolejce do otwierania skarbców.
Kanut odstąpił od swego rozmówcy ciężko wzdychając, po czym przeszedł do swego posłania, na którym pierwej się rozsiadł, a po chwili położył, rozmasowując twarz.
-Tak czy owak, bądź mu słodki. Podbijemy Anglię, ale będzie słaba, dlatego trzeba nam tyle wojska ile się da, by tutaj utrzymać porządek. Tu, na północy i na zachodzie. Walijczyków coś nie widać, a to znaczy, że się kurwie syny do czegoś szykują. Ciepło jest, a Szkoci też po lasach gnuśnieją i czekają miast napadać.
-Znaczy liczą aż stąd ruszymy z powrotem na południe? – Eryk nalał sobie wina do metalowego kubka, po czym usiadł na swym miejscu, czochrając wolną ręką kundla jaki pod stołem obżerał się resztkami z kolacji.
-Dlatego chcę, żebyś został z częścią wojsk. Pal licho Wessex, tutaj przeniesiemy statki.
-To kawał ziemi... Nie łatwo będzie wszystkiego bronić?
-Nie musisz bronić wszystkiego, wystarczy jak zatroszczysz się o grody i wybrzeże.
Eryk wzruszył ramionami oceniając zadanie jako dość banalne.
-Dobrze zatem. – Zaśmiał się brodacz powstając i strzepując okruchy po uprzednim daniu z tuniki. – Jakbym wiedział, że przyjeżdżam tu na wypoczynek, to bym synów zabrał... W każdym razie, odpocznij Kanucie, jutro może staną nam na przeciw.
-Dłuży mi się niemiłosiernie... Gdzie idziesz?
Eryk okrył ramiona czarnym futrem spinając je srebrnymi broszami, po czym gwizdnął na psa, a kundel zjawił się u jego nogi.
-Odlać się... – rzucił krótko. – A potem zdrzemnąć, późno już.
Kanut machnął nań ręką na pożegnanie, gdy Eryk wystąpił przed obszerny namiot. Czterej tarczownicy sprawujący straż skinęli mu głowami. Szwagier wodza omiótł okiem rozbite obozowisko. Środek nocy rozświetlały dziesiątki ognisk i pochodni, rzucając na setki namiotów żółtawą poświatę. Księżyc i gwiazdy odbijały się w wodach Ouse, na których dziesiątki długich okrętów utworzyły szczelną blokadę. York położony na podmokłym masywie ziemi otoczonym przez rzekę i pogłębiony kanał zdawał się być twierdzą nie do zdobycia. Tak długo jak mieszkańcy dostęp mieli do wód, tak długo mogli sobie poradzić z głodem i dostawą posiłków, ale najeźdźcy mieli zupełnie inny atut po swej stronie. Statki jakimi wpłynęli w górę rzeki odcinając gród. Zrobili to na tyle skutecznie, że żaden posłaniec nie zdążył wybyć poza umocnienia, a zatem York nie miał co liczyć na posiłki – takie przynajmniej były założenia.
Eryk splunął na ziemię widząc kolejną grupę przepatrywaczy wracających z niczym. Patrole były zadowalające, przedpola – czyste. Mimo wszystko od czasu kilku małych starć armia Kanuta nie napotkała żadnego poważnego oporu. Takie czekanie dobijało, dawało wojskom nieprzyjaciela więcej czasu na zorganizowanie się lub zastawienie pułapek. Mało łupów, zapasy topnieją, ludzie czmychają z domostw zabierając swą trzodę, a oni na obcej ziemi.
Na szarych murach i basztach Yorku obrońcy mieli się nieźle, póki co smakując przewagę armii Kanuta wzrokiem. Blisko dziesięć tysięcy wojów czekających tylko na rozkaz wodza napawało ich strachem. Tarany ociosane czekały w bezpiecznym dystansie, poza zasięgiem strzał murowych. Spalone zabudowy przed warownym kordonem straszyły osmalonymi belkami dając przedsmak tego, co czeka obrońców. Eryk zaśmiał się widząc jak jego ludzie żłopią z rogów wznosząc wiwaty za pomyślną kampanię. Okrywszy się szczelniej futrem powędrował między namiotami.
Pies podążał wiernie tuż obok, obwąchując błotnistą ścieżkę i zadeptane kępy traw. Grupka tarczowników docierała ostrza toporów na kole nieopodal, gdzie indziej z warty wrócili ziewający wojowie dobierając się do wypatroszonych dorszy schnących nad dogasającym ogniskiem.
Wtem pies zawarczał stając przed namiotem Eryka, równie wielkim i obszernym. Strażnicy ciężko westchnęli widząc poczciwe acz narowiste zwierze.
-Przywiąż go gdzieś, Olafie. – Eryk rzekł, a równie brodaty woj chwycił za powróz wokół psiej szyi i odciągnął kundla.

Wchodząc do namiotu przywitał go tajemniczy uśmiech pewnej kobiety. Prosta ciemno granatowa suknia obszyta czernią obnażała jedynie jej smukłe dłonie wypływające z luźnych rękawów. Śniada cera i tajemnicze rysy dodawały typowo egzotycznego wdzięku wtórując burzy czarnych loków opadających niemal do pasa. Zielone oczy spozierały na łysego brodacza zagadkową mieszanką ciepła i politowania.
-Nie wiem co z tym psem... – Chrząknął Eryk podchodząc do stojaka na zbroję gdzie szybko zawiesił krótki topór zatknięty dotąd za pas.
-Jakoś przeboleję, że mnie nie lubi – odpowiedziała, leciutko wzdychając, po czym wróciła do zajęcia jakie dziwnym trafem zdawało się w ogóle do niej nie pasować. Smukłe palce zawijały świeże mokre gałązki w coś co pewnie kiedyś będzie przypominać koszyk.
Kiedy Eryk zrzucił z siebie futra, kolczugę, odpiął pas z mieczem i został jedno w skórzanych portkach oraz lnianej koszuli, rozkazał strażnikom stanąć dalej. Kobieta nadal wyplatała koszyczek, jakby nic sobie nie robiąc z jej obecności, aż barczysty jarl stanął za nią układając mięsiste łapska na jej ramionach. Nachylił się by zanurzyć nos w jej włosach i przymknąć oczy, rozkoszując się jej obecnością.
-Szybko przyjęłaś nasze zwyczaje – Jarl stwierdził pomrukując niczym niedźwiedź, co tylko ją rozbawiło. Zaśmiała się słodko pozwalając mu buszować w jej włosach.
-Nie tylko wy macie zamiłowanie do kąpieli, panie.
-Audrey... – Mruknął mężczyzna prostując się i wzmacniając ścisk na jej ramionach, z czego kobieta nie wiele sobie robiła. – Zostaw tego anglika.
-Ależ ja do niego nie należę, panie – zaśmiała się ponownie. – Jedynie z nim podróżuję.
-W takim razie nie odjeżdżaj z nim.
Na te słowa Audrey powstała, powoli, z wyuczoną aktorską gracją, jakby udając, że jest czymś przygnębiona, jakby ciążył na niej nie lada wybór. Odwróciła się w dłoniach jarla, przeciw czemu ten nie oponował. Swe ramiona zarzuciła na jego szyję i zbliżyła usta do jego ucha, ku oczywistemu przyjemnemu zaskoczeniu mężczyzny.
Szepnęła kilka słów, a oczy Eryka spojrzały w pustkę za jej plecami. Twarz brodatego woja zobojętniała. Ręce opadły układając się wzdłuż tęgiego torsu. Spierzchnięte wargi nieco rozwarte ledwo sączyły powietrze w stronę płuc i z powrotem.  Audrey dała jeden krok w tył z zadowoleniem spoglądając na obezwładnioną ofiarę. Jednym palcem dźgnęła go prosto w pierś, posyłając jarla na posłanie stojące tuż za nim. Barczysty mężczyzna uwalił się z niemałym łoskotem. Czarnowłosa westchnęła ciężko rozglądając się za jego rozrzuconymi tu i ówdzie rzeczami. Wspierając dłonie na biodrach namierzyła sakwę przy pasie Eryka. Spojrzała w kierunku rozcięcia płacht namiotu. Wejście na szczęście było zawarte.
-Mmmm... Och, tak, panie! – Zaczęła zmysłowo pojękiwać klękając przy skórzanym pokrowcu i rozwiązując go. – Och!
Znów spojrzała w stronę wejścia dodając kilka mruknięć i stęknięć, gdy w jej dłoni znalazła się brązowa bransoleta, jedna z wielu jaką jarl nosił przy sobie w zapasie. To ostatnia część jej planu, teraz tylko sygnet... Był na palcu lewej dłoni Eryka. Kontynuując przedstawienie, od jakiego żołdacy stojący kilkanaście stóp dalej mieli nie lada wyobrażenia, poczęła rozbierać brodacza układając go wygodnie na posłaniu ze skór i futer, przy okazji i z siebie zrzucając suknię oraz koszulę. Od czasu do czasu zatrzęsła stołem, kopnęła zydelek, pozwoliła metalowemu kubkowi upaść na ziemię. Tylko na świece raczyła uważać. Ściągnęła w końcu sygnet z jego palca. Znów podeszła do stolika stając przy nim zupełnie naga. Jej wiklinowe dzieło było nie tak znowu dalekie od ukończenia, wymagało po prostu kilku składników.
Koszyczek wyściełała wcześniej przygotowanym kawałkiem płótna, na nim umieściła skromną bransoletę z brązu, przypominającą raczej otwarty pierścień na tyle szeroki by zmieścić się na nadgarstek. Świetnie pasowała do owalnego dna. W samym środku położyła sygnet jarla. Na tym wszystkim ułożyła gliniany dzbanek z małym wgłębieniem w podstawie. Płótno idealnie zamaskowało zdobyte przedmioty, teraz wystarczyło dokończyć splot na tyle, by wszystko zdawało się jedną skończoną formą. Spojrzała jeszcze raz na jarla za jej plecami. Był nieprzytomny. Uśmiechnęła się dodając kilka głośnych krzyków ekstazy po czym zdmuchnęła płomienie ze świec i siedząc w absolutnej ciszy kontynuowała wyplatanie koszyka.
-Dalej, Godwinie... – szepnęła pod nosem. – Pospiesz się.

***

W grodzie starali się zachować pozory, maleńka trupa minstreli przygrywała gościowi jak i gospodarzom. Przez otwarte okno widać było rozbite obozowisko ogromnej armii. Srebrne kandelabry dźwigały dziesiątki sędziwych świec dodając wnętrzu sali zdecydowanego wdzięku. Ciepłe żółtawe światło ożywiało dość morową atmosferę, na pewno ubogacając czerwień obrusa na długiej jadalnej ławie oraz sakralne naścienne malunki. W przededniu kwietnia zimowe zapasy były na wyczerpaniu, a zatem i żywność kazano racjonować. Na przyjęcie posła nie szczędzono jednak dobrej strawy, co tylko upewniło Godwina jak wielce są zdesperowani. Z dań niewiele zostało, choć przed ucztą widział cuda tak kosztowne i przednio przygotowane, że nie powstydziłby się ich germański cesarz.  Znacznym dworzanom nakazano zapewne by obżerali się i luzowali pasy, nawet kobiety jadły obscenicznie dużo, niezgodnie z dobrym obyczajem nakazującym skromność.
Chcieli go przekonać o tym, jakoby mieli zapasów w bród i nie lękali się oblężenia. Godwin jednak nie jadł, może uszczknął jakiś skrawek mięsiwa, za to pił wina jak prawdziwy opój. Postawny rycerz przeczesał kruczoczarne włosy rozsiadając się wygodniej na wielkim krześle, obserwował namiestnika spacerującego od okna do ławy i z powrotem. Za każdym razem gdy podchodził do stołu, już miał chwycić za kielich i wziąć kolejny łyk, lecz wahał się.
-Prywatnie mówiąc, boleję, że anglik jest na usługach tego prostaka... – Rzekł Edmund, obły lecz i postawny gospodarz. Kosztowne łańcuchy wiszące na jego szyi dzwoniły, gdy ten nerwowo dreptał. Zostali we dwójkę, nie licząc minstreli i służby, która co jakiś czas wchodziła, by zebrać tace, talerze, i puste już dzbany. – Rozumiem jednak powody i nie krytykuję. Gdyby nie lenne powinności, kto wie...
Godwin nawet nie przywdział stroju odpowiedniego na ucztę, przyszedł tam w poselstwie, jako wojownik i jako wojownik został przypominając zebranym gościom, że oręż przy boku posła, ten masywny ciężki półtorak sterczący rękojeścią srogo spod pachy, to przyrząd od którego w najbliższych dniach któryś z zebranych może stracić głowę, czym skutecznie popsuł nastroje nie ukrywając przy tym zadowolenia ze swego dzieła. Kawał rębajły z niego był i nawet bez kolczugi czy luźnej tuniki ścieśnionej pasem, wyglądał na postawnego. Sześć stóp z kawałkiem czyniło zeń wielkoluda. Twarda wytrzymała szczęka, pobliźniona w paru miejscach, jak i masywne dłonie sugerowały, że Godwin to człek w arkanach wojennych obyty, choć twarz miał dość spokojną i nad wyraz pogodną. Podobnie było z sympatycznym usposobieniem, którym szybko zaskarbił sobie względy kilku dworzan.
-Kanut wyznaczył mnie do rozmów, bo uznał, że anglik z anglikiem się lepiej dogada. Poza tym, te duńskie jełopy tak kaleczą nasz język, że wolałem wam oszczędzić debat z jego przybocznymi. Gwarzą gorzej jak spity Frankijczyk.
Edmund zaśmiał się gorzko zauważając jak Godwin zmienił temat. Nie chciał mówić jaki ma interes w układaniu się z najeźdźcami, jego sprawa.
-Skorośmy już sami – namiestnik wznowił podchodząc do miejsca gdzie poseł zasiadał. Podsunął sobie krzesło by spocząć obok niego i porozmawiać twarzą w twarz. – Pewnie macie nam warunki przedstawić?
Godwin wzruszył ramionami, aż kolczuga zadzwoniła po czym spojrzał na grajków spozierających na nich z ukosa. Nie mówił nic. Edmund zrozumiał w czym rzecz i zamaszystym gestem dłoni nakazał minstrelom zabierać się z komnaty.
Poseł odłożył wtedy kielich, otrzepał dłonie i splótł w końcu ramiona, kierując spojrzenie ciemno niebieskich oczu na swego gospodarza.
-Jeśli poddacie gród bez walki, zostanie osadzony tu tymczasowy zwierzchnik, oddacie połowę skarbu na utrzymanie wojsk, a tak pozostaniecie żywi. Nikomu nie stanie się krzywda tak długo jak nie będą stawiać oporu, czy odmawiać gościny zbrojnym.
-Co z kobietami?
-Kanut ręczy, że nic się im nie stanie. Obiecał zdyscyplinować ludzi.
-A jeśli miasta nie poddamy?
Na to Godwin podrapał się po szorstkim zaroście okraszającym policzek. Zacmokał niewinnie, powstał i podszedł do otwartego okna.
-Miasto już straciliście – stwierdził spoglądając na zrujnowane chaty i osmalony ostrokół, który niegdyś był stanowił miejski mur.
Mieszkańcy zbiegli do zamku, przynajmniej ci zamożniejsi zabierając ze sobą tyle dobytku ile byli w stanie ściągnąć. Choć podmurowany ostrokół  Yorku był w ruinie, Kanut licząc na współpracę ludności większość domostw kazał oszczędzić.
-Poddać możecie tylko zamek... To tak w kwestii ścisłości. Duńczyk daje wam trzy dni na naradę, potem spali miasto, zdobędzie zamek i wyrżnie każdego po drodze. Bez żadnych pertraktacji. Zejdziecie z murów i otworzycie wrota, a zachowacie część dóbr, domy, odbudujemy umocnienia dookoła miasta. Oczywiście szlachta musi wypowiedzieć poparcie dla Żelaznobokiego, rozumiemy się?
Edmund parsknął, powstając i podchodząc do ostatniego zostawionego talerza z porwanymi kawałkami mięsa. Uszczknął sobie kąsek i zagryzł.
-Nie mamy zatem o czym rozmawiać. To nie są chrześcijańskie zwyczaje tak postępować z jeńcami. A skąd ja mam wiedzieć, czy on nie wejdzie z wojskami i nas nie wytnie w pień? To gwałtownik straszny.
-Temu na przemyślenia macie trzy dni jeszcze. Jak Kanut zdobędzie Londyn to i tak nie będzie ważne bo zostanie królem. A skoro królem, to za boskim pozwoleństwem, więc jego czyny zostaną uznane za słuszne i uzasadnione.
-Panie Godwin, wyście porządny człek, potrzeba wam pieniędzy? To przystąpcie do nas.
-Tak bardzo pewniście wygranej?
-Możemy tu długo przeczekać, a wątpię by Kanut porywał się na zamek. Potrzebuje ludzi do podbojów. Nie będzie czatował w nieskończoność, bo Żelaznoboki zdąży ściągnąć posiłki, a jakby teraz na nas ruszył i nawet zdobył York, to straty poniesie takie, że przewagę w liczbach straci. On się sam w pułapkę wpędził wchodząc do Nortumbrii. A jak mu się widzą wyczyny Ragnara Loðbróka, to mu łaskawie przypomnijcie, że łopat do kopania dołu mamy, a i żmije się znajdą.
Godwin wsparł dłoń na masywnej rękojeści półtoraka, dziwaczny to był miecz co i do jednej i dwóch dłoni wchodził, a wielu nie widziało w nim wielkiego pożytku. Wyglądał jednak groźnie siedząc w pochwie zawieszonej niemal pod pachą, na tyle groźnie, że nikomu nie było na myśli drażnić wielkoluda co by ten miecz raczył wydobyć i pomachać nim chwilę.
-Dobry mój gospodarzu... – Godwin odwrócił się plecami do okna i wsparł wygodnie o drewnianą futrynę, chłodząc jedno ramię nocnym kwietniowym wiatrem. – Cała Anglia to jeden wielki kocioł watażków, którzy wolą zachować jak najwięcej ludzi na swych usługach, by tylko lennika nie wesprzeć, w obawie, że z razu ich sąsiad najedzie. Tak się nienawidzą, że nie ma dnia, by na wyścigi jakiś włodarz do Kanuta nie przychodził złożyć mu hołd, obiecać służbę i poddaństwo w zamian za zrobienie porządku z sąsiadem. Oczywiście każdy ma chrapkę i ludzi udzielić w jego sprawie, a w zamian dostać maleńką część ziem po zrujnowanym rywalu. Jeśli w takim stanie Żelaznoboki zbierze choć czwartą część wojsk Kanuta będzie to nie lada sukces.
-Rozumiem – rzekł Edmund czytając między słowami Godwina. – Powody osobiste zatem. Szanuję, jak najbardziej. Do wojaczek się u nas earlom zbiera, a sąsiedzkich dysput nie rozsądzają, bo boją się faworyzacji. No cóż... Skoro z Kanutem wasza sprawa i sądy lepsze, to życzę wam oczywiście szczęścia. My tu nic nie wskóramy, do Wessex nam daleko.
-Dziękuję za zrozumienie. – Godwin rzekł z uśmiechem. – Cóż, na mnie już pora. Czy jakieś słowa mam zabrać Duńczykom?
Edmund zastanowił się przez chwilę, po czym ciężko westchnął.
-Tak. Powiedzcie im, że zamku nie poddamy i nie mają nas co straszyć.
-Wasza wola – odpowiedział Godwin, żegnając się z gospodarzem.

***

Naradę zwołano zaraz po powrocie posła. Kanut zdawał się być nerwowy, Eryka zbudzono z trudem wyciągając z łóżka, zebrali się wszyscy ważniejsi starsi drużyn. Na taką okazję wódz kazał przenieść obrady do inszego namiotu. Stoły zastawione dzbanami, lecz nikt ich nie tykał. Małe ognisko  w wykopanym zagłębieniu, obłożono kamieniami. Mężczyźni pomrukiwali groźnie spod sumiastych wąsów, marudząc na fakt, że spotkanie nie mogło poczekać do świtu. Spoglądali nieufnie na jedynego Anglika w obozie, którego Kanut trzymał w dość bliskiej komitywie. Nie ufali mu, bo był zbyt lojalny i żądał zbyt mało. Nieopodal Kanuta stał wierny barczysty Rolf, huskarl i strażnik, jedyny w pełnym bojowym rynsztunku. Wyczuwając rosnące napięcie był gotów zareagować, szczególnie gdy w tak ważnym momencie wiele się ważyło. Nie ufał Anglikowi, ale tym bardziej nie ufał porywczym charakterom radzących wojów i starszych. Prezentował swą tarczę z wizerunkiem węża, przypominając, że są na naradzie i winni mniej sobie ubliżać. Thegnowie ucichli wreszcie, gdy wódz dorzucił do ognia wyschniętą gałązkę jemioły. Biały dym buchnął rozpraszając dominujący zapach miodu, piwa, win i potu.
-Czegóż się dowiedziałeś o posiłkach? – Kanut szorstko spytał Anglika.
Godwin powstał, skinął głową towarzystwu oraz samemu gospodarzowi.
-Są bardzo pewni siebie. Spodziewają się, że earl przyjdzie im z odsieczą... Przez cały wieczór i pół nocy rozmawialiśmy, piliśmy, lecz nikt nie ważył się wspomnieć o wojskach. Gdyby chcieli blefować, to pewnie by ciągle się przechwalali. Miast tego, cisza.
-To nie są żadne pewniki, panie – odezwał się jeden siwy brodaty thegn, nim splunął na ziemię. – Żadne w tym przekonanie... Bajanie najedzonego posła.
Godwin nic nie robił sobie z zaczepki, spoglądał na surową twarz Kanuta nie mrugając nawet okiem.
-Piłem z kilkoma dworzanami earla, z bogatymi kupcami, z samym namiestnikiem, z ich żonami i synami, a nawet z biskupem. Skutecznie sugerowałem jaki los ich czeka w dniach najbliższych, i wszyscy, jak jeden mąż, oferowali przekupstwa, choć małe, opowiadali o historii zamku, jaki on trwały i niezdobyty, ale nikt nawet nie śmiał poruszyć tematu pomocy z zewnątrz. Ktoś im kazał trzymać gęby zawarte – z tymi słowy Godwin rzucił przelotne spojrzenie zebranym, po czym z lekkim uśmiechem powrócił z uwagą do Kanuta. – Oni są pewni, że Uhtred przybędzie, mój panie. Pokrywa się to z zeznaniami posłańców jakich przechwyciliśmy. Mówiliście, że twardzi są bo ani myśleli pisnąć na torturach, ale jak dla mnie oni faktycznie nic nie wiedzieli. Jacyś stajenni chłopcy posłani dla pozoru, bo grają na zwłokę. Nie widziałem w zamku żadnych koni poza pociągowymi, znaczy musieli je zabrać zanim tu przybyliśmy. Edmund, namiestnik, nie jest na tyle sprytny i popularny by mieć tak bezwzględny posłuch pośród dworzan, więc mniemam, że instrukcje zostawił im sam Uhtred nim wyjechał, by zebrać posiłki, stąd są tacy pewni swego. Chcą nas tu zatrzymać, a może nawet zmusić do walki o mury. Wtedy, w zamieszaniu mogliby uderzyć.
Oczy władcy były chłodne, znów przeszedł kilka razy z miejsca w miejsce, splatając dłonie na plecach.
-Dobrze, wreszcie walna bitwa – dodał Eryk, wydawał się być zmęczony, oczy mu się zamykały, jakby bliski był zasłabnięcia.
-Pokonajmy północ w decydującym starciu, a nie będzie już dysput! – Dodał thegn Tryggvason siedzący po prawicy norweskiego jarla.
-Przecież nawet nie wiemy gdzie jest ta... hah! – Parsknął inny dziarski wiarus – umyślona armia. Czego chcecie? Rozproszyć wojska? Posłać po pół tysiąca w cztery wiatry. Anglicy tylko na to liczą.
-Racja – stwierdził wódz – póki nie wiemy gdzie jest Uhtred z posiłkami nie ma co decydować o bitwach, ale jeśli zagrożenie jest faktyczne i potajemnie tu nadciąga, jeśli dopadną nas oblegających York, z siłami tak rozciągniętymi, to mogą nam szkód wyrządzić.
-Fortyfikować się mamy, panie? – spytał inszy woj.
-Bzdura... Jeśli się pojawią i nas wyciągną obrońcy Yorku zyskają nowe umocnienia. Rozdzielanie wojsk nie wchodzi w grę. Bez przewagi liczebnej mają z nami większe szanse, a ja nie będę niepotrzebnie ryzykował straty ludzi póki Londyn przed nami, a Żelaznoboki ma jeszcze wsparcie w tym kraju.
-Cóż zatem? Mamy siedzieć w miejscu? – spytał Eryk. – To po co nas kazałeś budzić?
-Żebyście radzili! – Kanut warknął ostro. – Nie wziąłem was tutaj byście tylko grabili, chlali, czy chędożyli się z walijskimi kurwami – ostatnie słowa wódz skierował przeciw szwagrowi. – Zatem? Ma ktoś cokolwiek mądrego do powiedzenia?
Zapadła cisza. Thengowie spinali brwi w zamyśleniu. Większość z nich dowodziła drużynami maruderów zapoznanych w morskich i rzecznych rajdach. Cała filozofia ich bitwy polegała na złożeniu trupy dwudziestu chłopa na statek, wpłynięciu niepostrzeżenie w górę rzeki, najechaniu i wyrżnięciu biedaków po drodze, wypełnieniu skrzyń łupem, i czmychnięciu tak szybko jak to możliwe. Kanut kazał im radzić w sprawach otwartych walnych bitew na obcym terenie, z dala od łodzi.
-Może zostawmy York w spokoju – stwierdził Tryggvason. – Odejdźmy, ruszmy na Londyn. Uhtred wejdzie do miasta i będzie siedzieć w zamczysku, a my w tym czasie podbijemy stolicę.
-Uhtred nie jest głupi – zauważył wódz. – Gdy wywęszy, że naprawdę odeszliśmy, będzie nam stąpał po piętach aż nie zetrzemy się z Żelaznobokim, wtedy weźmie nas w kleszcze. Będzie też mógł czekać aż rozdzielimy armię, a to zdecydowanie mu odpowiada. Jeśli zaczniemy go z powrotem ścigać, a będziemy na południu, damy mu pola by wzmocnił obronę Yorku. Dostarczy im zapasów, ludzi i zajmie północny brzeg rzeki. Wykurzenie go stamtąd będzie koszmarem... – Kanut zbył pomysł thegna machnięciem dłoni. – A poza tym, jakby się rozniosło, że Uhtred nas wystraszył i nie zdobyliśmy Nortumbrii, więcej earlów poprze Żelaznobokiego.
-Może go podkupmy? – Zaproponował Godwin.
Cztery tuziny oczu wycelowały w Anglika, a w tym i sam wódz poświęcił mu uwagę, zaintrygowany co też mężczyzna może mieć na myśli.
-Roześlijmy poselstwa i dogadajmy się z ludźmi Uhtreda – kontynuował. – Pod pozorem negocjacji i w trosce o York zaproponujmy mu układ, jakąś niewygórowaną cenę i uznanie waszych pretensji do tronu, a w zamian obiecamy zostawienie miasta w spokoju.
-Nie będziemy się układać z Anglickimi bękartami – warknął Eryk zbierając się do wstania na równe nogi. Jego ludzie pomogli mu, gdyż chwiał się jakby pozbawiony sił.
-Nie musimy się układać, panie. Powiemy, że jesteśmy otwarci na kontrpropozycje. Uhtred i jego ludzie nas przyjmą, poobradują i ją złożą, a my odejdziemy pod pozorem przedyskutowania warunków z wami, nie godząc się na nic i nawet nie mając zamiaru się układać. – Godwin uśmiechnął się przebiegle splatając ramiona na masywnej piersi. – Przez te kilka dni, w których oni będą obradować, my rozejrzymy się po obozie, ocenimy ilu i jakich mają ludzi. No i porozmawiamy sobie z towarzyszami Uhtreda. Wystarczy namierzyć jedno słabe ogniwo i go przekupić... Zaproponujmy tysiąc funtów srebra.
-Tysiąc funtów?! – Ryknął duński wiarus zrywając się z miejsca i patrząc na Anglika jak na szaleńca. – A czym przekupimy innych? Prosem?! Solonymi śledziami?! To zdzierstwo, panie, on chce nas ogołocić z dobytku! Pewno jest z nimi w zmowie!
Kanut jednak surowo oceniał słowa Godwina, patrzył mu prosto w oczy. Dłoń wsparł na toporze zatkniętym za pas.
-Do czego zmierzasz? – wódz spytał.
-Panie... – Godwin zaśmiał się cicho. – Nie musimy marnować ni uncji więcej. Kupmy jednego tysiącem funtów srebra, a reszta sama przejdzie na naszą stronę, gdy się tylko dowie ileśmy mu zapłacili. Nikt przy zdrowych zmysłach nie szastałby takimi pieniędzmi, więc założą, że nasze skrzynie pękają od łupów. Będą liczyć na podobne nagrody, być może ziemie, być może tytuły, nie ważne, powiemy, niech najpierw się wykażą, a my pomyślimy jakem szczodrzy. Mieli szansę się załapać, nie skorzystali, niech walczą o nasze względy, a nie odwrotnie. Tysiąc funtów srebra za rozłożenie sił Uhtreda, jak dla mnie, to niezła kalkulacja. I wojska całe, i poplecznicy na północy, a jak York się dowie, to pewnie sami się poddadzą i jeszcze błagać będą o protekcję. Z resztą jeśli tron będzie twój, to co za różnica, zedrzesz z delikwenta w podatkach powojennych na jakiś szczytny cel... budowa opactwa, zabezpieczenia przed Szkotami, co tam dusza zapragnie.
Kanut nawet nie mrugnął. Dłonią urwał kolejną zaschniętą gałązkę jemioły po czym dorzucił ją do ognia, którego ciche trzaskanie było jedynym dźwiękiem brzmiącym w gęstej atmosferze zadumy i presji.
-Czy ma ktoś lepszy pomysł? – Wódz spojrzał po zebranych.
-Szwagrze! – Warknął jarl jakby widząc do jakiej konkluzji Kanut zmierza i wracając przez to do sił. – Chyba nie myślisz godzić się na to...
-Masz lepszy plan, Eryku?! Jeśli nie, to zawrzyj gębę! – Odetchnął, gdy znów zapadła cisza. – Porozmawiać z ludźmi Uhtreda nie zaszkodzi. Dowiedzieć się ilu ma ludzi i czego chce, to może nam pomóc. Nie musimy z razu przekupywać, póki nie będziemy wiedzieć w jakiej sile nadciąga. Chcę, żeby ktoś mu wyszedł na przeciw.
Z tymi słowy wycelował kolejną gałązką jemioły w Godwina nim cisnął ja w płomienie.
-Ty pojedziesz – Kanut rzekł ku niezadowoleniu zebranych. – Znasz te lądy i język, a i póki co mnie nie zawiodłeś.
Godwin skinął głową dziękując za okazane zaufanie, a gdy wódz chwycił jego ramię, by go uścisnąć dodał szeptem wprost do ucha wyższego o pół głowy woja:
-Weźmiesz ze sobą tą Walijkę, ma zły wpływ na mojego szwagra. Ale jeśli będzie miała taki wpływ na ludzi Uhtreda, to niech bóg wynagrodzi za całą podłość w jej żyłach.
-Wrócę zatem jak najszybciej, Uhtred nie może być daleko, w końcu to jego ziemie – Godwin odpowiedział odwzajemniając uścisk.
-Dobrze, przynajmniej na ciebie mogę liczyć.

***

Oba konie formalnie należały do Godwina, Audrey to wcale nie przeszkadzało i jako pragmatyczna kobieta doceniała opiekuńczość partnera. Mężczyzna doceniał jej potencjał jako osoby bystrej i spokrewnionej. Siedziała na gniadej klaczy okrakiem przyglądając się jak postawny czarnowłosy wpycha sobie palce do gardła stojąc nieopodal drzewa, na skraju szlaku. Zwrócił pełen bukłak wina i nieprzetrawione kawałki mięsa.
-Nie wiem, jak ty to robisz, mnie obrzydzenie bierze na sam widok i zapach.
Godwin kaszlnął kilka razy i otarł usta spoglądając na nią przez ramię. Westchnął ciężko.
-Sam nie wiem... jakoś mi to nie przeszkadza.
-Ale to rzyganie to chyba nie jest jakaś sodomiczna lubość?
Mężczyzna zaśmiał się wskakując na konia kasztanowej barwy. Byli sami na trakcie, opuścili obóz Kanuta długie chwile temu, a przed nimi nadal długa droga na północ i bóg jeden tylko raczył wiedzieć, jakich niebezpieczeństw była pełna. Ruszyli na przód jadąc w świetle księżyca i gwiazd gdzie niegdzie zasłanianych kłębami szarych chmur.
-Pomaga zachować pozory – mruknął. – Z resztą, jeśli o obrzydliwości chodzi, nie masz co mi wypominać, nie ja ssałem kark tego norweskiego buca.
Na te słowa Audrey nachmurzyła się straszliwie, garbiąc w siodle.
-Nie przypominaj mi nawet – wzdrygnęła się odruchowo. – Nadal  czuję te kłaki między zębami.
-Masz bransoletę?
Na to pytanie kobieta się uśmiechnęła dobywając glinianego dzbanka oplecionego wikliną.
-Mam tu troszeczkę miodziku, reflektujesz może?
-Nie zmieniaj tematu. Masz, czy nie?
-Wątpisz w moje umiejętności?
-Rozumiem – Godwin poczciwie zarechotał spoglądając na naczynie. – No cóż, lepiej ją miej w gotowości.

Przemierzyli kilka ładnych godzin jadąc na północ, lecz noc wkrótce miała się skończyć. Za wzgórzem na dalekim wschodzie pojawiła się sądna szarość, ale podróżnicy jadąc w górę rzeki Ouse mieli nadzieję prędzej czy później dotrzeć do jakiejś opuszczonej osady. Przed armią Kanuta pierzchali wszyscy bojąc się, że brutalni Duńczycy i Norwedzy ograbią ich z resztek dobytku. Wsie ogołocone, chłopstwo albo poszło za swymi panami, albo ich straciwszy, uszło w dzicz i dalej na zachód.
Biegiem leśnego traktu dotarli wreszcie do pewnej skromnej leśnej wólki. Kilka długich, krytych strzechą chat aż wionęło pustką. Głębokie żleby prowadzące do brzegu rzeki oraz rzadsze lasy sugerowały, że lokalni mogli tędy spławiać drewno.
Godwin sprawdził jedną z wieloizbowych chat. Sklepienie zdawało się być szczelne, jedno okno wyglądało na zachód zaś okiennice zdawały się być mocno zawarte. Z wewnętrznego wystroju nie wiele jednak zostało, wszystko co można było zabrać i co miało jakąkolwiek wartość, albo wynieśli właściciele, albo zrabowali zbóje. Kilka kawałków zgruchotanych glinianych naczyń walało się jeszcze po podłodze, po siennikach zostały tylko kupki słomy ułożone nieopodal wygaszonego paleniska. Konie wprowadzili do innej izby, zaraz obok. Pewnie była tam kiedyś kuchnia, ale i z niej niewiele zostało.
Godwin odplątał od konia grubą płócienną płachtę podszytą wełną, po czym rozłożył ją w najbardziej zacienionym miejscu. Zaraz pod oknem i nieopodal drzwi, tak, by słońce padając po południu, nie mogło uchwycić drzemiącej osoby.
-Trzymasz pierwszą wartę – rzucił do Audrey gdy i ta odpakowała swój dobytek, czując się coraz bardziej senną.
-Dziękuję za uwzględnienie mego zdania – parsknęła siadając sobie na kawałku pniaczka pod ścianą, gdzie poczęła rozplatać koszyk wokół dzbanka na tyle, by nie zepsuć konstrukcji.
Godwin już miał się położyć, odpiął grubą szarą pelerynę, lecz nim siadł na improwizowanym posłaniu, rzucił czarnowłosej niewinne spojrzenie.
-Och, przepraszam, chcesz stać na warcie, gdy słońce będzie po tamtej stronie? – spytał skinąwszy głową w kierunku ściany, w której znajdowały się drzwi oraz okno. – Wiesz, jeśli ci to odpowiada, to proszę bardzo.
Audrey rozmasowała skronie i odrzuciła czarne loki za ramiona rozsiadając się wygodniej.
-Dobrze, już śpij.
Mężczyzna skinął jej z uznaniem po czym ściągnął kolczugę i warstwy skórzanych fartuchów. Miecz położył sobie na piersi, na rękojeści ułożył dłonie.
-Jeśli mogę spytać – towarzyszka była bliska wyciągnięcia dzbanka z wikliny. – Jak ich przekonałeś do kupienia tej bajeczki?
-Końmi – odrzekł Godwin leżąc sobie wygodnie i nakrywając się peleryną.
-Końmi?
-Tak, powiedziałem im, że Uhtred wszystkie zabrał, prócz pociągowych. Co jest zrozumiałe, wódz musi mieć szybkich gońców, jeśli chce posłać po lenników i zebrać ich armie.
-Ale nie zabrał?
-Nie – mężczyzna mlasnął, ziewając.
-A jeśli Kanut się dowie?
-Oni ledwo co mają, tak bardzo pudrują jadło drogimi przyprawami, bo wiedzą, że już zaczyna odeń cuchnąć. Daję im dwa lub trzy dni, zanim zaczną żreć koninę, a wtedy to i tak nie będzie miało znaczenia.
-Sprytnie.
-A pewnie.
-To ile dostanę z tego tysiąca? – Audrey zaśmiała się słodko.
-Połowę, jak się umawialiśmy – Godwin zamruczał, za zamkniętymi oczami rozmyślał o przyszłości, o wielkich zmianach jakie niosła ze sobą nowa wielka władza, oraz o wpływach jakie mógł dzięki niej ugrać.
Wtem na dolnym torsie poczuł ciężar, uchylił powiekę spostrzegając, że partnerka usiadła na nim, obejmując go udami. W uśmiechniętych ustach trzymała brązową bransoletę... oraz sygnet norweskiego jarla, Eryka Haakonssona. Nachyliła się nad nim pozwalając by burza loków ześliznęła się w dół ramion i okoliła jego twarz. Dzikie oczy Audrey błyszczały w ciemności jak dwa zielone lampiony, gdy Godwin uniósł dłoń i wyjął biżuterię z jej ust.
-No, no... – obracał przedmioty między palcami snując niecne plany ich wykorzystania. – Wiele z tym ugramy.
-Chcesz wystawić przyszłego króla?
-Oj, nie. Ale to nie znaczy, że nie mogę być jego przyjacielem, a na boku ugrać odrobinkę więcej.
-Ile więcej konkretnie?
Na to pytanie, słodko brzmiące w ustach Audrey, dłoń Godwina poczęła wspinać się po jej liniach, po nodze aż po plecy, gdzie ciepło ją objął i przyciągnął bliżej.
-Wiele więcej...

***

Tresche  było małą spokojną targową mieściną, nawet czując bliskość armii Kanuta, nie zbierali się uciekać. Wręcz odwrotnie, przestrzenne spichlerze gromadziły chłopów, którzy albo chcieli uszczknąć coś dla siebie z zeszłorocznych zapasów, albo sami chcieli zhandlować swe dobra za coś łatwiejszego w transporcie. Okoliczne wsie przyjmowały wojska rozstawione jakby na straży. Barwy pod jakimi wojowie sprawowali pieczę nad wsiami w zamian za wyżywienie i gościnę, kazały sugerować, że to przyboczne oddziały Uhtreda. Na oko nie było ich więcej jak tysiąc i pół, a rzadkość występowania innych sztandarów uświadomiła Godwina, że lennicy nie dopisali z posiłkami. Niektórzy wystawili ledwo z jedną lub dwie drużyny, liczące po dwa tuziny tarcz, może więcej. Marny ułamek namiastki armii.
Samo Tresche leżało na przecięciu dwóch traktów, jednego prowadzącego z bogatego południa na dziką północ, a drugiego z wybrzeża w głąb lądu. Kilka podmurowanych domostw kadziło w pochmurne niebo siwymi smugami dymu uchodzącego z kominów. Na błotniste ulice wylewała się żółtawa poświata z palenisk i nielicznych świec, a także i gnuśne pomruki mieszkańców dopijających ostatki lepszych trunków. Smęcili, ubolewając nad swym losem i bojąc się o przyszłość.
Godwin z towarzyszką podjechali bliżej, a grupka mężczyzn z tarczami i drzewcami zagrodziła im drogę. Ich dziesiętnik wystąpił na przeciw. Nie był to człek wojaczką żyjący, jak którykolwiek z thegnów Kanuta. Zaspanymi oczyma spoglądał na podróżnych, tunika otulała jego obszerny brzuch uwydatniając się pasem pod nim spiętym. Skórzany jajowaty czepiec nie pasował do jego twarzy raczej komicznie rujnując geometrię człeka.
-Hu gæþ hit eoƿ? – Rzekł wyciągając przeciw nim dłoń. – Hvær ȝit fram cuman?
-Dobrze, dziękujemy za troskę... A jedziemy z południa, dobry człowieku – stwierdził Godwin. – Cudem uszliśmy przed armią Duńczyków.
-A kimże... – dziesiętnik chciał spytać lecz Godwin zaraz uciął.
-Jestem przewodnikiem i opiekunem jaśnie pani, księżnej Leónu! – Jej towarzysz groźnie warknął gdy dowódca drużyny zbrojnych podszedł z pochodnią by przyjrzeć się im lepiej.
Audrey zrobiła wielkie oczy i powoli spojrzała na kompana zatkana jego słowami.
-Pani podróżowała po Anglii poszukując godziwego mariażu, gdy armia Kanuta wkroczyła na nasze ziemie. W barbarzyńskiej i grabieżczej napaści Duńczycy zagarnęli jej majątek i zarżnęli niemal cały orszak. Narażając życie, udało mi się jaśnie panią Izabelę wyrwać z potrzasku i udać co sił na północ, bośmy słyszeli, że tutaj wciąż ludzie lojalni wobec króla.
Dziesiętnik zdawał się być równie osłupiały. Rozdziawił gębę w zdumieniu słuchając historii. Spoglądał to na Godwina, to na damę o dość egzotycznej urodzie. Audrey podchwyciwszy zamysł kompana, uniosła głowę wysoko i dumnie, wypinając pierś i przybierając bardziej władczą pozę.
-Si – rzekła, po czym spojrzała na Godwina i wycedziła z pamięci kilka fraz zasłyszanych od dawnej przyjaciółki z południa Europy.
-Pani Izabela prosi, byście prowadzili do zwierzchników – zbrojny towarzysz improwizował w locie. – Nie każcie nam stać o tak późnej porze na środku traktu.
Dziesiętnik już zdurniał do reszty, ale zdawał się im wierzyć. Skinął głową po czym zaprosił do pójścia dalej, za nimi, do nieodległego dworku.
Jadąc konno między skromnymi budynkami targowej mieścinki, Audrey zbliżyła się do Godwina i upewniwszy, że strażnicy są na tyle daleko by ich nie słyszeć, spytała szeptem:
-Księżna Leónu?
Mężczyzna się zaśmiał cicho i mrugnął w jej stronę.
-Skłamałbym mówiąc, że bóg nie obdarzył cię iberyjską urodą.

Drewniany dworek obwarowano szczelnie namiotami. Małe wzgórze z widokiem na Tresche przypominało raczej bezładne pobojowisko, na którym wciąż ściągający i mieszający się wojowie próbowali znaleźć dla siebie miejsce. Przy licznych ogniskach wylegiwali się zbrojni, niektórzy susząc portki i buty po wędrówce przez podmokłe szlaki. Sam dworek wyrastał niczym seria przybudówek jakie narosły wokół długiego drewnianego holu, z jednej strony zwieńczonego prostą murowaną częścią, zapewne skarbczykiem lub kapliczką, z drugiej zaś wyższą, jakby wieżą z poczerniałego już drewna. Z jej boku wychodziły drzwi prowadzące do wpół otwartej stajni. Nieopodal kleszcze zamykały dwie długie chaty strzechą kryte, a w jakich żyć mogła niegdyś służba, teraz ofiarowane wojakom na schronienie. Podróżnych miło przywitano gdy dziesiętnik obwieścił, cóż za znamienity gość postanowił udać się pod protekcję takiego ważnego męża jakim był Uhtred, weteran walk z Duńczykami z poprzedniej wojny. Konie zabrano, choć nie lada poruszenie wywołał krój siodeł i znalezione przy nich ozdoby, zdecydowanie wskazujące, na przynależność do obozu wroga.
Godwin pomógł Audrey zsiąść z konia trzymając pozór jej posłusznego woja i opiekuna. Powitano ich w końcu i we dworze, gdzie mogli się rozgrzać przy obszernym palenisku i osuszyć nieco. W długiej hali stał rząd stołów zastawionych jadłem i trunkami, przy ławach, a między drewnianymi kolumnami wspierającymi ostre, wysokie sklepienie, siedzieli mężczyźni znacznego urodzenia, mniej lub bardziej sędziwi, co można było ocenić po siwiźnie przebijającej się między kępkami ciemnych włosów.
-Radzi jesteśmy was gościć – rzekł nie kto inny, jak sam earl Yorku we własnej osobie.
Był to człek postawny, o silnej posturze, lecz i zmęczonej twarzy nabiegniętej zmarszczkami. Krótka ciemno-szara broda wtórowała długim po szyję, falowanym i sklejonym potem włosom. Nie miał na sobie żadnych insygniów, był między swoimi. Zielonkawa tunika obszyta ciemną czerwienią widziała lepsze czasy. Rozpięta długa kurta zgnieciona czarnym pasem miała na ramieniu dużą złotą broszę, która to spinała zrolowaną cienką pelerynę z typowej dla regionu czarno-białej kraty, otulającą jedno ramię mężczyzny, wisząc luźno pod drugim. Jego towarzysze zdawali się mniej zadowoleni z przybycia nieznajomych, choć Uhtred promieniował szczęściem, być może dlatego, że ich przybycie było jedną z niewielu dobrych wieści jakie udało mu się zasłyszeć tego wieczora.
Gestem dłoni wskazał im miejsca na szarym końcu ławy. Może i nie stosowne miejsce dla księżnej, ale póki co wiedzieli jedynie, że za taką się podaje. Byli tu obcy, a czasy i sytuacja kazały skąpić z zaufaniem.  Godwin był bardzo usłużny, więc gdy tylko usiedli zaproponował Audrey wino namierzone w jakimś dzbanie, lecz ta z grzecznością odmówiła.
Uhtred trzymał się na odległość, między nim a nimi siedziało wielu znamienitych wojowników, albo przynajmniej wodzów zasłużonych w bitwie rozumem i sprytem. Nie raczył podchodzić na odległość miecza jaki przybysz, i opiekun tajemniczej kobiety, nosił ze sobą.
-Nasz sługa powiedział nam w skrócie o waszym wyczynie – odezwał się inny z zebranych, szczupły o dość podłym wyglądzie i usposobieniu. Brunet zdawał się być młodszy niż reszta, a co jakiś czas spoglądał na Audrey z nieukrywanym zainteresowaniem. – Powiedzcie, jak to się stało, żeście zdołali ujść? Ludzie Kanuta nie są chyba tak niezdarni, by przepuścić jednemu mężowi i... damie.
-Nie dręcz tych ludzi, Thurbrandzie – Uhtred wciął się do rozmowy. – Pozwólmy im mówić po swojemu. Czas na pytania jeszcze przyjdzie.
-Dziękuję w imieniu pani i swoim. – Godwin skłonił się lekko i samemu chwycił kawałek mięsa.
Audrey nie mogła patrzyć jak je więc przymknęła oczy i rozmasowała kark.
-Księżna Izabela przybyła miesiąc przed najazdem, gościłem ją na polecenie mego pana, w Somerset. Z nakazu ojca przyjechała na ożenek, ale obiecanemu zeszło się trzy wiosny temu. Odmówili uznania Widłobrodego, Aelfgar poległ broniąc ziemi przed sąsiadami co się chcieli w łaski Duńczyka wkupić. Nikt do Leónu wieści nie posłał, więc pani przyjechała na próżno. Gościłem ją w swoim majątku, podczas gdy wieści do rodziny zostały wysłane z zapytaniem co dalej ma czynić.
-Nie smakuje wam nasze jadło, pani? – Zadał pytanie inny ze starszych, zauważając, że kobieta ani myśli uszczknąć czegokolwiek z talerza, czy nawet zamoczyć ust w winie.
-Dziękuję za troskę – odpowiedziała Audrey mistrzowsko udawanym szorstkim akcentem. – Pamięć o mych zamordowanych sługach i wiernych kompanach odebrała mi apetyt.
Słysząc jej rozedrgany głos i przejmującą boleść w nim pobrzmiewającą, niektórzy z mężczyzn spotulnieli, a przynajmniej rozluźnili dotąd spięte krzaczaste brwi.
-Jeśli można wiedzieć, czemuż dama z krain tak odległych szukała mariażu w Anglii? – znów spytał posępny Thurbrand, jakby ważąc każde słowo.
Godwin już miał odpowiedzieć, w swej ambicji uknuł już całą historię, która w jego mniemaniu, świetnie się spisywała, ale wtedy poczuł jak Audrey delikatnie ściska jego ramię.
-Statki – rzekła. – Jesteście z nich dobrze znani. A mój obiecany mąż zajmował się morskim handlem. Po konflikcie z Kastylią wiele straciliśmy, dużo statków. Ojciec marzył odbudować wpływy, tak się mówi? – Spojrzała na towarzysza jak uczennica niepewna czy dobrze posługuje się obcym językiem.
-Pani została oczekując na wieści, przynajmniej, żeby przeczekać zimę – Godwin podjął dalej jej historię. – Wyruszyłem z nią na północ do majątku mego wujostwa, ale wtedy... Wtedy Kanut ze swoimi wojskami wylądował w Wessex. Mścił się na wszystkich z ostatniej wyprawy Widłobrodego, więc w trosce o bezpieczeństwo zabrałem drużynę zbrojnych, tyle precjozów ile się udało i ruszyliśmy zejść mu z drogi, najpierw do Mercji.
-Wyprawiliśmy się tam z Edmundem, do Shropshire – stwierdził Uhtred. – Trzeba było udać się do naszego obozu, czemuście zwlekali?
-Myśleliśmy, że armia Duńczyka wyjdzie wam na spotkanie, więc pokierowaliśmy się do Yorku, żeby nie wpaść w potrzask. Kanut to człek krwawy, jego ludzie nie przychodzą zaś z chrześcijańskiego obowiązku, a dla łupów. Kobietom żadnym nie przepuszczali, niezależnie jak urodzone, a gdy przy kim znaleźli kosztowności, brali je siłą. Kto ważniejszy, ten kończył z toporem w plecach, żeby potem uniknąć konsekwencji. Jedynie zdrajcy co w pierwszych dniach przed Kanutem padli na kolana i oddali część majątku, ostali się cali.
-Tak... I my słyszeliśmy o jego okrucieństwie. Przynajmniej daje szanse na układy, Swen nawet rozmawiać nie był skory – Uhtred ocenił. – Zły los was zatem prześladuje, Godwinie z Somerset. Kanut się nie stawił na bój, owszem, jakieś tam potyczki były, ale król był bardziej zainteresowany ściganiem zdrajcy po Mercji, niż wystawieniu walnej bitwy.
Na te słowa nie jeden z zebranych splunął.
-Zabrał większość wojsk gdy mieliśmy jeszcze szanse i zabrał ich do Londynu, chować się za murami, a my, co nam łaskawie zostawił, tutaj się udaliśmy, z odsieczą Yorkowi... jakby był w tym jakikolwiek sens. Moi zwiadowcy donoszą, że Kanut od razu ruszył oblegać miasto... Czemu się w nim nie schroniliście?
-Było już oblegane, panie.
Gdy zebrani usłyszeli stwierdzenie Godwina zapadła cisza, rzucali sobie spojrzenia, tajemnicze i pełne zdziwienia.
-Jak to było już oblegane? – Uhtred nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
-Widzieliśmy długie łodzie, a wokół murów masa wojsk. Dlatego co rychlej ruszyliśmy na północ. Ci nie wyglądali na Duńczyków jak się z resztą okazało.
Ludzie Uhtreda zaczęli między sobą szeptać. W szumach i rozmowach słychać było coś o posiłkach, o zagrożeniu zza morza. Kanut miał wielu popleczników, a wielu dysponowało statkami. Spodziewali się, że to co dotąd widzieli to nie wszystek jego sił, ale przybycie Norwegów w znacznej sile mogło ostatecznie przeważyć losy tej wojny. Duński władca sprytnie wylądował w Wessex, lojaliści króla Edmunda bawili się w podchody depcząc mu po piętach, kąsając po bokach i stroniąc od konkretnej walnej bitwy. Kanut odciągnął ich od wschodniego wybrzeża tylko po to, by Norwedzy mieli gdzie wylądować? Czarno widzieli najbliższą przyszłość ludzie Uhtreda.
-Skąd mamy wiedzieć, że mówicie prawdę? – Spytał ostro jeden z siwych earlów.
-Cóż... – Godwin westchnął. – Zobaczywszy jak York jest pod oblężeniem skierowaliśmy się na północ, ale dopadł nas patrol. Z wozami i sługami, ciągle w drodze, nie mieliśmy już sił uciekać. Zaszli nas w dużej sile, dwie dziesiątki, może i więcej. Nic nie dało mówienie kim jesteśmy, kogo wieziemy. A wręcz odwrotnie, jak tylko usłyszeli, że to ważna pani i majętna pewnie, rzucili się na nas jak zwierzęta. Sługi zarżnęli, konie z dobytkiem spłoszyli. Ja z moimi ludźmi walczyliśmy ile sił, lecz w odwodzie mieli jeszcze tuzin... Ubiłem kilku przebijając się do tych dwóch koni, którymi tu przybyliśmy, stąd ich siodła nietutejsze – Godwin zaczął klepać się po tunice jakby o czymś sobie przypomniał. Sięgnął pod pazuchę i wydobył brązową bransoletę, rzucając ją w przód, między zgromadzonych.
-To, na pamiątkę, ściągnąłem z ręki jednego z tych psich synów – rzekł, plując na podłogę.
Uhtredowi przekazano przedmiot. Mężczyźni, niektórzy świadomi znaczenia bransolety, spoglądali na nią z podziwem, a także i ze strachem, wiedząc teraz, że Godwin nie mógł kłamać.
-Na takie obręcze – zaczął earl Yorku – norwescy jarlowie zaprzysięgają swych huskarlów.
-Niedawno straciłam mych najbardziej zaufanych ludzi – nagle odezwała się czarnowłosa spoglądając na Uhtreda. Zielone oczy zdawały się buzować gniewem. – Od... nie pamiętam ilu nocy jesteśmy ciągle w drodze, ciągle uciekamy, a ten dobry człowiek, jak na porządnego chrześcijanina przystało, ratował mi życie wedle danej obietnicy. Nie dbam czy mi wierzycie, ale ja się na nim nie zawiodłam, jeśli nadal zamierzacie nas tak przesłuchiwać i traktować, to albo wyznaczcie nam cele gdyż jestem zmęczona, lub oddajcie nam konie i pozwólcie ruszyć dalej na północ. Może tam ktoś przychylny użyczy nam statku.
Wyniosły sposób w jaki przedstawiła swe racje zdawał się przypomnieć mężczyznom z kim mieli do czynienia. Nie z byle potulną dziewką, a z kimś wpływowym. Żadna anglosaska kobieta nie ważyłaby się tak wysławiać, nawet lepiej urodzone pętał pewien obyczaj i nakaz skromności. Izabela musiała być kimś ważnym, przynajmniej takie wywarła na nich wrażenie.
-Proszę wybaczyć, pani. Trudne to czasy, nie zarzucamy wam kłamu, jesteśmy zmęczeni tak samo jak wy, a obradujemy cały dzień o samych gorzkich wieściach – stwierdził jeden ze starszych.
-Huskarlowie nie oddają takich bransolet, nigdy by ich nawet nie pożyczyli – zauważył młodszy brunet zaciągając nosem. – To dla nich świętość. Nie zatłukliście byle kogo, Godwinie z Somerset.
-Radzi jesteśmy gościć każde zbrojne ramię, co w naszej sprawie ścina ludzi Kanuta, czy jego sojuszników – Dodał Uhtred powstając i zbliżając się z bransoletą by oddać ją Godwinowi. – Choć się zdaje, że nasza sprawa jest przegrana.
Czarnowłosy wojak powstał i odebrał bransoletę chowając ją pod pazuchę.  Uścisnął Uhtredowi ramię z wielkim szacunkiem. Ten zaś skłonił się lekko przed Audrey grającą swą ciekawą rolę. Pozwoliła ująć swą dłoń i ucałować.
-Jesteś u nas, pani, mile widziana. Ale... nie będzie walki o York tak długo jak Kanut go oblega ze swymi tarczami. Dlatego nie liczcie, że długo tu zostaniemy, możecie iść z nami lub waszym szlakiem jak uważacie.
-Co też mówicie, panie? – Spytał jeden z wielu podwładnych, który dotąd grzał plecy przy palenisku. – Nie potośmy szli taki kawał by siedzieć i smęcić. Nie czas na takie krotochwile.
-Jeśli Kanut złączył siły z Haakonssonem, to nie mamy z nim szans – warknął groźnie Uhtred.
-Panie, nie układaliśmy się z Widłobrodym, nie powinniśmy i z Kanutem.
-Nie uczcie mnie jak mam chronić własne ziemie! Król zabrał większość wojsk, naszą grupkę Duńczyk rozgromi, a ma dziesięciu do jednego naszego... I nie mowa tu o chłopach zbieranych z pól, tylko zaprawionych w boju hirdmanach żądnych łupów, srebra, złota i waszych kobiet. Jeśli mogę ocalić York i swoich poddanych, to właśnie to zrobię. Rozpuścimy ludzi, niech wracają na swe ziemie, albo jak kto chce niech idzie na Londyn. Edmund będzie potrzebował każdego ramienia w boju. Więcej tam zdziałamy, w sile, niż tutaj, garstce.
-Panie – Powstał Godwin i ku miłemu zaskoczeniu reszty rzekł – nie poddawajcie waszych ludzi tak szybko, wiem, że sytuacja źle wygląda, ale nawet z garstką wiele uczynić możecie. Walczyłem przeciw Swenowi kilka lat temu, pamiętam trud i słyszałem o waszym męstwie. Wiedząc co znaczy słowo i wola Uhtreda z Nortumbrii spieszyliśmy właśnie na północny-wschód, do waszych ziem. Nawet jeśli zamierzacie się układać, to zostawcie armię jak najdłużej się da. Wasza garstka na północy, to garstka, której Kanut nie może zignorować! Musi podzielić swe siły, jeśli chce natrzeć na Londyn. Nie ma jak was ścigać, bo jeśli odejdzie za daleko, tylko straci czas, a ma statki, którymi trzeba się opiekować i zbyt głęboko w lądy teraz nie wejdzie. Każdy dzień wokół Yorku, to dzień dla Edmunda, by więcej wojsk zebrał i zapasów. Z miastem wojować nie powinien, bo to niepotrzebne straty, a skoro nie wie w jakiej wy liczbie, bać się będzie, że możecie uderzyć w jego plecy. Jego zapasy powoli będą topnieć, ludzie się burzyć, a nawet jeśli York by zdobył, musiałby zostawić moc wojowników do ochrony przed kontruderzeniem z waszej strony. Zaś król, przez to, nie wielką, dziesięciotysięczną armię będzie miał przeciw sobie, a siłę rozdzieloną, której łatwiej dać radę. Proszę was zatem, jako człek co pomiotem duńskim gardzi i widoku jego znieść nie może, byście wykorzystali przewagę i słabość Kanuta do układów. Grać na zwłokę, wybadać czego chce, czego oczekuje, może nawet zaproponować spłatę... Nie ważne jaką, nie kwestia się układać, czy cokolwiek płacić, ale gońców można tak słać całymi tygodniami negocjując sumy o pół funta,  jeszcze bardziej przeciągając ich pobyt. A Duńczyk nie sam, z nim sojusznicy, którzy wiecznie na tej wojnie ślęczeć nie będą.
-Nie łatwo przechodzi mi to przez gardło – po krótkiej chwili ciszy dodał Thurbrand, powstając i dopijając swój trunek. – Ale zgadzam się z tym nieznajomym, nie jest to głupi pomysł. Jakąś siłą dysponujemy, nie wielką, ale jednak... A jak stare mądrości mówią, nawet największe skały skruszy nie jeden tęgi cios, a wiele małych, acz dobrze przyłożonych.

Radzili tak do północy, nim zmęczenie wzięło górę. Zdawał się być pod wrażeniem retoryki zebranych. Sam był weteranem, znał się na wojaczce bardziej niż pertraktacjach, więc pomysł przeszedł z trudem. Obawiał się o York, bramę do Nortumbrii, zapewniał, że myśli o swych poddanych, lecz każdy z wasali dobrze wiedział, że jeśli miasto padnie i jego skarbce zostaną doszczętnie złupione, to niezależnie czy wygranym będzie Kanut, czy już osławiony Edmund zwany Żelaznobokim, Uhtred nie zostanie ealdormanem Nortumbrii zbyt długo. Bez swych pieniędzy i murów Yorku, będzie nikim.
Audrey odeszła na bok wraz z Godwinem, gospodarz był na tyle miły by wydzielić jej osobistą skromną izbę, lecz trzeba ją było uprzednio przygotować. Stali zatem w rogu, jej obrońca i wojak udawał, że uważnie słucha jej próśb i potakuje, tłumacząc przy okazji słowa zebranych. Co jakiś czas spoglądał w ich stronę, a ona wysoko unosiła brodę, dumnie i z gracją utrzymując szlachetną pozę.
-Ten Thurbrand – syknęła na tyle cicho na ile było to możliwe. – Widziałeś jak na nas spogląda?
-Tak...
-Mam wrażenie, że on kupił naszą historię tylko na pozór.
-Też tak uważam – Godwin zmrużył oczy zastanawiając się co dalej. W jego kalkulacji pojawił się nieprzewidziany element.
-Czemu nas nie wyda, nie sprawdzi kart? Myślisz, że będzie w tym miał jakiś interes?
-Na pewno na coś czeka...
-Może jego podkupimy? – Zaproponowała ciężko wzdychając.
-Sądzisz, że z nim pójdzie nam łatwo?
-Sądzę, że nie można mu ufać i właśnie dlatego powinniśmy mu coś zaproponować jako pierwsi.
Audrey podsunęła dłoń bliżej ust Godwina, nawet na niego nie patrząc, cała jej uwaga przeszła na obradujących wasali.
-Dużo ryzykujemy, ale nie wygląda mi na człeka – ucałował dłoń – który zamierza pójść na dno za Uhtredem. Uważaj na siebie.
Audrey nie odpowiedziała, nie wypadało. Odeszła od niego mając swe oczy na celu. Wstąpiła między zgromadzonych, a ci rozstąpili się natychmiast, cofając, by nie nadepnąć na skrawek granatowej sukni. Sam w sobie jej ubiór był odległy od panującej mody na czerwienie, zieleń i żółć, co tym bardziej upewniało ich w przekonaniu, że kobieta o śniadej cerze jest egzotycznego pochodzenia.
-Wybaczcie, dobrzy panowie – odezwała się wreszcie przemawiając szorstkim i mocnym akcentem. – Słyszę, i mój towarzysz mi tak tłumaczy, że zamierzacie dłużej tu zostać. Ja jednak zmartwienie mam wielkie... martwię się... bardzo – celowo poplątała kilka słów dla dramatycznego efektu. – Rada bym była móc rozmawiać z kimś, kto jakieś statki ma na swych usługach, by móc wrócić do Europy, przynajmniej do Alet, gdzie moja dalsza rodzina sowicie wynagrodzi fatygę.
Twarde wargi Godwina, obserwującego przedstawienie z ciemnego kąta, wygięły się w delikatnym uśmiechu, oraz w wyrazie podziwu. Świetna zagrywka. Wszyscy earlowie na ziemiach Nortumbrii mieli statki, bowiem łatwiej było handlować spławiając towary dziesiątkami rzek, a potem płynąć wzdłuż wybrzeża, niż męczyć konie i ludzi długimi pieszymi wojażami. Miała zatem w czym wybierać.
Thurbrand przyglądał się jej długo, w milczeniu, z pewnym dystansem i goryczą, czując to samo do przybyszów, co Godwin i Audrey czuli do niego. Był niski, szczupły, lekko zgarbiony, lecz ze zmęczenia, nie z boskiego kaprysu. Podkrążone i przekrwione oczy zdawały się w ogóle nie mrugać. Ziewnął w dłoń.
-Stąd do Alet daleka podróż, pani – wtrącił jeden z siwych wiarusów. – Z chęcią byśmy statku użyczyli, ale po drodze, wzdłuż wybrzeża, same norweskie łodzie. Życzymy wam bezpiecznego powrotu, owszem, ale to pytanie się o śmierć.
-Lepiej zrobicie, dobra pani – dodał Alfred, inny z przybocznych Uhtreda – jeśli udacie się na zachodnie wybrzeże, tam łatwiej będzie o przychylne i spokojne wody.
Brunet wtedy wstąpił między kamratów stając na przeciw kobiety, dość wysokiej jak na standardy Angielskie.
-Na zachód o tej porze droga to trudna i niebezpieczna. Przez góry podczas roztopów iść to szaleństwo, wokół, strasznie długo, a nawet jeśli, to po lasach, w czas wojny, grasują bandy w poszukiwaniu łupów. Napadają równie wściekle co Duńczycy, grabiąc dobytek uciekinierów. Nierozsądna to droga. Ale statek się znajdzie... Jeśli towarzysze stronicie wyciągnąć dłoń, to zaakceptuj pani mą pomoc.
-Chętnie. Zadbam, by waszym kosztom zadość uczyniono.

Byli sam na sam. Choć to może nie wypadało, by byle wasal lokalnego seniora wizytował u kogoś o jej urodzeniu, to Audrey postarała się, by spotkanie dla oczu z zewnątrz wyglądało jak najbardziej formalnie. Izba jaką jej przydzielono, była mała, choć przytulna, umieszczona w jednej z drewnianych przybudówek. Miała własny kominek, do którego dorzuciła drwa, a zarówno podłoga jak i posłanie, wyściełane były najróżniejszymi futrami. Siadła na krawędzi łóżka, podczas gdy Thurbrand usadowił się na zydelku, zaraz przy otwartych drzwiach, tak by każdy kto przechodził nie mógł im zarzucić nieobyczajności.
Godwin został w długiej hali, rozmawiał z earlami, pił trunki i opowiadał historie, jakie niegdyś i ją wielce zafascynowały. Zaiste, do opowieści miał nie mały talent, a i Uhtred raczył podzielić się swoimi, opowiadając o licznych walkach przeciw Swenowi Widłobrodemu, oraz o tym, jak niektórzy z jego wasali złożyli przed starym Duńczykiem hołd, mianując go królem. Zrobili to i w imieniu Uhtreda, zapewne w dobrej wierze, lecz on na takie bratanie zgody nie dał i następnie z krnąbrnymi watażkami się rozprawił. Na szczęście Widłobrody panował w Anglii niespełna pięć tygodni, więc gospodarz Yorku nie dostał nawet okazji, by z uzurpatorem powojować ściągnąwszy nowe siły.
-Powiedz, pani – zaczął brunet wyglądając na korytarz – jak słońce dopisuje w Leónie? Nie za bardzo was tam piecze?
Jego ton, na osobności, niemal pobrzmiewał kpiną, był lekceważący i wybujały, otwarcie wyrażając, że nie aprobuje zabawy, którą dotąd uprawiali.
-Piecze, owszem, ale nie tak jak Angielskie żmije – odpowiedziała przechylając zagadkowo głowę na bok. – Niektóre tu gady, jak z resztą słyszałam, strasznie są podłe. Grasują w trawach, w cieniu się kryjąc, jakby bały się ukąsić, ale jad sączą w antycypacji, szukając odpowiedniej okazji. Szkoda mi ich, bom widziała wiele razy jak się takie we własnym jadzie topią i dławią, gdy wysączą go nad miarę, a z okazji w strachu nie skorzystają.
-Wiesz, pani, wiele o żmijach – zaśmiał się gorzko. – Dobrze, takie mamy czasy, że nigdy nie wiadomo, gdzie się jakaś chować może.
Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową.
-Zawsze chciałam mieć wierną żmiję. Moim zdaniem, nie ma lepszych pupili do obrony, szczególnie obszernych sakiewek. Ale wiem, jak takie mogą być drogie.
-Musiałabyś, pani, wrócić pierwej do swoich chyba, by takimi sumami dysponować.
-Nie koniecznie. Mam ja kilku znajomych, którzy mogliby mi udzielić hojnej pożyczki.
-Tego męża z Somerset?
-Nie on jeden jest mi przyjacielem.

***

Uhtred był już zmęczony. Jego izba solidnie rozgrzana. Nie mógł już patrzeć na kolejny dzban z winem, więc odstawił go na bok. Zdjął wierzchnie odzienie i odetchnął przy otwartym oknie zaczerpując chłodniejszego powietrza. Kilku wojów włóczyło się jeszcze po przedpolach, patrolowali okoliczne lasy i przesieki. Tarcza księżyca powoli sunęła przez ugwieżdżone sklepienie, chłodny wiatr prowokował drzewa i trawy do cichych, szumnych śpiewów.
-Co o nich myślisz? Nie za dobra ta ich opowieść? – Szarowłosy wódz spytał bruneta stojącego w zacienionym rogu izby.
-Aż za dobra.
-Księżna Leónu... – parsknął. – Sprawdziłeś ją?
-W tym rzecz, panie – Thurbrand  podszedł bliżej, by ogrzać opuszki palców przy świecy. – Ona bardzo dobrze zna iberyjską mowę. Podróżowałem po południu w swoich latach. Cóż... Może nie jestem władny w ich języku na tyle, by słowa rozumieć, ale osłuchałem się z brzmieniem na tyle, by wiedzieć, że ta kobieta mówi tak jak i oni.
-A wie coś w ogóle?
-Tak... Na pewno więcej niż ja. Opowiedziała mi o mieście, nawet o jego częściach, w których nie byłem. O linii rodowej plotła bez zająknięcia, opowiadając jak to wielce jej matka będzie szczęśliwa widzieć ją z powrotem.
-León to królestwo, nieprawdaż?
-Tak, panie. Izabela rzekomo spokrewniona z linią Alfonso piątego, przez matkę. Zawiła to historia. Siostra jej matki to rzekomo żona króla, więc i ją wynieśli w dziedzictwach. A ojciec  to dobrze urodzony człowiek, hrabia jakiś i współregent. Też o nim słyszałem.
Uhtred zamyślił się i sposępniał. Ukrył twarz w dłoniach, rozmasował skronie. Odwrócił się w końcu, zamknąwszy uprzednio okiennice, po czym wzruszył ramionami.
-Kto wie... Może to prawda. Takeśmy wyczuleni na zdrajców, że ich w każdym gościu upatrujemy. A niech i temu dziecku bóg da w rodzinne strony wrócić. Stary jestem i zmęczony, to i mi się na umysł rzutuje.
-Panie, odnośnie tych układów z Kanutem...
-Mów.
-Poślijcie mnie na pertraktacje – Thurbrand zaproponował ku niemałemu zaskoczeniu wodza. – Hold nieopodal Yorku, tamte tereny znam, więc jak coś to się ani nie zgubię, ani nie dam łatwo złapać, jakiś zwiad poczynię. Wziąłbym także tego Godwina. Tęgi z niego rębajło, huskarla położył i już raz z ich potrzasku uszedł.
-A ta panna się na to zgodzi?
-Spytam się, oczywiście, ale z wami będzie tu bezpieczna, podczas gdy jego ramie bardziej mi się przyda. Poza tym, ona chce statku i powrotu do domu. Zajrzeć na wybrzeże po drodze możemy, obaczyć jak sprawa wygląda, czy tam jakie drakkary nie krążą, a jeśli tak, to w jakiej sile.
-Dobrze pomyślane.
-Zabiorę i kilku moich ludzi, tak na wypadek. Tuzin powinien starczyć.
Uhtred nie namyślał się długo, skinął mu głową z aprobatą, samemu kładąc się na łóżku. Dał mu znak ręką, by czynił swą wolę z jego błogosławieństwem.

***

Przekonać Thurbranda do podróżowania nocą było dość łatwe. Godwin stwierdził, że tak się właśnie umówił z Kanutem i to będzie jego znak rozpoznawczy. Mieli wrócić, gdy księżyc będzie w nowiu, i tak się stać miało, choć to ostatnie, Godwin zmyślił na poczekaniu. Jako znak dla prostych norwegów takie rzeczy miały więcej sensu niż rzucające się w oczy symbole. W ten sam sposób rozpoznawali swe wojska, floty i zaufanych ludzi od wielu lat. Jechali na przedzie, za nimi kilku konnych trzymało się w odpowiednim odstępie, dając panom rozmawiać w spokoju.
-Dziwaczny miecz nosicie u boku – Thurbrand spytał po chwili ciszy.
Szelest okalających ich drzew mógłby uśpić najwytrwalszego, dlatego rozmową rozpraszali senne nastroje.
-Po cóż taki długi, i co to za rękojeść? Wygląda jakby go do obu dłoni wziąć było można.
-Można do obu, można i do jednej – Godwin odpowiedział śmiejąc się i klepiąc skórzaną pochwę z mieczem w jej głębi osadzonym.
-Do jednej? Przecież to musi być ciężar nieludzki, a i nie ma jak wtedy tarczy trzymać, gdy go do obu dłoni wziąć.
-Ciężar, prawda, konkretny, ale bez przesady. Jak kto siły ma, to i nim wywijać jedną ręką może, a w drugiej mieć tarczę.  Za to jak go do obu dłoni wziąć i siły dodać, rozrąbie w kruszywo każdą kolczugę, hełm wegnie tak, że łeb pęknie. Dłuższy jest odrobinę, więc przewaga zasięgu nie mała, sztych ma bardziej szpiczasty, więc przebija się, niczym grot włuczni.
-Wybaczcie, ale nie jestem przekonany – rozmówca odpowiedział równie pociesznym tonem. – Taka broń, może dla wielkich osiłków i się sprawdzi, ale dla ludzi pospolitych, wątpię. Wytrzymałość to pewnie ma lichą. Im taka broń dłuższa, to przecie metal wypaczać się musi bardziej od uderzeń.
-Niekoniecznie. Sprawa jakości to sprawa materiałów. Weźmy na to takie ulfberhty, na pewno słyszeliście z jakiej są stali. Ani się nie kruszą, ani nie szczerbią, a znane i z tego, że gorszą stal rozcinają. To co prawda nie taki ulfberht, ale stal dobrą nań nabyłem. A czy się przyjmie? Zobaczymy, dajcie im parę wieków, a zobaczycie, jak się popularne staną.
-Pewniście tak bardzo? Na wojnie dla nich użytek raczej marny, tam włócznie, topory i miecze, o! – wyciągnął swój, krótszy, jednoręczny miecz z pochwy. – Takie!
-Nie na wojnie się rozsławią, lecz między wojnami... – Godwin jakby spochmurniał i rzucił Thurbrandowi bardzo chłodne spojrzenie, min przeszedł do opowiadania. – Przypłynął do nas kiedyś pewien Szkot. Procesować się. Nie byle jaki, ważny, jak nasi thanowie. Poszło coś o handel, detale były śmieszne, aż nie doszło do ustalania zadośćuczynienia, bo ten, gorąca krew, przyobiecał, że przekona starszyzny klanowe, by blokady na swych rzekach ustanowili. Wyśmiali go i okrzyknęli zwierzęciem, kazali mu wracać do dziury, z której wypełzł. Szkot uniósł się gniewem i dobył miecz...
-I? – Po chwili towarzysz dopytał, gdy pauza w wypowiedzi Godwina zaczęła się nadmiernie wydłużać.
-Kalkulacja, panie Thurbrandzie – czarnowłosy uśmiechnął się podle. – Pomnij, jak wyglądają sale na sądzie. Dwie ławy, czasem i więcej, po przeciwnych stronach, odsunięte od siebie na wypad z wyciągnięciem miecza, dla jednego interesanta i jego popleczników,  oraz dla drugiego. Tradycja prawi, między nimi ma być dystansu tyle, by jedni i drudzy mieli czas i szanse chwycić za broń. Tarcze, jeśli ktoś je nosi, zostawia się przed wejściem, jak i większość uzbrojenia... Ale miecz? Miecza nikt nie zabiera, żeby nie doszło do sytuacji, gdzie jedni ostatek broni oddadzą, a potem zostaną wciągnięci w pułapkę, albo jakieś inne stronnictwo napadnie na rozbrojonych...
-Ten Szkot miał taką broń – Godwin kontynuował kładąc dłoń na rękojeści. – Pierwszy raz widziałem ją w użyciu właśnie wtedy. Dobył, wstając na równe nogi, a sztych rozpłatał twarze lub brzuszyska tych, co mu ubliżyli. Czterech zabitych w pierwszym cięciu, tyle jest warte to kilka kciuków więcej w długości... Potem, jego oponenci chwycili za oręż, on zatoczył młyn, złapał rękojeść oburącz i rąbał jakby ci w dłoniach trzymali nie miecze, a marne kijaszki. Wypadały im z rąk z brzękiem. Nie zważał na pancerze. Położył jedenastu ludzi, nim go zaszli i ugodzili w plecy. Nie mam wątpliwości, Thurbrandzie, że Anglicy nauczą się doceniać takie klingi, właśnie w czasach pokoju.
Rozmówca słuchał z rozwagą i potakiwał. Koncepcja wydawała się ciekawa, lecz widział w niej pewną wadę.
-Co jeśli prawo zmienią i ławy sądowe każą rozsuwać na odległość dwóch mieczy?
Godwin zaśmiał się szczerze, potakując mu z uznaniem.
-Wtedy będzie bezpieczniej dla nas wszystkich! W ten czy inny sposób, ta broń przysłuży się Anglii.
-Lubię wasze poczucie humoru – brunet także się zaśmiał. – A odnośnie tego, to świetny pomysł z tymi uciekinierami, winszuję pomysłowości.
-Mam wrażenie, że to nie nasza historia kazała wam powątpiewać?
-Prawda... – Thurbrand pospieszył nieco konia, by odjechać o kilka kroków dalej od swoich ludzi, tak, by mieć pewność, że niczego nie usłyszą. – Widziałem was już raz w Wessex. Wracałem z krótkiego rekonesansu. Byłem w Normandii się upewnić, czy te szuje też zamierzają wesprzeć Kanuta. Pamiętam was tamtej nocy w porcie. Nie zajmowałeś się, Godwinie, żadną księżną. Wręcz odwrotnie, daleko byłeś od Somerset. Pamiętam za to, z jakimi ludźmi rozmawiałeś. Z bretońskimi kupcami, których łodzie, jakiś czas później, przewiozły konie dla wojsk Kanuta.
-Gwoli ścisłości, nie byli to Bretończycy, a Duńczycy na przeszpiegach.
-Proszę, gramy w kości bez kubka – smukły brunet zaśmiał się, drapiąc po zapadniętym policzku porośniętym rzadką szczeciną. – Podoba mi się takie podejście, bez zbędnego zwodzenia.
-Jak mniemam nie wydaliście nas nie bez powodu? No, skoro gramy w bez kubka...
-Tak. Ta wojna jest przegrana. Edmund stracił prawie cały kraj poza jednym skromnym Londynem. Z resztą, wojna była przegrana od dawna, a prędkość z jaką się królewscy wasale kłaniają Kanutowi jest wręcz godna obśmiania. Wiedzą, że nowa władza, to nowi ludzie na starych stołkach, więc, żeby im nikt tego stołka nie wytrącił w porę, robią wszystko. Uhtred chociażby, już chciał się poddawać jak usłyszał o obleganym Yorku, żeby grzać swoje dupsko dalej jako ealdorman całej Nortumbrii. A mi się to nie podoba, chciałbym zmian i czegoś więcej dla siebie. Czekać, aż te skostniałe pryki łaskawie mnie docenią i rzucą połeć jakiegoś niechcianego bagniska? Ha! Dobre sobie. Za zasługi w walce z Widłobrodym, wiecie co mi dali?
-Cóż takiego?
-Hold...
-Hold?
-Tak. Nie dziwota, że nie wiecie co to. Kawał ziemi u ujścia Ouse. Podmokłe, obślizgłe lasy, w których ni jelenia nie uświadczysz, ni wilka, tylko owady i ropuchy. Uhtred ma kolejkę w rozdawaniu ziem, najlepsze trafiają się tym, u których ma długi, albo przysługi. A najgorsze... Cóż – rozmówca wzruszył ramionami. – Kanut jak sztorm się winien przelać przez te lądy, złupić i spalić doszczętnie wszystkie opoki i dwory tych staruchów. Wtedy by dopiero zaczęli srać ze strachu, jakby się obudzili bez pieniędzy... Dlatego was nie wydałem, jak nic mieliście kontakt z Duńczykami, ale gdybym sam do nich przyjechał, pewnie by mnie ograbili i zostawili z niczym. I to w dobrym duchu zakładając! Pomyślałem sobie, że dzięki wam w jakąś komitywę wejdę z Kanutem. Zasłużyć się teraz, to może sobie przypomni, gdy już na tronie siądzie.
-Izabela powiedziała wam o warunkach?
-Ona naprawdę ma takie imię?
-Nieważne – uciął Godwin. – Czy powiedziała wam o warunkach?
-Och tak, porozmawialiśmy sobie o konkretach. Tysiąc funtów srebra za taki popis, nieliche dobro.
-A rozmawialiście o... Żmijach?
Nagle Thurbrand wyprostował się w siodle. Jego oczy otwarły szerzej, sylwetka jakby zesztywniała. Szczęki miał zaciśnięte. Każdy mięsień w jego ciele napiął się jak skręcony rzemień.
-Świetna robota, moja droga – Godwin cicho rzekł pod nosem.
-Słuchaj mnie, tępy kundlu – dodał po chwili głośniej, tak, by sparaliżowany brunet mógł odebrać każde słowo. – Poczynisz co ci powiem i zaświadczysz co ci każę. Zrozumiałeś?
Mężczyzna nie odpowiadał. Jego krzepka sylwetka utrzymywała się na koniu, gdy ten lekko podskakiwał powoli jadąc traktem na południe. Pot począł perlić się na jego skroni. Ogromny wysiłek napiętych mięśni, ledwo pozwalał mu wsysać powietrze nosem.
-Dobrze, a zatem zapamiętaj sobie co powiesz przed Kanutem...

***

Księżna Leónu, to był najgłupszy i za razem najbardziej genialny pomysł o jakim słyszała. Był środek nocy, temu ze spokojem spacerowała przed dworkiem, pozostając nadal na widoku i w ciszy oraz odosobnieniu dumając nad jej położeniem. Godwin wepchnął ją w niemałą kabałę, musiała się mieć ciągle na baczności i odpowiednio grać. Nie odchodziła zbyt daleko, by nie wydać się jakimś szpiegiem, co zapuszcza się między lokalną tłuszczę i przekazuje komuś informacje. Na spacerach unosiła dumnie głowę, kroczyła jak na dworską damę przystało, grała swą rolę pierwszorzędnie. Obserwatorzy pewnie sądzili, że wychodzi w nocy i wlepia spojrzenie w księżyc wspominając swych pobratymców zabitych przez wojska Duńskiego najeźdźcy, ale Audrey tak na prawdę oddalała się by móc chichotać i śmiać pod nosem. Absurd całej sytuacji był aż zbyt piękny i tak naturalny. Żadna prostaczka nie znałaby się na obyczajach tak jak ona, nie wiedziała jak zachować się przy stole, czy chociażby mężczyznach z innego stanu. Szczegóły jak nawiązywanie kontaktu wzrokowego i zachowanie przy stole oraz tym podobne, to pierwsze rzeczy, na które zwracano uwagę, zaś Audrey zdecydowanie zachowywała się jak szlachetnie urodzona. Z drugiej strony, gdyby była Brytyjką, to przecież po co miałaby podawać się za cudzoziemkę? Na pewno nie wyglądała na tutejszą, to po pierwsze, cera zbyt smagła, zaś czarne kręcone włosy też niespecjalnie pasowały do wyglądu powszechnego lokalnym kobietom. Do naturalnej Iberyjki było jej natomiast bardzo blisko... Z kolei nawet szlachcianka z obcych lądów nie zapuszczałaby się tak daleko. Szukanie męża w odległym królestwie jest kosztowne, zdecydowanie poza możliwościami dobrze sytuowanych poddanych. Tylko ktoś o zaprawdę solidnym statusie mógł pokwapić się o poszerzanie wpływów na tak szeroką skalę. Nie było także rzadkością, by wyższe elity uwikłane w wszelakie konflikty czuły się niespokojne o swą przyszłość, temu starając się wyeksportować swój ród daleko poza granice państwa – to wszystko były myśli zaprzątające głowy doradców pana i władcy Yorku,  oraz samej Audrey... Oni drapali się po głowach, ona powstrzymywała przed salwami śmiechu.
Śledziła ją jakaś dziewczyna, służka, której pewnie kazano nie spuszczać z oczu niespodziewanego gościa. Dziewczyna starała się wywiązywać z obowiązków najlepiej jak potrafiła, włócząc się gdzieś w oddali, udając, że wypełnia jakieś obowiązki, lecz przez to wyglądała jedynie dziwniej. Kto po zmroku karmi drób? Rzucała się w oczy jak samotna gwiazda na pochmurnym niebie, której szare obłoki na chwilę ustąpiły miejsca. Żołdacy ją zaczepiali, chyba w desperacji szukając jakiejś rozrywki. Na Audrey także podnosili wzrok lecz trzymali się z daleka. Zachowywała się zbyt elegancko, co odczytywali z jej kroków i gestów, cichej wróżby ścięcia, gdyby tak jej włos spadł z głowy.
Wasale Uhtreda także ją śledzili, każdy na własną rękę i prawdopodobnie bez wiedzy swego lennika, pytanie tylko w jakiej wierze, czy z dobrej chęci chcieli zapobiec tragedii z jej ręki? Spodziewali się, że otruje earla Yorku? A może sami liczyli, że jest agentką przeciwnej strony, a za razem przepustką do obozu wygranych? Tak czy inaczej powinna się odpowiednio zabezpieczyć na każdą ewentualność.
Jednym z obserwatorów był krótko ostrzyżony postawny blondyn, wojak, który często szlajał się w pobliżu namiotów i zaczepiał zbrojnych wypytując ich o wszelakie głupstwa. Był młodym synem jednego ze szlachciców i mimo generalnego przygnębienia zdawał się nie tracić ducha. Zapewne była to jego pierwsza wojna, a prawdopodobnie jeszcze nie brał udziału w bitwie. Audrey obserwowała go ze szczególnym upodobaniem i rozbawieniem. Znała takie charaktery, rwące się by coś udowodnić w boju, ekscytujący się wybujałą i kolorową wizją tego jak wygląda starcie mieczy, toporów i tarcz, typy, dla których krew w powietrzu ma smak ambrozji, a śmiertelnie ranni odchodzą na drugą stronę z imieniem boga na ustach, w chwale i sławie, a nie dławiąc się krwią, płakliwie wzywając pomocy i topiąc się w fekaliach pozbawionych życia ciał dookoła. Taki ambitny młodzieniec będzie się starał pozyskać wyniki z nieistniejących równań i na to właśnie liczyła.
Athelstan miał na sobie skórznię, kolczugę i tunikę, a przy boku broń, zupełnie jakby nie rozstawał się z żołnierskim szykiem. Na wiele młódek we dworze takie zabiegi działały rozpalając wyobraźnie, zaś dla Audrey zabiegi młodego mężczyzny wydawały się wręcz uroczo amatorskie. Uniosła nieco suknię, by ułatwić sobie marsz przez wyższe trawy, zmierzała bez ukrywania intencji właśnie w stronę Athelstana.
Młody blondyn spojrzał po czwórce żołdaków, którzy wznieśli w jego imię drewniane kubki, szukał oparcia i wytłumaczenia. Może chciała ogrzać się przy ognisku? Z takimi prostakami? Nie podobne zachowanie do kogoś o jej statusie. Athelstan znów w nią skierował głębokie błękitne oczy i zmarszczył groźnie brwi. Audrey natomiast zatrzymała się w pewnej odległości, na tyle blisko by było oczywiste, że przybyła do kogoś, z jakimś interesem, ale na tyle daleko, by nie móc spoufalać się z prostym ludem. Skinęła Athelstanowi głową na powitanie, lecz nie odezwała się. Jak nakazywał obyczaj zaznaczyła swą obecność, wypadało by to młodzian pierwszy odezwał się i zaczął konwersację. Ten gestem dłoni dał znać swym podwładnym, że wszystko jest w porządku i że mogą wracać do wypoczynku. Podszedł do kobiety, którą na dworze uznano za księżną krainy, o której nigdy wcześniej nie słyszał. Ojciec wytłumaczył mu, że to pewien Iberyjski ląd i potężny gród w jego sercu, a te z kolei ziemie leżą gdzieś na południe od całego władztwa Kapetyngów. Wątpił czy byłoby mu dane kiedykolwiek tyle świata zwiedzić by i tam dotrzeć... Czego mogła chcieć?
Gdy już do niej podszedł, Audrey odwróciła się doń ramieniem i delikatnym skinieniem głowy zaprosiła do wspólnej przechadzki.
-Chcesz, pani, bym cię odprowadził? – Spytał, w zasadzie rzucił oczywisty banał, by według obyczaju zacząć jakkolwiek konwersację i dać kobiecie możliwość odpowiedzenia.
„Księżna” Izabela przyozdobiła twarz wyrazem zakłopotania, szukała słów, miała je na końcu języka, ale te jakby uciekały. Usiłowała nieporadnie wspomagać się gestykulacją, nim w ogóle odnalazła jakieś słowa. Athelstanowi w pewien sposób było jej żal. Księżna czy nie, wierzył, że jest cudzoziemką, a być zagubionym w obcej krainie gdzie ledwo zna się mowę to zaiste straszna perspektywa.
-Szukam porady – powiedziała w końcu naznaczając słowa wyraźnym akcentem.
-Porady? – Blondyn powtórzył jakby niedowierzając. – We dworze earla jest wielu starszych i mądrzejszych, pani. Schlebia mi, że do mnie się zwracasz, ale nie wiem jakbym mógł ci pomóc?
-Oboje jesteśmy młodzi, panie – odrzekła celnym spostrzeżeniem i po chwili pauzy spojrzała mu głęboko w oczy, pozwalając by w nie wniknął i sam przekonał się, że nie drzemie w nich żadna podła intencja. – Rzecz, że wasz lennik i mój dobroczyńca zaofiarował się mi pomóc wrócić do domu. Chciałabym się jakoś zrewanżować. Gdy wrócę w swoje strony dopilnuję, by każdy, kto dołożył starań bym bezpiecznie dotarła do Leónu dostał stosowny podarek. Mój ojciec będzie bardzo wdzięczny, jestem pewna. Dlatego potrzebuję opinii kogoś młodego duchem, kogoś kto zna gusta, wie co postrzega się za dobre w smaku i stosowne w tych stronach
Tego Athelstan się nie spodziewał. Dość niewinna prośba, a i kusząca obietnica wynagrodzenia za trud? W zamian oczekiwała, że po prostu powie jej co lubią Anglicy? A już się martwił, że za jej słowami czyha jakiś podstęp.
-To proste – odpowiedział po chwili namysłu. – Przerzucamy wojska przez bagna na zachodzie. Przeprawiamy się przez Ure i dalej lasami zaraz u podnóża dolin, dlatego iść tam to szaleństwo jak się nie zna gdzie bezpiecznie. Mamy na szczęście obeznanych co wiedzą jak ludzi prowadzić. Jest za to jedno miejsce gdzie musimy zrobić postój. Jak Beck wpływa do Laver to grunt staje się zbyt grząski, musimy z dzień nadłożyć idąc lasami nieopodal Ripon. Tam jest jedyne miejsce dobre na zasadzkę, bo potem to znowu w las...
Athelstan żywo gestykulował, a gdy wciąż spoglądająca mu w oczy Izabela uśmiechała się, on jakoś nabierał do niej coraz więcej zaufania. Zdradził jej w końcu bardzo ważny sekret, mianowicie, że każdy możnowładca w krainie marzy by mieć własną hodowlę koni. Odkąd poza wyspami używają ich coraz częściej, a same podjazdy także zdają się być skuteczne, rolę dobrych, szybkich i wytrzymałych koni trudno nie docenić. Nawet Duńczycy przywieźli ich kilka, aż strach pomyśleć co by było, gdyby tak całą armię z końmi stawiono na wybrzeżu Anglii.
-Wspaniale, jestem bardzo wdzięczna – odrzekła czarnowłosa Iberyjka, nie przerywając wzrokowego kontaktu. – A czy Uhtred jest dobrym jeźdźcem? W moich stronach za oznakę szacunku uznaje się podarunek najbardziej krewkich okazów, lecz nie chciałabym, by ten przypadkiem zrzucił earla z grzbietu.
-Tak... Dokładnie tak. Na wypadek gdyby ktoś ruszył na nasz obóz, a siły byłyby znaczne, tym samym szlakiem będziemy się wycofywać. To takie zabezbieczenie.
Athelstan opowiedział o zamiłowaniu earla do koni, lecz jednocześnie podkreślił, że ten nie jest zbyt młodym człowiekiem, swoje lata ma i powinien się oszczędzać. Blask w oczach rozmówczyni był niezwykle kuszący, zaś młody blondyn nie mógł zdecydować się w czym jeszcze mógł jej pomóc. Dopiero gdy odwróciła głowę i przerwała kontakt, mężczyzna zamrugał oczami. Poczuł w skroni lekkie kłucie. Rozmasował czoło i syknął.
-Coś się stało, panie? – Spytała czarnowłosa widocznie przejęta nagłą zmianą zachowania rozmówcy.
-Nie... Odrobinę rozbolała mnie głowa... Nic mi nie jest. Czy w czymś jeszcze mogę doradzić?
-Dziękuję, Athelstanie – rzekła Izabela, skłaniając mu się. – Bardzo mi pomogłeś, jeśli będę miała jakieś pytania, a byłbyś skory poświęcić mi swój czas...
-Nie krępuj się, pani – młodzian skinął jej głową i uspokoił. Izabela odpowiedziała po chwili podobnym gestem, po czym w spokoju każde poszło w swoją stronę.
Audrey przeszła między czujnymi sługami z powrotem do swych kwater, pomyśleć nad tym co zdołała pozyskać. Z trudem maskowała triumfalny uśmiech samozadowolenia.





Akt II
Grób

Kanut w dłoni obracał srebrną bransoletę, gładził gładką brodę i rozmyślał nad słowami posłańca. Jego najznamienitsi wojowie zebrali się by wysłuchać wieści, a przy okazji by przekonać wodza, że wyciągnięcie informacji o armii Uhtreda torturami będzie znacznie lepszym pomysłem. Teraz powściągali gniew i nerwy, stał przed nimi Anglik, który miał zabrać solidną część łupów, a przecież sami je zdobywali. Duński władca powstał odrzucając srebrną bransoletę do jednego z wielu kufrów wypełnionych cennymi błyskotkami. Nie zaoferowali gościowi ani strawy, ani napitku, mimo, że w przestrzennym namiocie było i jedno i drugie. Kanut oferował mu jedną rzecz i to w bardzo wymowny sposób – bezpieczeństwo, coś czego nie zaznają ludzie stojący boku Angielskiego króla. To wszystko na co Thurbrand mógł liczyć, póki nie udowodni, że zasługuje na więcej.
W obozowisku był sam, Godwin został z jego ludźmi, co było dość dobrym pomysłem. Gdy wrócą do Uhtreda ten dowie się, że przybysz nie miał nawet okazji rozmawiać z Duńczykiem, przez co jeszcze bardziej oddali od siebie podejrzenia o szpiegostwo.
Thurbrand marszczył brwi, próbował sobie coś przypomnieć, podziękować za podarek i po prostu obiecać, że zabierze swych ludzi i odejdzie, ale z niewiadomych przyczyn nie mógł wykonać tak prostego zadania.
-Panie… - rzekł w końcu skłaniając się Kanutowi. – Ja… Nie…
-Za mało? – Brodaty Eryk, krewniak wodza zadał pytanie, niecierpliwiąc się i czekając tylko na wymówkę, by wbić przybyszowi klin toporka między żebra.
-Nie mogę przyjąć tej sumy, panie. – Kontynuował stronnik, ale z trudem, przełykając gorzki posmak po wymuszonych słowach.
-Jak po chrześcijańsku… - zakpił sobie sam władca splatając ramiona na piersi.
-Nie, panie. Nie w tym rzecz. Nie mogę przyjąć tak bez udowodnienia. Gdybym wziął wasze srebro, patrzyliby na mnie jak na tchórza, jak na Judasza, nawet jak zdobędziecie koronę, będę znany tylko jako ten, który opuścił stronnika za garść błyskotek. Zatrzymajcie srebro, póki co… Ja rozgłoszę co chcecie, zdobędę dla was głowę Uhtreda i wtedy mi zapłacicie, jako za zasługi.
Takiego wyznania nie spodziewał się nikt w namiocie. Thegnowie spoglądali po sobie szukając jakiegoś wytłumaczenia, gwarzyli coś w swoim języku, wzruszali ramionami. W całym zamieszaniu nawet wódz odwrócił się by przedyskutować sprawę z wojami, przez co nie zauważył jak na czole i szyi Thurbranda perli się pot.
-Nic z tego nie rozumiem – rzekł siwy brodacz, jeden z wiernych thegnów. – Przecież dajemy mu srebro i nic nie musi robić. Głupi, czy jak?
-Raczej sprytny – wtrącił Rolf, postawny huskarl, opierając dłonie na toporze. – Jak wygramy to kto się przejmie zdrajcą? Wiedzieć będą, że ma srebro i jest sprzedawczykiem, nie minie miesiąc a ktoś mu łeb z ramion zdejmie, a dobra zagarnie. Ale jak to się wyda zapłata, za wierną służbę, to się będą go bali ruszać.
-Tak… - wciął się Eryk gładząc wygoloną czaszkę. – Pomyślą, że macie do niego specjalne względy, że on u was jakąś protekcję sobie zaskarbił.
Kanut skinął głową zgadzając się z osądem. Musiał przyznać, że Godwin wybrał ciekawego agenta na ich służbę, co zupełnie zmieniłoby obraz sytuacji na północy. Śmierć Uhtreda rozwiązałaby tyle problemów. Bardzo kusząca propozycja.
-Bez earla Yorku mamy wolną rękę. Północ nie ma się pod kim zjednoczyć, a sam zamek musi się poddać – zauważył duński król.
-To załatwi jeden problem, a co z resztą wojsk?
-Nadal uzyskamy zamierzony cel. Jak się dowiedzą o nagrodzie jaka spotkała tego Anglika, powinni zacząć nam jeść z ręki, a ci zbyt kłótliwi, wątpię, by się zjednoczyli.
-Część armii może jeszcze ruszyć do Londynu, z pomocą Edmundowi – zauważył Eryk.
-Prawda, będziemy musieli mieć na nich baczenie, lecz wątpię by było ich wielu.
Po kilku dłuższych chwilach, wciąż niepewni, znów zwrócili uwagę na samotnego przybysza. Nie odzywali się, lecz po wyrazach twarzy mógł ocenić, że prezent, który zaproponował, przypadł im do gustu.
-Jak zamierzasz tego dokonać? – Spytał wódz.
-Powiem w konfidencji Uhtredowi, że zgadzacie się, panie, na rozmowy. Powiem, że nie macie z nim zwady i jesteście skłonni mu York zostawić. Zaoferuje swoje ziemie na miejsce tych rokowań. To mokradła na wybrzeżu, trudno się po nich poruszać. Wy stawiać się tam oczywiście nie musicie, wszystko będzie w konfidencji. Tylko taki fortel, by earla ściągnąć i tam wykończyć, armia w ten czas zostanie bez wodza.
Thurbrand sypał słowami dobrze przygotowanego planu, ale drżał, siłował się, walczył, by to brzmiało inaczej. Nie potrafił oprzeć się tajemnej sile, która kazała mu mówić co mówił. Jego oczy co i rusz odbijały na wizerunek żmii nakreślonej na owalnej tarczy przybocznego huskarla. Rolf nie odstępował władcy na krok, chyba, że ten potrzebował prywatności, lecz w sytuacji takiej jak ta, stał u jego boku, w pełnym rynsztunku, gotów bronić swego pana. Masywna tarcza wsparta o ziemię zawierała symbol, który zmuszał Thurbranda do posłuszeństwa, symbol, o którym Godwin dobrze pamiętał.
-Mokradła to wasze ziemie? – Spytał Eryk. – Tak was lennik wynagrodził?
-Tak. Tak nas wynagradza. Rozdając ochłapy, za lata wiernej służby.
Kanut uniósł ręce wsłuchawszy się w wyznanie i po raz pierwszy uniósł dłonie w serdecznym geście.
-W takim razie to obopólna przysługa – stwierdził, podchodząc do stołu, z którego chwycił metalowy kielich, napełnił winem i wręczył przybyszowi na znak przymierza. – Dopełnijcie obietnicy, a uznamy, że na srebro zasłużyliście, a może i na więcej. My nie skąpimy oddanym naszej sprawie.
Thurbrand ujął kielich i skinąwszy głową w podzięce, wychylił. Wino choć odrobinę cierpkie, uspokoiło go i ostudziło. Chyba wreszcie doń doszło, że bierze udział w wielkich wydarzeniach i ma w nich okazję odegrać ważną rolę, być może i zmienić los swego rodu.
-Jeszcze jedna rzecz, panie… - rzekł przybysz, sięgając drżącą ręką do kieszeni, z której wydobył kawałek zmiętego sznurka. – Godwin prosił, bym to wam przekazał.
Kanut odebrał i rozwinął podarek, trzymając go w dłoniach. Na sznurku znajdowała się kombinacja węzłów, najpierw dwa małe, zawiązane blisko siebie, następnie jeden gruby, potem trzy małe i pięć grubych, by ponownie małe supły wieńczyły wiadomość, lecz tym razem była ich czwórka. Król duński  odszedł do swych doradców, wpatrzonych w jego ręce z równym zaciekawieniem.
-Tysiąc i pięć setek – odliczył jeden z thegnów.
-Mają półtora tysiąca wojsk? – Spytał szwagier władcy, Eryk.
-Na to wygląda…

Konni strażnicy Thurbranda czekali z dala od szlaku, choć był środek nocy armię najeźdźców widzieli z oddali, pola wokół zamku obstawione namiotami rozjaśniały ogniska i pochodnie. Dalej u brzegów Ouse stały wyciągnięte na brzeg długie łodzie. Zbrojni dyskutowali i byli wdzięczni Godwinowi, że nalegał na jazdę nocą. Z początku nie rozumieli czemu, za dnia byłoby szybciej, lecz jak argumentował szlachcic z Somerset, za dnia grasują zbrojne bandy szukające łatwego łupu, oraz co gorsza patrole Duńczyków i ich sojuszników, z jednym tylko celem. Pobić, ograbić, a wypytać to co jeszcze nie zdechło zdzielone toporem.
-Tyle woja jeszcze nie widziałem – rzekł jeden z mężczyzn. Zdjął obły hełm i otarł czoło rękawem.
-Nastawać na nich to sprawa zgubiona – odpowiedział towarzysz.
-Masz mięsa suszonego jeszcze?
-Trzewia ci skręca na widok, czyś głodny?
-Jakby mi skręcało, to bym o jedzenie nie pytał. Z resztą, to lepiej, że ich dużo. Jak powiemy cośmy zobaczyli może szybciej się poddadzą. A niech królowi jak najlepiej, niechaj mu się wiedzie, ale ginąć tutaj nie zamierzam.
-Racja – towarzysz wydobył kawał zeschniętej wieprzowiny zza pazuchy i urwał koledze skromny kawałek. – Trzymaj, do jutra bodaj wytrzymasz.
-Tyle tylko?
-A co się z twoim stało? Zżarłeś już wszystek?
-Nie. Musiałem wyrzucić, bo mi część dali zjadliwą, ale część już zabielała i cuchnąć zaczęła, a w powrocie, jakby mnie gonili to bym wolał po krzakach nie srać.
-Weź moje – wtrąciła się nagle trzecia osoba.
Do konnych zbliżył się Godwin, uśmiechając szczerze i uprzejmie. Trzymał w wyciągniętej ręce zawiniątko z prowiantem, które wydzielono mu przed podróżą. Wyglądało na to, że w ogóle nie tknął swej porcji, może uszczknął raz czy dwa razy, ale poza tym miał przy sobie kilka płatów ciemnej wysuszonej i elastycznej niczym skórzany pas wołowiny.
-Z podziękowaniem, dobry panie, z podziękowaniem – powiedział przyjemnie zaskoczony strażnik oceniając barczystego brodacza bardziej przychylnym okiem.
-Zmartwienie na waszych twarzach widzę – kontynuował Godwin. – Lękacie się tylu tarcz? Nie martwcie się, nie wasza wina… Ja też nie wierzę, by w pojedynkę przeciw takiej sile coś zdziałać.
-Poddać się chcecie? – Spytał inny.
-Ależ skąd… - Godwin splunął na ziemię. – Walka z nimi teraz to bezsens, ale sposobem można wiele zdziałać. Ważne, żeby się nie trwożyć. Tak długo jak my na północy, tak długo król na południu będzie wojska zbierał, a wtedy ruszy z pomocą.
-O ile się nie schowa za murami – westchnął ciężko strażnik odgryzając kawał mięsa. – Ja tam już nie wiem. Szliśmy najpierw się z nimi rozprawić, to król był z nami, a jak konni mu rzekli ile Duńczyków, to czmychnął do siebie. A my tu sami.
-Przestań biadolić – zganił go towarzysz. – My za panem Thurbrandem, jak on postanowi do domu wracać, wrócimy, jak zechce zostać, zostaniemy. A od tego całego gdybania tylko cię głowa rozboli.
-Pan Godwin dobrze jednak gada – oponował wygłodniały rozmówca. – Trzeba sposobem, jak się tak będziemy ciągle kulić, poddawać i do domu wracać, gdy pierwsze licho nam na brzegu bandę toporników wysadzi, to nas będą wszyscy najeżdżać. Teraz Duńczyk, potem Francuz jakiś, kto wie co jeszcze. A my tak za każdym razem jak postrzelona kuropatwa, zwołujemy wojska, pobiegamy od Mercii do Wessex i z powrotem, a na końcu wszyscy do domu wracają, bo nikt nic nie umie, nikt nie wie jak walczyć, z kim, za kogo, a śniegi szybciej zdążą spaść i stopnieć, niż wasale ściągnąć na wezwanie. Chędożyć ich równo. Dlatego są mądrzejsi, żeby w takich sprawach sądzić.
-A pan, panie Godwin? Wy z Somerset, jak sobie tam poradziliście?
Nieoczekiwanie pytanie znowu wróciło do samotnego szlachcica, który wyprostował się w siodle, ziewnął, sygnalizując, że to długa i nudna historia, po czym wzruszył ramionami.
-Wspomnijcie Alfreda, jak się rozprawiał z najeźdźcami. Jako jedyny odparł ich i pobił. To nie jest taka stara historia, pewno słyszeliście?
Gdy spojrzał w twarze przybocznych Thurbranda zobaczył, że ci zbyt obeznani w świecie nie są. Patrzyli się nań jak na świątynne malowidło, nie rozumiejąc o kim też mówił. Oczywista, nie znali historii, bo i skąd, stara było i choć o Alfredzie Wielkim krążyły legendy były raczej przesadzone. Szlachcic, który uzyskał należytą edukację może i by wiedział w czym rzecz, earl na pewno. Zastanawiał się jak im o wszystkim opowiedzieć tak, by nie rzucić na siebie podejrzeń, a jednocześnie ubolewał, że nie ma z kim wymienić się wiedzą. Długowieczność niosła ze sobą takie bolączki, że to co niegdyś było normą, po dwóch pokoleniach stawało się wzmianką w opowiadaniu starców, a po czterech zaledwie baśnią. Od starcia Alfreda z wojownikami zza morza minęło blisko półtora wieku, więc jedyne opowieści jakie mogli słyszeć tyczyły się bojów stoczonych z gigantami i wygranych dzięki nawiedzeniu święty, którzy wskazali odpowiednią drogę ku zwycięstwu.
-Alfred… - wymruczał jeden z konnych. – Ach, słyszałem! W nocy wizytował go apostoł Szymon z kotwicą i piłą, a ten pojął, że ma ściąć dziesiątkę dziesiątek drzew i wznieść warownie oraz statki zbudować, tak też czarty z morza pogromił.
-To mamy teraz statki budować? – Towarzysz wzruszył ramionami dziwiąc się na konkluzję, a Godwin pacnął się otwartą dłonią w czoło.
Po dłuższym westchnięciu przerwał obojgu strażnikom zapętlającą się i bezsensowną argumentację.
-Nie w tym rzecz. Wizytacje świętych zostawmy świętym i pobożnym.  Alfred ich pobił bo był rozsądnym królem i dobrze gospodarzył. Wy tutaj na wschód i północ macie pełno panów, poddani, lennicy, wasale, każdy komuś coś winien. Każdy ma swój gród, każdy swoje włości… A u nas było inaczej. Alfred nie zwoływał earlów z wojskami, tylko od razu wojska, nie kazał każdemu wystawić statków, tylko własną morską siłę zbudował. A skoro spytacie jak to możliwe, ja powiem, proste… Panom nie dawał żadnych przywilejów, ani oczekiwań do nich nie miał, poza jednym, by płacili daniny. Zamiast czekać aż swe zadki łaskawie ruszą i stawią się z armią, oni przysyłali srebro, żywność, skóry, a król sam organizował armię. Grody obsadzał swymi ludźmi, a za ich utrzymanie, niejako na bezpieczeństwo, płacili ludzie wszystkich stanów. Tak samo statki pobudował i obsadził, i tak z najeźdźcami walczył, z armią zawsze gotową, grodami zawsze strzeżonymi i całe Wessex zbierało się bronić ziem. Rozumiecie? Sposobem trzeba. I my tak samo w Somerset żyjemy, czasy się zmieniły, ale u nas, jak wspólne zagrożenie, to wszyscy się zbierają. Nie ma czekania na paniska, nie ma zwłoki i patrzenia jak sąsiada zarzynają w ten czas.
-Ale święty Szymon mu tak poradził?
Godwin zamknął powoli oczy i ułożył dłonie na skroniach delikatnie je masując. Miał wrażenie, że konwersowanie z tymi imbecylami powoli pozbawi go zdrowych myśli im bardziej będzie się starał argumentować i przemawiać im do rozsądku.
-Tak – westchnął. – Święty Szymon, Jakub, Marek i Piotr. Wszyscy go nawiedzili w nocy i nauczyli rachować, pisać, czy oporządzać konie.

Powrót Thurbranda był raczej rychły. Odprowadziła go grupka wojów, pilnując i czekając by tylko dał im jakąś wymówkę do ograbienia. Godwin zauważył zmianę nastrojów odkąd przybyli obserwując zachowanie Norwegów i Duńczyków, niecierpliwili się, byli zmęczeni bezczynnym czekaniem, gdy obiecano im łupy oraz bogactwa, a oni tracili tylko czas. Kanut potrzebował rozwiązania sytuacji i to szybko, co bardzo odpowiadało utkanym skrupulatnie planom.
Thurbrand opuścił eskortę i nawet na nich nie spojrzał. Po jego szyi ciekł pot, wlepiał oczy w tajemniczego towarzysza z Somerset, jak tępe ciele trzymane na powrozie uwiązanym u szyi.
-Jesteście w czas – barczysty brodacz skinął mu głową i uśmiechnął się uprzejmie, zapraszając gestem, by podjechał bliżej. – Powinniśmy ruszać bezzwłocznie, mogą nam posadzić na plecach jakiś tropicieli, a tego byśmy nie chcieli.
-Tak… Racja – odpowiedział z trudem przełykając ślinę.
-Panie? – Spytał jeden z przybocznych zauważając, że z Thurbrandem coś jest nie tak. Blady był niczym północne klify, a i trząsł się, jakby dostał gorączki. – Struli was trunkiem?
-Nie… - Ten machnął ręką, jakby szukając słów, lub pomocy, o którą nie mógł wprost poprosić.
-Zapewne widok tylu tysięcy wojów zaćmił was strachem – westchnął ciężko Godwin. – Straszliwi z nich mocarze… I podłe żmije.
Thurbrand jakby spotulniał, zebrał się w sobie, przestał dygotać i błądzić oczyma, zaś spojrzenie znowu stało się obojętne, zmęczone, senne. Skinął Godwinowi głową.
-Tak, straszni to mocarze i wielu ich – powiedział po chwili, spinając konia piętami. – Jeśli przyjdzie nam z nimi walczyć, to nie damy rady.
Następnie ucichł i odjechał w górę leśnego szlaku, a straż wraz z nim. Podróż miała zająć ponad dzień,  Godwin nalegał by poruszali się nocą, na wypadek gdyby armia Kanuta śledziła ich z oddali. Nie chcieli w końcu wydać pozycji wojsk Uhtreda, a przynajmniej tak powinni myśleć strażnicy posłańca. Gdy wrócą na dwór rozejdą się rozbić namioty i ogrzać dłonie przy ogniskach, a wtedy żołdacy na usługach sprzymierzonych lojalistów przyjdą im zaoferować strawę i wino w zamian za wieści. Opowiedzą co widzieli i usłyszeli od swego pana, a w zamian do kubków i rogów lać się będzie trunek. Więcej chłopa się zejdzie, by wysłuchać opowieści i więcej wina będzie się lało w te kilka ucieszonych gardeł, a te wyolbrzymiać będą obserwacje z każdym kolejnym łykiem. Najpierw powiedzą o dziesiątce tysięcy, potem o dziesiątkach, a na końcu, że z Kanutem walczą olbrzymy z trzema głowami, które zioną ogniem. Tak to działało, zaś jeśli wspomną o nim, powiedzą co najwyżej, że zacny i pomocny pan, który mądrze prowadził ich z dala od zakusów Duńczyka. Plotki ugryzą mocniej armię, niż faktyczne paktowanie, pospieszą Uhtreda. Kiedy zaczną uciekać wojowie, wymykać się z obozu i pierzchać do domów, earl zgodzi się paktować by wyjść z konfliktu z twarzą, póki ma armię, która coś znaczy. Te tępe tłuki więcej były warte niż najbardziej wyszukane dyscypliny Audrey. Godwin pozwolił sobie na chwilę zamknąć oczy i wspomnieć jej twarz przeszytą uroczo podłym i niegodziwym uśmiechem. Nie mógł doczekać się, aż znowu ją zobaczy.

***

Audrey planowała umówioną ucieczkę i dokładnie przygotowała się do rytuału. Jej komnata była niezwykle prosta, co i tak wiele dobrego mówiło o gospodarzu, z którym wymieniła kilka słów wcześniejszego wieczora. Mieli mało wolnego miejsca, praktycznie wszędzie gdzie się dało wepchnięto jakieś zapasy i nawet bliżsi wasale Uhtreda dostali gorsze warunki. Zostałaby dłużej, przynajmniej było wygodniej niż nocować w lesie, na ziemi, mężczyźni traktowali ją z szacunkiem i byli niezwykle uprzejmi. Owinęła sobie wielu wokół palca, dzięki czemu dostarczali jej pożywienia, aczkolwiek musiała wykorzystać okazję, póki ta była w zasięgu. Musiała uciec i spotkać się z Godwinem, wyrwać się z dworu. Z pozyskanymi informacjami mogliby zdruzgotać armię earla Yorku. Według planu Godwin miał zadbać, by po powrocie nadszarpnąć morale, ale co z planem zapasowym? Co jeśli układ z Thurbrandem nie wyjdzie, jeśli Uhtred nie da się przekonać? Nalegała, by pozwolono jej porozmawiać ze starym włodarzem sam na sam, wtedy zatroszczyłaby się o powodzenie osobiście… Jednakże, zbyt szczelnie go strzegli. Nigdy nie spuszczali z oka, a przynajmniej nie na tyle długo na ile potrzebowała. Opowie o wszystkim Godwinowi, gdy ten powróci. Już zostawiła mu wskazówki, by spotkał się z nią w pobliskim zagajniku. Wiadomość, którą bez wątpienia odczyta.
Służka zapukała do drzwi, a Audrey wyjrzała przez małe okienko u szczytu ściany na płynący ku horyzontowi księżyc. Miała jeszcze trochę czasu. Z uśmiechem na ustach zezwoliła, by dziewczyna weszła. Była młoda i ciekawska, ta, która ją ciągle śledziła, wybrała ją nie bez powodu. Motywacja była kluczem. Brązowe proste włosy byłyby poczochrane, gdyby nie krył ich płócienny biały czepek. Miała w dłoniach dzban, zamknęła za sobą drzwi, w ogóle nie patrząc na damę, której winna była pokornie służyć, ale gdy odwróciła się i uniosła oczy, spostrzegła, że ta tajemnicza kobieta o długich czarnych falowanych włosach, siedzi na małym zydelku zupełnie naga. Mało nie wypuściła dzbana z dłoni, rozchyliła nieco usta, jakby chcąc o coś spytać, ale lepiej nie wnikać. Bez słowa odstawiła dzban, skłaniając się nisko.
W tym czasie Audrey, krzyżując nogi, siedząc bokiem do przybyszki, spokojnie bawiła się biżuterią, z jaką paradowała ostatnimi nocami między dworzanami Uhtreda. Zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na dziewczynę i ta była wielce wdzięczna, zbierała się do wyjścia, gdy tajemnicza kobieta rzekła krótko:
-Rozbieraj się.
-Pani? – służka zaraz spytała nie rozumiejąc do czego ta może zmierzać.
Wreszcie spotkały się ich oczy, Audrey wniknęła w dziewczynę tak głęboko, że ukuła jej myśli ponowną komendą.
-Rozbieraj się.
Jakby coś odebrało jej umysł, skromna brunetka zaczęła zdejmować z siebie pospiesznie odzienie, proste, szare i powłóczyste szaty wieśniaczki. Pewnie cuchnęły, pomyślała Audrey obserwując stworzenie, które przed nią stało. Na standardy przeciętnego śmiertelnego chłopa mogła ujść za urodziwą, choć w mniemaniu czarnowłosej daleko jej było do perfekcji. Może mieć z tym problem, gdyż transformacja będzie wymagać dłuższej pracy. Miała nadzieję, że włodarze nie przywiązywali zbyt wielkiej uwagi do jej kształtów, zdecydowanie przyćmiewających resztę kobiet w okolicy, czy nawet w Anglii. Być może w sukni będzie wyglądać inaczej?
Gdy dziewczyna stała już zupełnie naga, patrząc się na nią jak głupie ciele, Audrey skromnym nożykiem po ostatniej kolacji wskazała na swą suknię leżącą na posłaniu.
-Załóż to – wydała kolejny rozkaz, a dziewczyna posłusznie wykonała zadanie.
Sama w tym czasie przywdziała odzienie służki, które choć do eleganckich nie należało, to przynajmniej było dość wygodne i luźne na tyle, by mogła wynieść ze sobą sztylet.
Nim młoda brunetka zdążyła zapiąć wszystkie guziki, Audrey z zaskoczeniem objęła ją mocno i przycisnęła wargi do szyi, nie dając ofierze czasu na reakcję. Myśli z niej odpłynęły, zapadła w letarg, śpiąc w ramionach tajemniczej kobiety, której rozkazom nie mogła się oprzeć.

Zaczerpnęła z niej już tyle ile potrzebowała na podróż i sam rytuał. Piła dalej, nie przejmując się. Śmiertelni mieli w sobie wiele vitae ale żeby za szybko nie zdechli musiała być ostrożna, uszczknąć zaledwie część. Z dziewczyny i tak nic nie będzie, zaś na trupie łatwiej pracować, dlatego kontynuowała, czując jak tętniące serce bije coraz wolniej. Ofiara oddychała z trudem i przy swych ostatnich westchnięciach, Audrey wbiła nóż prosto w serce dziewczyny, kładąc ją na podłodze. Ból wyrwał ją na chwilę z transu, zebrała się do kilku konwulsji, lecz była zbyt słaba, nie mogła nawet krzyknąć.
Teraz najmniej przyjemna część, odrobina bólu, przestawianie kości. Nim przystąpiła do trudnej sztuki, rozrzuciła po pokoju meble, kilka błyskotek, położyła na podłodze taboret, a ramiona dziewczyny jak i całą jej sylwetkę, z nożem wciąż wystającym z piersi, ułożyła tak by oddać wrażenie toczącej się walki.
Stanęła nad zwłokami i ułożyła dłonie na własnej twarzy. Trwała w skupieniu i zaczęła przesuwać palcami, zaś rysy wygięły się jakby dotykała miękkiej gliny.

***

Konni powrócili około północy. Już przed mieścinką czekała ich grupka strażników i zdawała się podenerwowana, szczególnie widząc Godwina, o którym zdążyli się skądinąd nasłuchać. Thurbrand  omiótł wzrokiem błonia, szczególnie wokół dworku i coś go zaniepokoiło. Jego przyboczni nieco zniesmaczeni koniecznością podróży w ciemnościach jakby się ożywili.
-Cóż to tyle wart rozstawione? Spodziewacie się ataku? – Zapytał dostojnik.
-Nie, dobry panie – odpowiedział woj. – Zdarzył się… wypadek.
-We dworze?
Mężczyzna nie odpowiedział, czując na sobie badawcze spojrzenie brodatego przybysza pochylił głowę i jedynie milcząco skinął.
Podjechali tam czym prędzej, mając nadzieję na jakieś konkretniejsze wyjaśnienia, z resztą strzępienie języka na rozmowy z byle piechurem nie przyniosłoby wielkich rezultatów.
Goniec pospieszył poinformować pana, że przybyli, gdy Thurbrand wraz z Godwinem odstawiali konie do stajni. Obserwowano ich bacznie i czujnie, spodziewając się wszystkiego, co też przybysze szybko odczuli. Gdy podeszli do głównego wejścia, do sali wspólnej, przed drzwi wylegli włodarze, z Uhtredem w roli głównej. Miny mieli posępne, gorycz na nich obecna zdradzała cień wstydu.
-Godwinie… – zaczął earl Yorku.
-Cóż takiego się stało? Do mnie macie sprawę? – Brunet domyślał się co też mogło być na rzeczy i powstrzymywał przed uśmiechem.
-Wasza towarzyszka, pani Izabela…
-Co z nią?
-Godzona w serce nożem – rzekł Uhtred, opuszczając głowę. – Służka ograbiła ją i zbiegła.
Sposób w jaki Uhtred się wysłowił zdradzał żal i wstyd, w końcu pod jego dachem, pod jego pieczą i jego rozkazami wszyscy winni czuć się bezpiecznie, a teraz okazało się, że jedna ze służebnych dziewek zabiła i ograbiła szlachetnie urodzoną. Cudzoziemka, to prawda, niemniej ktoś ważny, ktoś komu earl osobiście gwarantował bezpieczeństwo. To była okrutna potwarz, zaś na morale działanie było jeszcze gorsze. Dziewczynie udało się ujść z naszyjnikami, bransoletami i pierścieniami. Gdy tylko reszta się dowiedziała, że coś takiego ujść może na sucho kazano dyscyplinować służbę i polować na dziewczynę, która uciekła z dworku, lecz póki co nieskutecznie. Najgorsze było, że niektóre z patroli nie wracały, poczytując zajście we dworze jako utratę władzy, opuszczali earla i jego wojska, wracając najpewniej do domów.
A Godwin? Grał jak najlepiej potrafił, lecz nie przesadzając. Ukrył twarz w dłoniach i ciężko westchnął. Ramiona zwiesił bezradnie, spojrzał po zebranych możnych i pokiwał głową, zawiedzony, lecz nic nie mówił. Oni także czuli się zdegustowani całym zajściem, bolejąc, że to pośrednio z ich winy, a szczególnie jeden ze starszych wasali, którego to służka, z polecenia Uhtreda, śledziła Izabelę. Tamten był blady niczym wór mąki.
-Mogę ją zobaczyć, czy…?
-Ciało złożone w kaplicy. Czekamy z odprawieniem pochówku.
Godwin skinął głową, a strażnicy poprowadzili go do murowanej przybudówki gdzie odprawiano msze dla możnych.
Sługi schodziły mu z drogi, pewnie czując na sobie ciężar wybryku jednej z koleżanek. Musieli się mieć na baczności wiedząc, pod jakim teraz będą dozorem.  Opuszczali głowy i chowali się przed gniewnym wzrokiem panów.
Kaplica może nie była zbyt wielka, ale pomieścić mogła około dwudziestkę osób co wystarczyło w zupełności dla właściciela i jego gości. Przed ołtarzem ustawiono stół na którym leżała zamordowana kobieta. Ułożyli ją w godnej pozie, zamknęli oczy. Granatowa suknia i czarne loki, władcze rysy nieco zelżone dotykiem śmierci, pobladła cera, a do tego rana w sercu. Wyglądała tak bardzo jak Audrey, że przez myśl przeszło mu, że faktycznie ktoś mógł ją śmiertelnie ranić.
Zbliżył się wymijając podstrzyżonego mnicha, który sprawował pieczę nad ciałem zmarłej, modląc się z koronką różańcową w dłoni. Na widok jakiegoś mężczyzny, który bez ogródek stanął obok kobiety, mnich chciał coś powiedzieć, zaprotestować, ale go powstrzymano.
Godwin natomiast rzekł nachylając się nad zmarłą:
-Wybacz, że nie dane mi było dotrzymać słowa. Powinienem był zostać – delikatnie odgarnął włosy z szyi kobiety. Wyglądało to, jakby po ojcowsku pogładził ją po głowie, żegnając w czuły sposób. Oczy Godwina skoncentrowały się nie na jej twarzy, a na szyi, gdzie zostawiono płytkie posiniałe nacięcie. Przypominało literę „Y”. Wiadomość dość prosta, czytelna w ich osobistym kodzie. Uśmiechnął się do siebie i ulżyło mu. Nie wątpił, że kobieta na stole nie była prawdziwą Audrey, ale to z jakim kunsztem walijska przyjaciółka zmieniała rysy swych ofiar zawsze napawało go strachem, że może tym razem…
Pokiwał głową, rozmasował twarz dłońmi… Ona naprawdę była świetna w swym rzemiośle i cieszył się, że grają tymi samymi kośćmi i przy tym samym stole.
Godwin obrócił się i odszedł od ciała, wzruszając ramionami.
-Wybaczcie, panie, ale jeśli można, wyruszę z powrotem, do rodzimych stron – rzekł w twarz Uhtredowi.
Ten skinął w milczeniu. Normalnie obyczaj nakazywał, by zaproponować gościnę, zaprosić do wspólnej sprawy, ale gdy w jego dworze doszło do takiego czynu nie czuł się w pozycji proponować czegoś, co gość odebrałby co najwyżej jako nieprzyjemną kpinę z sytuacji.
-Naturalnie – rzekł po chwili. – Nakażę przygotować prowiant na waszą drogę.
-Dziękuję, obejdzie się – Godwin odmówił, wymijając gospodarza.
-Jak chcecie…
-Pozwólcie, że zamienię jeszcze słowo z Thurbrandem. Dobry był z niego towarzysz w podróży.
Earl naturalnie wskazał ręką, żeby czuł się wolnym w gościnie i czynach, zdecydowanie nie chciał mu przeszkadzać.

***

Audrey dotykała swej twarzy oparta o pień drzewa. Wsłuchiwała się w szum wody, owady i zwierzęta omijały ją szerokim łukiem. Pojawiło się nawet jakieś drapieżne kocisko, które spojrzało w jej stronę, zaś kobieta zwyczajnie zmrużyła oczy, wsparła się pod boki nie ukazując ani krzty strachu. Stworzenie uciekło, podobnie jak rosłe psy, a może to były wilki? Siedziała na zbiegu rzek tak długo, że wiele rzeczy się naoglądała, zaś na zwierzętach nie znała się prawie wcale, poza tym, że z wzajemnością jej nie znosiły, głównie drapieżcy, jakby wyczuwając w niej bardzo łasego rywala. Spojrzała na swą sukienkę, która na standardy wieśniacze może była całkiem porządna, ale Audrey przywykła do luksusów. Nie mogła wręcz się doczekać powrotu w ciepłe strony południa, wygrzewania się przy kominku w wygodnym stroju, bycia rozpieszczaną. W przeciwieństwie do chowanych w nowym chrześcijańskim duchu panien, lubowała się w ostentacyjnym manifestowaniu swej próżności. Błyskotki i luksus to jedno, i wcale nie najważniejsze, ale twarze tych wszystkich zszokowanych jej zachowaniem, to było bezcenne i bawiło ją niezmiernie. Póki co grała rolę i grała ją dobrze. Za jakiś czas miało wstać słońce, a zatem lepiej jeśli zacznie kopać dół. Nie znosiła sypiania w ziemi, to było takie brudne i „karpackie”. Potem trzeba było się myć z każdych drobinek, które szczególnie upierdliwie wnikały we włosy.
Zaczęła z nudów grzebać nogą w ziemi, odkopując ściółkę i z obrzydzeniem spostrzegając, jak bardzo jest wilgotna. A zatem kolejnego wieczora wstanie ubłocona, no tak, w końcu wybrała miejsce przy rzece, czego się mogła spodziewać? Gęstwina lasu niosła ze sobą uspokajający szum, zawodzenie zwierząt, odgłosy nocnego ptactwa, no i niestety ohydnych owadów…
Przyklękła i zanurzyła dłonie w ziemi, bujne czarne loki oplotły twarz, spadły za ramiona, a kobieta kopała, odgarniając ziemię.
-Może ci pomóc? – Spytał znajomy głos.
Audrey uniosła głowę, spojrzała w ciemności lasu i spostrzegła jak z mroku wyłania się brodaty postawny mężczyzna, prowadzący parę koni. Poznała go, wstała, otrzepała dłonie i wygięła usta w uśmiechu.
-Jesteś szybki. A już myślałam, że będę tu noc lub dwie czekać na ciebie.
-Byłbym wcześniej – Godwin także nie skrywał uśmiechu. – Ale ci durnie nie mogli się zdecydować, która rzeka tu bliżej. Musiałem się podpytać miejscowych, że niby chcę konie napoić przed dalszą podróżą.
-Podobała ci się?
-Co?
-No nie udawaj – Audrey się zaśmiała, po czym machnęła na niego ręką.
-Ach… Świetna robota, za każdym razem wychodzi świetnie, choć trochę zbyt blada.
-Racja – szatynka westchnęła, wzruszając ramionami. – Cóż począć, po śmierci się blednie, chyba to kupili?
-Kupili, bez obaw. Żebyś widziała jacy byli przejęci, jacy przybici – Godwin śmiał się podchodząc bliżej jednego z niższych drzew i przywiązując konie do pnia.
-Wiesz, puścili za mną kilka głupich dziewuch na przeszpiegi, ale akurat ta najbledsza musiała mi wpaść w ręce. To się nazywa szczęście.
-Racja… A skoro już o tym mowa, to czego się dowiedziałaś, że taka reakcja?
-Och, proszę, ciekawski jesteś. Może sobie to zatrzymam, do uszu Eryka wyłącznie, co? Obsypie mnie za to złotem.
-Audrey… - Godwin podszedł bliżej, kładąc jej najpierw dłoń na ramieniu, a następnie przyciągając, by po przyjacielsku objąć. – Myślisz, że ten skandynawski prostak ma do zaproponowania więcej niż ja?
Kobieta odpowiedziała na przyjemne objęcie tym samym, wtulając się w towarzysza i słodko chichocząc, czerpiąc przyjemność z długo represjonowanej potrzeby drażnienia.
-No nie wiem… - gdybała sobie niewinnym głosikiem. – To bardzo porywczy i bitny mężczyzna, za wieść o tym, którędy armia Uhtreda robi ukradkowe przeprawy wokół ich pozycji dałby wiele. Zasadziłby sobie zasadzkę, wyrżnął ich w pień, nasycił siebie, swych ludzi, pławił w łupach.
Godwin na jej wieści zrobił wielkie oczy i z uznaniem pokiwał głową. Tego się nie spodziewał, ale pozostawało dość oczywistym, że Audrey nie stosowałaby tak drastycznego fortelu, gdyby nie zdobyła ważnych informacji.
Odstąpili od siebie o krok, pozostając w bardzo dobrym nastroju. Barczysty woj pogroził jej palcem, uśmiechając się szeroko.
-Genialnie, nawet jeśli coś się nie uda, mamy zapasowy plan… Ach, wybacz, ty masz, moja droga.
-Oczywiście, mój drogi – odpowiedziała mu z zabawnym przekąsem w głosie, nim siadła sobie przy strumieniu by obmyć dłonie z ziemi. – A jak twoja wyprawa? Udało ci się coś ugrać? Thurbrand był posłuszny?
-Jak dobrze wychowany pies – zaśmiał się Godwin kucając przy niej. – Niezwykle pomocny, do końca. Udało mi się go przekonać do bardziej złożonego planu, spodoba ci się, choć przyznaję, czeka nas mała podróż.
-Przejechaliśmy i przeszliśmy tyle, przejdziemy i odrobinę więcej – odpowiedziała próbując oczyścić paznokcie, pod którymi zebrały się irytujące grudki czarnej ziemi.
Nagle poczuła na karku dłoń Godwina, silne palce wylądowały zaraz za jej uchem i powoli spływały w dół. Nie oponowała, a wręcz uśmiechnęła się zadowolona z tego jaki ma nań wpływ. Dłoń mężczyzny lekko ścisnęła jej ciało, zaś opuszki palców zahaczyły o kołnierzyk stroju prostej służącej.
-Godwin, to chyba nie miejsce i nie pora… - zaprotestowała, gdy lekko zsunął materiał z jej ramienia.
-Owszem, innym razem, w innym miejscu – zaśmiał się wydobywając zza pleców zawiniątko trzymane w drugiej dłoni i zaprezentował jej. – Taki mały prezent. Uznałem, że w tych łachmanach służącej ci nie do twarzy. Cóż, może nie jest granatowa, ale…
Audrey spojrzała wpierw na niego, zaintrygowana, a następnie odwinęła płócienne zawiniątko by znaleźć w nim ciemno zieloną suknię! Krój prosty, zgrabny, bez żadnych zbędnych ozdób, lecz materiał był piękny, lśniący, miły w dotyku, krawędzie obszyte elegancką czernią. Wstała unosząc  suknię za ramiona i spoglądając na to jak się prezentuje. Uśmiech na jej twarzy obnażał stan błogości i ulgi, nareszcie mogła się czuć po prostu sobą. Choć to był tak prosty element, nic specjalnego, nic kosztownego, lecz ten fason i krój, ciemny i głęboki kolor, to była po prostu część jej, jak druga skóra, jej wizerunek, z którym się utożsamiała, w którym czuła się naturalnie.
-Skąd ją wziąłeś?
-Thurbrand wyświadczył mi ostatnią przysługę i wyniósł kilka ubiorów. Część musiałem wywalić, znaczy zakopać, ale ta wydała mi się dość adekwatna do twego gustu.
-Świetnie mnie znasz – zaśmiała się. – Może aż za dobrze dla mego własnego dobra.
-Nie ufasz mi?
-Tobie? Och, tobie nigdy nie zaufam, mój drogi. – Szczerze rzekła, kucając zaraz obok niego, przyciskając zdobycz do piersi i całując go w ucho, nim doń wyszeptała: – Zbyt szanuję twój intelekt, by ci ufać.
-Z wzajemnością, Audrey – odpowiedział, absorbując szczery i rozkosznie złowieszczy komplement. – Z wzajemnością…
Stanowili parę, która świetnie się rozumiała i uzupełniała. Mogli nic nie mówić, patrzeć sobie w oczy, a jednocześnie prowadzić idealne konwersacje nie wypowiadając ani słowa. Gdyby jedno przedstawiło swą opinię, drugie już wiedziało jak odpowiedzieć i odwrotnie. Znali swe zdania na wylot, potrafili niemal bezbłędnie syntetyzować własne kontrargumenty, obalać je i wzajemnie się przekonywać, by wreszcie dojść do porozumienia, w którym to oboje wspinali się na szczyt wspólnej korzyści. Oboje cenili rozsądek, moc rozumu, każda szarada, słowna przepychanka, delikatna uszczypliwość, to wszystko stanowiło kolejne wyzwanie, etap w grze, w którą uwielbiali grać razem, bez końca.



Akt III
Pies

Gdy się czeka, czas płynie zawsze zbyt wolno – tak mawiają przynajmniej, aczkolwiek kolejny tydzień minął zadziwiająco szybko. Wszystko było gotowe, wnyki zastawione. Thurbrand poddawał się jej iluzorycznej działalności, lepiła sobie jego umysł jak glinę. Godwin w ten czas trwał u okna drewnianej wieży, spoglądając sobie na podmokłe tereny wokół.
Mokradła Hold, ziemie, które Uhtred oddał swemu wasalowi staną się miejscem jego zguby. Na tych śmierdzących rozlewiskach, w ramach buty i sprzeciwu, włodarz kazał postawić łowiecki „dom”, który z czasem otoczono palisadą i rozbudowano, a Godwina zastanawiało ile było w tym faktycznej woli Thurbranda, ile sprzeciwu wobec losu i chęci obrotu zgniłego jaja w coś atrakcyjnego, ile szlachetnych przyczyn stało za konstrukcją, a ile w tym było najzwyklejszej niewiedzy? Z jednej strony wychodziła podsypana piachem i wyłożona kamieniami dróżka, niknąca w gęstwinach Holdu, a z drugiej strony, w świetle księżyca, rozległym dziedzińczykiem przechadzała się Audrey. Uśmiechał się do siebie, widząc, jak czarnowłosa, rozbawiona i nucąca coś pod nosem, podchodzi do napuchniętego trupa, który strzałą przybity był do jednej z belek palisady. Miał na sobie odzienie strażnika, czepiec i skórznię obitą ochronnymi płytkami żelaza, a do tego poplamioną krwią tunikę. Opierał się o słup jakby się zdrzemnął na warcie, zaś Audrey wyrwała strzałę z jego piersi, chwyciło go za ramiona nim upadł, pozwalając głowie odgiąć się i zawisnąć bezładnie, gdy w dziwnym tanecznym kroku odeszła by dodać kolejne zwłoki na stertę w wypełniającym się dole.
-Na pewno ci nie pomagać? – Spytł Godwin z wieży.
-To już ostatni – odpowiedziała tancerka zrzucając ciało do dziury za domostwem.
Otrzepała się i zaklaskała na Thurbranda, który stał nieopodal hałdy ziemi z drewnianą łopatą w dłoniach. Był przepocony, zmęczony, a spojrzenie miał równie tępe i nieobecne co trupy leżące w dole.
-No co tak stoisz, głuptasie? Do roboty.
Mężczyzna skinął głową i zaczął zrzucać ziemię w głęboki dół, zakopując ósemkę sług, z którymi z resztą przyjechali. Byli niewygodni, zaś Audrey nie mogła opętać każdego bez ryzyka straty nad kimś władzy. Thurbrand pracował bezustannie, był bardzo posłuszny i grzeczny, zaś gdy skończył głośno dyszał. Wbił łopatę w miękką ziemię i zaczął szukać Audrey, która w między czasie odeszła przygotowywać izbę we domostwie na wizytę specjalnego gościa.
Gdy ją znalazł, padł na kolana i błagalnie skamlał:
-Proszę, pani, chociaż kroplę. Odrobinę…
Widząc głęboką desperację na jego zagubionej twarzy kobieta uznała, że będzie łaskawa. Paznokciem nakłuła własny nadgarstek i zaprezentowała mu rękę, by mógł zaspokoić pragnienie. Śmiertelnik, ghul, żałosna istota, więcej niż człowiek, a mniej niż „oni”, nędzarz, który bez swej lepszej połówki jest niczym. Głodny, uzależniony, ale tak rozkosznie posłuszny. Uhtred miał wkrótce przybyć, jeśli nie tego wieczora, to kolejnego. Dodatkowe posłuszeństwo Thurbranda, który wreszcie spotkał się ze swą panią po tylu dniach rozłąki, mogło się zdecydowanie przydać.
Godwin w tym czasie wyglądał powrotu Norwegów, którzy pomogli im rozprawić się z obstawą skromnego grodu. Włodarz wydał na rzeź własnych ludzi i nikt nie podejrzewał nawet kto naprawdę za tym stoi. Z czasem powrócili, najpierw piesi huskarlowie, straż samego Eryka, podarek dla Audrey. Mężczyźni nie byli zadowoleni z danego im zadania strzeżenia i słuchania kogoś, kogo mieli za lokalną brankę, a wręcz przypisując jej sztuki wiedźmiarskie, bo jakże inaczej mogła zmusić ich jarla do takiej uległości?
-Jak wasze łowy? – Spytał Godwin z wieży nad bramą.
Brodaci mocarze unieśli dłonie w geście powitania, nie swoje dłonie, a urąbane ściganym ludziom Thurbranda, którzy uciekli od masakry. Kluczowym było ich dorwać, nim mogli kogoś powiadomić.
-Harald i Sigurd dopadli pozostałą dwójkę, ale pojechali dalej na zwiad bo coś niby w zaroślach widzieli – rzekł masywny chłop zarzucając sobie topór na ramię, aż zadzwoniła na nim kolczuga.
-Zbroje ich macie?
Drugi uniósł wór dzwoniących płyt i piszczących skór sygnalizując, że według sugestii wzięli co należało by odegrać zasadzkę.
-Jakie tam zbroje – zaśmiał się brodaty huskarl. – Te saksońskie baby się tak na rzemiośle znają jak na dobrym chędożeniu, znaczy wcale.
Towarzysz odpowiedział mu rubasznym rechotem, gdy wchodzili do grodu.
Z czasem wróciła kolejna czwórka piechurów, oraz dwójka konnych. Dopadli wszystkich, jak obiecali i wywiązali się z obowiązków po mistrzowsku.

Zamknęli bramy i zabezpieczyli dworek, upewniając się, że wszystkie ślady walk usunięto. Godwin osobiście sprawdził zebrany ekwipunek odrzucając te zbroje, które zdawały się zbyt małe. Nie zostało tego wiele, zaledwie pięć kompletów na ósemkę zbrojnych, byłoby więcej, niestety norweskie topory miały to do siebie, że zostawiały dość widoczne ślady po stoczonych walkach.
-Przebierzcie się w to…
-A na jakiego czorta? – od razu zapytał jeden z wojów. – Nie możemy ich zwyczajnie, naskoczyć i już?
-Będzie ich więcej – spokojnie odrzekł Godwin. – Chcemy się z nimi rozprawić od razu, a jak któryś ucieknie i poinformuje resztę wojsk nim wasz jarl zastawi się z pułapką, to znowusz będziecie gnuśnieć w obozach, gdy armia Anglików wam po piętach stąpa.
Kilku ten argument przekonał, choć najwięksi mocarze najzwyczajniej w świecie nie chcieli porzucać dobrych kolczug na rzecz zbrój, które wydawały się co najwyżej śmieszne. Jasnowłosy Olaf odmówił przywdziania angielskiego stroju, twierdząc, że się weń nie zmieści, co było akurat prawdą, z resztą jasna broda i długie włosy krzyczały głośniej o jego przynależności niźli rodowe malunki na tarczy. Tych, których nie dało się przebrać ukryli, albo na wieży, gdzie mogli się ułożyć na podłodze lub w przybudówce dla służby, ważne, że piątka strażników była rozlokowana w najważniejszych i najbardziej widocznych miejscach.
Wszystko było gotowe, Thurbrand, odżywiony i wzmocniony czuł się świetnie, jakby wstąpiły weń nowe siły. Główna izba gdzie miało dojść do pertraktacji między Uhtredem a Kanutem dostatecznie przygotowana. Jego neutralne ziemie, w których żadna armia nie mogła się poruszać, władztwo zaufanego sługi earla Yorku i za razem potwarz za lata służby: cuchnące rozlewiska, gdzie nawet zwierząt było niewiele, by łowy wyprawić jakiekolwiek.
W głównej izbie rozpalono ogień, wokół paleniska ustawiono stoły i krzesła, tak, by oba stronnictwa mogły rozmawiać ze sobą z odpowiednim dystansem i widzieć dobrze oświetlone twarze – taka przyjemna lokalna tradycja.

***

Byli już na miejscach, gdy przybyło poselstwo, otwarto bramy. Uhtred wraz ze swymi przybocznymi wjechał na dziedziniec bacznie obserwowany przez piątkę strażników. Jechali okryci pelerynami i z kapturami naciągniętymi na głowy. Zmęczona twarz earla rozpromieniała widząc, że wasal wybył powitać go osobiście. Łącznie dwunastka konnych jego obstawy zsiadła z wierzchowców i poczęli je przywiązywać do słupów nieopodal małej stajni. Konie żłopały świeżo nalanej wody, a Uhtred uścisnął ramiona Thurbranda, klepiąc je ze wzajemnością:
-Nigdy tu nie witałem, ale widzę, że potrafisz się urządzić, przyjacielu.
-Owszem, cóż, mokradła mokradłami, ale trudno tu dotrzeć jak się drogi nie zna, nieprawdaż?
-Wiadomo kiedy Kanut przybędzie?
-Wkrótce, posłałem zaufanego człowieka, ma go poprowadzić tylko wtedy, gdy przybędzie z równą obstawą, żadnych duńskich sztuczek.
-Cieszy mnie to – Uhtred westchnął z ulgą klepiąc wasala po ramieniu, gdy ten wprowadził go do pustej izby przygotowanej na przyjęcie gości.
Kielichy i dzbany stały w gotowości, podobnie jak dość wygodne krzesła.
-Nieźle to wszystko obmyśliłeś – earl stwierdził zajmując sobie jedno z miejsc. – Powiem ci, że jak mi ten plan żeś przedłożył ponad ten tydzień temu, nie byłem pewien. Duńczyk ma tu wszystkie karty i bez siermiężnych danin by się nie obeszło. Kto by pomyślał, że da się przekonać skromnym fortelem.
-Och tak, jak mówiłem, panie, oni respektują siłę, siłę i jeszcze raz siłę – prawił Thurbrand gdy szóstka z dwunastki obstawy wkroczyła do salki i zajęła miejsca za swym wodzem. – Wystarczyło armię rozdzielić.
-Skąd wiedziałeś, że weźmie ją za posiłki? – Dopytał earl marszcząc brwi i drapiąc się po zarośniętym policzku. – Powiem ci, że to ryzyko najbardziej mnie martwiło. Tak sobie właśnie gdybałem, a co jeśli przeprawimy część naszych przez rzekę, staniemy sobie po przeciwnej stronie, a on uzna, że to fortel.
-Wystarczyło mi spojrzeć raz na ich armię w obozie, żeby to spostrzec, panie – gospodarz zaśmiał się samemu siadając sobie naprzeciw, póki Kanuta nie było. – Po pierwsze oni nie mają dobrych łowców. Mocarze są i to bitni, prawda, ale to w gruncie rzeczy chłopi i żeglarze, a nie myśliwi. Ślepiec z kijem lepszy zwiad poczyni niż oni… A po drugie, to zauważyłem, że oni nie identyfikują się kolorami, a przynajmniej nie barwą odzienia, jak my, a symbolami na tarczach. Łachy dla nich to wszystko jedno i to samo. Wystarczyło pomazać tarcze naszych wojów utartą trawą na zielono i już myśleli, że inna armia idzie. Oni tak myślą, panie, to też trzeba było użyć sztuczki.
-Dobrze mi radziłeś, Thurbrandzie – przytaknął wódz i nalał sobie wina. – Jeśli to się uda, ten cały bój zażegnać bez strat dostaniesz ode mnie adekwatny wyraz wdzięczności. Na południe od Tweed mam ziemie, które mogłyby się spodobać tak zaradnemu człowiekowi.
Thurbrand uśmiechnął się i skłonił, choć głęboko wewnątrz chciał już lennikowi poderżnąć gardło. Północne rubieże dawnej Bernicji, kolejne nieużytki, puste pola, piaszczyste wydmy nad samym morzem, jak okiem sięgnąć nic tylko wzgórza i hulający wiatr, całe tygodnie męczącej drogi. A niech go szlag z takimi darami.
-To niezwykle hojnie z waszej strony – wasal pokłonił się głęboko przywdziewając najuprzejmiejszą minę jaką tylko potrafił.

Na bramie zagwizdał strażnik, machając dłonią do jednego ze swych kamratów. Ludzie Uhtreda czekający na dziedzińcu przyglądali się im z zaciekawieniem wymieniając spostrzeżeniami. Próbowali zagaić, porozmawiać, ale tamci odchodzili, nie odpowiedziawszy ani słowem. Dziwni się zdawali, wielcy, skąd Thurbrand miał takie sługi? Brodaci, poznaczeni bliznami, więksi od nich.
-Widzisz jakich byków chowa się na mokradłach? – zażartował jeden z wojów doglądający koni.
-Co oni żrą, że tak urośli? Torf?
-Ejże! – Jeden z mężczyzn podszedł do strażnika, który pchał właśnie beczkę z deszczówką bliżej domu, na wypadek, gdyby ktoś zażyczył sobie obmyć twarz lub dłonie. – Pomóc ci może, wielkoludzie?
Masywny chłop obrócił się ku anglikowi i obejrzał go sobie, kwasząc minę. Spojrzał na kamrata na wieży, który wzruszył bezradnie ramionami.
-Ƿesaþ ȝé hále. Hú hátst þú?
Nieznajomy powiedział uprzejmie, zbliżając się do woja. Ten zamrugał oczami i znowu rzucił okiem na kamrata na wieży, jakby szukając u niego rady. Gadali w dziwnym, świszczącym języku i byli zbyt wścibscy, a przynajmniej ten jeden natręt. Mocarz warknął coś pod nosem i dalej pchał beczkę.
-Íċ eom Ælfƿ – tamten kontynuował, wskazując na siebie i chyba się przedstawiając, a przynajmniej tak rozumował zdenerwowany Norweg.
Gdy ten jednak chwycił za krawędź beczki i jął nią szarpać w stronę domostwa, huskarl nie wytrzymał. Walnął go barkiem odrzucając na błotniste podłoże. Natręt odruchowo chwycił się jego ramienia, chcąc uchronić przed upadkiem. Pociągnął mocno za rękaw skórzni i poluzował ją na tyle by obnażyć kark napuszczony błękitną farbą.
Reszta także to spostrzegła w świetle nieodległej pochodni, wężowy tatuaż znikający pod odzieniem osiłka.
-Dené! – Krzyknął powalony wskazując go palcem!
Jak porażeni piorunem wszyscy zebrali się chwytać za broń, zaś masywny woj w tym samym momencie zanurzył rękę po łokieć w beczce i wyciągnął zeń ukryty topór! Wziął zamach i w jednym płynnym ruchu, doskakując do powalonego, wbił mu klin prosto w trzewia!
Jego towarzysze ruszyli, ale kolejny padł w kilka sekund, gdy poraziła go strzała łucznika z wieży! Pozostała czwórka z włóczniami i mieczami dopadła skandynawskiego woja, nim ten zdążył odskoczyć po zostawioną pod palisadą tarczę! Już miał ją chwycić, toporem odbił jedno drzewce, lecz drugie wbiło mu grot między żebra.
Tym czasem Olaf zebrał się mając równie dosyć ślęczenia i bezczynności, drabinę pokonał w trzech susach. Wylądował na ziemi z tarczą i toporem, a do niego dołączyła kolejna grupka. Została siódemka huskarli i gdy Anglicy ruszyli na potężnego Olafa, a w zaalarmowanym dworze posiłki już zerwały się osłaniać pana i wspomóc swych braci, reszta zaczajonych Norwegów ruszyła wypadając z przybudówki i wbijając się w bok formacji, walcząc z obstawą.
Szczęk metalu i bolesne zawodzenia zmroziły krew w żyłach earla, do którego nie dotarło jeszcze, że został wystawiony.
-Co to u licha? Śledzili nas? Oblegają? Przebili się przez ostrokół!
-A może już tu byli? – Zapytał drwiący głos.
Z sąsiedniej izby przybył mężczyzna o znajomej twarzy. Uhtred zmarszczył brwi, przekrzywił głowę rozpoznając wszakże samego Godwina, który właśnie dobywał miecza. Przeraził się, odskoczył w tył, jego trójka pozostałych ludzi stanęła między przybyszem, a swym panem.
-Jesteście z nimi w zmowie?! Za co? Za śmierć tej kobiety? Przysięgam, że nie miałem z tym nic wspólnego!
Audrey po chwili dołączyła, stając zaraz obok Godwina z rozbrajającym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Cała scena może i wydałaby się dość nieoryginalna, ale nie mogła sobie przepuścić wrażenia wyrytego na twarzy zupełnie oniemiałego earla. Wyglądał jakby zobaczył ducha i takie miał też wrażenie. Była identyczna, poza tym, że suknię nosiła w innym kolorze.
-Przecież cię pochowaliśmy!
-Tak jakby – zaśmiała się i pozwoliła Godwinowi czynić swe dzieło.
A Godwin zaś z przyjemnością zademonstrował przewagę dłuższego miecza w odpowiednio silnych dłoniach. Obrócił go raz, unosząc odpowiednio, chwycił oburącz i wyzwolił cios z gniewnym krzykiem. Sztych półtoraka rozorał twarze dwóch przybocznych, którzy już mieli natrzeć na zdrajcę, zaś trzeci w ostatniej chwili osłonił się tarczą. Cios odepchnął go pod ścianę z taką mocą, że ten stracił równowagę. Tym czasem, gdy Uhtred już miał ujść na dziedziniec, Thurbrand pochwycił go za kołnierz i szarpnął w tył, za razem szykując długi sztylet, na który lennik nadział się, krztusząc krwią. Zrobił wielkie oczy, wyrzucił ręce przed siebie, jakby chciał się czegoś chwycić, błagać, by ktoś go uratował, lecz żadna pomoc nie przybyła. Miast tego poczuł kolejne lodowate pchnięcie. Sztylet przebił tym razem lewe płuco.
Godwin tym czasem przygniótł butem dłoń pozostałego tarczownika i dźgnął go mieczem prosto w szyję, kończąc sprawę. Huskarlowie radzili sobie nieźle w wyrównanej walce, stracili jeszcze jednego kamrata, lecz w przeciwieństwie do Anglików, których każda strata demoralizowała, oni byli coraz bardziej gniewni, bitni i rządni zemsty. Olaf wywijał dwuręcznym toporem z taką siłą, że gdy jakiś głupiec nadstawił mu swej tarczy, ta obracała się w drzazgi, nierzadko z dłonią, co tą tarczę trzymała. Wykończyli obstawę szybko dzięki zasadzce, choć zginęło w sumie trzech Norwegów.
Uhtred wyzionął ducha szybko, nawet nie mieli czasu by podzielić się z nim myślami, Thurbrand chciał mu tyle wygarnąć, Godwin coś rzec o naturze lojalności, a Audrey popatrzeć na jego zdziwioną minę, lecz ten poddał się, odpłynął, wyzionął ducha szybciej, zupełnie jakby już nie chciał brać udziału w wielkiej grze, która i tak była przegrana. Łudził się, że odejdzie od stołu z twarzą, a teraz otwarto mu oczy i chyba umarł z ulgą wiedząc, że więcej nie musi odgrywać męczącej roli lidera przegranego stronnictwa. Jego oczy wlepione były w pustkę, pozbawione wyrazu i barwy. Earl Yorku nie żył.
Thurbrand powstał z zakrwawionymi dłońmi, wytarł sztylet o własny rękaw brudząc tym bardziej ubiór. Ręce się mu trzęsły gdy dotarło doń co uczynił. Pragnął tej zemsty, pragnął uświadomić swego lennika jak bardzo go upokorzył, lecz za razem czuł straszliwą pustkę, jakby otworzył drzwi za którymi powinna czekać najsłodsza nagroda, ale nie czekało nań nic poza zimną, mroczną przepaścią.
Godwin objął Audrey w pasie i razem przyglądali się twarzy nieporadnego Thurbranda, a on jeszcze nie wiedział, że ta twarz ma kolejną rolę do odegrania.
-Dasz radę? – Godwin spytał.
-Jesteś od niego lepiej zbudowany, ale jakby cię tak posadzić na koniu i gdybyś się przygarbił – rzekła czarnowłosa.
-Przynajmniej nie jest zbyt blady.



Epilog

Thurbrand siedział na koniu, owinięty peleryną i jakby przybity ciężarem swego czynu. Obozowisko armii Duńskiej było całkiem pobudzone całym zajściem. Najpierw udało się ludziom Eryka rozgromić część armii na pewnej przeprawie, dalej na zachód od Yorku, a teraz ten rzekomy nowy wasal, przybył złożyć hołd Kanutowi przynosząc głowę dawnego earla. Miasto było nadal oblegane, byli jednak pewni, że z łbem Uhtreda na włóczni najzwyklejsze poselstwo da obrońcom na tyle jasną sugestię co czeka jego poddanych w razie nieposłuszeństwa, że sami otworzą bramy.
Kanut stał otoczony swymi huskarlami, odebrał głowę od sługi i wszyscy się jej przyglądali. Obracał ją w dłoniach i szeptał coś pod nosem, być może modlitwę, być może przekleństwo. Znał tą twarz i nie musiał potwierdzać tożsamości. Spotkali się raz, gdy Uhtred był jeszcze pewny siebie, stał u boku Edmunda, wtedy był pewny siebie, pewny, że będą w stanie odeprzeć zjednoczoną armię Duńczyków, Norwegów i Szwedów. Żałował jedynie, że nie wymienił z nim ostatnich słów, że nie zobaczył strachu w oczach i goryczy porażki wykrzywiającej twarz. Odłożył głowę do wiklinowego kosza i gestem dłoni kazał odstawić.
Również gestem rozkazał podprowadzić w stronę jeźdźca wóz z kuframi. Dwójka wojowników otwarła wybrane z nich, ukazując, że są pełne srebra. Thurbrand głęboko się skłonił i z uśmiechem rozkazał pachołkowi w jego służbie, by zajął się koniem, który ciągnął wóz ze skarbami. Anglik nic nie powiedział, ale zdawał się bardziej pewny siebie, niż ostatnio, gdy dygotał i trząsł się. Wtedy przypominał owcę otoczoną przez stado wilków, a teraz samotnego wilka w owczej skórze.
Thurbrand odwrócił się i odjechał w mroki, zdążał za nim wóz z bogactwami jakie z nędzarza uczyniłyby pana. Widzieli go jeszcze przez chwilę w świetle pochodni, po czym zatopił się w ciemnościach, bez śladu. Zmierzał na południowy zachód, do domu, do Somerset.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz