MOTYW MUZYCZNY
W oparciu o scenariusz "The Dark Forest" - Dan Salas - Dugeon Magazine #22, Marzec 1990
Dla Bandara odpoczywanie na skraju lasu, tuż przy szlaku, należało do
dziwnie miłych czynności. Wcale nie chodziło o obcowanie z przyrodą lub sam
fakt zażywania relaksu. Wręcz przeciwnie, nie znosił lasów, traw i
wszędobylskich owadów, które ciągnęły do jego rzadkiej brody nasączonej
kroplami mocnego miodu. Ciągle się rozglądał czy z cieni nie nadchodzą jakieś
wilki, rysie, niedźwiedzie lub gorsze stwory... Była to dziwna mieszanina ciszy
i napięcia, pobudzała zmysły, a nie męczyła jak typowy miejski zgiełk. Chłodne
powietrze orzeźwiało i łapał je w rozchełstaną białą koszulę, starając się
wysuszyć zawilgocone potem partie materiału. Zdjął z głowy czarny filcowy beret
i powachlował się nim spoglądając na zachodzące daleko słońce. Dolna część
pomarańczowej tarczy już zdążyła wniknąć za wysokie przysypane bielą szczyty.
Za polaną pofałdowaną wzgórzami widać było mikre w perspektywie dachy pewnej
wioski, oraz unoszący się z kominów siwy dym.
Bandarowi zaburczało w trzewiach, nienasycony żołądek dał głośno znać,
że suchary i jagody to nie strawa służąca pielęgnacji tuszy dość obłego barda.
Mógł sobie zalewać wnętrzności gorzałką czy miodem, lecz one wiedziały lepiej
co tak na prawdę było mu trzeba. Był zmęczony, bolały go nogi i zdecydowanie
lepiej czuł się snując bajdy przy piecyku, aniżeli łażąc po puszczach i ryzykując
życie. Jeśli towarzysze nie przybędą zawędruje do wioski i tam zagrzeje przez
noc, może przygrucha sobie karczemną dziewkę a bajaniem zarobi na nocleg i
konkretny posiłek. Nie był w końcu byle ‘bardem’ choć tak zwali go ignoranci,
nieobyci w fachu. Nie umiał grać na żadnej lutni, flecie, ani innym
instrumencie, a jedyny rytm jaki zdołał z siebie wykrzesać to ten wyznaczony
beknięciami lub klepaniem po brzuchu, ewentualnie kobiecych pośladkach. Bandar
był ginącym rodzajem sztukmistrza, któremu bliżej było do skalda lub wędrownego
historyka, aniżeli do grajka.
-Miej oczy dookoła głowy, bajarzu, bo cię zajść łatwo – rzekł znajomy,
męski i wesoły głos zza jego pleców.
Bandar zamrugał oczami i z razu obrócił się wstając z trawy, otrzepując
portki. Zrobił to tak niezdarnie, że but pośliznął mu się na kępie mokrej trawy
i na chwilę stracił równowagę. Wrócił do pionu po chwili, ale mało brakowało,
by się wygrzmocił na plecy. Obok pnia wysokiej topoli stał jego druh i śmiał
się pod nosem. Vikardo był kawałem przystojnego skurczybyka, jak po cichu
określał go Bandar i stanowił uosobienie wszystkiego czym ‘bajarz’ nie był.
Szczupły, przystojny czarnowłosy, inteligent obeznany w świecie i wiedzy
tajemnej. Ostre rysy, wypielęgnowany zarost, bystre spojrzenie i oczywiście
egzotycznie śniada cera, gdyby tak Bandar posiadał te cechy nie musiałby się
tyle trudzić i kombinować, by zarobić i ściągnąć do siebie przedstawicielki
płci przeciwnej. Uważał to za wielką niesprawiedliwość co dobrze wyrażał grymas
na twarzy.
Vikardo podrzucił kostur i zarzucił go sobie za kark, zawieszając
ramiona na drążku i wychodząc z cienia. Nawet zwykłe ubranie podróżne wyglądało
na nim lepiej niż na bardzie, prezentując się bardziej szykownie.
-To jak? Gotowy do drogi, czy dalej cię nogi bolą?
-Bardzo śmieszne – parsknął towarzysz nasadzając na głowę beret. – I dla
twojej informacji jestem w stanie przejść zatrważające dystanse, tylko
motywacji mi trzeba. Mój organizm to szlachetna skarbnica wiedzy... No co ja
poradzę, że go ciągnie do ludzi i dzielenia się opowieściami, zamiast do
łażenia po chaszczach.
-Oczywiście, bajarzu, oczywiście – Vikardo śmiał się podchodząc bliżej
kamrata i końcem kostura podnosząc plecak, który bard zostawił na ziemi. – Na
prawdę nie motywują cię wdzięczni włodarze Cormyru? Oni nie spłacają ludzi od
tak.
Bandar parsknął i odebrał swój plecak od wędrownego czarodzieja.
-No tak, jeszcze dają o wszystkim znać wszem i wobec, rozsławiają imię
delikwenta i takie tam. Ładnie to sobie wymyśliliście. Przypomnij mi, jak
bardzo byłem schlany gdyście mi wcisnęli tą bajeczkę?
-Jaką bajeczkę, Bandar? Przecież słyszałeś na przykład o Tessaril
Winter, czyż nie? Ba! Za zasługi została burmistrzem Wieczornej Gwiazdy! To
żywy przykład!
-Aha, jasne – mruknął pod nosem bajarz, zakładając pakunek i szykując
się do drogi. – Jedna Tessaril jeszcze żyje, chciałeś powiedzieć. Cormyr jest
zwyczajnie zbyt porządny. W innych krajach to masz piękną mieszankę dobrych
ludzi i bandytów, korupcji, prawa i tak dalej. Znaczy są ludzie potrzebni do
rozwiązywania normalnych, prostych i w miarę niegroźnych zadań. Ale tutaj?
Tutaj jest za dobrze i jak już są zlecenia to na jakiś Zhentarimów albo ich
pomioty!
-Przecież szukasz materiału na dobre i obszerne opowieści, czyż nie? A
gdzie lepiej je znaleźć jak nie polując na przysłowiowego grubego zwierza?
-Dobre sobie, na grubego zwierza to starczy kilka bełtów i strzał, żeby
go tak zdjąć i zaciukać. My tu mówimy o wyprawie na polowanie, na którym
znienacka wyskakuje na ciebie armia nieumarłych, albo smok, albo jakieś inne
bydle rozmiaru barki handlowej! Tak to jest zacierać z Zhentarimami, co jak co,
ale wiem jak skończyła większość śmiałków, którzy zaleźli im za skórę. A z
bestiami nawet to sobie można... Jak się nie uda i się ucieknie to się nie
mszczą, ale ludzie? Towarzysze Tessaril chociażby, po latach ich ścignęli, gdy
ci się najmniej tego spodziewali.
-I od tego właśnie macie mnie, bajarzu – czarnowłosy poklepał obłego
barda po ramieniu, śmiejąc się pod nosem. – No wiesz, na wszelki wypadek.
-W razie czego zwalać na ciebie? – Zadrwił sobie towarzysz, ale po
chwili obaj spojrzeli w ciemny las przed nimi. – Kiedy przybędzie reszta?
-Pospieszyli do przodu ze zwiadem, ja skrótem przybiegłem żeby cię
znaleźć. Czekają kawałek na wschód od nas.
-Dziwną sobie porę wybraliście na podróże, powinniśmy iść spać, a łazić
za dnia, a nie odwrotnie.
-Idziemy za gwiazdami, Bandar... Trudno je obserwować za dnia.
Bard ciężko westchnął po czym zarzucił na ramię zostawioną nieopodal
pieńka kuszę.
-A nie moglibyśmy na przykład z jakąś karawaną iść?
-Żebyś mógł sobie leżeć na wozie? – Zapytał Vikardo opierając kostur o
ziemię.
-A chociażby. Byłbym skłonny dopłacić za taką przyjemność, a i ty
mógłbyś patrzeć sobie w gwiazdy.
Vessa ogrzała dłonie przy skromnym ognisku. Owinęła się szczelniej
peleryną. Płytowa zbroja wychładzała dość raptownie, szczególnie, gdy po zmroku
uderzył ze wschodu silny wiatr. Szybko pożałowała ścięcia włosów przed wyprawą.
Długa fryzura zdecydowanie wadziła, szczególnie w walce, ale na chwilę obecną
gęste czarne loki bardzo by pomogły, przynamniej osłaniając kark. Rzuciła
przelotne spojrzenie Loricowi i Sorze, którzy stali na skraju leśnego traktu i
rozmawiali o kolejnym etapie podróży. Radzili o nawigacji, skrótach i czekaniu
na parę wałkoni, którzy jak zwykle się ociągali. Czarnowłosa pociągnęła łyk
gorzałki ze skromnej manierki od razu czując poprawę.
Granatowe ciemne niebo przeszło odległym hukiem gromu zwiastując odległą
burzę, co jeszcze bardziej popsuło najmitce nastrój. Jeśli teraz było jej
chłodno, to co dopiero gdy zacznie siąpić? Na szczęście chmury nad nimi były
rzadkie, a powarkiwanie niebios dość odległe, sugerując, że burza winna ich
ominąć.
W tym czasie Sora próbowała zrozumieć poczucie humoru młodego Helmity.
Paladyn z jakiś powodów przyczepił się właśnie do niej, non stop zagajając o różne
detale dotyczące szlaku. Nie znał się na tropieniu, a o zwierzętach wiedział
tyle, że potraktowane ogniem bywają smaczne. Mimo wszystko tropicielka nie
odpędzała mężczyzny w płytowym pancerzu, a stojący nieopodal obserwator mógłby
stwierdzić, że ten miał w sobie pewnego sortu prosty magnetyzm. W
przeciwieństwie do wielu chwalebnych rycerzy oddanych wierze i cnotom, Loric
był zwyczajny, nie przebierał w słowach i nie stronił od surowo szczerych i czasem
rubasznych komentarzy. Przez półtora dekadnia odkąd byli w podróży nie
krytykował, nie patronizował, czy w końcu najważniejsze, nie pouczał, a miast
tego służył radą tylko wtedy, gdy ta tyczyła się jego ekspertyz. Barczysty
brunet dźwigał przerzuconą przez ramię tarczę, zaś przy pasie miał zawieszony
półtorak jakim w razie potrzeby wywijał z morderczą skutecznością – to była
jego główna ekspertyza, w której chwalił się wiedzą i zazwyczaj miał sporo
racji, czym zasłużył sobie na szacunek milczącej chłodnej Vessy.
Krótkowłosa wojowniczka ponownie
rozmasowała dłonie i z trudem przełknęła ślinę. Nadal miała problemy z gardłem
po krótkim przeziębieniu sprzed dekadnia, gdy złapała ich mroźna zamieć w
górach. Z twardą miną przysłuchiwała się dyskusji Lorica i pół-ludzkiej
towarzyszki, która szczerze uśmiechała się na komentarze jakie dodawał paladyn
Helma. Była smukłą i niską dziewczyną o lekko ciemno-słomianych włosach i dość
władczych rysach, zdradzających elfią część jej natury lepiej niż lekko
zaostrzone uszy. W dłoniach trzymała długi refleksyjny łuk, być może z nudów, a
być może z nerwów naciągając co i rusz cięciwę.
Loric pogładził brunatną, krótko przyciętą brodę okalającą niemal całą
silną szczękę, po czym oparł dłoń na głowicy miecza i zagwizdał z podziwem, gdy
towarzyszka opowiedziała mu o kolejnym
znalezisku.
-Ale te jenoty nie ugryzą nas w tyłek nocą?
-Nie – odpowiedziała Sora i pokręciła przecząco głową. – To zaciekłe ale
małe zwierzęta, nie zapuszczają się w pobliże ludzi.
-Hmmm, szkoda – paladyn wzruszył ramionami.
-Dlaczego szkoda? Wolałbyś, by się wkradły nam do obozu i zaczęły
wyżerać prowiant?
-Oczywiście! W końcu naopowiadałem Bandarowi historyjek o wściekłych
gryzoniach, które odgryzają śpiącym podróżnikom palce w nocy, i to nie bez
powodu! Po pierwsze, gdyby taki zaczął
buszować, to nasz bard pewnie obudziłby pół boru, a potem sam pisał się na
całonocne warty. I trochę humoru i trochę korzyści.
Sora zaśmiała się pod nosem wizualizując sobie minę Bandara, który na
wszystko miał zawsze jakąś pokręconą wymówkę i zastanowiła się co ten mógłby
wymyślić tym razem, obudzony przez biednego futrzaka o dość płochym
usposobieniu.
-Czy to nie oby trochę okrutne?
-Wolę określenie „edukacyjne” – stwierdził paladyn po chwili namysłu. –
To taki rodzaj sprawiedliwości, za ten cały kit, który nam zazwyczaj wciska.
Niech się czegoś o przyrodzie nauczy. Ja się niemało nauczyłem, choć całkiem mi
daleko do wiedzy jakiegoś druida z samotni, to przynajmniej wiem kiedy patrzeć
pod nogi, by w jakąś żmiję nie wdepnąć. Wiejskie arkana niewdeptywania w
wiadomo co już opanowałem, dziękuję bardzo.
Sora znów się lekko uśmiechnęła i skinęła głową nie mogąc odmówić barczystemu
koledze racji. Bandar wymyślał mistrzowskie wymówki, częściej stawiając siebie
w roli niewinnej ofiary, zaś ich w pozycji spiskowców. Miło byłoby dać mu
leciutką nauczkę przez taki sprytny żart.
-Powinniśmy poszukać lepszego schronienia – powiedziała nagle Vessa
wyrywając dwójkę z rozmowy.
Loric rzucił jej przelotne spojrzenie, podobnie pół-elfka, która uniosła
z zaciekawieniem brew odnosząc wrażenie, że wojowniczka wytyka jej jakieś
niedopatrzenie w fachu. W końcu to Sora prowadziła grupę i dokonywała zwiadu,
jej obowiązkiem było stwierdzać kiedy jest bezpiecznie, a kiedy nie.
Vessa w tym czasie powstała, jedną dłoń oparła na biodrze, a drugą
wskazała na nadciągający ze wschodu kołtun chmur, mroczny, niemal niewidoczny
na tle ciemnego nieba. Pochłaniał gwiazdy, przesłaniał je sukcesywnie
zmierzając w ich kierunku i co jakiś czas grzmiąc groźnie. Nie zwrócili uwagi
na niebo zbyt zaabsorbowani konwersacją. Czarnowłosa wojowniczka opatulona
karmazynową peleryną westchnęła zbierając plecak z ziemi.
-Powinniśmy znaleźć jakieś schronienie – ponowiła.
-Masz rację – dodała tropicielka skupiając wzrok na odległej chmurze. –
Nie wiem za ile tu przyleci... Przy dobrym wietrze może nas ominąć o całe mile,
w końcu jest dość daleko. Nie powinniśmy jednak kusić losu.
-Mieliśmy podróżować nocą – Loric wysapał z niezadowoleniem, wspominając
słowa nieobecnego towarzysza.
-Przez takie chmury i tak nie popatrzy na gwiazdy – celnie zauważyła
Vessa. – Równie dobrze możemy iść za dnia i zrobić postój co jakiś czas, na
obserwacje wieczorem.
-Hej... – paladyn rozłożył ręce i wzruszył ramionami. – Mi tego nie mów,
podzielam twoje zdanie w tym temacie, ale Vikardo płaci póki co za tą wyprawę.
Najmitka skinęła mu głową. Oczywiście, sprawa wędrownego czarodzieja
pozostawała priorytetowa. Nawet go z nimi nie było, jak zwykle kazał na siebie
czekać, a informacjami o wyprawie dzielił się z rzadka. Na jego szczęście mógł
pokryć ich koszta i to nawet po cenach znacznie przewyższających zwyczajowy
żołnierski najem. Dla Vessy odpowiednia rekompensata w złocie potrafiła
przeważyć nad każdą oceną czy niedogodnością, w końcu zachowanie, konfidencja,
opinie i nastrój to także rzeczy, za które wymagający klient mógł zwyczajnie w
świecie zapłacić. Po chwili namysłu czarnowłosa zatupała nerwowo stopą i
obróciła się w kierunku krzepkiego paladyna.
-Nie zastanawiało cię skąd wziął tyle złota? – spytała przerywając
chwilę ciszy.
Loric spojrzał jej w oczy po czym zmarszczył brwi.
-Nie, nie zastanawiało mnie – odpowiedział ostrożnie.
-Po naszej poprzedniej wyprawie powiedziałabym, że rozsądnie się
obłowiliśmy. Starczyło na wiele miesięcy, wam może na dłużej, Sora mało wydaje,
a ty przeznaczasz większość na zakon, racja?
-Do czego zmierzasz?
Vessa nagle zaśmiała się, a jej twarz przeciął jadowity uśmiech –
przyjacielski i ciepły, ale podszyty jakąś podłą zamaskowaną intencją.
-Mnie nie utrzymują lasy, czy świątynie, więc wiem jak gospodarować
majątkiem. Wiem co to znaczy zarobić dużo i wiem na ile to starczy. Ale Vik?
Och, wygląda mi na to, że nie był z nami w pełni szczery.
Loric splótł ramiona na stalowym napierśniku, podkłady z kolczych
fartuchów dzwoniły przy każdym ruchu. Domyślał się już co chciała powiedzieć
towarzyszka i rozumiał jej ciąg do złota, taki miała zawód. Co innego go
niepokoiło.
-Sugerujesz, że zataił faktyczną wartość niektórych przedmiotów –
stwierdził, nie pytał, pewien wniosków do których doszedł. – Mógłbym
powiedzieć, że to u ciebie typowe i wcale nie traktuj tego jako ujmy, cieszę
się, że mamy kogoś kto czuwa nad takimi rzeczami. Martwi mnie jednak, Vesso, że
zwlekałaś z tym pytaniem, aż będziemy w trójkę. Nie poruszyłaś tej kwestii w
pełnym gronie, bo czegoś od nas oczekujesz? – Z tymi słowy zbliżył się o krok,
zaś ton stał się odrobinę bardziej szorstki.
-Powinniśmy porozmawiać z Vikardem, jeśli tak bardzo cię to gnębi –
zaproponowała Sora.
Czarnowłosa spojrzała na dziewczynę i także groźnie zmrużyła oczy, a po
chwili parsknęła.
-Żeby wymyślił dobrą wymówkę? Przed chwilą marudziliście jak macie dosyć
kręcenia Bandara, a chcecie jeszcze Vika ostrzec, że coś podejrzewam?
Oczywiście, że podejrzewam, a ty nawet mi nie sugeruj, że mam jakieś „niecne”
zamiary. Zawsze byłam fair, zawsze dzieliliśmy się po równo, według trudów i
wydatków i zawsze pozostawaliśmy wobec siebie szczerzy. Gówno mnie obchodzi jak
się tam ma mój pracodawca, gdy z nim wspólnie nie pracowałam nad zarobkiem...
Ale nic nie wkurza mnie bardziej, gdy ktoś chachmenci na boku przed resztą
drużyny. Przecież może się wykpić byle słowem. Powie ci, że zarabia w między czasie
na magicznych usługach, albo, że znalazł nabywcę na rzadki przedmiot z
kolekcji. Tak, chciałabym go przyskrzynić, jakiś dowód zdobyć jeśli to możliwe
i wtedy mu to wytknąć. Macie z tym wielki problem? Zamiast tego moglibyście
podpytać się o te rzeczy z ostatniej wyprawy, dyskretnie.
Loric westchnął jeszcze raz, tym razem głośniej, po czym cicho przeklął
pod nosem. Vessa była z nimi szczera, może nie była aniołkiem, wręcz odwrotnie,
ale przynajmniej miała swoje zasady, których mocno się trzymała. Póki co
jeszcze ich nie zawiodła. Niestety sprawa Vikarda była bardziej skomplikowana,
zaś paladyn, który swych zasad bronił równie mocno cenił nad wszystko dobrą
kondycję i morale drużyny, poczucie, że mogą sobie ufać i na sobie polegać.
Podejrzenia Vessy były zasadne, podejście także, biorąc pod uwagę argumentację,
nie chciał jednak, by w ich świeżej grupie pojawiły się rysy i mikroskopijne
pęknięcia... Nie w przed dzień tego co Vik wieszczył z gwiazd.
-W porządku – powiedział po chwili. – Mogę cię zapewnić, że pieniądze
pochodzą z innego źródła, ale...
Nagle Vessa rozdziawiła szerzej oczy badając twarz bruneta, przekrzywiła
lekko głowę i wsparła się pod boki.
-Cholera... Powiedział ci, prawda? – Zarzuciła. – Tobie jednemu? I
pewnie prosił o zachowanie tajemnicy?
-Cóż... Tak – odpowiedział Loric wzruszając ramionami.
Sora spojrzała to po nim, to po Vessie zupełnie zaskoczona.
-Powiedział? Co powiedział? – tropicielka zbliżyła się, zaintrygowana.
-O co w tym wszystkim chodzi, Soro – syknęła pancerna kompanka. – Nam
bał się powiedzieć? Nie ufa nam? Do nas przyszedł tylko z ofertą „chodźcie,
zarobicie niezły grosz i słuchajcie się rozkazów”.
-I ma dobry po temu powód, Vesso – zaznaczył paladyn podnosząc głos. –
To dla naszego bezpieczeństwa. Wiecie, że mówię prawdę i proszę, byście przez
jeszcze dwa dekadni wytrzymały. Mogę wam tylko zdradzić, że zagrożenie, które
Vik ściga póki co nie jest jeszcze klarowne, to może być fałszywy alarm, albo
coś zupełnie innego, a sam jest związany umową z kimś z zewnątrz, kimś, kto go
najął... Stąd fundusze... Cholera, i tak powiedziałem za dużo.
Oczywiście chciał by tak to zabrzmiało, wyjawił im de facto mniej niż
mógł, ale przynajmniej w ten sposób zachowa odpowiedni cień tajemnicy i być
może dodatkową informację, którą mógłby zagrać w odpowiednim momencie. Vessa i
Sora badały jego twarz, po czym pierwsza przeklęła cicho pod nosem, opuszczając
ramiona w rezygnacji, a druga cicho mruknęła przewracając oczami.
-Dobrze, już dobrze... – Odezwała się najmitka. – Rozumiem, szkoda, że
musieliśmy do tego dojść w ten sposób, ale póki co byliście w porządku. Jeśli
twierdzisz, że to dla naszego dobra – zrobiła krótką pauzę, po czym machnęła
ręką – ufam ci, po prostu nie lubię tajemnic.
-Vikardo nie jest głupcem – pół-elfka dorzuciła swą opinię po chwili. –
Jeśli uznał, że tak jest bezpieczniej, to miał swoje powody.
-Co tam szemracie? – Zza pleców doszedł ich znajomy głos, wytłumiony
przez szum koron drzew targanych wzmagającym się wiatrem.
Chciałoby się rzec: o wilkach mowa, gdyż to właśnie czarodziej wraz z
bajarzem wybyli z ciemności leśnego traktu na skąpaną w mrokach polanę.
Przystojny czarodziej także owinął się w cieplejsze szaty, szykowne na swój
egzotyczny, południowy sposób. Twarz próbował ozdobić uśmiechem, choć w świetle
skromnego ogniska widzieli jak nastrój Vikarda staje się coraz bardziej
pochmurny, podobnie jak niebo, któremu przyglądał się z niepokojem.
-Biadolimy, że się tak ociągacie – odpowiedział Loric maskując
dotychczasowe nastroje lekkim żartem i przytykiem. – Widzisz, jakbyś się
pospieszył, to byś sobie popatrzył na gwiazdy, a tak patrz jaki moloch nadciąga
ze wschodu.
Vikardo parsknął po czym skinięciem głowy wskazał na wlekącego się za
nim Bandara. Pucułowaty kamrat podbiegł zdyszany, uniósł dłoń w powitalnym
geście, oparł dłonie o kolana i zaczerpnął kilka głębszych haustów chłodnego
powietrza. Pot ciekł mu po czole, a policzki miał jak zwykle rumiane.
-Zobaczył wiewiórkę i zaczął uciekać coś tam biadoląc o krwiożerczych
piżmakach – skomentował czarodziej opierając się na kosturze, gdy Sora cicho
zaśmiała się pod nosem, zaś Loric westchnął uderzając pancerną dłonią w czoło,
podał zmęczonemu bardowi bukłaczek z ciepłą wodą, zaklęciem podtrzymywaną w
odpowiedniej temperaturze.
-Krwiożerczych piżmakach? – Sora szeptem spytała paladyna nie mogąc
ukryć rozbawienia.
Bandar wziąwszy dwa głębsze łyki wyprostował się, skinął głową w
podzięce, po czym zaczął swą zwyczajową tyradę.
-Wypraszam sobie, mój zorganizowany odwrót miał na celu zmylenie
drapieżnika i odciągnięcie go od ciebie – wskazał paluchem w czarodzieja. –
Gdyby nie moja błyskawiczna reakcja i bystrość zmysłów dostrzegłbyś prawdziwe
oblicze tej bestii, którą przez omyłkę wrzuciłeś do jednego wora z byle
nadrzewnym gryzoniem, ale w porządku, wybaczam, nie trzeba dziękować.
-Taaak. – Vikardo powstrzymał się od dalszego komentarza, miast tego
chciał coś powiedzieć do towarzyszy, lecz ponownie jego uwagę przykuł rosnący
na dalekim wschodzie całun chmur.
-Vessa sądzi, że powinniśmy znaleźć schronienie, póki jeszcze nie pada i
szczerze ją w tym popieram – Loric przerwał milczenie. – Możemy przeczekać
jedną noc, aż się przejaśni, nawet jeśli to zbudować pospiesznie jakieś
zadaszenie, gdyby po drodze nie było żadnej groty, czy budowli. Lepiej póki nie
pada deszcz, bo wtedy nie rozpalimy nawet ognia, a znowu zaziębić się nie
chcemy.
-To szliśmy w tych ciemnościach na marne? – Sapnął Bandar, wachlując się
zerwanym z głowy beretem.
-Nie – Odpowiedział szybko Vikardo. – Idziemy w dobrym kierunku i o
dobrej porze. W tej wiosce mówili, że dzień drogi stąd powinna być jakaś
gospoda, moglibyśmy się zewrzeć i może zdążyć przed ulewą? Szybciej niż robić
improwizowane schronienie i koczować w lesie, a bez takiego postoju, może
zdążymy przed chmurami.
-Można spróbować – powiedziała wojowniczka, której pomysł spania w
gospodzie, pod porządnym dachem i w objęciach ciepła sączonego z paleniska
podobał się znacznie bardziej, niż dygotanie z zimna przy ledwo płonącym snopku
z zawilgłego chrustu.
-Co? To jeszcze mamy w podskokach zasuwać? Ludzie, czy wy nie znacie
litości?! – Bard wyraźnie zdegustowany prospektem dalszego wysiłku załamał
ręce, po czym w teatralnym niemal geście rezygnacji ukrył twarz w dłoniach.
-Piżmaki mogą wrócić – odpowiedział Loric, z równym przekąsem grożąc
towarzyszowi palcem. – A ciągnie je do ciepła, szczególnie ciepłego mięsa
strudzonych podróżników, którym przymknęło się oko na warcie. Prawda, Soro?
Pancerny Helmita szturchnął dziewczynę łokciem, a ta zamrugała oczami,
spoglądając nań pytająco, po czym jakby otrząsnęła się z transu, wpadając na
właściwy trop.
-Ach tak, oczywiście – powiedziała przybierając bardziej poważną pozę
ekspertki wyrażającej osąd w ważnej sprawie. – Niektóre z bagiennych odmian
potrafią jednym kłapnięciem szczęk odgryźć stopę. Na szczęście tutejsze
zadowolą się co najwyżej palcem, albo dwoma.
Bandar pobladł, a jego dotąd rumiane policzki jakby przysypano mąką.
Przełknął głośno ślinę, zarzucił wygodniej plecak na ramionach, uśmiechnął się
sztucznie i skinąwszy Loricowi oraz Sorze, przeszedł między nimi i kontynuował
prędki marsz traktem.
-Nie mógłbym przeżyć gdyby stała wam się krzywda z winy tych okrutnych
stworzeń. Chodźmy, póki noc młoda.
Nawet Vessa uśmiechnęła obserwując spektakl z ubocza, po czym wszyscy
ruszyli za Bandarem, dzielnym przewodnikiem i pionierem, któremu na sumieniu
zawsze leżało przede wszystkim dobro grupy.
***
Droga przez Królewski Las była długa i nużąca. Zmierzali do Arabel
skrótem, omijając całe dnie drogi. Ostrzegali ich, że powinni wybrać się
okrężną drogą, nadłożyć trochę, ale za to iść bezpiecznym traktem. Vikardo
jednak nalegał i płacił, więc jego życzenia były im rozkazem, zaś po ostatniej
rozmowie z Loriciem, Vessa i Sora dodatkowo przeczuwały, że za uśmiechniętą
twarzą maga kryje się wielka troska o rzeczy znacznie bardziej poważne, niż po
prostu kolejna wyprawa po złoto i chwałę. Polany zostawili daleko za sobą, choć
co jakiś czas przeszli przez małą przesiekę, las znacznie bardziej zgęstniał,
szlak stał się węższy, na tyle, by może pomieścić jeden skromny wóz, zaś między
koronami drzew ledwo widać było coraz szybciej zachodzące chmurami niebo. Mimo
to zimny wiatr zdawał się przenikać przez listowie i dąć prosto w ich twarze,
jakby naprowadzała go jakaś siła, a przynajmniej tak tłumaczyli to sobie podróżnicy
szukając tylko wymówki, by ponarzekać.
Gdy minęli mały rozstaj, w którym szlak odbijał na południe, Sora
przyklęknęła na chwilę zatrzymując resztę gestem dłoni. Obserwowali ją w ciszy, ledwo widząc w
ciemnościach rozświetlanych jedynie przez zaklęcia Vikarda w postaci świetlików
tańczących na końcu kostura. Dziewczyna dłonią dotykała głębień w glebie,
roztarła grudkę ziemi koniuszkami palców sprawdzając miękkość i wilgotność
śladów.
-Coś się stało? – Zapytała Vessa na wszelki wypadek przygotowując się do
zerwania krótkiego łuku z ramienia.
-Ktoś tędy jechał. Wiele koni, ponad trzy tuziny, do tego wozy, ale
koleiny się mocno pokrywają, nie wiem ile.
-Kiedy? – Loric zmarszczył brwi, pytając.
-Niedawno – dziewczyna odpowiedziała spokojnie i powstała. – W tym samym
kierunku co my.
-Karawana? – rzekł czarodziej podchodząc bliżej i samemu oświetlając
sobie ślady kosturem. – O tej porze?
-Ślady są bardzo głębokie – tropicielka orzekła po krótkiej chwili
namysłu. – A ziemia dość zwięzła, znaczy wieźli coś ciężkiego. Konie także
zostawiły głębokie ślady, znaczy dźwigały jakieś towary...
-Albo opancerzonych jeźdźców – wtrącił się Loric z trafną obserwacją. –
Wygląda mi na wojskowy transport... Tylko po cholerę takim zadupiem i to
jeszcze w nocy?
Na te słowa uaktywnił się Bandar stając zaraz u boku paladyna i kiwając
głową dla zaakcentowania żartu.
-No wiesz, może też chcieli sobie na gwiazdy popatrzeć.
-Zapewne – szepnął Vikardo.
-Powinniśmy zachować ostrożność, może zejść ze szlaku? – Zaproponowała
wojowniczka wyprzedzając grupę i spoglądając dalej w mroczne odmęty lasu, jakby
usiłując wypatrzeć, czy z daleka nie widać pochodni.
-Jeśli byli na koniach i z wozami, to wątpię byśmy ich dogonili na
pieszo – stwierdziła Sora.
-Racja, a zależy nam na czasie – Vikardo obstawał przy dalszej podróży
akcentując stanowisko tropicielki. – Ta gospoda powinna być niedaleko, dowiemy
się kim byli jak tam dotrzemy. Pewnie zauważyliby karawanę z taką ilością
wojska.
Kontynuowali marsz na wschód, w ciszy, zaabsorbowani obserwacją
okolicznych gęstwin, jakby oczekując nagłej zmiany, kolejnych śladów, czy w
końcu zasadzki. Czuli się jak intruzi na czyimś terytorium, zaś dmący ze
wschodu wiatr tylko potęgował nieprzyjemnie wrażenie, budząc w podróżnikach
dreszcze. Gęste chmury zbliżały się coraz szybciej, zaś gromy dudniły niskimi
tonami jakby, za każdym razem głośniej, wciąż odległe. Przy takiej pogodzie
cały kolejny dzień mogli spędzić pod mroczną zasłoną nie odróżniając poranka od
nocy.
Tropicielka nagle odbiegła o kilkanaście kroków wprzód, wskoczyła na
przysadzisty głaz leżący nieopodal traktu i wejrzała w mrok widząc w nim równie
dobrze jak za dnia. Drużyna pogrążyła się w zupełnej ciszy starając się podejść
w miarę dyskretnie mimo brzęczącego ekwipunku i pancerzy.
Oczom Sory ukazały się ściany wspominanej wcześniej gospody stojącej na
skraju zalesionego wzgórza. Przed frontem piętrowego i długiego budynku o
podmurowanym parterze szlak poszerzał się tworząc mały placyk, na którym wozy z
końmi mogły się wyminąć lub choćby zawrócić. Co ją jednak niepokoiło to fakt,
że z budynku nie biło żadne ciepło, ani odrobinę światła. Im bardziej skupiała
swój bystry wzrok, tym lepiej widziała, że ścian nie wykonano z po prostu
ciemnego drewna jak zdawało się na pierwszy rzut oka. Były osmalone, podobnie
jak po części zawalony dach, również naruszony ogniem. Okiennice albo
zaśmiecały podjazd wyrwane z zawiasów, albo wisiały jeszcze na niektórych,
odginane wiatrem. Drzwi porąbano w drzazgi, co większe szczapy drewna piętrzyły
się przy wejściu, zaś cały budynek wyglądał na splądrowany i opuszczony.
Gdy poinformowała o wszystkim resztę zapadła długa cisza, nerwy odegnały
myśli o nieprzyjemnościach podróży i chłodzie, zastępując je kolejnymi,
znacznie mroczniejszymi.
-Ale widziałaś tam konnych? – Vikardo
spytał wertując księgę zaklęć zawieszoną u pasa, poszukując czegoś co
mogłoby im pomóc.
-Nie – rzekła tropicielka. – Niczego nie widziałam poza tym, żadnych
ciał, czy śladów walki, choć z tej odległości detale trudno ocenić.
-Wracać się nie będziemy, jeśli o to chodzi – powiedział Loric. – Nie
bez rozeznania. Jeśli to jakaś stara robota, pewnie nie mieli z tym nic
wspólnego.
-Gospoda wygląda na spaloną – przypomniała pół-elfka. – Widzielibyśmy
łunę, a przy takim wietrze ogień
rozniósłby się na resztę lasu. To musiało być stare zajście.
-Albo magiczne – wtrącił czarnowłosy. – Wiatr czy nie, ta gospoda jest w
środku lasu, przecież płomienie rozniosłyby się tak czy owak, gdyby ktoś ich
nie kontrolował. A wątpię, by mieli tu setkę chłopa z wiadrami bez przerwy
zalewającymi każdy najmniejszy płomyczek.
-Pięknie – westchnął bard. – Jakiś nieznany czarodziej sfajczył nam
obiecane schronienie i potencjalną kolację.
-Sfajczył czy nie, lepiej zbadać kiedy. Żeby chociaż wiedzieć jak daleko
od tego czasu przeszedł – paladyn uniósł dłoń, po czym wskazał za siebie, w
kierunku gospody stojącej za załomem traktu. – Im szybciej się z tym uwiniemy,
tym szybciej znajdziemy jakąś odpowiedź.
Najmitka u jego boku skinęła głową w milczeniu zgadzając się z osądem,
po czym sama zerwała z ramienia łuk i gwizdnąwszy na Sorę, ruszyła w stronę
zajazdu.
Broń szybko znalazła się dłoniach, miecze, kusze i łuki w gotowości, na
wypadek gdyby coś nieprzyjemnego miało się zdarzyć. Paladyn wciąż trzymał
tarczę na plecach, póki co woląc zostawić sobie dłoń wolną do lepszego przeszukiwania.
Gdy zbliżyli się na odległość trzydziestu stóp, Sora przyjrzała się
śladom ponownie i wyczytała z nich, że karawana przejechała dalej na wschód,
nie robiąc przy zgliszczach żadnego postoju, jakby te nie wywarły nań żadnego
wrażenia.
-To musiało się stać w tym dekadniu – powiedziała krótkowłosa
wojowniczka zaglądając do wnętrza gospody przez niezabezpieczone okno. – W
przeciwnym razie we wsi by wiedzieli. Jeśli dobrze pamiętam, tamten kupiec,
którego pytaliście o trasę przejeżdżał tędy szóstego, racja?
-A mamy piąty – powiedziała Sora kucając nieopodal drzwi. – Zależy, czy
jeszcze północ... Mógł albo kłamać i wiedzieć, albo faktycznie, stało się w tym
dekadniu.
Wnętrze gospody zdawało się być wyczyszczone do cna ze wszystkiego co
reprezentowało jakąkolwiek wartość i nie spłonęło. Kawał piętra wraz z dachem
zarwał się na salę wspólną, zaś szynkwas wyglądał nadal całkiem nieźle. Ze
ścian powyrywano gwoździe, wszystkie metalowe przedmioty znikły, zaś wewnątrz
nie było śladu żadnych trupów.
-Walczyli – powiedział paladyn przyglądając się śladom na ścianach i
podłodze. – Spójrzcie, żłobienia po klingach, dziury po grotach. Wszystko
pozbierano.
Przeczesywali ruinę gospody, Bandar zajrzał nawet do skromnej piwniczki,
lecz i stamtąd zabrano wszystko co cenne. Po beczkach i żywności nie było ani
śladu, po kamiennej podłodze walało się jeszcze kilka desek, lecz nic poza tym.
Znaleźli także ślady krwi, nieliczne, co sugerowało, że zranionych szybko
wyniesiono na zewnątrz lub też się poddali. Kto mógł dokonać takiej napaści?
-Zupełnie jakby szukali czegoś konkretnego – powiedziała Vessa
przyglądając się obłupanym ścianom. – Przetrząsnęli wszystko.
-To mi na skarbiec nie wygląda – dodał Vikardo oświetlając wnętrze zaklęciem.
-Bo nie znasz się na gospodach – odrzekł bard wychodząc z piwniczki z
lekkim uśmieszkiem na twarzy.
W dłoniach coś trzymał, małe zawiniątko. Towarzysze spojrzeli na niego
nie rozumiejąc, czy obły bard znowu sobie z nich drwi, czy faktycznie znalazł
coś ciekawego. Dostrzegając ich pytające miny bajarz wzruszył ramionami i
podarował przedmiot obleczony w czarny aksamit, rechocząc gardłowo z
satysfakcją. Gestem dłoni poprosił, by za nim podążyli w stronę szynkwasu. Za
blatem, w podłodze, znajdowała się wyrąbana dziura – zwyczajowa skrytka, w
której karczmarze najczęściej chowali majątki. Cokolwiek w niej było zostało
zabrane, najpewniej szkatuła z zapasem złota lub inne precjoza i pamiątki.
-Przecież tu już szukaliśmy – powiedział Vikardo. – Nic tu nie było,
sprawdziłem pomieszczenie na obecność iluzji.
-Bo TUTAJ nie było – zaśmiał się Bandar. – Ten trik z podłogą jest dość
powszechny, mieli czas by przetrząsnąć i pewnie prędzej czy później, by tą
skrytkę znaleźli. Niektórzy ludzie w tym fachu są sprytniejsi, i wiedzą, że
zbiry będą szukać w podłodze... Dlatego budują grubsze podłogi, żeby pod jedną
skrytką zmieścić drugą. Oczywiście dostęp od góry byłby za prosty,
wystarczyłoby zapukać w dno skrytki, żeby usłyszeć, że pod spodem puste, więc z
tej strony jest już prawdziwa część podłogi... Natomiast jeśli zejść od piwnicy
i dobrze poszukać...
-Czemu na to nie wpadli?
-Bo jeśli spojrzysz od góry i widzisz, że tu już dno w skrytce, to jak
zejdziesz na dół wydaje się, że patrzysz na podłogę z piętra wyżej, którą już
przeszukałeś. Nikt nie spodziewa się, że budowniczy doliczyli kilka cali więcej
na zapasową skrytkę, szczególnie, gdy umieszczona bezpośrednio pod tą na
parterze, wtedy się wydaje, że już nic w tak ciasną podłogę nie da się
wepchnąć.
-Dobra robota, Bandar – rzekł Loric, z uznaniem kiwając głową. –
Przypomnij mi, bym z tobą nigdy knajpy nie otwierał.
-Ha! – Parsknął bajarz gładząc przerzedzoną brodę. – Ze mną w interesach
miał byś majątek lepiej broniony niż w krasnoludzkim skarbcu.
Tym czasem czarodziej odebrał zawiniątko, kostur oparł o blat i w
świetle zaklęcia wydobył z czarnego aksamitu małą fiolkę z przyciemnionego
szkła, w której przelewała się czarna oleista substancja. Fiolka nie była
zakorkowana, a raczej zalana zastygłym metalem, uniemożliwiając otwarcie
pojemniczka bez stłuczenia go, o ile to było możliwe. Płyn nie zdawał się
emanować nadnaturalnymi mocami, jednakże dotykając ścianek naczynia czuł chłód
dotkliwie kłujący opuszki palców. Gdy ujął je ponownie przez czarny materiał
wrażenie znikło.
-Wiesz co to może być, Vik? – Paladyn spojrzał nań z ukosa.
-Nie mam pojęcia, a bez otwarcia się nie przekonam. Wolałbym jednak nie
otwierać, póki nie upewnię się, czy to oby bezpieczne.
O to nie trzeba było się kłócić, choć wciąż pozostawała kwestia
schronienia. Sora przewidywała, że burza powinna ich dosięgnąć przed świtem,
może odrobinę wcześniej, zaś wtedy spanie w lesie skończyłoby się dla nich
raczej nieprzyjemnie. Wschodnia część gospody zdawała się być dość stabilna w
porównaniu z resztą, choć na budownictwie się nie znali, więc równie dobrze
budynek mógł runąć w każdym momencie. Jeden plus obecnej sytuacji, którego nie
mogli pominąć, uosabiała solidna wschodnia ściana chroniąca ich przed
zacinającym chłodnym wiatrem.
Tropicielka zdała sobie właśnie z czegoś sprawę i znowu uniosła lekko
dłoń, jakby chcąc coś zasygnalizować reszcie i dopiero, gdy przestali gadać
zauważyli to co i ona. Wiatr ucichł. Nadal czuli lekkie ruchy powietrza,
niemniej zawodzenie i wycie jakby przeminęło, pogoda zdawała się powracać do
normalności. Burza wisiała na wschodzie, gromy szarpały niebem, lecz zjawiska
zdecydowanie zelżały, co dało się odczuć w bardziej przyjaznej atmosferze.
-No, wreszcie – Bandar odrzucił lekko zielonkawą pelerynę, którą ciepło
się otulił. – Przestało tak wiać, może trochę cieplej się zrobi.
-W środku nocy? – Vessa uniosła jedną brew i pokręciła przecząco głową.
– Nawet na to nie licz.
-Cisza... – syknęła Sora sięgając po strzałę w kołczanie wiszącym na
plecach.
Osadziła ją delikatnie na cięciwie, po czym w kilku zgrabnych susach
wskoczyła na nadkruszone schody prowadzące na piętro. Towarzysze chwycili za
broń zaalarmowani jej zachowaniem. Teraz gdy wycie wiatru ustało wreszcie
dotarło ich ciche zwierzęce powarkiwanie. Gdzieś z głębi lasu usłyszeli śmiech
wymieszany z psim skomleniem, dziwne chichotliwe ujadanie, jakby zwierzę, lub
też zwierzęta, kpiły sobie z grupki próbującej ukryć się w podniszczonej
gospodzie.
Loric zerwał obitą stalą płytę z pleców i zacisnął dłoń na rękojeści miecza
stając nieopodal drzwi. Vessa uczyniła podobnie, przewiesiła sobie łuk przez
ramię, zaś w jej dłoni znalazł się długi miecz oraz owalna tarcza. Bandar
wycofał się w kierunku szynkwasu i chwycił mocno swą kuszę, szykując się na
najgorsze. Vikardo spojrzał w górę, na piętro oraz zaczajoną nieopodal okna
Sorę, wyczekując od niej jakiegoś znaku czy ostrzeżenia. Dziewczyna w ciszy
pokazała im cztery palce, informując, że przynajmniej cztery istoty zbliżają
się do budynku. Tyły karczmy, a konkretniej ściana za którą rozlegało się
południowe wzgórze, była pozbawiona okien na parterze, temu też nie musieli
obawiać się, że chichoczące stworzenia zajdą ich od pleców. Wojowniczka jako
pierwsza zobaczyła podłużny, psowaty pysk zaglądający do wnętrza przez odgiętą
okiennice. Poczerniałe ociekające śliną zęby, długie i grube niczym palce.
Zielonkawo-żółte ślepia zabłyszczały, gdy spotkała dzikie spojrzenie. Łeb
bestii znajdował się w nienaturalnej pozie i na osobliwej wysokości, to
zdecydowanie nie mógł być pies, wilk, czy warg. Cokolwiek to było cuchnęło
straszliwie i chichotało, nos świecił się niczym skropiony woskiem. Na framudze
drzwi nieopodal zaczajonego Lorica w tym samym czasie pojawiły się palce
zwieńczone czarnymi pazurami, futrzaste łapy zroszone były dawno zaschniętą
krwią. Warczenie i chichoty stawały się coraz bardziej uporczywe.
-Gnole... – Syknęła Vessa zauważając kolejny pysk, tym razem w drzwiach.
Nie było sensu ich zaskakiwać, może i mieli bystry wzrok i słuch młodej
tropicielki, ale bestie miały węch, którego nie przebije zmysł żadnego
człowieka.
Psowate, zgarbione człekokształtne istoty zebrały się przed przybytkiem,
wyczekując, aż głupi ludzie zmęczą się, z nerwów wyjdą, spróbują przebić. Mogły
sobie czekać na zewnątrz i nie wchodzić do wnętrza. Na początku faktycznie była
tylko czwórka, odzianych w szmaty i rudymentarne pancerze zbite z czego się
tylko dało. Lecz po jakimś czasie więcej bestii dołączyło do rosnącego stada.
Stały tam i przyglądały się im, co jakiś czas zbliżały, kucały przy wejściu i
węszyły, smakując powietrze oraz strach w nim rozpuszczony. Nigdy nie
podchodziły jednak na tyle, by dać Loricowi czy Vessie szansę na ugodzenie
mieczem. W łapach dzierżyły prosty oręż, od włóczni i toporów, po pordzewiałe
miecze czy najzwyklejsze tłuczki z ostruganych gałęzi.
-Musimy ich tu ściągnąć – powiedział paladyn, nerwowo wodząc oczyma od
jednego chichoczącego stwora do drugiego. – Nie będziemy tu siedzieć do dnia...
Sen nas zmorzy.
-Może po coś przyszły – zaproponował Vikardo, wspominając pakuneczek
znaleziony przez Bandara.
-Tak, po przekąskę – Vessa od razu odpowiedziała. – Loric ma rację,
powinniśmy się z nimi rozprawić i spróbować się przebić, byle jak najdalej.
-Póki co jest ich siódemka – Helmita szybko przeliczył skromną watahę. –
Ale cholera wie ile jeszcze ich ściągnie.
-Zgoda – Vikardo skinął głową, szukając komponentów w mieszku
przywiązanym do pasa. – Sora, ściągnij jednego dla przykładu!
I z tymi słowy świsnęła strzała przeszywając spokojne nocne niebo! Jedna
z bestii nagle zacharczała, zaczęła podskakiwać jak porażona piorunem! Gnol
wypuścił oręż, złapał się za szyję, a jego pobratymcy obserwowali jak miota się
żałośnie ze strzałą wystającą z krtani. W kilku wierzgnięciach i bolesnych
jękach opadł na ziemię, broczył krwią, po czym zamarł w bezruchu. Po krótkiej
chwili chichoty ustały, a skromna grupka obróciła swe pyski w kierunku gospody,
groźnie szczerząc kły i warcząc!
-No... To mamy ich uwagę.
Gdy stwory ruszyły w stronę drzwi i okien, by w kilku susach przez nie
przeskoczyć i zatopić ostrza w obrońcach, Vikardo trzymał już w dłoni wydobytą
przed momentem drewnianą szkatułkę z maleńkimi dziurkami. Wyjął zeń świerszcza,
zamknął go w dłoni, rozpoczął inkantację kreśląc w powietrzu tajemne symbole,
aż żyjątko w jego palcach obróciło się w biały pył.
Dwójka z piątki pozostałych gnoli nagle padła na ziemię, zwalając się na
nią jak zrzucone z rzeźniczego haka cielęce tusze. Ich pobratymcy, zbyt
zaabsorbowani chęcią wyprucia żył obrońcom w karczmie, nawet tego nie
zauważyli. Sora zwolniła strzałę z cięciwy, podobnie Bandar, który wystrzelił
bełt z kuszy drżącej w jego dłoniach. Oba pociski ugodziły bestie, jeden dostał
prosto w mięsisty kark, gdy przebiegał przez rozłupane odrzwia by zmierzyć się
z Loriciem, drugi psowaty stwór wciągał się przez okno, i gdy już był po
drugiej stronie, wtedy właśnie bard ukuł go w nogę.
Paladyn związał ich obu walką, choć starali się jak mogli, by tłuczkiem
i mieczem dobrać się do rosłego pancernego woja, ten zręcznie zbijał ich ciosy.
Vessa odebrała w tym czasie szarżę ostatniego z aktywnej trójki, cielsko
odbiło się od owalnej tarczy, zaś przez metaliczne brzęknięcie usłyszała coś co
o wiele bardziej ją zaniepokoiło – odległy psowaty chichot dochodzący z wielu
gardeł. Wymiana ciosów trwała, topór kontra miecz i owalna płyta, to co
wojowniczka z lekkością sparowała, bestia musiała wymęczyć zachowawczymi odskokami. Nie pozwoliła
się zajść, ani nie pozwoliła się podejść, gdy czarnowłosa robiła wypad, ta dała
susa za stół. Loric zbierał w tym czasie ciosy na masywną tarczę, nie wiele
robiąc sobie z prób stworzeń. Półtorak, którym wywijał jedną ręką, dawał mu
natomiast przewagę dystansu, a wykorzystywał ją z nieukrywaną satysfakcją. Choć
bestie były dość skoczne i gibkie, w gąszczu wymiany ciosów futrzasty łeb
przywitał się z ostrą sztabą stali, jaka znienacka zmieniła kierunek cięcia!
Loric wbił ostrze we framugę drzwi ucinając górną część czaszki stwora! Krew
bryznęła obficie, rosząc towarzysza, który głośno zawył, pospieszając tym samym
swych pobratymców!
Vessa zblokowała kolejny cios. Gnol nienawistnie napierał, okładając jej
tarczę toporem. Przebiegł po osmalonym meblu próbując ją zajść, lecz sprytna
wojowniczka była szybsza. Błyskawicznie namierzyła leżący na ziemi taboret i
kopnęła go w miejsce, w którym gnol lądował po próbie zeskoku. Zwierzęce łapy
zaplątały się w grubych drewnianych drążkach, zaś ich właściciel przewrócił na
plecy, odsłaniając pierś, w której od razu czarnowłosa zatopiła miecz!
Charczenie i pokasływanie po chwili przyćmił bolesny skowyt, gdy Loric wykończył
postrzeloną bełtem bestię, zamaszystym cięciem wzdłuż włochatego brzucha!
-Sora! Ile ich biegnie?! – Spytał Vikardo próbując znaleźć jakieś
pożyteczne zaklęcie w księdze.
Obserwowali sylwetkę smukłej tropicielki skaczącej od okna do okna,
wędrowała po belkach i płatwach tam gdzie brakowało solidnej podłogi, i za
każdym razem, gdy tylko wyglądała na zewnątrz, zdawała się coraz bardziej
podenerwowana.
-Sora! – Loric oczyścił miecz z juchy i przyłączył się do pytania.
-Za dużo... Jest ich zbyt wielu – odpowiedziała, co zdecydowanie nie
było tym na co tak na prawdę liczyli.
-A konkretniej?
-Dwie dziesiątki, może więcej...
-Dobra, na pozycje, może zastawimy drzwi tym stołem – paladyn podszedł
do najmitki i razem poczęli przesuwać mebel by tylko dodatkowo utrudnić dostęp
do wnętrza bestiom.
-Za późno – Bandar, choć przeładował kuszę, zdawał się być na krawędzi
załamania, jego twarz zazwyczaj rumiana, pobladła jakby wytarzał się w mące. –
Nie uciekniemy...
-Zamknij się, bajarzu i nie ociągaj z ładowaniem!
W tym samym czasie z wyższego piętra dochodziły ich ciche świsty. Sora
szyła z łuku do obiegających karczmę gnoli. Skakała od zasłony do zasłony, gdy
psowate humanoidy rzucały w nią toporkami i włóczniami.
Loric naprężył mięśnie i postawił masywną ławę do pionu, zastawiając nią
drzwi. Z Vessą wrócił na miejsce, pod okna przygotowując się na wtargnięcie.
Dostrzegli, że pierwsza dziesiątka psowatych zaczęła krążyć po placyku przed
zajazdem, węszyć i przyglądać się zwierzętom powalonym czarem uśpienia.
Niektóre z nich zawyły jak wściekłe wilki i skierowały parszywe ociekające
cuchnącą śliną pyski w stronę okien, za którymi czekali ludzie.
Rzucili się ku gospodzie niczym fala nienawiści, chcąc ich rozszarpać,
pomścić poległych i żuć zdobyte kości jako zasłużone trofea, lecz wtedy stała
się rzecz nieoczekiwana! Najpierw ze wschodu posypał się grad strzał, niczym
rój trzmieli przeleciały przez podwórze sprowadzając do parteru kolejne gnole i
wiadomym było, że to nie mogła być sprawka Sory! Wtem ktoś zadął w róg i
rozległ się krzyk jakiegoś mężczyzny zachęcający do walki. Odpowiedziało mu wiele
gardeł, w podobnie srogi sposób, aż w końcu, usłyszeli tętent koni! Strzały z
zwijkami podpalonego materiału powbijały się w ścianę gospody, lub też w konary
wysokich drzew dostarczając chwilowej iluminacji, tak, by konie nie połamały
sobie nóg pędząc przez las.
To wszystko stało się tak szybko, że jedynie jeden gnol zdążył dobiec do
okna, obrywając z resztą bełtem z kuszy barda, nim formacja konnych runęła na
stwory rąbiąc żywo na lewo i prawo, dokonując istnej rzezi! Ku uciesze
poszukiwaczy przygód żołnierze mieli na sobie barwy jednej z kompanii najemnych
Cormyru. Vessa szybko rozpoznała symbole przedstawiające czarnego gryfa na
fioletowej tarczy, zdobiły solidnie opancerzone torsy. Kolczugi i płyty
szczękały oraz dzwoniły, gdy krzepcy wojowie wymierzali ciosy, zaś dla towarzyszy
w karczmie była to istna muzyka.
Pogrom trwał kilka chwil, nim te gnole, które nie zdążyły wybiec z
pomocą przed karczmę, zawróciły i pospieszyły w panice w głąb lasu. Na
pobojowisku krzątali się wojownicy sprawdzając czy coś pozostało do dobicia,
zaś między nimi, na czarnym koniu, trwał barczysty czarnowłosy brodacz. Głowę
okrywał poszczerbiony hełm, który z resztą ściągnął i odrzucił czarną pelerynę
za ramiona. Buzdygan wytarł z krwi i zatknął za pas.
-Ejże, nie kryjcie się tam w tej ruderze! – Zawołał w końcu, a po kilku
chwilach trójka mężczyzn i dwójka kobiet zjawiła się w oknach, na widoku. –
Nasi zwiadowcy zamykający konwój donieśli nam o tych bydlakach, że chichoty
słychać i jakby czymś podrażnione. Tośmy w czas drużynę zawrócili, coby zbadać.
-Ryczący Bękarci – Vessa szepnęła Loricowi stając zaraz obok i
spoglądając na zdawało się dowódcę grupki. – Tak się zwą...
-Można im ufać?
-To najemnicy o dobrej renomie, jeśli o to chodzi, ale ufać nie należy
żadnemu z nas, jeśli nie ma się kontraktu – powtórzyła dość oklepaną, choć
trafną regułkę.
-Cóż, jak chcecie tam gnuśnieć, wasza sprawa – dodał brodacz. – My się
zbieramy dalej. Złych zamiarów nie mamy, a że wy cywilizowane ludzie, tośmy
myśleli, że może chcecie się przyłączyć w marszu.
-A dokąd to zmierzacie? – Loric spytał, unosząc dłoń w wyrazie szacunku
i powitania.
-Do Arabel.
***
Dołączyli do karawany po dłuższej naradzie i kilku negocjacjach.
Kompania najemna była dość tajemnicza, za to kapitan nią dowodzący zdawał się być
poczciwym człowiekiem skorym do wyjawienia całkiem sporej ilości niegroźnych
informacji. Podążali z karawaną wiozącą majątek pewnego szlachcica, który
przeprowadzał się do nowego dworu. Wieźli obrazy, rzeźby i insze dzieła sztuki,
zaś podróżowali nocą i mniej uczęszczanymi trasami, by nie kusić zbytnio
potencjalnych bandytów, czy też wrogów jaśnie pana. Wozy były proste i
przypominały raczej transport wojskowy, zaś sama kompania, jakby szła na jakąś
wojnę, choć tak na prawdę dowodził naczelny majordomus starego majątku,
dostojny i sztywny sługa opryskliwie odnoszący się do każdego pod swoją
komendą. Z początku na wieść o dodatkowych podróżnikach cywile zaczęli kręcić
nosem, nie wiedząc, czego też mogli się spodziewać, lecz dojrzawszy między nimi
paladyna Helma odetchnęli z ulgą, zaś pozwoliwszy Bandarowi przemówić i pleść
swe historie, już zupełnie zapomnieli o początkowych wątpliwościach. Bard
szybko znalazł miejsce obok jednego z woźniców,
dzieląc się pitnym miodzikiem i opowiadając jak to dzielnie stawiał opór
nawałnicy gnoli w zrujnowanej karczmie, która w jego wersji, dla odpowiedniej
efektywności, wciąż płonęła. Karawana jechała dość powoli, musieli uważać na
rozmokłą ziemię i od czasu do czasu ściągać z traktu jakiś konar powalony
wiatrem zacinającym ze wschodu.
Drużyna pomagała jak tylko się dało, w końcu chcąc zasłużyć sobie na
porządną ochronę ze strony najemników. Ci chyba także doszli do wniosku, że
każda dodatkowa osoba, która wie jak obsłużyć kuszę, łuk, czy wywijać mieczem,
nie zaszkodzi, gdy gnole znowu uderzą.
-Już trzeci raz się na nas zasadzali – powiedział siwowłosy kapitan,
prowadząc konia.
Loric na te słowa zagwizdał ze zdumieniem i przelotnie obejrzał karawanę
ośmiu wozów i cała masę żołdaków jadących na czele, na końcu oraz po bokach,
oświetlali sobie drogę oszklonymi latarniami przymocowanymi do frontu i tyłu
każdego z zaprzęgów.
-Czemu się tak na was zawzięli?
-A żebym ja wiedział – kapitan Alvert parsknął. – Jeden z naszych
zwiadowców miał domysł, że w pierwszej bitce mogliśmy im zabić kogoś ważnego,
to się mścić próbują. W każdym razie, ich napady coraz słabsze, przetrzebiliśmy
ich w ostatniej bitce tak bardzo, że została garstka. Ta garstka wracała na
swoje ziemie, po drodze mijali gospodę i pewnie was zwietrzyli.
-No tak, i chciały ludzkiego mięsa, jakiegokolwiek pewnie.
-Straciliśmy kilku ludzi w pierwszej bitwie, runęli na nas dziko – kapitan
wzruszył ramionami i pokiwał głową. – Szkoda, dobre chłopaki, ale przynajmniej
tym futrzatym gnojkom tak natłukliśmy, że dzień minął, nim odważyli się podejść
nas znowu. Dla nas obeszło się kilkoma rannymi, dla nich to była masakra, no i
ostatnia potyczka, posiekaliśmy ich w zasadzie bez strat. Podkulili ogony i
zwiali, nie dziwota, że było im wszystko jedno, heh!
-A powiedzcie mi, dobry człowieku, ta gospoda, co my ją mijaliśmy... –
Loric zrobił krótką pauzę obserwując spokojną twarz siwego wąsala, czy oby
jakaś emocja się na niej nie pojawi. – Widzieliście coś dziwnego, nie na
miejscu?
-A bo ja wiem... No też ją minęliśmy, spalona chałupa jak się patrzy,
ale my mamy rozkazy.
-Znaczy nie badaliście co w środku?
-Nasz zwiadowca tylko rzucił okiem, czy oby te psowate gnidy nie zrobiły
tam zasadzki, a tak poza tym, minęliśmy i pojechaliśmy dalej. A co to taka
ważna dla was sprawa? Kogoś bliskiego tam mieliście?
Paladyn dał się podejść, zmarszczył lekko brwi, nie chciał wydawać się
kimś kto próbuje testować prawdomówność kapitana, więc szybko wskazał na płytką
rycinę na napierśniku, symbol pancernej dłoni z sądnym okiem na wierzchu.
-Ach, rozumiem, obowiązki – kapitan pokręcił przepraszająco głową i
pacnął się w czoło. – Wybaczcie, zmęczony jestem, zupełnie mi z głowy
wyleciało.
-Kapitanie! – Krzyknął nagle jeden konny zawracając z czoła kolumny. –
Drzewo całe zwaliło na trakt!
Alvert uniósł siwe gęste brwi, popatrzył w ciszy na podkomendnego po
czym ciężko westchnął.
-Cholera, jeszcze tego brakowało... – szepnął pod nosem i rzucił krótkie
spojrzenie paladynowi. – I tak jedziemy już większość nocy, można by zrobić
wreszcie postój. A wy łapać topory i do roboty! Sierżanci do mnie! Rozbijamy
obóz!
Z wozów utworzono krąg, konie rozkulbaczono, rozprzęgnięto, zaś żołdacy
i woźnice pozwolili się im najeść. Rozpalono ogniska i rozstawiono warty, zaś
pierwsze zmiany położyły się pod improwizowanymi namiotami. Towarzysze trzymali
się razem, usiedli wokół jednego z wielu palenisk, rozłożyli koce i peleryny,
zdjęli wierzchnie płyty pancerzy by móc od nich odpocząć i złapać kilka godzin
snu. Bandar wolał trzymać się ze służbą szlachcica, głównie dlatego, że ci
częstowali świeższym prowiantem, lepszym napitkiem i generalnie lubili dzielić
się historiami. Żołnierze Bękartów także wypoczywali, zajadali ser i suchary,
popijali cierpkim winem i żartowali sobie głośno, wspominając doświadczenia z
ostatnich dekadni.
Słudzy szlachcica opiekujący się jego majątkiem robili pospieszny
przegląd dóbr, dając niechcący krótki pokaz obrazów i rzeźb zamkniętych w
kufrach czy skrzyniach. Wyglądało to tak, jakby rzeczony magnata ograbił muzeum
i teraz wywoził co lepsze rzeczy do prywatnej kolekcji.
Sora zasnęła jako pierwsza, cała noc wytężania zmysłów odcisnęła się na
niej dość mocno. Vikardo konsumował suszone mięso zaczytując się w swej księdze
i zapamiętując czary, na które posiadał magiczne komponenty. Vessa w tym czasie składała przepoconą
koszulę i szykowała ubranie na kolejny wieczór. Wtem usłyszeli rubaszny śmiech,
to bajarz prowadził ku ich skromnemu obozowisku roześmianego szczupłego
człowieka o chorobliwie białej cerze. Dobrze ubrany łysy jegomość wyglądał na
uczonego i sztywnego, ale Bandar jakimś cudem zdołał rozbudzić w nim krztę dobrego
humoru.
-A to jest moja kompania – powiedział Bandar, uśmiechając się w stronę
zmęczonej trupy. – Jak widzisz, porządni ludzie i polegać na nich można.
-A dobrze, dobrze – odpowiedział rozmówca drapiąc się po gęstym płowym
baku. – Można się przysiąść na chwilę? Wasz towarzysz mi powiedział, że wy też
do Arabel zmierzacie, a tak się składa, że miałbym dla was robotę. Solidnie
płacę.
Vessa jako pierwsza uniosła głowę, a nawet Loric rzucił przybyszowi
pytające spojrzenie, choć dotąd pozostawał mu obojętny.
-To zależy ile nam to ma zająć – powiedział Vikardo, który wszak
dowodził i to na jego zlecenie zwołała się drużyna. – Spieszy się nam.
-Och, ależ nie tak długo, chodzi o pewne znalezisko nieopodal naszego
szlaku, czy ja wiem, może z pół dnia drogi. Mój poprzedni pracownik zapewnił
mnie, że wykona zadanie osobiście, ale niestety przepadł jak kamień w wodę...
Tak też sądziłem, że w pojedynkę wiele nie wskóra, ale uparł się... Najemnikom
z naszej kompanii też proponowałem, mówiłem, że zapłacę, ale oni twardo się
trzymali swoich rozkazów, wiecie, jacy oni są.
-Pół dnia? – Vessa spytała, kierując słowa do Vikarda. – Sądzisz, że
możemy poświęcić?
Czarodziej zaś spojrzał na zasnute chmurami niebo, czarno-szare kołtuny
nie zdawały się przerzedzać, więc podróż za znakami i tak nie miała większego
sensu.
-Cóż, myślę, że możemy poświęcić odrobinę czasu, zależy w czym rzecz.
-Randal to w porządku człowiek – dodał Bandar, zapraszając nowopoznanego
do rozgoszczenia się przy ognisku. – Jest alchemikiem w służbie tego włodarza.
Łeb ma jak sklep!
-No, bez przesady – zaśmiał się Randal, rozmasowując kark. – Znam się na
tym i owym. W majątku pana Wardstafa jestem naczelnym medykiem, jeśli tylko
nadarzy się okazja szukam sposobności by poszerzyć horyzonty, zdobyć nowe
składniki do eksperymentów, rzadkie zioła, tego typu rzeczy. Wardstafowie
natomiast zbudowali swe majątki na kopalniach i kowalstwie, głównie przetwór i
eksport metali. Zatrudniają mnóstwo krasnoludów, którymi także muszę się
opiekować, szczególnie tymi ważniejszymi. Na ten przykład w jednej z hut,
mistrz metalurgii, stary krasnolud, co za młodu stracił oko w bitwie, teraz
dostał odpryskiem, iskra mu ślepie drugie wypaliła, a on nieporadny.
-A co to ma do rzeczy? – Paladyn zapytał spokojnie. – Może tak przejdźmy
do zadania?
-Ależ zaraz do tego przejdę, to wszystko bardzo ważne – odrzekł Randal,
przygładzając bokobrody. – Jak wspomniałem, czasem muszę się opiekować
krasnoludami. Ale wiecie, że one na magię mało podatne, prawda? I tego mistrza
z huty nie udało mi się uratować, bo choć użyłem najlepszych eliksirów, jego
organizm przeciwstawił się. To jest duży problem, z którym nie mogę sobie dać
rady, mimo najlepszych chęci i składników. Jakieś dekadzień temu zjawił się w
naszym obozie pewien krasnolud, odkrywca, który mówił, że w tych lasach, na
południe od traktu, odkrył jakiś rodzaj grzyba rosnącego w jaskiniach. Mówił,
że mają magiczną naturę, choć na moje oko raczej psychotropową sądząc po stanie
umysłu tegoż krasnoluda. Coś mnie jednak ukuło, przecież to strasznie odporne
istoty, nieprawdaż? Zaciekawiłem się i odkupiłem próbkę, którą przyniósł z tej
jaskini. Po kilku eksperymentach ustaliłem, że faktycznie grzyby miały
niespotykane właściwości, a najbardziej niespotykane było to jak silnie
oddziaływały na krasnoludy, jakby ich odporność nie miała najmniejszego
znaczenia. Związki zawarte w tkankach grzyba jakby oszukiwały żołądki
krasnoludów, importując właściwości eliksirów. Pomyślałem sobie, że to byłby
istny przełom w medycynie, gdybym tak mógł dopracować formuły. Zaproponowałem
mojemu rozmówcy, że jeśli przyniesie mi więcej tych grzybów, to go szczodrze
wynagrodzę, na co z resztą się zgodził... Ale od tego czasu słuch po nim
zaginął. Cóż, jesteśmy już prawie na miejscu. Pół dnia stąd znajduje się małe
bagnisko nieopodal kamienistego wzgórza, tam ma być ta jaskinia... Przynajmniej
tak mi opowiadał ten karypel. Jeśli zdobędziecie dla mnie próbki, zgłoście się
do Arabel, do posiadłości Wardstafa, a sowicie was wynagrodzę, zaś sam pan
Wardstaf, jak tylko się dowie, że bardzo pomogliście jego pracownikom, na pewno
nie omieszka znaleźć dla was lukratywnego zajęcia.
Spojrzeli po sobie zastanawiając się nad ofertą Randala, proponował
ponad sto sztuk złota za porcję czerwonych grzybów wielkości pięści, co przy
dobrych wiatrach bardzo pomogłoby drużynie w zarobieniu dodatkowego grosza na
przyszłe miesiące.
-No dobrze, powiedzmy, że się zgodzimy – zaczęła czarnowłosa
wojowniczka. – Czego możemy się spodziewać? Masz jakieś informacje, które
mogłyby nam pomóc?
-Ten krasnolud mówił, że z jaskini przegoniły go... Tylko się nie
śmiejcie – zaznaczył rozmówca, co na ogół nie wróżyło dobrze powadze argumentu.
– Przegoniły go człekokształtne grzyby... Grzyboludy, jak je zwał...
Vessa zakrztusiła się konsumowanym jabłkiem, Loric ukrył twarz w dłoni i
westchnął, zaś Bandar pokręcił głową z ledwością powstrzymując się od śmiechu.
-Słucham? – Paladyn uniósł wysoko brew, nie dowierzając w to co słyszy.
-Też mówiłem, że miałem ongiś krasnoluda za szaleńca pod wpływem
jakiegoś alkoholu lub bagiennego ziela... Ale tak powiedział. Myślałem, że
czegoś się może najadł i dostał omamów...
-Czekaj, czekaj – Vikardo uniósł dłoń odrywając wzrok od stron księgi. –
Czy ja dobrze rozumiem, chcesz, żebyśmy udali się na południe, na bagna,
znaleźli jakąś jaskinię, o której nikt nie wiedział, do póki nie odkrył jej
naćpany krasnolud uciekający przed grzyboludami?
-Dokładnie tak... I jeszcze, żebyście przynieśli mi trochę czerwonych
grzybów z tej jaskini.
-Bandar, czy ty tego pana częstowałeś swoim miodem? – Vessa spojrzała z
ukosa na barda, który niewinnie się uśmiechnął i wzruszył ramionami.
***
Po dłuższych negocjacjach Randal zgodził się podwyższyć stawkę i nawet
dać im pewnego rodzaju zaliczkę w postaci pomocnych eliksirów, przynajmniej w
ten sposób upewnili się o jego intencjach. Skorzystali ze snu, zaś około
południa, gdy odłączyli się od grupy, mieli nie lada problem wytłumaczyć Sorze
całą historię zachowując przy tym powagę. Trudno było nie brzmieć głupio
przedstawiając podobną bajeczkę o humanoidalnych grzybach i krasnoludzie co
najadł się halucynogennych substancji, ale mimo wszystko spróbowali. W końcu
nie pochodzili z Cormyru, a raczej z dalszych krain na zachód od królestwa,
temu też nie mieli zbyt wielu przyjaciół czy znajomków, których mogli prosić o
pomoc. Ktoś taki jak naczelny alchemik i medyk lokalnego magnata w mieście, do
którego zmierzali, mógł okazać się dobrym sojusznikiem. To był faktyczny powód
do zgody, nie dość, że potencjalnie zarobią, to jeszcze zawiążą solidną
znajomość, przynajmniej taką mieli nadzieję.
Droga przez mokradła nie była niczym przyjemnym. Poruszali się powoli,
uważając, by but nie zatopił się w rozmiękłym gruncie, zawilgł lub został
zassany. Poza brunetką, która skocznie przemierzała połacie terenu, dając
płynne susy od jednego grubego korzenia, do drugiego.
-Widzisz cokolwiek? – Vikardo spytał tropicielki i z pomocą kostura
wspiął się na przewróconą spróchniałą kłodę.
-Bajora pełne komarów – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – W miękkim
gruncie ślady zazwyczaj zostają na długo, ale nie w aż tak miękkim, więc poza
tymi odciskami kopyt łosia co znalazłam wcześniej, nic co mogłabym dobrze
rozpoznać.
Bandar znowu w coś wdepnął i głośno przeklął, podszedł do jednego z
przysadzistych konarów i próbował wytrzeć but, gdy krawędzią oka zauważył jak
coś błysnęło. Schylił się i przyjrzał maleńkiemu obiektowi leżącemu w gąszczu
wysokich traw. To był kawałek metalu, konkretnie łuska od pancerza, lekko
wygięta, lecz po wstępnych oględzinach dość imponująca. Podniósł ją i zbadał na
obecność rdzy, której nie uświadczył, co znaczyło, że musiała tam spaść niedawno.
Samą zaś powierzchnię pokrywała płytka runiczna rycina ciągnąca się wzdłuż
krawędzi. Ktokolwiek sobie tak przyozdobił cały łuskowy pancerz musiał być nie
lada bogaczem.
Wreszcie przeszli przez rozlewisko i dotarli do podnóża kamienistego
wzniesienia. W skalnym rumowisku nieopodal znaleźli tajemnicze, wyciosane
wejście, szerokie na trzy stopy i wysokie na niecałe sześć. Wszystko dzięki
podobnym łuskom z pancerza, które ktoś zostawiał w równej odległości, jak gdyby
obrywał je ze swej zbroi i rzucał na mokry grunt, tylko po co?
-Runa strażnicza – powiedział Vikardo wskazując na symbol wyryty nad
wejściem. Był ledwo widoczny, zatarty, zaś sama skała porosła mchem do stopnia,
gdzie ledwo było ją widać. – Uważajcie, sprawdzę, czy jest nadal aktywna.
Nie trzeba było wiele zachodu, by sprawdzić jakość zaklęcia, to miało
odganiać stworzenia oraz wścibskich poszukiwaczy przygód. Gdy czarodziej
zbliżył się do wejścia w mroczny korytarz, poczuł chłód bijący zeń i omiatający
skórę, budził dreszcze. Mrok stawał się coraz gęstszy, zaś w uszach słyszał
coraz głośniej brzęczenie owadzich skrzydeł. Runa sprowadzała iluzję tego co
dla danego indywiduum było straszne i przerażało, dla Vikarda była to ciemność
oraz osy, odrażające żądlące owady. Bał się ich panicznie i obawiał, że iluzja
zaraz wygeneruje najbardziej realistyczną olbrzymią osę jaką w życiu widział.
Uniósł kostur i zamknął oczy, ignorując brzęczenie. Końcem drążka badał grunt przed nogami i spokojnie
przeszedł na drugą stronę, wtedy otworzył oczy, zaś iluzja znikła. Zaglądając
do wnętrza korytarza, zauważył, że ciasne zejście kierowało się coraz niżej, w
dół, lecz poza tym, nic wrogiego czy żywego nie zdawało się stamtąd wyglądać.
-W porządku. Runa działa, musicie zamknąć oczy i zwyczajnie w świecie
przejść. Po prostu nie myślcie o niczym strasznym...
-Czekaj – Bandar uniósł dłoń powstrzymując Lorica, który już miał pójść
za czarodziejem.
-Co znowu?
-Randal mówił, że mieliśmy znaleźć jaskinię. To mi nie wygląda na jaskinię,
tylko jakiś tunel.
-Powiedział, że krasnolud znalazł grzyby w jaskini, a nie gdzie
dokładnie jest do niej wejście – czarodziej słusznie wytknął. – Jak chcesz, to
szukaj sobie gdzie ci się tam podoba i dalej przeczesuj lasy, jak dla mnie, to
miejsce dobre jak każde, nie wspominając o tym, że to wzór krasnoludzkiej runy
strażniczej. Nie sądzisz, że krasnoludzki odkrywca mógł kierować się
oczywistymi wnioskami? Poza tym, efekt strachu runy dobrze tłumaczy tą całą
bajkę z grzyboludami, przed którymi uciekał w panice.
Sora wzruszyła ramionami i pokiwała głową.
-Cóż, nadal nie mogę uwierzyć, że
się na to zgodziliście – powiedziała tropicielka zbliżając się do wejścia – to
wytłumaczenie ma najwięcej sensu. Sugeruję, byśmy się pospieszyli, im szybciej
to załatwimy, tym szybciej dotrzemy do Arabel.
-W pełni cię popieram – dodała Vessa. – Z resztą mam już dosyć łażenia
po błocku.
Tunel prowadził do głębokich i wilgotnych podziemi, przerodził się w
końcu w szerzy na osiem stóp i podobnie wysoki, tak, by dwie osoby mogły się
przynajmniej wyminąć. Na sklepieniu znaleźli ślady sadzy z pochodni, świadczące,
że ktoś tych tuneli używał w ostatnim czasie i to wielokrotnie. Podłoże było
wytarte i niezakurzone, tym łatwiej odnaleźli odpowiednią trasę przez plątaninę
korytarzy, o niekiedy zawalonych odnogach, albo prowadzących do głębszych,
spowitych mrokiem rozpadlisk.
Dotarli wreszcie do wykutej w skale komnaty o imponujących rozmiarach.
Była na sto stóp długa i szeroka na pięćdziesiąt, zaś sklepienie znajdowało się
jeszcze wyżej, dzięki czemu mogli się spokojnie wyprostować. W samym centrum
stał ciężki kamienny stół pokryty grubą warstwą kurzu, na podłodze widać było
wyraźne ślady walki – rozbryźnięta krew plamiła niektóre ściany, które po
bliższych oględzinach ujawniły stare wzory i malunki, pobladłe i wypaczone
przez lata. Farba zeszła, zostawiając jedynie plamy i poszarzałe wzory
przypominające krasnoludzkich wojowników ścierających się ze sobą w epickiej
bitwie. Na stole, który wydawał się być wyciosany z jednego kawałka kamienia,
leżały stare pordzewiałe łańcuchy, oraz samotny skórzany but. Resztki szklanego
naczynia walały się w pozostałościach starej skrzyni, zredukowanej do kilku
gnijących desek, zaś w rogu komnaty leżał samotny kilof.
-Czujecie ten smród? – Sora spytała, kucając przy bocznym wejściu
prowadzącym do kolejnego ciemnego korytarza. Jej skórzana zbroja zaskrzypiała
cicho, gdy dłonią badała odciski i ślady znaczące wilgotne kamienie na podłożu.
-Tak – odpowiedział Bandar naciągając kuszę na wszelki wypadek. – Skądś
to pamiętam. Mokre psie futro...
-Gnole. Cholera, co one tutaj robią?
Paladyn parsknął stając obok tropicielki. Podsunął pochodnię bliżej, by
dobrze przyjrzeć się znalezionym śladom.
-Coś mi mówi, że sprawa krasnoluda i napadów na konwój jest znacznie
bardziej skomplikowana. Może wszedł na ich terytorium? Wiecie jak to jest z
odkrywcami, grabią wszystko co cenne i nieprzybite do podłogi, a potem się
dziwią, że właściciele chcą odzyskać straconą zabawkę.
-W takim razie to musiało być coś bardzo cennego – dodał Vikardo. – Z
tego co opowiadałeś, po rozmowie z kapitanem, stracili mnóstwo swoich próbując
zdziesiątkować karawanę. Ciekawe co im rąbnął, że są aż tak zdesperowani.
-Może ta fiolka? Masz ją nadal?
-Tak, ale nie wiem co tam jest i wątpię by złodziejaszek był
sprytniejszy niż Bandar.
-Oj zdziwiłbyś się – bard zaśmiał się gorzko. – Znaczy, nie że
sprytniejszy, co do tego nie ma wątpliwości, ale to gdzie szukać dobrego łupu
to złodziej powinien wiedzieć i to raczej dobrze. Może zauważył spaloną karczmę
i skrył w niej znalezisko, tak na wszelki wypadek. Poza tym, widziałeś kiedyś
złodzieja, który przedstawiłby się jako złodziej? Odkrywca brzmi o wiele
bardziej nobliwie, nie sądzisz?
Czarodziej musiał mu przyznać rację, pokiwał głową i przewrócił oczami.
Podziemia, w które się zapuścili zaczęły przypominać jaskinie, komory
coraz szersze, a ściany jakby poszarpane, lecz za razem wyglądały na ujarzmione
cywilizowaną ręką. Tułali się blisko godzinę, próbując znaleźć jakąś konkretną
drogę, a tam gdzie do głów winna sięgać wapienna skalna forma, tam ją utrącono
dłutem i młotem, ścianę wyrównano. Tam gdzie podłoga miała przerodzić się w rozpadlisko
ułożono ociosane i dopasowane kamienie. Płomienie pochodni zajęły miejsce
mistycznego światła, zaś żółte promienie odbijały się od odległych wilgotnych
skalnych form nadając im złocistego blasku, jakby ich sylwetki pokrywała cienka
warstwa bursztynu. Sora powstrzymała chód, gdy dotarli do skromnego załomu przy
krańcu następnej pieczary. Zapach gnoli stał się niezwykle intensywny, zaś
podłoże ścieliły strzępki futer. Na ścianach widać było zastygnięte plamy krwi
oraz galaretowatej zielonej substancji o apetycznie słodkiej woni. Bandar
poklepał ją dłonią po ramieniu, a następnie wskazał na trzymaną pochodnię, bez otwarcia
gęby pytając, czy może ją zagasić, ale dziewczyna pokręciła przecząco głową.
Podkradła się cicho do krawędzi załomu, zaś reszta czekała w gotowości.
Wejrzała do prostej amatorsko wykutej w skale jamy, nie mogącej się równać z
dotychczasową krasnoludzką kamieniarką. Wysoko zakończone sklepienie straszyło
długimi formacjami skalnymi, które jak sople po ciepłym zimowym wieczorze, były
długie i ostre. Wokół ogniska w centrum pomieszczenia, uwalone były proste
posłania, szmaty i skóry ułożone na trawie i mchach naniesionych z powierzchni.
Na oko, dostatecznie miejsca dla ogromnego stada… Aczkolwiek gnoli była tam
jedynie jedenastka, a przynajmniej tych żywych. Między rozszarpanymi ciałami
leżały gąbczaste bryły, jakby kawały pnia jakiegoś drzewa, jednakże wciąż
kurczyły się i rozprężały ociekając zieloną substancją, zupełnie jakby
stanowiły tkanki wciąż tętniące życiem. Im Sora dłużej przyglądała się
pobojowisku z ukrycia, tym dokładniej rozpoznawała zwłoki i aż mroźne ciarki
przeszły jej po plecach. Pośród zabitych były głównie samice oraz szczenięta,
poległe w obronie leża. Pozostałe, pobite gnole rozpaczliwie siedziały wokół
ogniska i przyglądały się scenie serwowanej im przez jeszcze inszych
przybyszów. Największy gnol, w poszarpanej, acz wciąż imponującej zbroi,
trzymany był nad ogniskiem przez dwójkę barczystych krasnoludów o cerze szaro-czarnej
jak węglowa sadza, ślepia błyszczały im czerwienią i zdawały się być pozbawione
źrenic. Oprócz dwójki trzymającej, zdawałoby się, herszta gnoli, była jeszcze banda
sześciu wojowników, oraz ich przywódca o gładko wygolonej głowie, a brodzie
jakby uszytej z ołowianych drutów. Przemawiał do psowatych istot nieznanym
pół-elfce językiem, zaś z intonacji i jednostronnego gardłowego śmiechu mogła
wysnuć, że nie wróżył im niczego dobrego. Co jakiś czas dwójka trzymająca
rosłego samca, podsuwała jego pysk bliżej płomieni, a ten boleśnie skamlał,
szczególnie gdy zajmowało się jego futro. Odciągali go i oblewali wodą, a potem
znowu, pod płomienie.
Sora pobladła i musiała odejść, gdy człekokształtne zwierzę znowu
zawyło. Zwróciła się do swych kompanów i zaczęła im wszystko tłumaczyć szeptem,
za razem nalegając, by zachowywali się jak najciszej.
-Krasnoludy głębinowe – wyszeptał Loric marszcząc groźnie brwi. – Złe
wieści. To znaczy, że są tu gdzieś tunele do Podmroku.
-Czego duergarzy mogą chcieć od gnoli? – Zapytał Bandar, równie cicho.
-Wygląda na to – dodała tropicielka – że atak na leże nastąpił, gdy
mężczyźni wybyli na powierzchnię. Ta resztka się przed czymś broniła, może też
przed duergarami?
-Vikardo, masz to cholerstwo? – Zapytał paladyn, a czarodziej poklepał
się po kieszonce kamizeli i skinął głową w odpowiedzi.
-Sądzisz, że to ma coś wspólnego?
-Pomyślcie… Co by zmusiło plemię gnoli do wściekłej napaści na konkretną
karawanę ludzi? Konkretną karawanę, do której udał się pewien krasnolud.
Krasnolud, który rzekomo tu był, i który rzekomo jakieś cudy tutaj widział.
Przed czym tak czmychał?
-Rozumiem – uśmiechnął się bajarz. – Zaszedł za głęboko i wziął co do
niego nie należało. A po drodze mógł ukryć fant w gospodzie, jeśli wiedział
gdzie.
-A co te sierściuchy mają z tym wspólnego? – zapytała Vessa.
-Duergarzy często zawierają jakieś umowy z pomniejszymi rasami – Loric
splunął wspominając o tych pozbawionych skrupułów krasnoludach. – Często są to
umowy jednostronne. Opłacają się przy dobrej służbie, ale przy porażce,
zbierają długi w krwi i torturach. Na moje oko te gnole musiały odzyskać
skradzioną fiolkę, w przeciwnym wypadku czekało ich coś strasznego. Może były
zdesperowane… Chciały bronić swego leża.
-Powinniśmy interweniować? – spytała Sora gotując łuk do dzieła.
To wszystko stawiało bestie w innym świetle. Ich napaść wcale nie
musiała być grabieżcza, jeśli napadli na karawanę ścigając złodzieja, próbując
odzyskać coś bardzo ważnego dla ratowania swych bliskich, to nie mogli żywić do
nich urazy. Może poza Vessą, której było wszystko jedno i jak stwierdziła,
martwa bestia, to martwa bestia.
Doszli do wniosku, że powinni zaczekać. Jeśli jakiś z duergarów
przeżyłby, wrócił w głębiny i opowiedział o ich przybyciu, pewnie ściągnęliby z
posiłkami. Póki co nie zdawali sobie sprawy, że podsłuchują ich powierzchniowcy
i dobrze, poza tym głębinowe krasnoludy miały przewagę liczebną.
Po kilku dłuższych chwilach bolesnego skamlenia, zbroje zadzwoniły,
ciemnoskórzy wojownicy odeszli w głąb tuneli, zostawiając grupkę gnoli w
rozpaczy, przybitą i zobojętniałą. Dopiero wtedy ludzie wyszli zza załomu,
trzymając broń w gotowości, lecz nie unosząc jej przeciw stworom. Te,
zobaczywszy podróżnych poderwały się z ziemi, łapiąc za broń, lecz nie
wszystkie. Zaledwie piątka, między nimi zaś kilku wstało niepospiesznie, jakby
zmuszając się do obowiązku obrony. Trzy pyski warczały, gnole uniosły broń,
lecz ich herszt, przykładający namoczoną wodą szmatę do poparzonego pyska,
siedział dalej na podłodze ze ślepiami wbitymi w ścianę.
Vikardo uniósł dłoń, próbując uspokoić stworzenia, grupa zatrzymała się,
nie podchodzili bliżej, dając im znać, że nie mają złych zamiarów. Gnole
natomiast trwały na stanowisku, nie ruszały do ataku, zaś te bardziej krewkie i
nerwowe, te które jeszcze przed chwilą powarkiwały, teraz obracały głowy, by
spojrzeć na swego przywódcę, jakby czekały na rozkaz.
Herszt się nie odzywał, ciężko dyszał zdruzgotany zdarzeniami, lecz po
dłuższej chwili, w rezygnacji, machnął łapą, każąc swym towarzyszom opuścić
broń. Niektóre z gnoli zaczęły szczekliwie wnosić sprzeciw w swym własnym
dziwacznym języku, ale wódz nie zmieniał zdania.
-To wszystko co z nas zostać… - Wycharczał wreszcie wspólną mową. – My
was nie zatrzymywać…
I dla poparcia swych słów, chyba powtórzył to samo w szczeknięciach i piskach,
tak, by jego kamraci pojęli, że nie chce tracić już nikogo więcej w
bezsensownej walce.
-Duergarzy wam to zrobili? – Zapytała Sora, wskazując krawędzią łuku na
zamordowanych obrońców, w tym samice i szczenięta.
Herszt pokręcił łbem w odpowiedzi.
-Nie… Mykonid… Mykonidy, całe plemie ich… - wycharczał herszt.
-Mykonidy? – Sora zapytała słysząc nazwę po raz pierwszy w życiu.
-Olbrzymy z jam… Gdy przychodzą, w głowie huczy i boli… Zabijają i rwą…
Mordują nas… Duergary dały trutkę, w zamian za kamienie i kryształy w lesie mykonida…
Ale my nie mamy jak z nimi walczyć, bo trutka skradziona… Krasnolud zabrał!
Duergary przyjść po zapłatę… My nie mieć, nie móc zabić mykonida… Nasze kobiety
i dzieci, wszystko zabite…
Loric wskazał sztychem miecza na urąbany kawał gąbczastej tkanki wciąż
pulsującej na ziemi, a gnol skinął głową. Odparli ich, lecz na tajemniczych
istotach topory, włócznie i rudymentarne miecze nie robiły wielkiego wrażenia.
Z opowieści herszta dowiedzieli się, że jego stado przybyło schronić się w
lesie i jaskiniach gdy zostali wypędzeni z rodzimego plemienia. Znaleźli dla
siebie przytulne i bezpieczne jaskinie, z korytarzami bogatymi w szlachetne
kamienie, które sprzedawali mieszkańcom głębin. Pewnego dnia zaatakowały ich
istoty, wielkie i inne od wszystkiego co dotąd widzieli. Choć rąbali je i
tłukli, te zabierały jednego, lub dwójkę pobratymców w znane tylko sobie odmęty
jaskiń. Gnole zorganizowały nawet wyprawę poszukiwawczą i natknęły się na
rosnący pod ziemią „las”, bulwiastych i oślizgłych roślin. Ponownie zostali
zaatakowani. Od tamtego czasu mykonidy, stwory tak zwane przez mieszkańców
głębin, nachodziły ich jaskinie coraz częściej, porywając więcej gnoli, a
niekiedy zadowalając się resztkami, zgniecionymi lub rozerwanymi ciałami.
Psowate istoty zawiązały umowę z duergarami, którzy sporządzili dla nich bardzo
skuteczną trutkę, w zamian oczekując kamieni i błyskotek z jaskiń zamieszkanych
przez mykonidy.
Pojawiła się także kwestia krasnoluda, poszukiwacza przygód, który
natknął się na grupkę gnoli wracających od duergarskiego posłańca. Myśląc, że
te będą przy sobie mieć złoto i klejnoty przeszukał je i znalazł tylko fiolkę z
trutką, zaś prawdopodobnie nie świadom znaleziska uznał je za niezwykle cenne,
w końcu cała kolonia gnoli ruszyła za nim, jakby skradł im najcenniejszy skarb.
Z opowieści wynikło także, że wizerunek tych monstrów, tych mykonidów,
był w dużej mierze podobny do dziwacznej istoty z historii Randala alchemika.
-Jak pnie, sękate i grube, takie ciała mają… - warczał Azer, wódz gnoli.
– Podobnie łapy. Ani w nich serc, płuc, czy trzewi… Nie ma gdzie wbić włóczni,
czy urąbać toporem, żeby takiego łatwo powalić! Całe mykonidy jak jedna masa,
o! – wskazał na ociekający zielenią kawał. – Głowy mają jak grzyby, wielkie i
rozległe, a buchają chmurami, w których wionie szaleństwem!
-Grzyby? – Spytała Vessa mrużąc oczy i pamiętając, że przecież przyszli
po konkretną substancję i to w konkretnym celu, zarobku.
-Tak, jak grzyby one są, wielkie, z łapami. Potrafią brata wziąć między
ręce i rozerwać, albo zmiażdżyć.
-Loric – szepnął czarodziej, a paladyn nadstawił ucha. – Sądzisz, że
moglibyśmy im tą trutkę oddać? Może pomogliby się z nimi rozprawić, tego tak
naprawdę potrzebujemy, a oni chyba chcieliby się zemścić?
Paladyn skinął głową, nie wydawało mu się, by te przybite istoty
kłamały, a jeśli tak i mówiły prawdę, według prawideł Helma należała im się
zasłużona i sprawiedliwa zemsta.
-Chcecie się pozbyć tych mykonidów? – Spytał Loric, lecz Azer machnął na
propozycję łapą.
-Teraz wszystko stracone… Teraz my na nic.
-Vikardo, wyjmij tą fiolkę.
Czarodziej niepewnie, ale wydobył zawiniątko z tajemniczym czarnym
płynem. Na ten widok, gnole jakby raził piorun, wszystkie zerwały się na równe
nogi, zawarczały, a nawet herszt wyszczerzył kły, spoglądając to na paladyna,
to na przedmiot, który szczupły czarnowłosy człeczyna trzymał w dłoni.
-Jesteście z nim w zmowie! – Wycharczał. – Krasnolud wam to dał!
-Pomyśl! – Huknęła wojowniczka zabezpieczająca czarodzieja z drugiej
strony. – Czy przychodzilibyśmy do waszego leża, gdybyśmy byli z nim w zmowie?
I jeszcze oferowali wam to cholerstwo?
Gnole ujadały, spoglądały na szefa, a ten zastanawiał się nad słowami.
Nastawił uszu, przewracał ślepiami, jakby szukając odpowiedzi wymalowanej
gdzieś na ścianie.
-Znaleźliśmy to w gospodzie – powiedział Vikardo. – Podróżujemy na
wschód i znaleźliśmy spalony zajazd, to się rozejrzeliśmy, bo dziwnie to
wyglądało. Spalony budynek, a las dookoła nawet nietknięty płomieniami.
Znaleźliśmy to w piwnicy.
-Nie może być – zaszczekał inny gnol, bardziej rudymentarną mową. – Moja
wataha tam szukać, nic nie znaleźć!
-W piwnicy była skrytka w sklepieniu – dodał trzęsący się Bandar, dotąd
trzymając się na tyłach. – Zaraz pod podłogą, tam nie zajrzeliście.
-A ludź skąd wiedział, że tam?! W zmowie!
-Do ciężkiej cholery, przemów swoim braciom do rozsądku! – Barczysty
paladyn przemówił, spoglądając bezpośrednio na Azera. – Nasza przyjaciółka
wszak powiedziała, po co mielibyśmy to wam zwracać? A nawet teraz, pokojowo
oferować? Chcemy próbki tych grzybów,
jeśli będzie trzeba walczyć z tymi mykonidami, niech tak będzie, z tego co
mówicie, to podłe stworzenia. Znaleźliśmy co wasze, a teraz w dobrej wierze
oddajemy, więc ruszcie łbami i zastanówmy się jak te potwory z głębokich jam
podejść, chyba, że już wam wszystko jedno i faktycznie się poddajecie.
***
W pieczarze było wilgotno i gorąco, niczym w warzywnym ogrodzie w upalny
letni dzień zaraz po opadzie deszczu. Panował tam jednak mrok, rozjaśniany
jedynie żyłkami pulsującej zieleni. Plątanina tętniących kolorem linii
zaczynała się na podłożu, ciągnęła między mchami, mięsistymi korzeniami i całą
masą maleńkich czarnych grzybów, wspinała się w górę potężnych szarych pni,
które w świetle płomieni skaczących na pochodniach okazały się być trzonami
dźwigającymi kolosalne kapelusze. Pleśń porastała niemal każdą możliwą
powierzchnię i godziła w nozdrza osobliwym zapachem wymieszanym ze smrodem
rozkładu. Gdy zapuścili się głębiej stało się jasne dokąd znoszono porwanych…
Sora zatrzymała się jako pierwsza. Nie było w tym żadnego celu, nie
wyczuła także zagrożenia, po prostu widok, który ujrzała dogłębnie ją
przeraził. Tuż obok niej przykucnął Azer, buro-płowy gnol, który już miał w
gniewie zawarczeć, ale jedynie rozwarł pysk w osłupieniu. Podobna reakcja
spotkała resztę grupy poszukiwaczy przygód i bojowo nastawionych psowatych
humanoidów szukających zemsty.
Na ziemi, oplecione korzeniami, żyłami, pleśnią i mchem, leżały zwłoki
przyklejone do podłoża i unieruchomione zaschniętą elastyczną mazią. W rozwarte
pyski gnoli wnikały grube kłącza sięgające potężnych grzybów, zaś mniejsze,
czarne pokrywały skórę i futra niczym leśną ściółkę. Z jednego z trzonów
wyrastała ręka, zaś pod błoną grzyba trwała wykrzywiona sylwetka, jakby organizm
obrósł ją, gdy ta próbowała się zeń wyrwać. Z większości zwłok niewiele
zostało, zaledwie kości, grzyby ogołociły ciała z każdej materii, a nawet do
szkieletów łapczywie się zabierały. To była scena kaźni i zgrozy, długa śmierć,
w której żarłoczne rośliny obejmowały swe ofiary i obierały z kolejnych powłok,
aż te zmarły z wycieńczenia i głodu.
Loric dotąd miał wątpliwości, zastanawiał się jak zadziała trutka i
jeśli byłoby ryzyko, że ta miałaby zabić całą populację mykonidów, wtedy
oczywiście oponowałby i starał załagodzić sytuację, z początku mniemał, że
przyjdzie im walczyć z wojownikami, czy łowcami. Jeśli mieliby zagrozić młodym,
starcom czy samicom, starałby się negocjować. Teraz nie był jednak tak pewny.
Widząc do czego zdolne były obce istoty, na jaki los skazywały porwanych redukując
ich do roli żywego nawozu, był gotowy na wszystko i tym bardziej trwał w
przekonaniu, że zemsta gnoli jest słuszna. Nie rozumiał ich słów, gdy
przemawiali do siebie w warknięciach i szczeknięciach, ale z samego tonu
wiedział, że toczy ich ból oraz nienawiść.
-Bogowie – Bandar szepnął, gdy przeszli między kolejnymi olbrzymimi
grzybami, w których zatrzaśnięte były powoli konsumowane ofiary, zastygłe w
próbie wyrwania się, nie tylko gnole ale i ludzie.
-Zatrujmy całą przeklętą jamę i wynośmy się stąd – powiedziała Vessa,
mając złe przeczucia.
-Zapłacą krwią… - rzekł Azer przez zaciśnięte kły.
-O ile mają krew – wtrąciła Sora. – To w końcu rośliny.
Inny z gnoli spojrzał na człowieka wspierającego się na kosturze i
wycharczał proste zapytanie:
-Ty być szaman? Miotać płomienie? Spalić? Spalić?!
-Obawiam się, że wywołanie pożaru na taką skalę jest poza moimi
możliwościami.
Bandar przez przypadek wystrzelił z kuszy, gdy na ramię spłynęła mu
porcja śluzowatej mazi. Wystraszył się, spanikował. Podróżnicy spojrzeli na
niego, poświecili pochodniami, by sprawdzić co też go tak wystraszyło. Z
kapelusza olbrzymiego grzyba ściekała przezroczysta substancja, kapiąc na
podłożę. Chwilę później, gdy już mieli zganić Bandara, zgasła jedna z pochodni.
Śluz ściekał w końcu zewsząd, porcja sięgnęła płomieni i oblepiła drążek.
-To się lepi! – Krzyknął bajarz odstępując o kilka kroków i
przeładowując kuszę. Próbował także zetrzeć z ramienia przezroczystą
substancję, lecz ta schła i tężała, stając się w końcu zwięzła niczym stygnąca
płynna guma.
Spojrzeli w górę i w świetle ostatniej ocalałej pochodni uskakiwali
przed blobami śluzu, próbując także w nie nie wdepnąć, by przez przypadek nie
skończyć jak trupy ścielące podłogę. Sora z obrzydzeniem próbowała ominąć
rozkładające się ciała, a tu jeszcze wyrastały nowe przeszkody. Formacja
rozpierzchła się mimowolnie, każdy uskakiwał w swoją stronę, póki płyny
ściekały z kapeluszy byli w niebezpieczeństwie. Bandar odbiegł w stronę
wyjścia, a przynajmniej miał taką nadzieję. Pamiętał jak tam weszli i z której
strony, kierował się za świeższym powietrzem, lecz gdy się odwrócił zauważył,
że za nim nikogo nie było. Słyszał resztę, ich kroki, przekleństwa, krzyki, ale
ich nie widział. Świat rozświetlały mu żyłki zieleni pulsujące po ścianach i
podłożu. Nie odbiegł wcale tak daleko, powinni być zaraz za nim, lecz zamiast
swych kamratów, czy nawet gnoli, przed nim rozpościerał się las grzybich
trzonów. Odwracał w panice głowę, z lewa do prawa i nie mógł nikogo dojrzeć.
Wrzasnął wzywając pomocy, próbował iść w kierunku wykrzykiwanych
odpowiedzi Lorica i Vessy, ale echo niosło się tak, że praktycznie mógł iść w
każdą stronę, nie znajdując śladu po towarzyszach. Pod nogą chrupnęły kości,
bajarz odskoczył, gdy zauważył, że niechcący zdruzgotał opustoszałą klatkę
piersiową obciągniętą strzępkami cienkiej skóry.
Vessa także się zagubiła. Kątem oka spostrzegła uciekającego gdzieś
gnola. Zaczęła ją boleć głowa, jakby nasłuchała się brzęczącego metalu na polu
bitwy. W skronie wwiercała się straszliwa moc, zmuszająca ją do klęknięcia i
złożenia broni.
-Gdzie jesteście?! – Krzyczała, ciągle starając się unikać lepkiej mazi,
z różnym skutkiem naturalnie.
-Tutaj! – Dobiegł jej głos Sory, lecz nie widziała dziewczyny nigdzie,
za to skamlenie spanikowanych gnoli było aż nadto głośne. Nie miała ze sobą
pochodni, spoglądała na świat oświetlony zielonymi żyłkami. Wojowniczce zrobiło
się niedobrze, smród rozkładu stał się intensywny i drażnił zmysły. Śluz
spłynął na jej tarczę, szybko spróbowała go strzepnąć, potem zdrapać mieczem,
co było błędem. Przecież, gdy lepiszcze zaschnie, nie będzie mogła ciąć.
Wycierała ostrze o trzon grzyba, wtem sylwetka zamknięta pod błoną poruszyła
się i zawyła! Vessa odskoczyła, jej oczy urosły do rozmiarów spodków, gdy zimny
pot zrosił kark!
-Oni żyją… - wyszeptała przerażona potworną perspektywą. – Zatrujcie je!
Wylejcie to cholerstwo!
-Nie! – Odkrzyknął Vikardo z dalekiej mrocznej otchłani. – Nie wiemy jak
to zadziała, może otruć i nas! Najpierw znajdźmy wyjście!
Najmitkę nagle olśniło, skoro nie chcą użyć trutki, ona weźmie sprawę w
swoje ręce. Zrzuciła plecak podróżny na ziemię, upewniając się, że nie przylepi
się do jakiejś substancji. Wygrzebała swą manierkę z alkoholem, mocną
żołnierską gorzałką, którą grzała się podczas chłodnych wieczorów. Wylała całą
zawartość na mchy i podnóże trzona. Wkrótce wydobyła krzesiwo i kawałek
krzemienia, klękła przy kałuży i zaczęła krzesać.
Opary zajęły się ogniem, w powietrzu rozszerzyła się gorejąca kula,
trawiąc nie tylko alkohol, ale i niewidoczne gołym okiem substancje! Światłość
powróciła, jeden z grzybów zajął się ogniem, skwierczał, gdy płomienie wspinały
się w górę. Powietrze się zmieniło, a ból głowy ustał. Wcale nie byli
rozdzieleni, a stali niedaleko siebie, nadal w grupie, jak wtedy, kiedy
uciekali przed śluzem. To była jakaś okropna iluzja, omam wżerający się w
zmysły. Brakowało dwóch gnoli, które chyba odbiegły zbyt daleko, ale poza tym…
Loric i Sora zamrugali oczami zauważając, że ich towarzysze są przecież
w pobliżu, Bandar podbiegł bliżej grupy przyciskając kuszę do piersi, drżał
zroszony potem. Azer nawoływał zaginionych braci psowatym wyciem.
Las zaczął się ruszać, gdy dym z palonego grzyba rozpuścił się w
powietrzu i zaczął wróżyć faktyczne zagrożenie. Vikardo miał odrobinę oleju do
lampy w zapasie i także podchwycił zamiar Vessy. Mogli się oczywiście udusić,
lecz lepsze to, niż błądzenie w omamach. Płomienie wypalały substancję
rozpuszczoną w powietrzu, która miała zgubny wpływ na ich umysły.
Gdy namierzyli wyjście z jamy, już mieli się tam udać, zakryć usta i
biec przed siebie, ale wtedy odkryli, że są otoczeni. Gnole zapiszczały w
rosnącej panice, ponownie stały naprzeciw potwornych wrogów. Mykonidy
wychodziły zza „pni”, odklejały się od ścian, odrywały korzenie grzybni od
podłoża. Wyglądały jak człekokształtne muchomory, o śliskich podłużnych
cielskach, zwieńczonych rozległymi kapeluszami. Na nich znajdowała się para
bulwiastych organów pokrytych mlecznymi błonami, przypominały oczy, gdy
zwracali je przeciwko przybyszom. Każdy miał blisko dziesięć stóp wysokości,
górując nad niższymi ludźmi. Ich ramiona i stopy także przypominały płasko
zakończone pnie obrośnięte mackami, niczym korzeniami szukającymi pożywienia. Z
blaszek pod kapeluszami buchały zielonkawe chmury, płynęły w kierunku ludzi,
lecz trawił je ogień, lub też odpychało gorące powietrze. Gdy szły powoli w ich
kierunku, ziemia lekko drżała.
-Litości… - dobiegł ich jęczący głos. – Dobijcie…
Loric odwrócił się i zastawił tarczą, zobaczył jeszcze większego
mykonida, istnego kolosa na dobre oko dwa razy większego od człowieka. W jego
chyboczącym się trzonie tkwił w połowie zasymilowany siwy krasnolud. Jego ciało
przylepione do korpusu monstrum obrastało błoną i tkanką. Twarz oblepiały
żyłki, które rozłożyły już skórę i dobierały się do obnażonego wnętrza.
Resztkami sił płaczący krasnolud wzywał pomocy, pragnął śmierci.
Paladyn pertraktowałby nawet z orkiem, lecz w tej chwili stracił zimną
krew. Niech go przeklną, ale wolał wypalić i zabić każdego z tych potworów, niż
mieć dla nich choćby krztę litości.
-Vikardo! Użyj tego świństwa! – Krzyknął barczysty woj, gdy gnole
rzuciły się na tajemnicze istoty.
Nawet Azer, herszt watahy dopadł największego z nich i wbił swój topór
prosto w trzon! Klin zatopił się po samo drzewce, ale monstrum nic sobie z tego
nie robiło. Wzięło zamach sękatym ramieniem i odrzuciło gnola niczym szmacianą
lalkę! Azer wylądował między rozkładanymi trupami, ciała zamortyzowały upadek.
Z trudem powstał i złapał się za pierś, czując rwący ból.
Sora wystrzeliła z łuku, celowała w coś co wzięła za oczy. Grzyby nie
posiadały żadnych organów poza nimi i wydawało się, że kłujące strzały nic im
nie zrobią. To jak wbić igłę w korzeń marchwi, lub gwóźdź w wierzbowy pień, ot
mała dziurka i nic wielkiego. Jedna strzała chybiła, lecz druga wreszcie
dotarła celu. Mykonid złapał się za kapelusz, gdy pęcherz bryznął opalizującą
mleczną cieczą. Korzenie oplotły się wokół strzały, zaś otaczające go gnole
rąbały w kończyny. Wyrzynały w nim kolejne wcięcia, zaś te szybko zachodziły
podobnie lepkim śluzem i scalały się.
Rozpętała się walka na śmierć i życie, w której przegrana nie wchodziła
w grę. Loric zmierzył się z kolosem, ciosy łapskiem zbijał tarczą, lub
uskakiwał w ostatnim momencie, ledwo ratując skórę. Jego półtorak zagłębiał się
w gąbczastą masę z lekkością, lecz z trudem go wyciągał. Oblepiał go zielonkawy
śluz, przypominający krew potwornych istot. Bandar strzelał marnując bełty,
kusza była nieskuteczna. Podobnie jak tropicielka starał się trafić w oczy
bestii, lecz częściej chybiał niż trafiał. Vikardo w tym czasie trzymał fiolkę
w dłoni. Chciał ją rozbić, lecz co jeśli trucizna pochłonie nie tylko mykonidy,
ale i ich wszystkich? To byłoby w stylu istot z Podmroku, sprzedać niższej
rasie rozwiązanie, które nie wyeliminuje jedynie problemu, ale i samych
użytkowników. Czemu niby głębinowe krasnoludy miałyby się przejmować takimi
błahostkami jak żywot gnoli?
Z jednej strony zachodził go mykonid, wyciągnął przeciw niemu olbrzymie
łapska, wyrostki na ich końcach poczęły tańczyć w powietrzu, wyszukiwały celu,
w który mogłyby się wczepić. Czarodziej splótł pospiesznie najsilniejszy czar
jaki spamiętał dzień wcześniej. Gdy skończył inkantację, z jego dłoni wyleciał
kipiący zielony pocisk. Trafił mykonida w sam środek trzona i zaczął
skwierczeć! Syk i smród topionej tkanki, był w tamtym momencie niesamowicie
przyjemną kombinacją. Kwasowa strzała rozlała się wewnątrz istoty i wyżerała ją
od środka, wypalając olbrzymią dziurę! Mykonid padł na ziemię, próbując
wygrzebać z siebie żrącą maź, lecz tylko pogorszał sprawę. Ramiona także topiły
się, zaś korpus wkrótce rozpadł na dwie części. Pocisk sprawił stworowi ogromny
ból, gdyż ten wierzgał po podłodze i wydawał dziwaczne dźwięki, jakby płacz
wygrywany na smyczkowych instrumentach. Vessa z gnolami uporała się z nogą
jednego stwora, urąbali ją, a wróg przewrócił się. Niestety nie zdechł, żył
dalej, zaś jego mocarne łapska pochwyciły psowatego wojownika. Korzenie z
jednego ramienia oplotły się wokół nóg, zaś z przeciwnego wokół głowy. Mykonid
mocno szarpnął i rozerwał gnola, ku przerażeniu jego braci! Trzewia wyleciały
niemal pod sklepienie i upadły w kałużę krwi. Sora oślepiła jednego z
mykonidów, pozbawiła go wzroku. Wlókł się między trupami, potykał o zwłoki, machał
ramionami dzieląc przez omyłkę swych braci mocarnymi ciosami.
Nagle Loric przejechał między formacją, ślizgał się na plecach, pancerz
krzesał iskry szorując po skalnym podłożu, zrywając mchowatą ściółkę. Na tarczy
paladyna znajdowało się wgniecenie. Grupa spojrzała na niego, gdy zbierał się z
ziemi, podpierał mieczem.
-Spieprzajmy stąd! – Powiedział barczysty brunet dobrze wiedząc, że
przeciw kolosowi nic nie wskóra.
Coraz więcej mykonidów nadciągało z głębi podziemnego „lasu”. Ich
cielska bujały się w takt marszu. Tropicielka ostrzelała osobnika najbliżej
wyjścia, którym przybyli, po czym dodała:
-Vik! Musimy się przebić do wyjścia, jeśli masz jeszcze jedną z tych
strzał, oczyść nam drogę!
-Ale trutka!
-Przywiążę fiolkę do strzały i poślę pod sklepienie! Pospiesz się!
Plan zdawał się być dobry, a przynajmniej w ferworze walki i
improwizacji to było najlepsze co mieli w zanadrzu. Mogli to zrobić od razu,
lecz bez zbadania sprawy, bez rozeznania z czym mieli do czynienia, zużycie
trucizny byłoby bezsensowne. Teraz stało się jasne, że napotkali wroga znacznie
silniejszego i nie mogli sobie pozwolić na opieszałość jeśli chcieli żyć. Kolejna
smuga kwasu przeszyła powietrze i dopadła grzybiaste monstrum, topiąc je.
-Zakryjcie gęby! Nie oddychajcie! – Przypomniała Vessa, gdy przez
powstały wyłom rzucili się do ucieczki. Odbiegli od osłony ognia i z powrotem w
halucynogenne obłoki, tym razem mając się na baczności. Niektóre z gnoli
pospieszyły za nimi, lecz te, które nie zrozumiały języka wspólnego, szybko
zaczęły się szamotać i błądzić, jakby się zgubiły, zaś ich oczy zostały skazane
na doświadczanie mroków obrzydliwego lasu.
Uciekali, lecz mykonidy postępowały zaraz za nimi. Musieli ich jakoś
odepchnąć, lecz z dala od ognia, od centrum pieczary czyżby trutka poradziła
sobie ze wszystkimi? Co jeśli odetchną powietrzem, a do ich płuc wleje się ta
dziwaczna lotna zawiesina mącąca myśli i zmysły? To nie było ważne, musieli
przede wszystkim przeżyć. Loric co jakiś czas odwracał się, by osłonić odwrót.
Z góry naleciała łapa człekokształtnego grzyba, uderzyła w tarczę z potężną
siłą. Paladyn w gniewie ryknął i zrobił wymach mieczem, ostrze przecięło ramię
i zrąbało je w połowie. Mykonidy rozciągnęły swe szeregi, ciągnęły za
osamotnionymi gnolami, lub zdążały w kierunku wyjścia z jamy, u którego ludzie
i pozostali psowaci wojownicy już ustawili obronny szyk.
Wtem gniewny i nienawistny skowyt poniósł się echem! Mykonidzki kolos,
dowodzący resztą, zaczął się miotać! Na jego grzbiet wskoczył Azer! Poparzony i
zmęczony, połamany gnol, wspinał się po grzbiecie monstra, wczepiał pazurami i
bronią w jego tors. Wdrapał się w końcu na kapelusz i począł rąbać, zaś
pozostałe humanoidy zwróciły się, by swego przywódcę ratować. Loric Wykorzystał
sytuację i w dwóch cięciach sprowadził mykonida do parteru. Vessa pomogła
zrąbać odnóże, potwór padł na ziemię. Razem ucięli mu kapelusz przecinając się
mieczami przez trzon jakby rąbali drzewo. Dopiero pozbawiwszy mykonida „głowy”
cielsko zastygło, co sugerowało, że posiadały jakieś podobieństwo z normalnymi
zwierzętami.
Azer bohatersko i dzielnie rąbał, wkopując się w czerep kolosa jakby
kopał w ziemi kilofem. Jego topór oblepił się twardniejącą mazią i wkrótce jego
beznadziejna walka przypominała okładanie stwora obuchem.
Sora uklękła przy wejściu do jamy, próbowała znaleźć coś do przywiązania
fiolki, lecz ręce się jej trzęsły z nerwów. Bandar widział jak palce się jej
plączą, jak usiłuje urwać kawałek materiału z własnej odzieży, niestety
bezskutecznie. Sam chciał pomóc, lecz nie miał żadnego dobrego rzemienia w
zanadrzu.
-Daj strzałę! – Bajarz powiedział wpadając na pomysł i gdy dziewczyna
nań spojrzała z niemym zapytaniem, dodał:
– Zaufaj mi.
Gdy tropicielka oddała mu pocisk, Bandar podbiegł do jednego z masywnych
grzybów i zanurzył grot w kałuży lepkiej mazi, grzebał w niej i zbierał jak
najwięcej substancji, zakrywając twarz ramieniem, by tylko nie wdychać lotnej
zawiesiny.
Że też Sora sama nie wpadła na ten pomysł! Skinieniem głowy podziękowała
Bandarowi, gdy powrócił i przykleiła fiolkę do grotu. Substancja szybko tężała,
najpierw przypominała gęstą oliwę, potem kisiel, aż w końcu galaretowatą
żywicę. Gdy ściągnęła się na tyle, by fiolka nawet nie śmiała drgnąć,
dziewczyna naprężyła łuk, osadziła strzałę na cięciwie.
W gasnących płomieniach w centrum jamy widziała gniewnego Azera, który
mścił się za swych braci. Kolosalny mykonid nie mógł unieść ramion tak, by
dosięgnąć nad swój masywny i rozłożysty kapelusz, dlatego pomogli mu jego
poplecznicy. Dziesiątki łapsk wczepiły się w futro gnola, każde ciągnęło w
swoją stronę. Kości gruchotały, skóra rwała się, a psi pisk w końcu ucichł. Nim
zdążyli go rozerwać, tropicielka wypuściła strzałę…
Najpierw usłyszeli cichutki brzęk i tłuczenie szkła, a potem nastała
niemal absolutna ciemność. Uderzył w nich powiew mroźnego wiatru śmierdzącego
śmiercią straszniejszą, niż cokolwiek mogły zaoferować mykonidy w swych
potwornych formach.
Potem z centrum jaskini uderzył fioletowy blask, rozświetlając wszystkie
żywe istoty w zasięgu, jakby zamrożone w bezruchu. Czarna powłoka zaczęła
rozlewać się po każdej płaszczyźnie, pochłaniając potwory, ich ofiary, czy w
końcu cały las grzybów. Nagle pływ powietrza jakby się zmienił, świeższe
chłodne prądy zawiały z głębi korytarzy za ich plecami. Wokół maleńkiego
fioletowego światełka po chwili zaczął wyć miniaturowy huragan, wciągając
wszystko w otoczeniu, jakby w tym maleńkim punkcie zapadała się realna
rzeczywistość. Skryli się za załomem, wraz z trójką ocalałych gnoli,
obserwowali w milczeniu jak poczerniałe istoty rozpadają się w pył, a ten
wiruje wokół fioletowego ognika, nim został wessany do wnętrza miniaturowej
„gwiazdy”. Rośliny rozpadały się na maleńkie płatki czerni, a te, niczym
popiół, w coraz to mniejsze okruchy, aż kurzawa czerni spowiła oko cyklonu.
Spektakl trwał kilka chwil, choć im się zdawało, że to cała wieczność.
Po wszystkim została jedynie ogołocona jaskinia, beż żadnego śladu mykonidów,
czy lasu grzybów, jakby ich tam w ogóle nie było… Może poza jednym wyjątkiem. U
wyjścia z jaskini walał się kawał czerwonego kapelusza potwornej istoty, jakby
ogryzek, którego czarna substancja nie objęła w pełni.
Rozsiedli się na ziemi, ciężko wzdychając. Sora otarła czoło nie mogąc
uwierzyć, że udało im się przeżyć. Vikardo ukrył twarz w dłoniach, lecz
uprzednio rzucił zaklęcie światła na swój kostur, by nie musieli siedzieć w
absolutnych ciemnościach, zaś Loric ubolewał nad wgnieceniem w tarczy i w
złości próbował zetrzeć lepki śluz z miecza, w ten sposób rozładowując
napięcie. Vessa szukała w plecaku jakiegoś zapasu alkoholu, lecz nie mogła
znaleźć. Zmarnowała wszystko… Wtedy Bandar podał jej manierkę z miodem, który
odebrała z wdzięcznością.
***
Dotarli do Arabel wczesnym popołudniem, z ulgą witając miejskie mury i
schludne budowle wspinające się na skromne zachodnie wzgórze, gdzie stała
cytadela oraz wysoki i zdobny kasztel. Drogą królewską zmierzali ludzie,
wracając z targu do okolicznych wsi, zbierając swój dobytek. Uśmiechali się i
mijali podróżnych, nieświadomi zagrożeń odległych dzicz i podziemi. Place
targowe przed murami wrzały od pracy, parobkowie sprzątali po zwierzętach, a
bogatsi handlarze znosili swe dobra do magazynów.
Południowa brama, przez którą przeszli, rozpięta była między parą
sękatych wież, obwieszonych barwnymi herbami miasta i czerwono-żółtymi
proporcami. Gdy zbliżyli się do uniesionych krat, ziewający strażnicy nawet ich
nie zatrzymali. Obejrzeli sobie ot kolejną grupę podróżnych, jakich ostatnimi
czasy było w okolicy pełno. Prowadził ich w końcu Helmita, dumnie eksponujące
insygnia na napierśniku. Oparli się zatem o włócznie i mlaskali leniwie, robiąc
przerwy w rutynie tylko po to, by podciągnąć portki lub zganić jakiegoś
smarkacza, który biega między nogami starszych, śmieje się i robi niepotrzebny
harmider.
Zmierzali do nowej posesji Wardstafa, obszernej i wysokiej kamienicy
stojącej w bogatszej części miasta, bliżej cytadeli i magazynów kupieckich. Minęli
wysoką na blisko trzydzieści stóp statuę Dhalmassa, Wojowniczego Króla. Kamienny
kolos spoglądał na przybyszów z góry, unosił wysoko dłoń, w której niegdyś
tkwił i topór, lecz czas i wilgoć sprawiła, że ten dawno się ułamał. Teraz
kamienny brodacz straszył co najwyżej kijem.
Majątek znaleźliby nawet w ciemno, jako, że dalej trwał rozładunek. Wozy
zatrzymane przed posesją, ciągły ruch, majordomus wydzierał się na sługi, co w
pocie czoła nosiły skrzynie. Kilku najmitów kompanii Ryczących Bękartów uniosło
dłonie w powitaniu podróżnych, rozpoznając ich, a szczególnie barda lubiącego dzielić
się historiami.
Majrodomus wystąpił przed szereg, uniósł dłoń i zagrodził wstęp zbrojnej
drużynie. Na czerwonej, porytej zmarszczkami twarzy malował się wyraz oburzenia
i zniesmaczenia! Zaczął machać łapami, starając się wyglądać na większego i
groźniejszego, niż w rzeczywistości był, zupełnie jak ta rybka, która nadyma
się do znacznych rozmiarów lub przynajmniej strach na wróble.
-Gdzie?! Jak śmią?! Buciory brudne, gęby zarośnięte! Idą jak do obory?!
-My do Randala, waszego alchemika, ze zleceniem – grzecznie odpowiedział
Vikardo, który jako jedyny, może za wyjątkiem Sory, mógł wykrzesać z siebie
choćby krztę uprzejmości.
Po twarzach Lorica, Vessy i Bandara widać było, że pokłady poczucia
humoru wyczerpały im się, jak cenny metal w intensywnie eksploatowanej kopalni.
Paladyn zacisnął zęby tak mocno, a gęba zaiste tak mu skwaśniała, iż czarodziej
przez chwilę myślał, że zaraz majordomusa zdzieli w pysk.
-Randala?! – kontynuował piskliwy wiecheć, grając panisko pod
nieobecność swego pracodawcy. – Oczywiście! Ten znachor i wiedźmiarz od siedmiu
boleści, ten huncwot i krętacz co wielmożnego pana pieniądze trwoni… Znowu komuś
robotę dał na te swoje… Swoje… Chemikalistyczne dyrdymały! Pójdą tam! – Wskazał
przejście do wnętrza kamienicy, i pierwsze drzwi na parterze. – Do podziemi,
tam składzik. Randal urzęduje, układa aparatury sobie. Szkła zmarnowane tyle, a
można by pucharów i szklanic pięknych natopić zamiast tego! Idą! Idą, nie kręcą
się pod nogami, tu robota jest, ludzie poważni obowiązki mają!
Vikardo pospieszył towarzyszy, zaciągnął ich za sobą, choć Loric oczami wodził
za typem, gromy krzesał i gdyby mógł poraziłby nimi podstarzałego aroganta.
Wyładowali na dębowy stół pozostałość mykonidzkiego kapelusza. Blisko
dziesięć funtów masy, tak na oko. To wszystko co pozostało po grzybnym lesie,
ale też dostatecznie dużo na eksperymenty. Tak przynajmniej wnioskowali z
promienistego uśmiechu alchemika. Przynieśli więcej niż się spodziewał, zaś z
rozmiarów strzępka kapelusza wnioskował, że grzyb musiał być ogromny.
Choć w ciasnej piwnicznej pracowni zastawionej gratami i aparaturą było
duszno, to atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała od wyczuwalnej ekscytacji.
-Wspaniale, niesamowita próbka – powiedział wreszcie Randal, zaś ślepia
świeciły mu się jak dwie złote monety. Zza jego pleców wpadała smuga światła,
przez małe okratowane okno. Mężczyzna zaczął kawał grzyba kłuć i nacinać, jakby
zapominając o gościach, których wpakował w cały bajzel. Stali nad stołem i
uważnie się mu przyglądali. Bandar kaszlnął ostentacyjnie w dłoń, zwracając na
siebie uwagę.
-Może tak uregulowalibyśmy należności?
-Ach, należności, oczywiście. – Powiedział alchemik, podchodząc do
jednej ze skrzyń. Grzebał w niej szukając odpowiedniej szkatuły, aż w końcu
znalazł. – Cóż, umowa to umowa, choć powiem szczerze, nie spodziewałem się, że
przyniesiecie aż tyle. Gotów byłem zapłacić około pięćset sztuk złota, jakeśmy
się umawiali. Tutaj jest materiału, na dwa razy tyle… Powiem wam tak, zapłacę
wam co mam, przygotuję kilka mikstur i przedstawię panu. Powinien dziś
wieczorem przybyć, zaś jutro w południe będzie uczta, taka tradycja, dla
najbliższych współpracowników. Możecie czuć się zaproszeni, poinformuję go o
waszym wkładzie…
-Uczty nas nie interesują, Randalu – rzekła chłodno Vessa.
-Wiem, wiem, spokojnie, droga panno… Panno, mam rację? Czy pani? Nie
ważne – machnął na nią ręką. – Nie musisz się obawiać, dostaniecie co się wam
należy po uczcie, a samo zaproszenie to taki wyraz wdzięczności z mojej strony.
Dzisiaj jak widzicie, wypłacam wam to co mam w bagażu podróżnym, jutro
uśmiechnę się po resztę do dworskiego skarbnika. Nagroda was nie ominie.
***
Kwaterunek znaleźli pod Dziką Gęsią, przyjemną i schludną karczmą w
rozsądnej cenie. Powinni się cieszyć z zarobku, Randal zapłacił im pięćset
sztuk złota, a jeszcze chciał dołożyć drugie tyle. Mimo to wciąż dręczyły ich
wspomnienia z jamy mykonidów. Konsumpcja doraźnych ilości trunków zdecydowanie
pomogła w wyparciu obrazów z pamięci. Najmitka siedziała na ten przykład w sali
wspólnej, a ponieważ zdjęła pancerz i przywdziała białą koszulę oraz obcisłe
spodnie, wielu mężczyzn proponowało jej kolejki, co skrzętnie wykorzystywała.
Bawiła się, śmiała i opowiadała historie, a we wszystkim towarzyszył jej
Bandar. Musiała przyznać, że bajarz był całkiem w porządku, gdy tak do
karczemnych swawoli przyszła kolej. Chwalił jej opowieść, ubogacał całe
sentencje w słowa wykwintne, poza zasięgiem jej codziennego leksykonu, a
najlepsze było to, że nie pozwalał opowieści przygasnąć. Gdy Vessa robiła
przerwę, by się napić, Bandar niczym wprawny sztukmistrz podchwytywał
zawieszone w próżni zamysły i rozbudowywał. Gdy prawiła o stworach z
poprzednich wypraw, ten oblekał je w soczyste przymiotniki, a gawiedź słuchała
z zapartym tchem. Bard gestykulował, unosił się, robił miny i głosy, oraz
naśladował dźwięki natury. Zaprawdę miał niesamowity dar. Teraz prawili o swych
pierwszych przygodach, na Wybrzeżu Mieczy, kiedy ich kompania zawiązała się na
dobre w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności. Tak z resztą zaczynało się
większość przygód, zupełnym przypadkiem i zrządzeniem losu.
Na odległym zachodzie i w górach północy oszalały włodarz zrozpaczony
śmiercią syna z rąk dzikich plemion barbarzyńców, postawił sobie za cel
honorowy zbudować fortecę, która zabezpieczyć miała dalsze, południowe krainy
przed zakusami najeźdźców. Trwonił pieniądze by budowniczowie i pracownicy
dniami i nocami wznosili zamczysko na szczycie góry. Kuli zatem piwnice i
wyznaczali fundamenty, lecz bez jakiegokolwiek zapytania o pozwoleństwo
lokalnego władcy. Jak to tak, żeby obcy ludzie wchodzili na cudze ziemie i
nawet z dobrymi intencjami stawiali sobie własne grody? Vessa zaś najęta była
jako ochrona przedsięwzięcia, z całą kompanią. Odkąd jednak zaczęli konstrukcje
wznosić, dziwne rzeczy zaczęły się dziać. Pierwej ludzie znaleźli jaskinie w
górze, które schodziły w głębokie podziemia, były pełne klejnotów i rychło się
okazało, że przedsięwzięcie z szalonego przerodziło w bogate i sensowne. Wtedy
do bram przyszła młoda tropicielka, sprawująca pieczę nad okolicznymi lasami.
Mówiła, że zwierzęta czegoś się lękając uchodzą w pośpiechu, że coś złego
nadciągało, że natura obracała się przeciw żywym i że powinni zaprzestać prac.
Oni jednak nie słuchali i kopali w najlepsze, zaślepieni rządzą klejnotów,
bogactw, czy zemsty. W lasach zaczęły znikać karawany, posłańcy władcy nie
wracali, a gdy zaginęła jedna pielgrzymka do świątyni Helma, zakon wysłał
młodego wojownika, by zbadał i rozwiązał sprawę w miarę swych możliwości.
Zjawił się także i bard, po części skuszony obietnicą zarobku, a po części
rozgryzieniem tajemnicy, nabyciem nowej opowieści o cudach i dziwacznych
zdarzeniach.
Włodarz na górze odgrodził się od reszty świata, za pierwszymi
wzniesionymi murami on i jego najwierniejsi poplecznicy kontynuowali wydobycie,
ograniczając kontakt z najętymi sługami i wszystko zdawało się jakoś układać…
Póki wieczorami nie zaczęli ginąć ludzie z obozu. Część starej kompanii Vessy
wyruszyła na wyprawę, by szukać ich po lesie, lecz i oni nie wrócili. Najmitka
zastanawiała się co też uczynić, co dalej postanowić. Tym czasem do obozu
przybył tajemniczy czarodziej, młody, o egzotycznych rysach, zdecydowany
przestrzec wszystkich przed znakami, które zobaczył na niebie. Jeszcze tamtego
wieczora z umocnień wystrzeliło tajemnicze światło, filar upiornej bieli, który
odebrał życie mieszkańcom obozowiska rozlokowanym najbliżej źródła. Czarodziej
roztoczył magiczną barierę, w której skryli się ci, na tyle przezorni, by go
wysłuchać. I wtedy rozpętało się piekło, gdy z lasów i z fortu wyszły
pozbawione życia ciała, wszyscy, którzy zaginęli, powrócili, jako ożywieńcy,
wraz ze zwierzętami animowanymi niczym kukły. Nawet najbardziej zacięci sceptycy
zerwali się do obrony. Ich chlebodawca oszalał, zawiązał układ z upiorem, na
którego grobowiec natknęli się drążąc w górze. Obiecał dać człowiekowi
niezwyciężoną armię, z którą zemścić się miał na barbarzyńcach, w zamian za
wolność.
-No i co dalej? – Dopytał jeden z wojaków pijących miód. Siedział ze
swymi towarzyszami oraz z tuzinem innych ciekawskich wypoczywał i słuchał
opowieści Bandara oraz Vessy.
Bard uniósł przepraszająco dłoń, w gardle mu zaschło od gadania. Machnął
na karczmarza ręką, a ten szybko skinął głową i pospieszył polewać do kubków.
-Właśnie. Jak z takiego potrzasku uciekli, przecie tam armia – zapytała
pewna kobieta siedząca na kolanach innego osiłka.
-Armia truposzy! – Zaznaczyła Vessa, uśmiechając się podle i unosząc
palec, chcąc zaakcentować ważny fakt.
Tym czasem Vikardo spoglądał na gwiazdy przez szeroko otwarte okno w
pokoju na górnym piętrze. Miał ze sobą dziwaczne urządzenie przypominające
lunetę na statywie. Co jakiś czas spoglądał na niebo, gdy tylko chmury się
przerzedziły, a po chwili wracał do map i notatek, dokonywał porównań,
podenerwowany bardziej niż zwykle. Pochodził z dalekiego południa, gdzie ludzie
przywiązywali wielkie znaczenie do gwiazd i astronomicznych znaków, gdzie
subtelne zmiany mówiły więcej o ogromie świata, niż przemowy wielkich
przywódców.
Loric zapukał do drzwi, poprosił, by go wpuszczono, chciał po prostu
pogadać. Vikardo przywitał przyjaciela z ulgą, każde oderwanie od niepokojących
wniosków z obserwacji było mile widziane. Magik powrócił do swych notatek,
zapisywał niektóre rzeczy w swoim ojczystym języku, inne zaś w uniwersalnym
kodzie matematyki.
-Jak twoje badania? – Spytał paladyn. – Wszystko w porządku?
-Sam nie wiem… Wiele rzeczy mi nie pasuje, konstelacje przestały się
deformować, wróciły do swych oryginalnych form.
-Co to oznacza?
-Że jesteśmy w centrum relacji… To znaczy, tutaj perspektywa jest
zbieżna. Jakbyśmy dotarli na miejsce.
-To chyba dobrze?
-Hm… - sapnął czarodziej spoglądając w zapiski. – Myślałem, że wszystkie
odpowiedzi same się ułożą, ale nadal coś nie gra. Choć pozostałe się uspokoiły,
to gwiazda Mystry migoce. Wyczuwam zawirowania, są silniejsze, coraz bardziej,
a mimo tego nie potrafię odnaleźć źródła.
-Powinniśmy powiedzieć reszcie, Vik – wtrącił Loric, splatając ramiona
na piersi i opierając ramię o framugę. – Oni się niepokoją, wiedzą, że coś
ukrywasz. Vessa nawet zaczęła cię podejrzewać o rżnięcie na forsie.
-Wszystko im wytłumaczę – odrzekł czarodziej. – Chciałem tego uniknąć,
dla ich dobra… Wiesz, że kilka dni temu Bandar zagaił o Zhentarimach?
Oczywiście przypadkiem, ale mało się nie zwalił w portki. Jakby się od razu
dowiedzieli, myślisz, że by poszli?
-Raczej tak, źle ich oceniasz. Mają obawy, to zrozumiałe, ale przecież
nawet bajarz, co tak gatkami trzęsie, nigdy jeszcze nie uciekł. Może na to nie
wygląda, ale znam się na ludziach na tyle, by wiedzieć do czego są zdolni, a do
czego nie. Pamiętasz Siwą Skałę? Nie znaliśmy się, a mimo wszystko działaliśmy
jak zgrana drużyna. Wiedziałem, że z tego coś będzie.
-Dzięki, Loric – Vikardo się uśmiechnął, jakby gorzko, pamiętając, na co
też się porwał.
Podjął się wyzwania, wielkiego ryzyka, był jedynym Czytającym w
Gwiazdach na Wybrzeżu Mieczy, a przynajmniej jedynym znanym. Myślał, że
rozwiąże zagadkę, myślał, że jak zwykle, gdy ruszy za gwiazdami dotrze do
odpowiedzi, że ta będzie na niego czekać. Że to niebo wiruje i zmienia się za
sprawą ingerencji śmiertelnych istot, chcących bawić się w bogów, w mniej lub
bardziej amatorski sposób, jednakże byli na miejscu, w Arabel, a tam odpowiedzi
żadnej. Harfiarze nie będą zadowoleni, a kto wie, czy nie ściągnęli na siebie
uwagi wścibskich Zhentarimów. Za początku Vikardo podejrzewał, że to może być
ich sprawka i to oni stoją za fluktuacjami magii, to oni we wszystkim mieszają,
lecz może to był ktoś inny, lub coś innego. Co jeśli Zhentarimowie byli tak
samo zaskoczeni niezwykłym kosmicznym wydarzeniem?
-Pomyślałem, że powinieneś jutro z Bandarem wybrać się na tą ucztę –
powiedział paladyn zauważając zatrwożenie na twarzy przyjaciela. – Za dnia i
tak się nic nie dzieje, a przynajmniej sobie odpoczniesz, zjesz coś dobrego,
wywiecie się o sprawach wszelakich. Wy ludzie światowi, dobrze was tam przyjmą.
-W sumie – parsknął Vikardo, drapiąc się po policzku – w tej kwestii z
Bandarem się zgodzę, po tylu dniach na sucharach i wodzie, czy taniej gorzałce,
przydałaby mi się jakaś porządna wyżerka dla uspokojenia nerwów.
-I tak trzymać – Loric pogroził mu palcem nim podszedł do wyjścia. –
Jutro po południu utniemy sobie poważną rozmowę na temat tego zlecenia. Powiesz
coś tam zaobserwował i będzie spokój.
-Tak na dobrą sprawę, to powiem ci, że martwiliśmy się chyba
niepotrzebnie. Nie odczuwam żadnych złych omamów, poza fluktuacjami magii,
które obecne są wszędzie, nie sądzę, byśmy byli zagrożeni… Co prawda powinniśmy
tu zostać jeszcze z kilka dni by się upewnić, ale…
-Co… To niby już?
-Na to wygląda – czarodziej wzruszył ramionami. – Spodziewałem się
gorszego obrotu spraw. Jeśli nic więcej gwiazdy mi nie powiedzą, będziemy mogli
wracać.
-Hmm… Czyli to nie Zhentarimowie? Harfiarze będą zadowoleni.
-Nie wiem czy to Zhentarimowie, mogę na pewno powiedzieć, że z tych
obserwacji wynika, że to nikt z powierzchni. Mógłbym także powiedzieć, że to
bogowie sobie mieszają w niebiosach.
-No, to mi ulżyło – Loric wzruszył ramionami i skinieniem głowy pożegnał
się z przyjacielem. – Wyśpij się, ja sprawdzę co z Sorą i ściągnę Bandara nim
weźmie po pijaku jakiś kredyt u tutejszego lichwiarza, a potem wszystko
przepuści u najdroższej dziwki w mieście.
***
Arabel okazało się dość gościnnym miastem, szczególnie, jeśli chodziło o
populację. Rasy z każdego kątka świata ceniły sobie towarzystwo podróżnych, bowiem
samo miasto leżało w centrum Cormyru, strzeżone armiami królestwa, bezpieczne,
syte i tak dalekie od zagrożeń jak to tylko możliwe. Populacja chłopów,
rzemieślników, karawaniarzy i najbogatszych kupców łaknęła sensacji, wieści z
dalekich stron, plotek. Kurier i posłaniec zbierający pogłoski to jedno, zaś
bard i mag biorący udział w przygodach stanowili istny rarytas. We dworze
podano im zimne napitki, nim obwieszczono, że posiłek był gotowy. W okolicy
kręciło się mnóstwo krasnoludów, ale nie byle robotników. Po szatach oceniając,
musieli być albo handlarzami, albo sztukmistrzami metalurgii, o których
opowiadał Randal. Do Bandara i Vikarda ciągle ktoś podchodził, wypytywał o
różne rzeczy, kobiety i mężczyźni uśmiechali się, proponowali robotę, lub
chociażby wizytę, by ze swymi przyjaciółmi zaszli za dzień lub dwa na jakiś
posiłek, podzielili się plotkami. Bajarz oczywiście na wszystko się godził, zaś
czarodziej błyskawicznie przepraszał i grzecznie odpowiadał, że to możliwe
tylko jeśli obowiązki nie będą przeszkadzać.
Randal znalazł się przy nich po jakimś czasie, kazał służbie napełnić
kielichy i z uśmiechem uścisnął ich ramiona.
-No, miło was widzieć…
-Coś tu skromnie – zażartował Bandar, spoglądając po schludnych acz
wciąż nieozdobionych wnętrzach miejskiej posesji. Wnętrza ścieliło drogie
drewno, panele w barwie dojrzałych orzechów, ręcznie rzeźbione, lecz zdecydowanie
czegoś brakowało.
-Tutaj mają wisieć obrazy – Randal wskazał na ściany. – Nie zdążyli z
nimi wczoraj, to woleli nie wbijać teraz, skoro goście umówieni. Pan Wardstaf
sobie pomyślał o całym rzędzie przodków, taka rodzinna galeria.
-Z tego co rozumiem, to twój szef ten poczęstunek też dla swych
pracowników wystawia? – Zapytał Bandar wychylając kielich ze słodkim winem. –
Ma gest.
-Tak, to ciekawa tradycja. Pan uważa, że to dobrze robi wszystkim. Jego
zaufani mistrzowie czują się docenieni, mają okazję porozmawiać, podzielić się
uwagami, a przy okazji uczcić przeprowadzkę do nowego miasta. Najpierw będzie
posiłek, a potem będą rozmawiać z nim na stronie, zdawać sprawozdania, pytać o
wytyczne, takie tam.
W drzwiach do sąsiedniej sali jadalnej zjawił się znajomy majordomus z
niesmakiem spoglądając na dwójkę przybyszów i samego Randala, nie mógł
przeboleć, że alchemik miał taki posłuch i nie musiał się kłaniać aroganckiemu
staruszkowi.
-Pan Herbert Wardstaf, zaprasza! – Skłonił się i usunął z drogi, odsłaniając
widok na obszerną jadalnię.
Stoły ustawiono kanciastą literę „C”, po środku, na skromnej platformie
czekał zespół muzykantów, którzy zaczęli grać dla rozsiadających się gości.
Vikardo i Bandar wraz z Randalem siedli zaraz przy wyjściu, nie chcąc wpychać
się między nieznajomych
W końcu, po przeciwnej stronie zasiadł sam pan Wardstaf, siwowłosy
bogacz o dość surowych rysach. Ciemne purpurowe szaty obwieszone były złotem,
jego twarz otaczały gęste bokobrody, zaś pod krzaczastymi brwiami tkwiły cieniutkie
linie, zaś za nimi zapewne najbardziej chytre oczy w Cormyrze. Gdy jednak się
odezwał, ciepło i czule do swych gości, początkowa niechęć i fasada prysły,
ukazując zupełnie innego człowieka.
Uniósł ręce, zaś blisko czterdziestka
zaproszonych zaprzestała dyskusji zwracając się w stronę gospodarza.
-Witajcie, przyjaciele starzy i nowi – powiedział, kłaniając się
zebranym. W tym samym czasie na salę weszli słudzy, niosąc tace z cytrusami,
sosami oraz przeróżnym, delikatnym mięsiwem. – Od dwóch dekad stal z kuźni
Wardstafów służy najlepszym rzemieślnikom na świecie, naszym Cormyrskim
rzemieślnikom. To ich wierne narzędzia, które się nie tępią i nie łamią. Medycy
operują z ich użyciem, a nasze wojska bronią granic dźwigając płyty bardziej
elastyczne i lżejsze niż którykolwiek z sąsiadów ma do zaoferowania. To
wszystko dlatego, że nigdy nie zamknęliśmy się na naszych przyjaciół,
krasnoludy. Połączyliśmy naszą przedsiębiorczość i zaradność oraz ich kunszt i
wiedzę. Dzięki zaś elfiej precyzji produkujemy najlepsze lupy, lunety dla
żeglarzy, teleskopy dla uczonych, i biżuterię, co przyćmiewa dobra z importu. A
wszystko dlatego, że dla nas cel to
dobro wspólne, a jego osiągnięcie, to priorytet. Wardstafowie wejdą w kolejne
dziesięciolecie działalności, zbudujemy nowe huty na głównym szlaku, zaś Arabel
słynąć będzie nie tylko z drogich materiałów i przypraw, ale i z naszej
wyśmienitej stali. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wy, moi mili, a zatem z
całego serca wam… dziękuję – gospodarz skłonił się ponownie, po czym zasiadł
otrzymawszy krótkie oklaski.
Bandar dyskutował z Randalem, gdy zaczęła się uczta, choć odrywał sobie
mięsa i nakładał na talerz, nie równał się krasnoludom, które ogołacały tace
szybciej, niż służba nadążała z uzupełnianiem. Polano wino w między czasie,
wszyscy zdawali się świetnie bawić wymieniając
pomysłami na poszerzenie działalności.
-Widzę, że ci smakuje – alchemik uśmiechnął się, widząc jak bajarz
ociera brodę odrzuciwszy kostkę z udka kuropatwy.
-Och, tak, bardzo! Wiesz, od blisko dekadnia podróżowaliśmy o racjach,
suchary, suszone mięso, te sprawy. Raz, z biedy, mijaliśmy wóz kupca, co wiózł
solone śledzie… Nażarliśmy się tego paskudztwa jakby nam trufli rzucili. Mówię
ci, człowiek przełknie każde draństwo, gdy suszony chleb na śniadanie, obiad i
kolację.
-Nie polowaliście po drodze?
-A zdarzało się, że Sora, ta nasza tropicielka, przyniosła z lasu
jakiegoś zająca, czy coś. Ale co to na piątkę? Nic tylko apetytu narobi, nie
nasyci, a potem człowiekowi tylko gorzej.
-Może chciałbyś wziąć udział w eksperymencie, co? – Zażartował Randal. –
Nie martw się, żadne tam groźne rzeczy, pracuje nad specyfikiem do konserwacji
owoców, żeby się je dało szybciej zaprawić niż robiąc powidła.
Oczy bajarza rozszerzyły się, jakby go coś poraziło.
-Ejże? Co ci?
-Powiedziałeś magiczne słowo – zaśmiał się Vikardo, wychylając, by
spojrzeć alchemikowi w twarz.
-Mmm, powidła śliwkowe – zamruczał rozmarzony pucułowaty Bandar, jego
policzki zarumieniły się jeszcze bardziej na samą myśl. – Takie dobrze
zasłodzone, ale z kwaskawych śliwek, gotowane z odrobiną syropu, jak babcia
robiła…
-Hah, rozumiem, rozumiem – Randal poklepał barda po ramieniu, śmiejąc
się samemu. – Aleście się musieli wygłodzić w tej podróży. Czemuście tak z dala
od miast szli?
-Bo się nam spieszyło – odrzekł czarodziej wzruszając ramionami. –
Musielibyśmy nadkładać drogi, tośmy szli skrótami, byle szybciej.
-Z Wybrzeża Mieczy, tak słyszałem.
-A prawda, z wybrzeża. Kawał drogi.
Randal pokiwał z uznaniem głową, uniósł kielich i ukrył w nim usta, po
czym odstawił po chwili, mówiąc:
-Ach, bym zapomniał! Skarbnik mi przygotował mieszki dla was, wybaczcie
mi, zaraz wrócę – podniósł się i odszedł od stołu, wychodząc przez boczne drzwi
dla służby.
Bard i czarodziej spojrzeli po sobie zadowoleni z obrotu spraw. Łącznie
tysiąc sztuk złota, za takie pieniądze można było porządnie i dostatnie żyć.
Zupełnym przypadkiem, doczepiając się do karawany spotkanej w środku nocy,
zarobili tyle, co nie jedna drużyna zarabia na długiej i ciężkiej wyprawie.
Bajarz rozsiadł się wygodniej, wyciągnął ramiona.
-Nie wyspałeś się? – Zapytał towarzysz, zajadając się winogronami.
-Nie w tym rzecz. Spadłem z posłania, jakoś tak wyszło… I nie chciało mi
się wdrapać z powrotem. Teraz mnie w barku ciśnie…
-Ileś ty wczoraj wypił?
-No, w sumie… Z cztery… pięć… sześć… Czternaście szklanic miodu.
-Że co?
-Ależ skoro stawiali, to grubiaństwem byłoby odmówić, nieprawdaż?
Vikardo pacnął się delikatnie w czoło i zaśmiał pod nosem, wcale nie
żałując, że Loric go namówił na wizytę z Bandarem właśnie.
Wtem zaszczękała stal po szkle, wszyscy zwrócili głowy w kierunku pana
Wardstafa, który znowu powstał i wszystkich zaczął przepraszać.
-Z głowy mi wypadło, moi mili. Wznieść toast powinniśmy! Co to za
otwarcie nowego przedsięwzięcia, bez uroczystego kielicha w gronie przyjaciół?!
Ha! Wstańcie, wstańcie, drodzy goście.
Jak polecił tak też zrobili, nawet Bandar i Vikardo, nie chcąc odcinać
się od reszty, powstali i unieśli kielichy z winem.
-Dwadzieścia lat przyniosło nam kufry pełne złota i renomę poza granicami.
Niech zatem bogowie dadzą, by drugie tyle lat sukcesu, albo i więcej, by nasze
kufry pękły od szczęścia, a sława naszych kuźni i warsztatów dotarła i na
koniec świata!
Herbert Wardstaf odwrócił się, by odebrać swój kielich. Służebna
dziewczyna napełniła go winem, a następnie podarowała pewnemu krępemu
brodaczowi. Krasnolud spróbował trunku, zaś pan i inni czekali, aż stwierdzi,
że wino było bezpieczne. To była niestety smutna rzeczywistość, na ludzi
bogatych zawsze czyhali ukryci wrogowie, a trucizna była szybkim i pewnym
rozwiązaniem. Krasnolud trwał w ciszy, nie czując żadnej reakcji i pewny siebie
oddał kielich swemu gospodarzowi.
Bandara coś nagle tknęło. Uśmiech z jego twarzy zniknął i instynktownie
spojrzał na puste miejsce obok siebie. Wino w kielichu Randala nie osadziło się
na ściankach, wcale go nie ubyło, a przecież, skoro wziął łyk…
Spojrzał nerwowo na krasnoluda, który próbował wina. Krasnoludy były
odporne na trucizny i dobrze je wyczuwały, na pewno coś by się stało, smakosz
podniósłby alarm, więc czemu się niepokoił?
Przypomniał sobie tamtą noc, gdy wraz z Randalem siedział przy ognisku,
kiedy to alchemik proponował im robotę… Zdobycie próbki grzybów, dzięki którym
będzie tworzył lecznicze mikstury, oszukujące ciała krasnoludów…
Herbert Wardstaf zaczął pić z kielicha, podobnie jak reszta gości.
Vikardo także miał już wychylić trunek w uznaniu toastu, lecz dłoń barda
spoczęła na naczyniu, nim ten uniósł je do ust. Czarodziej spojrzał pytająco na
swojego przyjaciela, nic nie rozumiejąc. Bandar był blady jak ściana, pokręcił
głową, dając znak, by nie pił wina.
Goście usiedli i powrócili do ucztowania, rozmów we własnych gronach,
zaś alchemik nadal nie wracał. Wydawało się, że Bandar przestraszył się
niepotrzebnie, że skojarzył pewne fakty zbyt szybko, bez przemyślenia, ale
wtedy krasnolud próbujący wina pobladł. Zauważyli to tylko oni. Usiadł na
ławeczce pod ścianą i zaczął się wachlować dłonią, jakby było mu duszno i
gorąco…
Kilka miejsc dalej stłukło się szkło, małżonka jednego z kupców zasłabła,
kielich rozbił się o podłogę. Pan Herbert Wardstaf ciągnął palcem za kołnierz,
a rękawem wycierał czoło z potu.
Vikardo odwrócił się do Bandara by spojrzeć mu w oczy i rzec:
-Wynośmy się stąd – powiedział, gdy salę wypełniły paniczne krzyki.
Wzywano pomoc, medyków, wody.
Pierwszymi z ofiar zaczęły targać drgawki. Widok umierających budził
grozę bliskich, którzy klęczeli nad skręcającymi się z bólu ciałami, nim te
zamarły w bezruchu. Ci, którzy jeszcze dyszeli widzieli martwych krewnych,
żony, mężów, czy przyjaciół i wiedzieli, że wkrótce ich czeka podobny los.
Sługi wbiegły, kobiety piszczały zrozpaczone, straże dworku stały bezczynnie
nie wiedząc co robić! Łapali się za głowy i byli równie zdezorientowani co
reszta służby. Każdy ruszył w swoją stronę szukać jakiegoś medyka, kogokolwiek
wiedzącego jak pomóc biedakom poddanym agonii.
-Wynośmy się stąd… - Vikardo powtórzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz