Motyw Muzyczny
To co przeczytacie poniżej to esencja doświadczenia z gry, z użyciem aktualnych postaci skonstruowanych według zasad z podręcznika i przeprowadzonych przez autentyczne przygody, zaadaptowane w formę opowiadania tak, by w przeciwieństwie do tylu raportów z sesji, czytało się z zaciekawieniem i zaangażowaniem.
Wszyscy występujący tu bohaterowie posiadają indywidualne karty postaci, zaś przebieg przygody poddany był wszelkim potrzebnym rzutom kości.
Deathwatch
Kill-Team
Krawędź Zapomnienia
***
Prolog
Pancerne rękawice zakleszczyły
się na kawałku blachy. Z całych sił napierał na metal, a zbroja wspomagana
razem z nim. Verdim zrzucił wygiętą płytę blokującą wejście do komory z cennym
ładunkiem, lecz widok jedynie go rozczarował. Przemierzyli ponad dwieście
kilometrów, na nic... Wrak okrętu rozsypał się na olbrzymiej połaci tereny, sięgając
różnych kotlin i dolin masywu górskiego w chłodnej północnej części Avalosu. Znaleźli
odpowiedni dział, kierowali się nadajnikiem, który jeszcze działał, przedarli
się przez niebezpieczne wrakowisko by dotrzeć do odpowiedniej komory i znaleźć
jedyny pojemnik z zabójczym patogenem... Który niestety został przebity.
Durion stojący na u wyjścia
spoglądał co i rusz na brata. Czerwone wizjery w hełmie Astartes maskowały
obawę, której nie śmiał bezpośrednio wypowiedzieć. Verdim w tym czasie
przerzucał skrzynie i pojemniki, oglądał cylinder z każdej strony, szczególnie
przyglądając się wgięciu i dużej dziurze zrobionej przez jedną z metalowych
belek konstrukcji. Cała jego misja miała pójść na marne...
-Skoro jest przebity, to znaczy,
że choroba się rozprzestrzeni? – Spytał templariusz nie mając zbyt dużego
pojęcia o medycynie i drobnoustrojach. Jego głos pobrzmiewający w wewnętrznym
systemie łączności, ciężko zaburzony elektroniką zbroi wydawał się wyrażać
głęboko skryte zatroskanie sprawą, którą do niedawna uznawał za wybryk
sierżanta.
-Nie... – Verdim ciężko westchnął
odrzucając pojemnik. Podniósł swój bolter i ruszył do wyjścia. – Patogen
zamknięty był w biologicznej osłonie, na taki właśnie wypadek. W przypadku
kontaktu z tlenem miała zneutralizować plagę nim ta się rozprzestrzeniła. Taki
system zabezpieczający na wypadek awarii. Na dole kanistra jest odpowiednia
ampułka z anihilatorem osłony, substancję należało wstrzyknąć do izolowanego
pojemnika i dopiero wtedy wypuścić patogen, gdy neutralizator zostanie unicestwiony...
Wszystko na nic...
-Cóż – Durion wzruszył ramionami
uderzając lekko pięścią w pancerne ramię towarzysza, chcąc dodać mu otuchy. –
Zawsze możemy rozgromić tyranidów w klasyczny sposób.
-Żeby to było takie proste –
Rzekł Verdim po czym spojrzawszy na towarzysza, po krótkiej pauzie skinął mu
głową w podziękowaniu za skromny wyraz solidarności.
Wspięli się do krawędzi wraku,
nieopodal pogorzeliska siedziała rozgrzana walkiria, której silniki jałowo
rzęziły gotowe w każdym momencie do poderwania transportowca. Kilku gwardzistów
przechadzało się ośnieżonym zboczem obserwując czy skądś nie nadchodzą
drapieżniki. Śnieg padał z mrocznych szarych chmur, a mężczyźni, którzy nie
zdążyli nawet pobrać cieplejszych mundurów rozcierali ramiona oczekując powrotu
Straży Śmierci.
I
Najdłuższa z nocy
Minęły cztery dni od
konfrontacji z Ojcem Lęgu i kulminacyjną bitwą o przetrwanie Lordsholmu.
Rewolta została ostatecznie zmiażdżona, choć wielkim kosztem. Straż złamała ich
morale i rozbiła łańcuch dowodzenia, bez którego nieliczne niedobitki krzątały
się po zrujnowanym zasnutym dymem mieście bezładnie, stanowiąc łatwy cel dla żołnierzy
Sił Obrony Planetarnej.
Miasto trwało, zdewastowane,
będąc zaledwie cieniem samego siebie sprzed roku, ale trwało mimo wszystko. W
rękach lojalistów nadal były kluczowe konstrukcje, kilka generatorów, szpital,
zapasy paliwa – nie dość by zapewnić namiastkę normalności, lecz dość, by
zamienić pozostałe tereny wokół majątku gubernatora w fortecę. Poza
pomniejszymi strzelaninami, dobijaniem uciekających zdrajców, żołnierze mieli
zagwarantowany względny spokój i szansę na odetchnięcie. Odpoczywali, posilali
się, dla niektórych były to pierwsze godziny nieprzerwanego snu od wielu dni.
Przed dworem gubernatora istny.
Dyżurni łopatami pakowali ziemię z ogrodów do skrzyń i płóciennych worków.
Wykopano nawet kanały prowadzące między każdym z budynków, dla bezpieczeństwa mieszkańców
i na wypadek gdyby mury padły lub zostały przebite. Na dziedzińcu urządzono
park maszyn, gdzie umorusani mechanicy uwijali się by uruchomić gąsienicowy
transporter. Roznosiła się wieść o przygotowaniach do ewakuacji, co z jednej
strony bardzo cieszyło poddanych, a z drugiej strony wielce ich niepokoiło.
Zwiadowcy donosili, że port kosmiczny został poważnie uszkodzony, a poza tym
znajdował się na obrzeżach miasta, co oznaczało, że musieliby się tam szybko
przetransportować... Dla wszystkich nie było jednak miejsca. Ktoś musiałby
zostać na pewną śmierć, zdecydowana większość nawet. Jak zwykle oficjele,
szlachta inni ważni uratowaliby swoje żywota, czego nie dało powiedzieć się o
zwykłych szarych ludziach, szczególnie setkach żołnierzy, oficerów niższego
szczebla i poborowych wciągniętych do służby w czasie kryzysu.
Reinhold przechadzał się skrajem
klifu spoglądając na ruiny miasta po drugiej stronie rzeki. Gołe ściany i
szkielety metalowych belek, puste okna, gruzowiska i pogorzeliska, całe
dzielnice opustoszałe. Tam nie płonęły pożary występujące jeszcze gdzie
niegdzie po ich stronie, w oknach nie widać było żadnego ruchu, żadnych
świateł. Jak okiem sięgnąć ciemność i pustka, zupełnie jakby część Lordsholme
umarła, a jej mieszkańcy znikli bez śladu. Potężny wojownik w zadumie
przyglądał się zniszczeniom, trzymał hełm w dłoni, raczył się naturalnym
zapachem powietrza. Krótkie jasne włosy i broda Astartes wciąż kleiły się od
potu. Pracowali ciężko pomagając żołnierzom w pewnych zadaniach, gdy nie doradzali
gubernatorowi i nie planowali wraz z oficerami kolejnych posunięć. Widok
ludzkiej twarzy, pełnej spokoju i wyrozumiałości łagodził nastroje pośród
zwykłych śmiertelników, dla których kontakt z czempionami Imperatora był
jedynym w swoim rodzaju przeżyciem, o którym niegdyś opowiedzą potomnym,
oczywiście, o ile przeżyją. Nawet teraz żołnierze krzątający się po kompleksie,
noszący skrzynie z amunicją na stanowiska ogniowe, kanistry z promethium do
awaryjnych generatorów i worki z piaskiem na umocnienia, rzucali mu ukradkowe
spojrzenia przekonując się w myślach, że tak długo, jak sama Straż Śmierci
będzie w pobliżu, nic ich nie pokona.
Reinhold nie był jednak
zadowolony z raportów. Część ludności uciekła z miasta w stronę wsi i osad przy
rolniczych agro-faktoriach. Z wieloma utrzymywali kontakt voxowy, ale od około
dwóch dni coraz rzadziej się meldowały. W niektórych przypadkach dostali
meldunek, że wszystko w porządku, oddziały milicji zebrały cywilów w
bezpiecznych bunkrach, zgromadziły żywność, amunicję, wszystko było pod
kontrolą, a tu nagle, kolejnego wieczora przestali się zupełnie odzywać.
Wywoływanie nic nie dawało, choćby dyżurny siedział przy mikrofonie całą noc.
Zupełnie jakby przestali istnieć.
Na niebie pojawiły się dziwne
chmury, siarczysto-żółte, przypominały odcieniem chorobliwy ropień, który
rozlewał się w najwyższych warstwach atmosfery, gdzie niegdzie pobłyskując
czerwonymi kształtami. Inni myśleli, że to zanieczyszczenia, że gdzieś szlag
musiał trafić fabrykę lub jakiś zakład przetwórstwa chemicznego, ale te chmury
były inne. Nie poruszały się z wiatrem jak szare deszczowe obłoki
przesłaniające żółte paskudztwo, a wręcz odwrotnie, zdawały się powoli sunąć
przed siebie, jakby posiadając własną wolę.
W powietrzu zahuczały odgłosy
silników walkirii, transportowiec nadlatywał z północy, a Reinhold uniósł
ciężko brwi spoglądając w tamtym kierunku. Zwykli śmiertelni pracujący w pocie
patrzyli na niego jakby czekając, aż ich pobłogosławi, doda otuchy, chcieli go
o to prosić co dostatecznie jasno wyrażały ich twarze, ale najzwyklej w świecie
bali się podejść i zapytać. Transportowiec w końcu zbliżył się do majątku,
zautomatyzowane stanowiska przeciwlotnicze wzięły go na cel, wiecznie czujne. Machina
wzbiła tumany kurzu, gdy ciężki kanciasty kadłub dotknął zapiaszczonej płyty. Z
wnętrza wysiedli Verdim i Durion, których brat z zakonu Mrocznych Aniołów
powitał przez delikatne uniesienie dłoni, a płozy wspornikowe walkirii zdawały
się radośnie skrzypieć zwolnione z ciężkiego ładunku potężnych wojowników w
jeszcze potężniejszych i ciężkich zbrojach.
Kroczyli w stronę dworu gdzie
utworzono tymczasowy sztab dowodzenia obroną.
-I jak? – Jasnowłosy brodacz
spytał bez ogródek nie tracąc czasu, gdy Verdim sam zdjął hełm.
Nie odpowiedział, jego twarz
była gorzka zaś pod oczami malowały się pierwsze ślady zmęczenia, bardziej
ducha niż organizmu. Wargi miał mocno ściśnięte jakby zastanawiając się co
odpowiedzieć, a w tym czasie brat dewastator rzucił okiem na Duriona, który w
milczeniu przecząco pokiwał głową.
-Jak Septimus? – Spytał brat
sierżant.
-Dobrze. Masambe mówi, że jest w
stanie walczyć. Gorzej z jego pancerzem. Połataliśmy ile się dało, lecz bez
młota Harla Szarego Tkacza się nie obejdzie.
Verdim skinął głową w
porozumieniu. Nastąpiła chwila ciszy, rozglądał się po umocnieniach kopanych w
pocie czoła przez lokalnych żołnierzy, oraz to jak oficerowie nimi komenderują.
-Dostaliśmy kilka raportów z
dalszych posterunków – zagaił Reinhold – o obiektach spadających z nieba...
-Tak, też je widzieliśmy
wracając – odpowiedział krótko sierżant, ciszej, tak by nikt inny poza bratem
nie usłyszał. – Flota ul już zrzuca organizmy. Po drugiej stronie planety już
pewnie zaczęli asymilację. Za dzień, maksimum dwa i tutaj zaczną spadać – Astartes
rzucił okiem na odległe siarczyste chmury powoli pochłaniające niebo, niczym
palce ogromnej uszponionej łapy próbujące zagarnąć jak najwięcej.
-Zatem ewakuacja? – Spytał
mroczny anioł, choć kwestia była raczej oczywista. Po chwili omiótł wzrokiem
zebranych przed dworem wychudłych zmęczonych żołnierzy, którzy nadal szykowali
umocnienia, teraz zdające się być bezsensowne i zbyteczne. – Każemy im przerwać
roboty?
-Nie – Ultramarine szybko uciął.
– Dwa dni temu byli zgrają na skraju załamania. Teraz mają odrobinę organizacji
i dyscypliny, a oficerowie odbudowali morale. Tak długo jak wierzą, że te okopy
i worki coś dadzą, tak długo pozostaną przydatni.
Reinhold skinął głową, po czym
ruszył z braćmi do pałacyku gubernatora. Verdima w otaczających żołnierzach Sił
Obrony Planetarnej niepokoiła jedna rzecz i tymi przemyśleniami wolał się z
nikim nie dzielić. Dali im namiastkę nadziei na przetrwanie, tak długo jak będą
wierzyć, że ta istnieje na powierzchni planety, tak długo będą się jej trzymać.
Lecz gdy zwęszą choćby cień planu ewakuacji, zacznie się wielki wyścig do portu
kosmicznego, by uciec czymkolwiek się da. W paranoi i panice te kilka setek
zbrojnych mogło się zmienić z sojuszników we wrogów walczących o miejsce w
transporcie. Perspektywa pewnej śmierci gnała ludzi do dzikich aktów bestialstwa...
Najpierw zabiliby oficerów, masą przejęli pojazdy, strzelali do każdego, kto
stanie im na drodze, a potem zaczęli walczyć ze sobą będąc już w porcie... O
ile znaleźliby w ogóle jakikolwiek czynny transportowiec z załogą, a nawet tą
da się zaszantażować, pogrozić bronią. W końcu nie mieliby nic do stracenia.
Taki strach odbierał rozum... I ten strach nieubłaganie nadchodził.
***
Przestrzenna sala bankietowa w
niczym nie przypominała wystawnej komnaty sprzed kilku dni. Wszystkie ze stołów
zebrano w centrum, rozłożono nań pokreślone plany miasta z zaznaczonymi
posterunkami i czynnymi drogami, oraz mapy okolic Lordsholmu. W ozdobne ściany
z drogiego kamienia wkręcono śruby i kołki trzymające na linkach awaryjne
oświetlenie. Zniesiono tu także wszystkie najważniejsze voxowe odbiorniki i
nadajniki, podłączono do jednego systemu, a wysokie wieże pałacyku gubernatora
przeobrażono w stację nasłuchową. Pułkownik Lomarti, jeden z pozostałych
wyższych oficerów w strukturach SOB,
dyrygował podwładnymi którzy co i rusz przychodzili po nowe wytyczne. Podobnie
jak Astartes zdawał sobie sprawę z konieczności zajęcia podwładnych robotą.
Mniej myśleli o czarnych scenariuszach, a dodatkowo, mieli wrażenie, że góra
wie co robi i ma jakiś bardzo przebiegły plan pokonania przeciwnika, choć tak naprawdę
żadnego planu nie było.
Brat Konsyliarz doradzał jednemu
z oficerów jak najlepiej selekcjonować rannych do lekkiej służby wartowniczej.
Mieli niedobór ludzi i musieli zaprzęgnąć poszkodowanych do roboty. Ci którzy
mieli powierzchowne rany lub mogli wyglądać przez blanki murów siedząc na
jakiejś skrzyni, oparci o ścianę z bronią w rękach nadal byli pomocni.
Problemem był brak leków, na co także Astartes z zakonu Salamender mógł coś
poradzić. Przestudiował jakimi chemikaliami dysponowali żołnierze, jakie
produkty spożywcze znaleźć można było w pobliżu i jakie rośliny były
najbardziej powszechnie w okolicy.
Sporządził kilka przepisów, dzięki którym można było uzupełnić substancje
łagodzące zapalenia i gorączki, co i tak było wielką pomocą i dodatkowo
podniosło morale.
Towarzyszącego mu Astartes w
ciężko połatanej zbroi był skomplikowanym widokiem do przetrawienia. Z jednej
strony wyszedł cały, pamiętali jak go tutaj przyprowadzono, bracia eskortowali
go i nieśli na rękach. Musieli zderzyć się z potężnym wrogiem, ale fakt, że
przeżyli, a opozycja ucichła niemal się rozpadając, stanowił dostateczny dowód
solidnego zwycięstwa. Co więcej Marine był już na nogach, wylizał się z ran, od
których zwykły śmiertelnik sczezłby natychmiastowo, a nawet gdyby jakimś cudem
przeżył, prawdopodobnie oddziału intensywnej opieki nie opuściłby przez
najbliższy miesiąc albo i dłużej. Zaprawdę synowie Imperatora zawierali część
jego boskiej mocy – tak myśleli baczni obserwatorzy Septimusa.
Do czarnoskórego konsyliarza
podeszła jedna z kobiet, służek w majątku gubernatora, która zgłosiła się na
pomoc medyczną. O ile widziała już raz Astartes w białym hełmie z osobliwą
tajemniczą symboliką, spoglądanie na jego szorstką twardą aparycję było
zupełnie innym doświadczeniem. Bała się go, lękała obcych czerwonych oczu
spoglądających z twarzy równie czarnej co reszta pancerza. Planeta z której
wywodził się wojownik była mroczna i wysoce toksyczna, aktywność wulkaniczna
zaś tak wysoka, że jedynie najbardziej zaciekłe formy życia były w stanie
przeżyć pod powłoką czarnych chmur, kwaśnych deszczy i ciągłych opadów popiołów
i pumeksu. Służka niewiele wiedziała o świecie, a tym mniej o planecie zakonu
Salamander, której mieszkańcy odbiegali wyglądem od powszechnie przyjętej
normy.
-Słucham, dziecko? – Głos brata
konsyliarza był natomiast wielce uprzejmy, spokojny i opanowany, jak i sam
Astartes, który nie unosił się butą, ani nie wywyższał nad zwykłych ludzi, choć
miał do tego niepisane prawo poparte oczywistymi faktami.
-Wybaczcie, że przeszkadzam – dziewczyna
skinęła głową i lekko się skłoniła. – Przychodzę na polecenie doktora Hardinga.
Prosi uprzejmie o radę w sprawie leków... Odkryliśmy kilka skrzyń z
medykamentami, ale część z nich jest dawno przeterminowana, substancje się
rozdzieliły w niektórych przypadkach. Doktor chce się dowiedzieć, czy można te
pozostałości w coś jeszcze syntetyzować?
-Rozumiem – skinął jej głową. –
Prowadź, obejrzę wasze zapasy.
Tym czasem Septimus obszedł
główny stół z mapami. Hełm trzymał w dłoni, pokazując silną szczękę
doświadczone oczy i twarz, która niegdyś mogłaby być wzięta za pogodną, teraz
przeszytą grymasem rozczarowania. Nie mógł odpędzić przeświadczenia, że to
właśnie przez niego towarzysze byli bliscy przegranej. Dał się podejść, złapać
Ojcowi Lęgu, a ten cisnął nim pomiędzy genokrady. Dlatego bracia musieli go
ratować i kto wie, czy nie naraził ich jeszcze bardziej. Kilkakrotnie pytano go
o pomoc, zagajano i proszono o ekspertyzę, ale Septimus wahał się czy oby dana
porada jest słuszna, wielokrotnie zmieniał zdanie, był zdekoncentrowany.
Otwarto główne drzwi do sali,
trójka ogromnych wojowników w czarnych ciężkich zbrojach powróciła dołączając
do reszty. Oficerowie rzucili okiem na Verdima, który nalegał na tą tajemniczą
wyprawę. Sądząc po gorzkiej minie brata sierżanta misja nie skończyła się
powodzeniem, jakakolwiek była jej natura, lecz nikt nie donosił o stratach,
walkiria wróciła cała wraz z obstawą, co zatem mogło pójść nie tak?
Przywódca oddziału Straży dał
gestem dłoni znać Septimusowi by się doń zbliżył. Sztab obserwował jak w ciszy
i we własnym gronie wymieniają kilka zdań. Astartes po chwili udali się w
kierunku jednego z korytarzy gdzie gubernator łaskawie wyznaczył im
przestrzenne kwatery. Gdy Durion i Verdim udali się na wyprawę, pozostali
bracia, wraz z ludźmi kapitana Ascote, pobrali zapasy z kapsuły zrzutowej
zostawionej w kaplicy, dalej, wewnątrz miasta. Trzymano je pod kluczem i
nadzorem najbardziej lojalnych gwardzistów.
Gdy odeszli oficerowie wrócili
do zwyczajowych obowiązków, nudnej udawanej rutyny, mającej na celu dać jakiś
symboliczny cel. Wiedza o tyranidach była zakazana nie bez powodu, przeciętny
obywatel Imperium miał je za przerośnięte głupie bestie i bardzo dobrze...
Gdyby wiedzieli, że to ogromny organizm-ul, zarządzany przez genialną
inteligencję błyskawicznie adaptującą się do przeciwnika, że to żywa flota
organizmów która osiada na planecie, pochłania całą biomasę i produkuje zeń
miliony potworów, jakie z czasem napadają na pozostałych obrońców niczym
tsunami zębów i szponów, że ich jedynym celem jest pożreć wszystko co organiczne,
ubogacić pulę genetyczną wiecznie ewoluującego ula, zostawiając po sobie suchą
skałę tam gdzie niegdyś była żywa planeta... Gdyby to wiedzieli, pierzchaliby
bez opamiętania.
Przy stanowisku voxowym siedział
młody mężczyzna. Wciągnęli go zaledwie kilka tygodni temu, gdy szlajał się po
ulicach usiłując znaleźć schronienie między walczącymi frakcjami. Zaszył się w
jakimś przypadkowym budynku i zabarykadował. Gdy zaczęło brakować zapasów, a
jego w zupełności otoczyli powstańcy, nawet nie wiedząc, że jest schowany
między nimi, zaczął majstrować nad starym przekaźnikiem, który o dziwo udało
się uruchomić. Gdy skontaktował się ze służbami łącznikowymi SOB dobił targu, w
zamian za zagwarantowanie mu schronienia, podawał dokładne koordynaty do
ostrzału artyleryjskiego na okoliczne cele. Powstańcy nie mieli pojęcia w jaki
sposób lojaliści są w stanie ich godzić z taką celnością, tak daleko, więc
wycofali się oddając przeciwnikowi ogromne połacie terenu w zasadzie bez walki.
W ramach uznania talentu osadzono go tam, w sztabie. Mieli mało osób obeznanych
w obsłudze stacji voxowej, a ci zdatni do walki służyli gdzie indziej. Mimo
wszystko był dopiero rekrutem, nie pasował do sztabu co ciągle wytykali koledzy
pracujący przy innych stacjach. Powinien przejść stosowne przeszkolenie, a w
dodatku zyskać rangę co najmniej kaprala. Zadanie dostał stosowne do swej
pozycji, nasłuchiwanie na długich falach raportów z dalszych posterunków. Te
położone w odległości kilkuset kilometrów od Lordsholmu przestały się zupełnie
odzywać. Tamtego ranka jeszcze jeden, w masywie gór Kallena, zgłosił, że coś
widzieli w nocy, jakieś kształty przemieszczające się na obrzeżach lasów. Teraz,
gdy próbował ich wywołać nie usłyszał nic, choć mocno dociskał do ucha
słuchawkę mając nadzieję, że to w jakiś sposób odczaruje fatum. Posterunek
sześćset dwa, około czterdziestu żołnierzy, dwa razy tylu cywilów, solidnie
wzmocniony gmach magazynów rolnych Administratum, w którym można było się
bronić kilka miesięcy z takimi zapasami... Po prostu przestali istnieć.
Poborowy wykreślił kolejną linijkę z zeszytu i chwycił za pokrętło operacyjne
wielkiego bloku stacji voxowej, dostroić na odbiór innej grupy.
W słuchawce trzeszczało,
szumiało, zwyczajowy seans pełen zakłóceń, do którego już zdążył się
przyzwyczaić. Słuchał tych usypiających hałasów coraz częściej, czasem wydawało
mu się, że słucha bardzo zdezorganizowanej muzyki, do której pukał palcami w
blat, wygrywając sobie rytm. Wtem coś zabrzmiało, coś nowego. Długi pisk o
chybotliwym tonie i kilka głośniejszych „kaszlnięć” systemu. Spojrzał na
częstotliwość i zdziwił się. Przecież żaden posterunek nie miał wyznaczonego
takiego kanału, czyżby ktoś jeszcze wzywał pomocy? Czyżby jacyś uchodźcy
zdołali uruchomić nadajnik tak jak on? Wątpliwe, piski i trzaski stawały się
coraz głośniejsze, zaś młody poborowy chyba usłyszał jakiś głos. Pobrzmiewał
dosłownie przez ułamek sekundy, gdy go stracił... ale po chwili powrócił,
dosłownie znikąd! Wyprostował się na krześle porzucając zamiar wywoływania
kolejnego posterunku, zamiast tego zaczął majstrować gałkami i dostrajać odbiór
tajemniczego źródła.
-Avalos – przez zakłócenia
usłyszał w końcu wciąż zniekształcony, ale znacznie bardziej wyraźny głos, niż
te urywki do tej pory. – Tu sto dwunasta Calixiańska Flota Ekspedycyjna, przechwyciliśmy
wasze wezwanie, odbiór!
Operator słuchając zamarł, nie
mógł uwierzyć własnym uszom.
-Avalos, tu sto dwunasta
Calixiańska Flota Ekspedycyjna, odpowiadamy na astropatyczne wezwanie o pomoc,
odbiór!
Chłopak zamrugał oczami,
niepewny czy to jakieś omamy, czy faktyczny przekaż, czy może z nudów i
desperacji zasnął i ta wiadomość mu się przyśniła. Rozejrzał się po sztabie
gdzie robota jak co dzień, rozkazy, wytyczne i tym podobne. Nagle olśnienie!
Wystrzelił ręką do jednego z dużych przełączników, a w całej sali zapiszczały
głośniki podłączone do stacji. Oficerowie spojrzeli w kierunku operatorów voxu
jakby ci znowu coś zepsuli.
-Poborowy Miggins! Do ciężkiej
cholery! – Warknął porucznik dyżurny sprawujący piecze nad ich działem. Już
miał do niego podejść i wyłączyć stację, gdy nagle głośniki zatrzaskały i wylało
się przez nie to samo wezwanie.
-Avalos! Tu sto dwunasta
Calixiańska Flota Ekspedycyjna, odpowiadamy na sygnał astropatyczny, jesteśmy
gotowi do interwencji. Podajcie swoją sytuację, odbiór!
Wydawało się, że w całym dworze
zatrzymał się czas.
***
Mostek taktyczny krążownika był
imponującą komnatą, a przynajmniej za taki mógł uchodzić przed wieloma laty,
gdy, teraz sędziwy kapitan, odbierał dowództwo nad jednostką. Zdołał przywyknąć
do wysokich ostrych łuków okien, mozaiki przedstawiającej scenę walki świętego
Drususa z heretykami, oraz malowideł naściennych i licznych złotych
inkrustacji. Kapitan pogładził długą siwą brodę zmechanizowaną dłonią
zastępującą oryginał stracony przed kilkoma dekadami. Nie chciał dawać im
nadziei, w końcu wiadomość i oferta pomocy była przede wszystkim kierowana do
Astartes, którzy ją wysłali.
Jego oficerowie siedzieli na
stanowiskach, oświetleni przez zielonkawe ekrany kogitatorów, śledząc wszystkie
zmienne i pracując wrażliwymi manipulatorami. Daleko przed nimi rysowała się
błękitno-zielona planeta. Wyglądała jakby snuła się za nią chmura żółci, jakby
ta płonęła i zostawiała za sobą smugę siarczystego dymu. Po bliższej inspekcji
wiedzieli, że prawda jest o wiele gorsza i że chmura to miliony, a może i
miliardy organizmów, statków i grud biomasy przygotowanych do asymilacji. Tuż
obok kapitana zasiadł jego zaufany doradca. Hadros miał swoje lata, lecz był
stosunkowo nowym nabytkiem w samej flocie. Szczupły, wysoki, wychudzony,
sprawiał, że granatowo-złoty mundur zwisał zeń jak laboratoryjny kitel. Twarz
miał iście posępną, a okulary tylko dodawały efektu do już zasłużonej powagi.
-Wracając do wcześniejszej
rozmowy, przyjacielu... Nie będę bezsensownie ryzykował naszej eskorty – rzekł
kapitan przeglądając płytkę z danymi, nawet nie spoglądając na swojego
towarzysza.
-Możemy ich użyć do
rozciągnięcia sił – odpowiedział Hadros przecierając okulary. – Nasze
eskortowce są szybsze, wcale nie musza walczyć, a my wtedy niszczylibyśmy
krakeny jeden po drugim. Póki co nie okryły jeszcze całej planety, spowolnimy
tym natarcie i kupimy im... Z dwa trzy dodatkowe dni.
-A co jeśli nie będą nas ścigać?
Eskortowce będą musiały zrobić zbyt szerokie nawroty, żeby połączyć się z grupą.
Bestie mogą się szybko połapać co planujemy i ruszą z pełnym natarciem na
Lordsholme...
Na te słowa rozmówca wzruszył
lekko ramionami i nasadził okulary z powrotem na nos.
-Ryzyko, jak zwykle,
przyjacielu.
-Sir! – Zawołał nagle oficer
łącznościowy. – Mamy wtórny przekaz z Pięści Levida, Avalos się zgłasza!
Sędziwy dowódca zaparł się o
podłokietniki i wstał podchodząc szybko do stanowiska operatora systemu
komunikacyjnego.
-Pięść Levida? Jak blisko
podeszli? – Zapytał kapitan.
-Są w równym dryfie na około dwudziestu
jeden tysiącach kilometrów. Dalej nie podlatują, duża aktywność wrogich
organizmów.
-Otworzyć bezpośredni kanał –
polecił kapitan.
Zgodnie z życzeniem ustawiona
sieć okrętów stworzyła linię transferu wiadomości. Największe i powolne
jednostki trzymały się z daleka, podczas gdy mikre eskortowce sięgały niemal na
orbitę przekazując i wzmacniając sygnał. Niestety w takiej komunikacji musiało
minąć kilkanaście sekund między wymianą każdego zdania, ale był to wymóg
bezpieczeństwa skromnej floty.
Po kilku dłuższych chwilach
uzyskano połączenie, rozmówcy przedstawili się jako pułkownik, gubernator oraz
dowódca Straży Śmierci, brat Verdim Agrippa. Wymienili kurtuazyjnie
grzecznościowe zwroty, posypał się jeden żart o tym, jak dobrze ich widzieć i
że mogliby się odrobinkę pospieszyć, to może załapaliby się na tort sprzed
kilku dni. Atmosfera nie była dobra do żartów, lecz każdy czuł, że choćby
namiastka normalności, nawet fałszywy ludzki odruch to miła odmiana od
zwyczajowego fatalistycznego prospektu na przyszłość.
-Tak, odebraliśmy wasze wezwanie
podróżując przez warp. Jakiś czas później nasz astropata odkodował polecenie z
siedziby Straży, by najbliższe Avalosowi grupy operacyjne zmieniły kurs i
dokonały próby waszej ekstrakcji. My jesteśmy pierwszą grupą, główny trzon
floty niestety nie wiemy za jaki czas przybędzie. Próbowaliśmy się z wami
powiązać astropatycznie, czy coś się stało z waszymi psykerami? Nie
odpowiadacie.
-Umysł ula generuje zbyt silne
zakłócenia w warpie – odpowiedział po pewnym czasie silny głos zdecydowanie
należący do Astartes. – Tutejsza astropatka nie może nic odebrać, cudem udało
nam się nadać poprzednią wiadomość.
-Rozumiem... Cóż, jak możemy wam
pomóc? Od razu nadmienię, że regularna walka z tyranidami nie wchodzi w grę,
jesteśmy tylko flotą ekspedycyjną. Mam pod swoją komendą zaledwie cztery
krążowniki, z czego dwa lekkie, oraz tuzin eskortowców.
-Mówiliście, że jesteście gotowi
pomóc w ekstrakcji. Ile osób możecie zabrać?
-Cóż, mamy rozkaz zabrać was,
oraz funkcjonariuszkę Ordo Xenos, Syndallę, to nasz priorytet według
wyznaczników twierdzy Erioch. A poza tym, możemy wziąć jedynie tyle ile zmieści
się na lądownik.
-Nie macie okrętów desantowych?
– Spytał półkownik zniesmaczony perspektywą zostania na planecie lub też
porzucenia swych ludzi.
-Jak wspomniałem – spokojnie
odparł kapitan. – Mamy niewielkie siły, a tyranidzi zostawiają nas w spokoju,
bo trzymamy się poza zasięgiem. Teraz rozmawiamy przez kanały pośrednie. Na
waszej orbicie jest jedynie nasz eskortowiec i to on może dokonać ekstrakcji.
Kiedy coś więcej próbuje się zbliżyć do planety organizmy ula zaczynają się
interesować, więc nie ma mowy o tym, by wszystkie nasze eskortowce posłały całe
zaplecze lądowników. To zbyt dobry cel.
Oczywiście kapitan miał rację,
co z resztą brat Verdim na bieżąco tłumaczył samemu mając sporo doświadczenia z
tyranidami. Eskortowiec musiał zejść na niską orbitę, by lądownik mógł
wylądować i wrócić, to zaś oznaczało, że był w pewien sposób uwiązany. Monstra
tyranidzkie na niskiej orbicie mogłyby zainteresować się statkami, które albo
musiałyby porzucić swoje lądowniki – łatwy cel dla innych latających
drapieżników, lub zostać i walczyć przeciwko przeważającym siłom wroga. O ile
mowa była o jednym lub dwóch lądownikach z jednego eskortowca, to nie problem,
bo inne okręty eskorty mogły go strzec i ostrzeliwać zbliżające się monstra z
dalszej orbity.
-Możemy zabrać niecałą setkę
osób. Dwa lądowniki aquila i dwa towarowe. Reszta będzie się musiała jakoś
utrzymać do czasu, aż upewnimy się, że tyranidzi niczego nie kombinują. Chyba,
że macie panowie pomysł jak ich bardziej zdezorientować.
Faktem było, że umysł-ul bardzo
szybko adaptował się do przeciwnika, wyciągał wnioski lepiej niż zwykły
śmiertelnik i dlatego nigdy nie powinno się stosować przy nim dwa razy tego
samego triku. Gdyby tyranidzi spostrzegli, że ludzie ochoczo wyciągają swych
pobratymców z planety na pewno by na to zareagowali. Raz mogliby spróbować, drugi
raz oznaczał wielkie ryzyko, trzeci raz pewną śmierć.
-Kiedy możemy spodziewać się
ekstrakcji? – Spytał brat Verdim.
-Przygotowania potrwają dzień,
musimy zabezpieczyć naszą formację i ułożyć odpowiedni plan działania, na
wypadek gdyby chcieli nas wziąć w kleszcze, rozlokować siły... Nie będą was
zarzucał detalami. Będziemy utrzymywać łączność i informować was na bieżąco o
całej sytuacji.
***
Noc była długa i męcząca.
Podekscytowanie na chwilę poprawiło nastroje, lecz zaraz wróciła rzeczywistość
– byli nadal sami, odizolowani. Na zewnątrz, gdy Septimus przeszedł się
rozprostować kości, zobaczył dwójkę żołdaków. Mieli po czterdzieste na karku, a
może i więcej. Byli nieogoleni, jeden miał zabandażowaną rękę. Stali oparci o
łopaty, umorusani, z koszulami owiniętymi wokół pasów, gdyż od wypełniania
worków ziemią zalewali się potem. Sama skóra i kości, zmęczenie, niedożywienie.
Palili po papierosie i rozmawiali spokojnie, uśmiechali się, choć przypominali
obraz nędzy i rozpaczy. Jeden wyciągnął z kieszeni jakieś zdjęcie i pokazał
koledze, a ten poklepał go po ramieniu, pocieszając. Nie przetrwają, nie
przeżyją kolejnych dni, a mimo wszystko, mimo całej nędzy, najgorszych warunków
i najbrudniejszych robót wykazywali się największym hartem ducha. Pomyśleć, że
zostawią ich tutaj, z kłamstwem o tym, że wkrótce nadleci kolejny transport i
wreszcie ich zabiorą. Nic takiego nie będzie miało miejsca. Na szyi jednego
wisiał dwugłowy imperialny orzełek, zaraz obok nieśmiertelnika. Wierzył w
Imperatora, w to, że wielkie Imperium go obroni, w to, że mimo całego żniwa
śmierci on przeżył, bo było mu tak dane...
Co sobie pomyśli w tej ostatniej
chwili, zamknięty w potrzasku, na łasce krwiożerczych bestii, pozostawiony
przez swych oficerów, władcę. Co sobie pomyśli, gdy wraz z garstką mu
podobnych, wycieńczonych biedaków będą błagać przez vox o pomoc, o ten obiecany
transport, a cały świat będzie udawał, że nie istnieją. Choć Novamarine był do
takich perspektyw przyzwyczajony widząc tysiące koniecznych poświęceń w czasie
swej kariery, nadal ta myśl zdawała się niesłychanie gorzka i nieprzyjemna,
wrażenie zawodu i bezsilności, a przecież byli Astartes, i to nie byle jakimi,
Astartes ze Straży Śmierci, elita w walce z obcymi!
Mężczyźni wrócili do
bezsensownego wypełniania worków z piaskiem, ciesząc się, że mogą pomóc, że ich
wkład może komuś ocali życie. Septimus wrócił na dwór zaniepokojony
gęstniejącymi chmurami żółci nad głową. Czas wypocząć, wciąż bolał go bok i
noga, mocno godzone przez genokrady. Odrobinę utykał z każdym krokiem.
-Widziałem meteor, mówię ci! –
odpowiedział jeden ze służących gubernatora, co marines usłyszał przechodząc
bocznym korytarzem. Oni zdawali się spostrzec miarowe dudnienie pancernych
butów i szybko zeszli o kilka tonów, przechodząc na szept.
-Głupiś... Ty widziałeś meteor?
-Tak. Nie wierzysz, to nie.
-A palił się? Może to jakieś
wraki, słyszałem, że na orbicie był jakiś statek i został zniszczony.
-Nie, nie palił się, tak po
prostu sobie spadł.
-Ech, głupiś...
Wyminąwszy ich trafił wreszcie
do wyznaczonej komnaty. Bracia siedzieli w ciszy, dyskutowali o kolejnych
posunięciach, lub jak Reinhold, beztrosko drzemali na podłodze, oczywiście w
pełnej zbroi. Dla nich była jak dom, jak druga skóra, której nie odwiesza się
na hak.
W naramiennik uderzył go Durion.
Czarny templariusz uśmiechnął się, jakby zupełnie nic sobie nie robiąc z
kondycji świata wokół nich. Wręczył mu blaszaną manierkę trunku, który dostali
w podzięce od gubernatora. Oczywiście dostali wraz z całą zastawą, której z
grzeczności nie użyli. Rękawice zbroi wspomaganej Astartes nie nadawały się do
tego, chyba, że mowa była o miażdżeniu kryształowych kielichów.
-Masz, wypij chociaż za tych
nieszczęśników, skoro ci ich tak żal – powiedział silnym, niemal gniewnym
głosem. Durion, de facto, rozgniewany wcale nie był, ot po prostu taki był w
obyciu i trzeba się było doń przyzwyczaić.
Twarz Templariusza była zupełnym
zaprzeczeniem wyrozumiałego i spokojnego Reinholda, oraz kalkulacyjnego i
zamyślonego Verdima. Nie wyglądał staro, a mimo wszystko rysy twarzy wyżłobiły
się głębokimi liniami, które pod byle grymasem zaczynały wyglądać groźnie,
niezależnie czy brat śmiał się w towarzystwie kamratów czy przeklinał
najpodlejszego ze zdrajców na polu walki. Krótkie czarne włosy ledwo można było
nazwać fryzurą, to była zaledwie szczecina porastająca poznaczoną bliznami
łysinę.
-No masz, jutro i tak się stąd
wynosimy. A ci, którzy zostaną złożą na ołtarzu Imperium najpiękniejszą z
ofiar. Czyż nie udowodnili ile są warci tak długo walcząc? Nie jeden strzeliłby
sobie w łeb.
Septimus podjął manierkę i
skinął towarzyszowi głową, lecz nic od siebie nie dodał, wciąż czując pewnego
rodzaju niesmak w związku z niepowodzeniem misji. Wszystko zdawało się być
nastawione przeciwko nim. Mieli wspomóc inkwizytor w badaniach i walce z
infekcją tyranidów, a znaleźli ją martwą. Verdim miał dodatkowe zadanie, którego
teraz nie musiał dłużej skrywać, ale je z kolei pokrzyżował atak krakenów na
orbicie i zniszczenie najważniejszej broni przeciw inwazji, broni od której
zależała sytuacja na froncie, zupełnie przełamanie natarcia floty-ula.
Verdim siedział na skrzyni z amunicją
do ciężkiego boltera, oparty plecami o ścianę myślał nad planem. Brwi miał
groźnie spięte, podbródek ułożył na pięści, rozważając najgorsze z możliwych
scenariuszy, które jednocześnie, były jedynymi opcjami jakie im zostały.
W Krawędzi Jerycha trwały
konflikty na trzech frontach jednocześnie, Imperium ścierało się z potężnymi
siłami, które ani kwapiły się walczyć same ze sobą, a to oznaczało, że krucjata
przypominała masową zdezorganizowaną rzeźnię dla każdej ze stron. Obecność
Tyranidów przechyliłaby szalę mocno na niekorzyść ludzkości. Dlatego trzeba
było ich wytruć, stąd ta cała misja. Gdyby flota-ul pochłonęła patogen
zaprojektowany jako czasowa bomba, według oryginalnego planu organizmy
zaczęłyby masowo wymierać w drodze do kolejnych układów, gdzie nie było planet
zdatnych do strawienia i uzupełnienia strat. Imperialna Marynarka miała szansę
rozgromić inwazję nim ta przybrała pełnych obrotów. Genialne było samo
założenie użycia wirusa, który miał zakazić każdą żywą istotę na planecie,
zmienić jej strukturę genetyczną i uruchomić odliczanie. Tyranidzki umysł był
niesłychanie inteligentny, ale świat postrzegał poprzez zauważanie
nieregularności. Gdy jakaś forma życia odznaczała się znacznie od reszty w puli
genetycznej, ten analizował problem i potrafił odizolować nim infekcja się
rozprzestrzeniła, co było dość powszechnym problemem używania trucizn. Ul
odkrawał kawałki swego „ciała” i pozwalał im sczeznąć z dala od reszty, która w
tym czasie zajęta była regeneracją ran. Ten wirus był unikatowy, nim zaczął
zabijać wpisywał się w geny każdego organizmu na planecie, do którego mógł
dotrzeć powietrzem lub wodą, niezależnie, czy to roślina, czy zwierzę. Umysł
floty-ula nie odróżnił choroby jeśli ta byłaby powszechną normą, byłby na nią
najzwyklej w świecie ślepy, gdyż każdy obiekt „smakowałby” tak samo.
Połączywszy to z faktem, że wirus aktywował się wszędzie w tym samym czasie, ul
zacząłby masowo wymierać.
Co zrobić? Jeśli marynarka ruszy
z ustalonym planem, a miast osłabionej chmary obumierających tyranidów trafi na
ul w pełnej sile, a nawet wzmocniony niezliczonymi organizmami wyhodowanymi z
materii pochłoniętej na Avalosie runie cały odcinek frontu, zaś tyranidzi
przeleją się przez światy ogołacając je do cna, aż nie zostanie nic.
Musieli w jakiś sposób rozbić
potencjał ula.
-Gubernator aż skakał z radości
na wieść o ewakuacji, powinniście go zobaczyć – wznowił Durion przechadzając
się pokojem.
-Oczywiście – Masambe zarechotał
głębokim gardłowym głosem. – A myślisz, że dlaczego dał nam to wino? Nie chce
być zostawionym w tyle.
-Myśli pewnie, że jest
niezastąpiony i potrzebny, a przecież po zabraniu z Avalosu będzie warty tyle
co wiadro zardzewiałych gwoździ. Już lepiej wziąć pułkownika i jego sztab,
przynajmniej mają już doświadczenie i przydadzą się w Gwardii.
-A co się wtedy stanie z resztą
obrońców? Zabierzesz dowódców to posypią się dokumentnie, pytanie czy od razu
się pozabijają, czy jeszcze odrobią sobie niedolę gwałcąc tutejsze służki i
szlachcianki..
Verdim przysłuchiwał się ich
rozmowie i coś jakby go tknęło. Pewien pomysł i sugestia wplecione w ostatnie
zdanie konsyliarza. Zabrać dowódców, a reszta zmieni się w zdezorientowaną
masę. Tyranidzi funkcjonowali w podobny sposób, mieli hierarchię przekazu
myśli, jednostki łączące nieprzebrane hordy z umysłem ula. Pozbawione dostępu
do centralnej jaźni pierzchały w popłochu, tam gdzie była zorganizowana machina
do zabijania złożona z tysięcy organizmów, tam po wyłączeniu łańcucha zostawała
zaledwie banda głupich zwierząt nieporadnie szukających schronienia. Problem
polegał w tym, że eliminowanie każdego z monstrów przekazujących jaźń i rozkazy
ula było skuteczne tylko na pewien moment, nim chmara uzupełniła straty, a
uzupełniała je dość szybko. To samo z flotą, wyeliminowanie jednego lub dwóch
statków-przekaźników nie wchodziło w grę, rój mógł je szybko uzupełnić...
-Musimy wyeliminować mózg –
stwierdził nagle Verdim wcinając się w rozmowę.
Bracia obrócili głowy w jego
stronę wpierw nie rozumiejąc do czego zmierza, lecz po kilku chwilach stało się
to dość oczywiste. Ich twarze ściągnął srogi grymas, gdy pojęli jakiego zajęcia
chce podjąć się sierżant. Żaden jednak pomysłu nie zbył, ani nie wyśmiał, wręcz
odwrotnie, rozważali go na poważnie.
-To jedyna alternatywa.
Wyeliminujemy umysł roju niszcząc centralny statek. Wtedy wszystko się posypie,
a marynarka wymiecie pozostałości według planu.
-A jak dokładnie zamierzamy tego
dokonać? – Spytał Durion odstawiając opróżnioną manierkę. – Statek jest
otoczony przez tysiące innych, a w
dodatku tak ogromny, że większość konwencjonalnej broni okrętowej niewiele mu
robi, mam rację, Septimusie?
Młodszy Marine skinął głową, po
czym sam powstał i dodał:
-Racja, zamysł ambitny, ale
niewykonalny, bracie sierżancie. W każdej z bitew jaka Imperialna Marynarka
stoczyła z tyranidzkim rojem próbując zniszczyć ich statek-mózg, efekt był taki
sam. Nawet gdy mieliśmy przewagę, okalające organizmy brały uderzenia na siebie
odsłaniając odwrót, albo sam statek był na tyle wytrzymały, że choć go mocno
wykrwawiliśmy to o całkowitym zniszczeniu nie było mowy.
-Nie mam na myśli zniszczenia
statku – powiedział wreszcie dowódca. – Nie słuchaliście mnie uważnie... Musimy
wyeliminować mózg, nie statek.
-Chcesz wejść do środka? Do
środka roju? – Konsyliarz oparł się wygodniej o ścianę i myśląc o zadaniu jakie
planował dowódca rozmasował własną twarz. Zabrać ich do samego serca inwazji,
do samego centralnego gniazda? Mała grupka pięciu Marines mogła zinfiltrować
kolosalny organizm i sabotować go od wnętrza nie zwracając na siebie większej
uwagi, więc plan nie był pozbawiony sensu. Osiągnęliby efekt zbliżony do tego
co mógł wykonać spreparowany patogen, a jednocześnie małym kosztem.
-Flota ekspedycyjna może
posłużyć za dystrakcję, podczas gdy my weźmiemy jeden statek i dokonamy
abordażu – wytłumaczył dowódca.
-Przecież to będzie dla nich
rzeź, sam słyszałeś kapitana, nie chce niepotrzebnie ryzykować.
-Tak, dlatego będziemy musieli w
jakiś sposób zdestabilizować ul, zaprzęgnąć go w działania na całym Avalosie,
by rozciągnął siły. Moglibyśmy dokonać kilku precyzyjnych ataków na planecie na
ich baseny trawienne, a flota eliminowałaby poszczególne odosobnione statki.
Przekonajmy rój, że chcemy walczyć o planetę i po to jest nasza flota, a gdy
zaprzęgnie większość swoich zasobów do walki z nami i zabezpieczania nieba nad
basenami, wtedy...
Brat sierżant nie dokończył
zdania, gdyż w kompleksie pałacowym zawyły syreny alarmowe! Odezwały się
dudniące lufy systemu obrony przeciw powietrznej! Odległe eksplozje rozrywanych
pocisków trzęsły najbliższymi z okien, a krzyki oficerów wzywających do
obsadzenia stanowisk błyskawicznie zerwały obstawę, która spieszyła korytarzami
pobrać broń, lub schronić się, w przypadku sług gubernatora.
-Rebelianci? – Reinhold wstał
obudzony hałasem i spojrzał przez jedno małe okno w ich skromnej komnacie.
Do brata podeszli inni
wyglądając na panoramę zniszczonego miasta, miasta na które z nieba spadały
mroczne obłe kształty. Nabrzmiałe bulwy ciągnące za sobą oślizgłe macki
pikowały z gęstej chmury nad Lordsholmem...
-Zaczęło się – powiedział Verdim
podejmując swój czarny hełm i nasadzając na głowę.
Kołnierz pancerza uszczelnił się
z sykiem, a wizjery zapłonęły czerwienią.
***
Na dziedzińcu panował mrok,
chaos i konsternacja. Zapadła noc, ludzie już kładli się spać, gdy zabrzmiały
alarmy. Z czterolufowych zestawów przeciw powietrznych osadzonych na wieżach
wylatywały wstęgi gorącego metalu ścigane długimi płomieniami wylotowymi. Każdy
wystrzał generował chwilowy rozbłysk rozpraszający ciemność lepiej niż kilka
lichych reflektorów omiatających smugami dziedziniec. Gdy bracia zebrali się
przed dworem żołnierze obstawy zdążyli pokonać napastników, jednakże ogromnym
kosztem. Tam gdzie kończyła się linia prowizorycznych wewnętrznych umocnień
leżały oślizgłe resztki czegoś, co tyranidzi używali niczym kapsuły zrzutowe.
Płaty pulchnego tłustego mięsa zaabsorbowały uderzenie rozlewając cuchnącą
oleistą maź i wypuszczając swych koszmarnych „pasażerów”. Blisko trzy tuziny
trucheł, małych psowatych istot, zgarbionych, biegających na silnych tylnich
odnóżach, zaś długich iglastych zębów i szponiastych łap używających do
ćwiartowania ofiar żywcem. Choć ci mali drapieżnicy ledwo sięgali człowiekowi
do pasa, byli niesamowicie zwinni, o czym świadczył fakt ilu obrońców leżało na
ziemi rozpłatanych jak świeżo obrane ze skóry owoce, nim murowi zastrzelili
choćby jednego. Stwory wykształciły coś w rodzaju zewnętrznego szkieletu,
dodatkowo wzmacniającego płytki chitynowej powłoki, przez które wiązki laserowe
z trudem się przepalały.
Na murach odezwały się karabiny,
ludzie strzelali do cieni myśląc, że widzieli coś przenikającego między
kształtami zrujnowanych budowli, marnowali amunicję, a oficerowie wzywali do
zaprzestania ognia. Wtem gdzie indziej, w namiotach medycznych, dalej za
głównymi umocnieniami, rozległy się agonalne krzyki, skrzeczenie i syk bestii.
Na płóciennych ścianach wylądowały smugi krwi, a żołnierze zerwali się by
spieszyć tam z pomocą. Jeden z drapieżników wykorzystując zamieszanie i
wietrząc zranionych ludzi zakradł się do prowizorycznego lazaretu i...
rozwiązał problem niedoboru medykamentów.
Do Astartes dołączyła Syndalla w
przybranej formie kapitana Ascote, przyniosła wieści ze sztabu i postanowiła
podać im informacje z pierwszej ręki.
-Flota ostrzega, że z orbity
sytuacja wygląda fatalnie. – Kapitan rzekł salutując dla pozoru. – Tyranidzi
kierują się w stronę portu, zupełnie jakby nas podsłuchali i wiedzieli, że
zamierzamy uciec.
-Dlaczego nikt nam o tym nie
powiedział? – Spytał Durion wyrywając się przed szereg. Zniekształcony
elektroniką głos brzmiał groźniej niż zwykle.
-Gubernator słysząc o planie
odzyskania tylko was bał się, że zostanie zostawiony w tyle. Kazał szykować
transportowce i straże, a wam nic mówić, byście zajęli się walką z bestiami.
Bracia spojrzeli po sobie,
kolejna przeszkoda pod nogi, tym razem rzucana przez przestraszonego
szlachcica, który by ratować własną skórę zaprzepaściłby jedyną szansę na
powstrzymanie roju.
-Mówiłem, że tym oślizgłym gadom
nie można ufać – warknął Astartes.
-Czy chimery są gotowe? – Spytał
brat sierżant, nie zważając na uwagę Templariusza.
-Tak, sama nadzorowałam ich
załadunek. Amunicja i paliwo, ale kosztowności kazałam wywalić by zrobić
miejsce. – Dziwnie brzmiał kapitan wyrażając się o sobie jak o kobiecie, lecz
nie było już czasu na odgrywanie złudnych pozorów.
-Dobrze – skinął Verdim. – Weź swoich ludzi, tych co najzacieklej
walczyli wtedy przy kaplicy. Zasłużyli sobie na wyjazd bardziej, niż zakłamany
tchórz co ma się tu za władzę. Bracia... – odwrócił się na chwilę by spojrzeć po
towarzyszach. – Idziemy, transport czeka.
Gwardziści sprawujący dozór nad
trzema chimerami powitali prospekt podróży z Astartes jako dobry omen. Kapitan
przekazywał wszystkie rozkazy z dworu, więc nie mieli powodu by mu nie wierzyć,
poza tym, ufali mu po bitwie z rebeliantami.
Jechali zabezpieczyć port dla
posiłków z orbity, taka była oficjalna wersja. Wieść o flocie ekspedycyjnej
rozniosła się plotkami, więc obrońcy byli skorzy przyjąć taki scenariusz.
Otwarto im bramy i dopiero gdy silniki transporterów opancerzonych zaryczały, a
gąsienice zgrzytnęły na rokrytowym podłożu, w sztabie pojęto co się stało.
Ludzie gubernatora i przyległy mu sztab wybiegli, lecz było za późno. Konwój
wyjechał przez bramę i nikł już w mrocznych ulicach, rozświetlając sobie drogę
reflektorami.
Astartes jechali na pancerzach,
podczas gdy żołnierze schowali się wewnątrz kadłubów. Lufy karabinów laserowych
wystawili przez burtowe luki, wieże powoli rozglądały się z lewa do prawa
wypatrując zagrożeń. Jechali wzdłuż rzeki, przez miasto i ruiny, kierując się
wskazówkami map, na których wyznaczono miejsca blokad, zawalisk i rumowisk.
Ignorowali wezwania voxowe do
zawrócenia, gubernator był wściekły, pierw ich rugał, następnie próbował
przekupić, że przecież mogą dołączyć, wykazali się w końcu sprytem... Na koniec
zaś błagał. Nie było czasu z nim dyskutować, bracia połączyli się z najbliższym
eskortowcem na orbicie i ponaglili, by czym szybciej wysłali maszyny do
podjęcia ich z portu. Kapitan floty ekspedycyjnej przystał na propozycję mimo
wyraźniej niechęci narażania swych okrętów.
-Dajcie nam godzinę, będziemy
musieli poderwać sprzęt i oblecieć główną chmarę roju – odpowiedział tym razem
dyżurny oficer koordynujący loty na Pięści Levida, okręcie najbliższym pozycji
Astartes.
-Dobrze, postaramy się
zabezpieczyć lądowisko – odpowiedział sierżant przemawiając przez vox w swojej
zbroi.
Pędzili zakręcając między
opustoszałymi budynkami, gdy nagle odezwały się karabiny na ostatnim z trójki
transportowców. Wiązki laserów zrosiły kształty przenikające w ciemności, a po
chwili usłyszeli głośny ryk. Z innej strony, może niecałe sto metrów dalej, z
odrażającym mlaśnięciem rozbiła się organiczna kapsuła. Syki tyranidów stawały
się coraz głośniejsze, zaś kordon w pewnym momencie zaczęło gonić stado bestii,
ciągle uzupełniane przez nowe stwory wyskakujące z ciemności. Reinhold, który
siedział na trzecim transporterze, obrócił ciężki bolter w kierunku chmary
blisko sześćdziesięciu małych istot przemierzających ogromne połacie terenu w
szybkich susach. Bolty robiły to, z czym przeciętna broń laserowa miała
problemy. Jeden masywny pocisk przechodził przez dwa lub nawet trzy cele nim
rozrywał się w eksplozji raniąc inne z bestii. Tyranidzka horda szybko
stopniała, lecz tylko część została zabita. Sprytne istoty, najwidoczniej
kierowane jakimś większym organizmem ukrytym w pobliżu, zdały sobie sprawę, że
pościg nic nie da, konwój był szybszy, a one niepotrzebnie traciły członków
stada. Co i rusz jakiś odskakiwał w puste okna, drzwi, za gruzowy nasyp. Stało
się jasne, że biegły za konwojem, lecz bocznymi uliczkami. Co i rusz skoczne
ciała śmigały między alejkami i na skrzyżowaniach.
To był istny wyścig z czasem, przestój
przypłaciliby życiem. Syndalla dobrze sobie z tego zdając sprawę miała jedynie
nadzieję, że wyznaczona pewna trasa nie została gdzieś przypadkowo zawalona.
Wystarczył jeden zniszczony budynek i cały konwój by się zatrzymał. Jak długo
musieliby czekać nim tyranidzi otoczyliby ich formację i ruszyli ze wszystkich
stron?
Wystrzały karabinów były coraz
częstsze, podobnie jak i działek laserowych wysokiej mocy, zamontowanych w
wieżach chimer. Stwory wybiegały przed konwój, kilka rozjechano nim reszta
uciekła, inne próbowały wskoczyć na pojazdy, lecz albo wkręcały się w gąsienice,
albo strącali ich jadący na dachach Astartes. W pewnym momencie na drogę
wybiegła kobieta, umorusana, w podartym brudnym odzieniu, z potarganymi
włosami. Uciekała przed potworami, które odkryły jej skromną kryjówkę i słysząc
nadjeżdżające pojazdy spróbowała szczęścia. Była zbyt wolna, wyciągnęła w ich
kierunku ręce i zapłakana krzyczała, błagała o pomoc. Jeden z żołnierzy posłał
wiązkę prosto w jej czoło, gdy zostawili biedaczkę daleko w tyle i nim wataha
mięsożerców zdołała zatopić w niej kły.
***
Dojazd do portu był
spokojniejszy, wiedzieli, że horda wkrótce ich dogoni, lecz póki co spowolnili.
Nawet tyranidzi odczuwali zmęczenie, a poza tym, w mieście było o wiele więcej
żywych celów do skonsumowania. Port kosmiczny położony zaraz na skraju miasta
był ogromną owalną konstrukcją, gdzie centralna platforma stanowiła główny
obiekt na jakim lądowały okręty. Z każdej strony znajdowały się także bramy
wjazdowe, dla dziesiątek transportowców pomagających w załadunku i rozładunku
dóbr. Wyżej zawieszone szyny kolei magnetycznej wychodziły poza miasto, do
dalszych części Avalosu, a którymi dowożono żywność. Wysokie ściany z zewnątrz
były obstawione przez budowle administracyjne i techniczne, ciasno przylegające
do struktury, podczas gdy po wewnętrznej stronie, poza kilkoma schowanymi
dźwigami i suwnicami, ściany były gładkie i grube, przystosowane do
pochłonięcia mocy eksplozji i skierowaniu jej w powietrze, na wypadek, gdyby
lądującemu okrętowi przytrafiła się jakaś awaria. Część portu była zawalona,
jeden z towarowych lądowników próbowali przejąć uchodźcy oraz rebelianci w
pierwszych dniach powstania. Wynikła niemała batalia, w skutek której
zdestabilizowany transporter runął bokiem na bramę i skutecznie ją zablokował,
niestety uszkadzając i część płyty lądowiska. W samym porcie straż sprawowała
szkieletowa załoga, na dwóch pozostałych wjazdach, gdzie ustawili po dwie
przenośne zautomatyzowane wieżyczki z ciężkimi bolterami. Gdy konwój się
zbliżył zarzucili przyjezdnych groźbami przez vox.
-Kapitan Ascote! Z rozkazu
gubernatora i pułkownika Lomartiego, macie się natychmiast zatrzymać!
Przejęliście sprzęt SOB wbrew rozkazom!
Kapitan, siedząc zaraz obok
kierowcy w naczelnej chimerze i oświetlając sobie widok na wjazd do portu przez
skromną szczelinę chwycił za słuchawkę komunikatora i szybko odpowiedział:
-Wszystko co mówicie jest
prawdą, przejęliśmy wbrew rozkazom – powiedziała Syndalla pod swą przybraną
formą. – A przejęliśmy, ponieważ wasz gubernator i pułkownik chcieli stąd uciec
zostawiając braci ze Straży Śmierci w tyle, podczas gdy rozkazem floty
ekspedycyjnej, która ma nas ratować, było ich stąd zabrać. Czy pułkownik
wspomniał, że bracia są z nami? Spójrzcie na nasze pancerze i powiedzcie, czy
wolicie walczyć z naszymi chimerami i z piątką Marines, bo i tak zamierzamy
wjechać do portu, czy wolicie się do nas dołączyć i odlecieć stąd
transportowcem, który wyląduje za niecałe pół godziny?
Cisza która nastąpiła była dość
krótka, a obstawa placówki wcale nie musiała się długo zastanawiać. Dość
wymownie zaakcentowali swą lojalność względem dotychczasowego włodarza
dezaktywując tarantule i pozwalając konwojowi wjechać.
-Witamy w porcie – dodał oficer
dowodzący garnizonem.
Obsada liczyła sobie zaledwie
dwudziestu ludzi, na cały ogromny port, mieli jednak dobrze umocnione pozycje i
przydzielono im kilku lepszych snajperów z garnizonu w mieście. Teraz stawiali
co się dało by zatrzymać powoli podchodzącą do portu hordę. Daleko na północy
widzieli jeszcze światła z dworu gubernatora. Jedyne światła poza portowymi,
które jeszcze działały. W absolutnej ciemności bezgwiezdnej nocy wstęgi
pocisków słanych przez działa automatyczne, godzące kolejne bulwiaste kształty
spadające z mrocznego nieba, zdawały się ramionami, które bezradnie wołały o
pomoc. Wyładowania karabinów sprawiały, że mury posesji mieniły się
karmazynowym odcieniem.
Tym czasem w porcie przygotowano
się do obrony. Żołnierze kapitana Ascote ustawili się przy automatycznych
wieżyczkach, zaraz za nimi czekały pancerne chimery gotowe wspomóc działkami
pierwszą linię, a w razie czego służyć jako mobilne barykady. Wystarczyło taką
zaparkować bokiem, by skutecznie zaklinować wjazd do portu. Bracia stali między
żołnierzami, Durion, Masambe i Verdim przy bramie północnej, zaś Reinhold i
Septimus u bramy zachodniej.
-Co z tamtą cysterną? – Verdim
spytał się oficera garnizonu dokonując skromnego obchodu umocnień. Wskazał na
pojazd zaparkowany nieopodal wraku transportowca.
-Ten rzęch? – Mężczyzna rzucił
okiem przez ramię. – Próbowaliśmy ją stąd usunąć, ale nie dało rady, ma
rozwalony silnik. Braliśmy z niej promethium do rozgrzania się i zasilania
generatorów.
Sierżant szybko zebrał braci by
zrobić użytek i z tej prowizorycznej zasłony. Choć mroczne kształty zaczęły
zbierać się między budynkami najbliżej portu, sprytnie przenikając pomiędzy
ruinami w taki sposób by nie można ich było policzyć, było jeszcze odrobinę
czasu. Syndalla wydała swoim ludziom rozkaz by oszczędzali amunicję, nie
strzelali, póki nie będą pewni, że trafią i zabiją bestię. Ich było niewielu,
wrogich monstrów za to cała masa. Wymiana magazynka zaś oznaczała stracony
czas. Czas w którym poruszające się błyskawicznie bestie mogły doskoczyć do
obrońców i rozszarpać ich na strzępy. Cysternę wepchnęli pod filar jednego
przęsła kolei magnetycznej mając nadzieję, że wybuch będzie dostatecznie silny
i zawali konstrukcję na nacierających tyranidów. Dla pewności zostawili też
kilka granatów.
-Jak podejdą za blisko
wycofajcie swych ludzi – poinstruował sierżant. Najpierw zablokujemy ich
chimerami, potem jak się przeleją, strzelamy, eliminujemy ile się da... Dopiero
gdy obiegną cysternę macie ją zniszczyć, zrozumiano? Tak, żeby zmiotło
najbliższe cele, a konstrukcja zawaliła się na hordę upchniętą w przejściu.
Żołdacy skinęli mu głowami
słuchając uważnie. Obiecany transport nadlatywał, wystarczyło wytrwać te
kilkanaście minut. Spoglądali na skrzypiące, urwane w połowie ramie dźwigające
magnetyczną szynę, rury i kable, było ciężkie i równie szerokie co brama wjazdowa, trzymało się na solidnym metalowym
filarze, skonstruowanym tak, że mimo braku podpory z innej strony, utrzymywał
całą masę od blisko miesiące, może trochę więcej. Mieli szczerą nadzieję, że
broń Astartes zawali słup, w przeciwnym razie, będzie po nich.
Natarcie zaczęło się bez żadnych
ostrzeżeń. Najpierw tyranidzkie monstra biegały z lewa do prawa przed wejściami
do portu trzymając ludzkich obrońców w niepewności. Jedne istoty gnały, a inne
odpoczywały, by za chwilę się zmienić. Żołnierze stojąc przy skromnej
barykadzie ze stalowych płyt i skrzyń znalezionych w budynkach zaplecza
technicznego, mieli oczy ciągle na celach, lecz ich śledzenie było męczące...
Właśnie wtedy, gdy jeden z wycieńczonych żołdaków opuścił karabin, by otrzeć
czoło rękawem, fala tyranidów ruszyła!
Najpierw odezwały się tarantule
rzygając ogniem i boltami. Każda wczepiona była w rokrytowe podłoże stalowymi
trzpieniami, korytarz trząsł się od prowadzonego ostrzału, a żołdacy czuli
każde najmniejsze drgania. Dwa sprzężone ciężkie działka na każdej z tarantul
wciągały taśmy z amunicją z zawieszonych po bokach zasobników nawet bardziej
łapczywie, niż tyranidzka horda pochłaniająca świeże mięso.
Szybkie skoczne potwory
rozrywały się od ognia, a po chwili dołączyli żołnierze szyjąc ze swych
karabinów do istot, które zbliżyły się zbyt blisko. Mieli wrażenie, że
chitynowe pancerze stanowią ciecz, że to nie masa syczących wściekłych ciał, a
powodziowa fala starająca wedrzeć się w głąb kanału. Kilkanaście metrów przed
wieżyczkami unosiła się chmura rozbryzgiwanej czarnej jak atrament posoki, gdy
stwory rozpadały się na strzępy od ognia bolterów.
Na jednym i drugim wjeździe
zmielili łącznie setkę istot, gdy nagle w żołnierzy przy prowizorycznych
barykadach posypały się dziwaczne pociski. Małe oślizgłe larwy lecące równie
prędko co pistoletowe kule rozbijały się z głośnym plaśnięciem o blachy,
pancerze wieżyczek, o kadłuby chimer. W końcu zajęczała pierwsza z ofiar, jeden
z żołnierzy upuścił karabin i złapał się za twarz próbując oderwać zębatego
tłustego robaka, który wgryzł się w policzek tak mocno, że niemal słyszeli
trzaskanie kości. Na drugiej barykadzie zawrzeszczała dwójka wojaków. Jednego
robak ugodził w brzuch i natrafiwszy na lukę w pancerzu, zaczął się wgryzać
głębiej i rozcinać biedaka od środka. Agonalne krzyki tak demoralizowały, że
Syndalla, pod postacią kapitana Ascote z Sił Obrony Planetarnej, kończyła ich
męki dość szybko, dobijając celnym strzałem w głowę.
Między stworami z zębów i
szponów pojawiły się także inne, sprytniejsze, których ewolucja wyekwipowała w
wysoce paskudną broń miotającą pasożytniczymi organizmami. Przypominały swoich
pobratymców, równie małe, szybkie i przebiegłe, lecz zamiast sierpowatych
ostrzy u swych przednich łap, miały raczej długie rurowate narośla ociekające
śluzem, co jakiś czas spluwając larwą pożerającą pechowe organiczne cele.
Przemykały w całej chmarze strzelając co i rusz, niecelnie, pudłując w
większości przypadków, ale na każde trzy tuziny wystrzelonych pocisków jeden
albo był bardzo bliski dosięgnięcia celu, albo dopadał obrońcę wykruszając ich
jeden po drugim. Bracia szyli z bolterów celnie godząc w plujące stwory,
eliminując jednego za drugim. Na ich własnym pancerzu ostrzał larwami nie robił
większego wrażenia.
Pewnego żołnierza larwa ugodziła
w dłoń. Odskoczył porażony bólem, widząc jak maleńkie szczęki zaciskają się na
jego palcu i czując z jak monstrualną siłą to czynią. Padł na ziemię i próbował
oderwać wijącego się pędraka. Wtem kapitan strzelający do nadbiegających
stworów wyciągnął z pochwy dziwaczny miecz. Zdecydowanie odbiegający formą od
standardowych pałaszy Imperialnej Gwardii. Był długi, prosty i niesamowicie
wąski. Kapitan przytrzymał dłoń żołnierza butem do ziemi i szybkim machnięciem
ściął przeżuwającego palec czerwia zaraz u rany. Maleńkie szczypce opadły
pozbawione elastycznego cielska. Kapitan kazał mu szybko owinąć ranę
jakąkolwiek szmatą i wracać na stanowisko.
Mijały kolejne minuty, fregata
na orbicie informowała, że transportery wkrótce przybędą, wystarczyło wytrzymać
jeszcze chwilę. Oceniając dotychczasowy stan, utrzymywali się całkiem nieźle,
stracili zaledwie piątkę ludzi kosztem zmasakrowania kilku ton tyranidów, tak
przynajmniej sobie myśleli, że gdyby tak korytarze uprzątnąć i zebrane mięso
zrzucić na jedną wagę żniwo śmierci było znacznie gorsze po stronie wroga... Z
tym, że to żniwo śmierci nic nie znaczyło, o tym wiedzieli Astartes. Martwe
sztuki wrócą do basenów trawiennych, z których bio-materia zostanie ponownie
przetworzona w świeże, gotowe do walki zastępy.
Żołdacy cieszyli się, kilku
przeładowało baterie w karabinach i godziło dalej rubinowymi promieniami, lecz
wtedy, nieoczekiwanie... Jedna z wieżyczek zgasła... Słychać było cichy klekot
mechanizmów spustowych, korpus urządzenia nadal obierał na cel obce istoty,
lecz z rozgrzanych luf sączył się tylko dym. Zasobniki z amunicją były puste co
żołdacy powitali z grozą w oczach, zdając sobie sprawę, że wkrótce...
Kolejna tarantula ucichła, zaraz
za nią, lewy bolter w sąsiedniej z pary, a wkrótce później i prawy. Metaliczny
szczęk obwieścił, że teraz zostali tylko oni. Gdy brakło płomieni wylotowych i
zapadł przytłaczający mrok, wzmogły się za razem syki i skrzeczenie drapieżnych
istot. Zapalono dodatkowe reflektory chimer, a wieżyczki na pojazdach wspomogły
odpieranie fali ciał, która z każdą chwilą była coraz bliżej! Ciężki bolter
Reinholda odezwał się wreszcie tam, gdzie zabrakło tarantul, Astartes przejęli
główną rolę w powstrzymywaniu bestii starając się wybierać większe i
groźniejsze cele.
Nie musieli długo na nie czekać,
między masami małych szybkich drapieżników, pojawiły się dobrze znane kształty,
znacznie przebieglejszych istot. Genokrady snuły się w gęstwie pokurczy, a gdy
podeszły dostatecznie blisko, jeden z nich skoczył wczepiając się pazurami
bocznej ściany korytarza wjazdowego. Bracia błyskawicznie w niego skierowali
lufy zdejmując go nim zdążył wykonać kolejny sus i wpaść między obrońców,
niestety, w tym samym momencie, jego partner czepił się przeciwnej ściany i w
kolejnym odbiciu zanurkował za barykadę!
Błyskawicznym wymachem
uszponionej łapy zerwał głowę jednego żołnierza, zaryczał i ciął jeszcze raz,
wyrywając wnętrzności kolejnego biedaka na drodze, nim Durion zdążył uruchomić
swój łańcuchowy miecz i przeciąć bestię w pół. Reinhold z Septimusem mieli
więcej szczęścia, zauważywszy zbliżające się genokrady dewastator przygwoździł
je ogniem boltera, podczas gdy młodszy brat cisnął w chmarę dwa granaty. Nie
dość, że poważnie nadszarpnęły monstra, to jeszcze oczyściły teren wokół,
odsłaniając je i pozwalając Mrocznemu Aniołowi rozprawić się z nimi w mgnieniu
oka.
Wtem w hordzie pojawiły się
jeszcze większe istoty, najpierw brnęły w cieniu, z daleka wyglądając jak
drapieżne dwunożne gady, pochylone w przód, wspierające się przednimi łapami
wyposażonymi w ogromne ostrza, każde przypominające kosę. Łeb przykrywała gruba
chitynowa narośl, długa i szeroka, niczym tarcza o ostro postrzępionych
krawędziach. Zasłaniał się nią przed
pociskami, które albo kruszyły kawałki płyty, albo ześlizgiwały się z niej.
Tyranidzki wojownik, jeden z przekaźników dowodzących hordami, miał dodatkową
broń w zanadrzu. W drugiej parze pomniejszych kościstych łap dzierżył bioniczny
miotacz, który splunął w kierunku barykady tłustym błoniastym pęcherzem. Ten
rozbił się o krawędź blachy i pękł opryskując najbliższą czwórkę obrońców
skwierczącą żrącą mazią. Wrzeszczeli rozpuszczani żywcem, palce próbowały
zdrapać substancję z topniejącej twarzy, a miast tego rozsmarowywały skórę i tkanki
na bielejących czaszkach. Ludzie kapitana Ascote zaczęli panikować! Rzucili się
od barykady w tył, do chimery, wciąż prowadząc ogień! Reinhold wziął monstrum
na cel i posłał weń serię. Poważnie go ranił, urwał obie łapy i piekielną broń,
wojownik padł na ziemię lecz jeszcze dychał, choć po chwili przepłynęła nad nim
fala mniejszych stworzeń.
-Blokujemy tunel! – Poinformował
dewastator wycofując się. – Mają tu wojownika!
-My zabiliśmy już dwóch –
poinformował Verdim przez vox. – Też będziemy się wycofywać, ściągnęli
genokrady.
-Jeszcze ich brakowało.
-Uważajcie na ściany.
Żołnierze stawiali dzielnie
zacięty opór, lecz musieli zatamować wejście transporterem. Pojazd szybko
wjechał stając bokiem, a załoga wyszła przez właz boczny. Szczeliny między
ścianami a kształtem pojazdu były na tyle małe, że stwory ledwo mogły się
przecisnąć i to właśnie tam skoncentrowany ogień z karabinów godził je
najmocniej. Niestety, mimo swej wagi gąsienicowy transporter metalicznie rzężąc
przesuwał się milimetr po milimetrze przepychany masą łakomych cielsk. Dopiero
teraz ocenić mogli straty. Z czterdziestu żołdaków przeżyła połowa, reszta
padała od sporadycznych trafień larwami, lub jak jeden z ostatnich
nieszczęśników, został opluty zieloną cieczą. W drugim wejściu sprawa wyglądała
znacznie gorzej. Nim Astartes zastawili wjazd z drugiej czterdziestki zostało
zaledwie ósemka, jeden nie miał ręki, w połowie rozpuścił ją kwas. Siadł na
ziemi w centrum płyty portu i zaczął się bujać w przód i w tył, nie wiedząc co
ze sobą począć.
Mieli chwilę odpoczynku, nim
monstra przeprawią się przez zapory, pancerze pojazdów nie dały się tak łatwo
rozpuścić i tyranidzi dosłownie musieli je przepychać własną masą, lecz i to
czynili nieubłaganie.
-Szlag – Durion przeklął ładując
do boltera ostatni magazynek. – Przedrą się... Za ile przylecą te lądowniki?!
Verdim już próbował ich wywołać,
zakłócenia niestety były zbyt mocne by nawiązać bezpośrednie dobre połączenie.
Otoczeni murami portu i gęstą rokrytową konstrukcją wzmacnianą metalowym
zbrojeniem byli zdani na łaskę pilotów.
-Interferencja... Nie dam rady
ich wezwać... A póki co mamy większy problem – odpowiedział brat sierżant
wskazując na oba zatamowane wejścia. – Mieliśmy ich utrzymywać w jednym
korytarzu, a drugi zawalić. Jeśli przebiją się tamtym, ominą naszą pułapkę i
będzie do niczego.
-Mam pomysł – wtrącił się
Septimus nim ktokolwiek inny zdążył coś zaproponować. De facto myślał o tym
wcześniej, lecz po lekcji odebranej z walki z Ojcem Lęgu wolał nie ryzykować i
nie brać na siebie takiej odpowiedzialności. Teraz jednak wydawało się, że nie
mieli innego wyjścia, to była jedyna szansa.
-Słucham, bracie – sierżant
skinął mu głową.
-Wywróćmy cysternę... Tam jest
jeszcze promethium, racja? Rozlejmy je pod obiema bramami i gdy przejdą,
podpalmy. Stworzymy zaporę na dłużej niż jedną eksplozję, niezależnie z której
strony przejdą pierwsi.
Zasadzili się nieopodal wraku,
po przeciwnej stronie płyty lądowiska, czekając albo na ratunek, albo na
niechybną zgubę. Widzieli jak chimery odskakują o kolejne centymetry
przepychane przez setki organizmów uderzających o ich burty z mocą tarana.
Genokrady zapewnie próbowały wspiąć się po murach, lecz póki co nie było ich
jeszcze widać. Wtem z kolejnym silnym uderzeniem, zza krawędzi wypchniętej
chimery wyjrzał ogromny czerep ozdobiony chitynową tarczą. Tyranidzki wojownik
otworzył przejście, którym do wnętrza wniknęła rzeka ujadających monstrów!
Rozbiegały się po części placu, gnały przed siebie, rozpraszały, robiły miejsce
dla kolejnych zastępów, i wtedy jeden ze strzelców wypalił w nasączoną
promethium szmatę wiszącą zaraz obok jednego z wejść. Promień lasera podpalił
materiał, a chwilę później opary paliwowe zajęły się ogniem!
Wzdłuż ściany przeszła pomarańczowa
fala! Płomienie sięgały kilkunastu metrów, a rozniecony żar przyrumienił
obrońców, którzy wreszcie nie musieli tkwić w absolutnych ciemnościach.
Tyranidzi poczęli albo pierzchać, albo miotać się pochłaniani przez ogień.
Chityna pięknie skwierczała w takt syków i pisków, a nawet potężny tyranidzki
wojownik zaczął się rzucać i na oślep okładać ściany szponami. Żar wypalił im
ślepia, więc były skazane na włóczęgę w płonącej cieczy. Chwilę później druga
chimera została przepchnięta, lecz istoty były zbyt sprytne, nie wbiegły w żar,
miast tego czekały aż ogień zgaśnie.
Konsyliarz na znak od dowódcy
chwycił za ostatni granat burzący, wyciągnął zeń zawleczkę i delikatnie
poturlał w kierunku filara podtrzymującego kawał zarwanej infrastruktury kolei
magnetycznej. Wybuch rozerwał słup zgodnie z oczekiwaniami, a ten, skrzypiąc,
zaczął się lekko przechylać, nim pewnie przyspieszył. Wściekłe ślepia tyranidów
czekających w północnym wejściu były skoncentrowane na nich, a nie na byle
odległym niuansie. Tak było, do czasu gdy zdały sobie sprawę w jakim potrzasku
się znalazły. Niektóre zwierzęta zauważając zawalający się
kilkudziesięciotonowy odcinek kolei zerwały się do ucieczki, instynktownie
pierzchając, lecz nie były aż tak szybkie... Inne, uskoczyły pod wpływem
impulsu prosto w ogień! Smród palonego mięsa kto inny uznałby za nie do
zniesienia, lecz dla nich była to czysta aromatyczna poezja dopełniania
agonalnym skrzeczeniem. Nie czuli litości.
-To rozświetlone lądowisko to
dla nas? – Zapytał nagle głos w słuchawce brata sierżanta.
Nim zdążył spytać kto się do
niego odezwał w powietrzu dało się wychwycić wysoki dźwięk pracujących turbin.
Przebijał się przez piski i trzaskanie płomieni pochłaniających ciała
tyranidów.
Z południa nadleciały dwa
mroczne kształty rozdzierając niebo rykiem własnych silników, z zasobników
wysypały się smugi niekierowanych rakiet, a po chwili słychać było ogłuszające
eksplozje dziesiątek detonacji rozrywających zmasowane siły tyranidzkie przed
portem, czekające jedynie na poprawę warunków, by znowu spróbować dobrać się do
ludzi. Nad portem zawisły trzy towarowe transportowce, zmodyfikowane lądowniki
aquila o bardziej korpulentnych i pojemnych kadłubach, zazwyczaj używane do
zaopatrzania małych grup operacyjnych. Gdy pierwszy z nich przyziemił i na
płytę lądowiska opadła opuszczona rampa, pojawił się w niej pewien mężczyzna w
pełnej karapasowej zbroi szturmowca. Zeskoczył na ziemię i zaprosił zamaszystym
gestem ocalałych do zajęcia zasłużonego miejsca na pokładach, po czym spokojnie
podszedł do Astartes i zasalutował.
-Kapitan Grayson. Zamawialiście podwózkę?
II
Podjazd
Braci wprowadzono do
przestrzennej komnaty taktycznej, gdzie nad szerokim wyświetlaczem wmontowanym
w ozdobny stół nachylało się kilku doradców kapitana Cobba. Wizyta na Gniewie Imperatora
była miłą odmianą od chaosu panującego na planecie. Krążownik stanowił potęgę
samą w sobie, a flota, choć skromna, mogła się przynajmniej wycofać bez
tyranidów depczących im po piętach. Krakeny i inne kosmiczne monstra roju
poruszały się wykorzystując grawitację ciał niebieskich, to znaczyło, że
manewrowały z trudem, a pościg nawet za najwolniejszym okrętem we flocie stawał
się niemal niemożliwy na odpowiedniej odległości od planety. Organizacja załogi
upewniała, że nawet w obliczu tak ogromnego zagrożenia, pracowali jak dobrze
naoliwiona maszyna. Zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, lecz nie pozwalali
by ta ich przytłoczyła.
Przy monitorach naściennych
stali obserwatorze ciągle wydający komendy i polecenia reszcie floty. Dopiero
stąd, z centrum, w którym zbierano dane z innych okrętów, można było ocenić
skalę i rozmiar roju. Jego wygłodniałe organizmy oblepiły ponad połowę planety,
zaś z ciemności kosmosu dolatywały nowe, kolejne monstra przypominające
przerośnięte kałamarnice. Tak przemieszczał się ul, płynął przez pustkę jak
mgławica i prawdopodobnie, dla odległych teleskopów tak właśnie mogła wyglądać
tyranidzka inwazja. Przewodził jej zawsze jeden główny umysł, organiczny
statek-mózg ukryty gdzieś w chmurze pomniejszych stworów, chroniony niczym
królowa w kolonii insektów.
Oficerowie i strażnicy skłonili
się gościom z uznaniem, gdy Marines tylko przekroczyli próg. Stary kapitan
pogładził siwą brodę i zaprosił ich gestem dłoni do dołączenia i wzięcia
udziału w naradzie.
-To wielki zaszczyt wreszcie was
spotkać – powiedział w końcu, a po chwili ciężko westchnął. – Mam nadzieję, że
warunki jakie wam kazałem zapewnić są zadowalające. Proszę wybaczyć, że
osobiście was nie powitałem, ale mamy napiętą sytuację i jestem ciągle
potrzebny albo na mostku, albo tu.
Reinhold uniósł dłoń wyrażając
za resztę grupy, że tłumaczenie jest zbyteczne.
-Świetnie was rozumiemy,
kapitanie i cieszy nas wasze oddanie sprawie...
-Co racja to racja – dodał
Durion zupełnie innym tonem, niż ten, którym zwykł zazwyczaj straszyć ludzi. –
Z niewielkimi wyjątkami, jesteście miłą odmianą od tego co widzieliśmy na
Avalosie.
-Skoro mowa o planach i
działaniu – inicjatywę przejął brat sierżant. – Mamy sugestię, która wam się
nie spodoba.
Kapitan uniósł siwe krzaczaste
brwi, jego kompan i doradca, wychudły posępny Hadros spojrzał po zebranych, ale
nie zdawał się zdziwiony, czego nie można było powiedzieć o podkomendnych
oficerach doglądających sytuacji taktycznej.
-Czy chcecie tą sugestię
przekazać mi na osobności? – Kapitan zapytał zauważając reakcję poddanych.
-Nie. I tak by zostali o tym
poinformowani, a lepiej jeśli każdy chętny umysł coś od siebie doda.
Starzec wzruszył ramionami po
czym skinął głową.
-Zatem proszę.
-Po pierwsze – Verdim zaczął na
nowo, tym razem nieco głośniej, tak, by każdy go mógł usłyszeć. – Nasze
jurysdykcje się nie nakładają, mamy zatem nadzieję, na owocną współpracę z
dobrej woli i w powszechnym szacunku dla naszych zadań i rozkazów. Chcę byście
zrozumieli, albo nawet przypomnieli sobie, że dane, które posiada Straż daleko
wykraczają poza skromne skrawki informacji jakie dała wam Marynarka. Jak każda
instytucja z długim łańcuchem dowodzenia, musi zachowywać pewną wiedzę dla
siebie, na wypadek odpowiedniej adaptacji i nie ma w tym nic złego. Tak już działa
armia i ma po temu dobre powody... Lecz my, w Forcie Erioch wiemy o rzeczach
wykraczających poza dopuszczalną ludzką wiedzę, także, nie bez powodu. Skala
natarcia tyranidów przekracza to co ocenia Marynarka i jej wywiad. Nasi bracia
na dalekich rubieżach ocenili, że to może być jedna z największych tyranidzkich
inwazji w dziejach.
Zrobił krótką pauzę pozwalając
zebranym przetrawić informacje, co nie przyszło im lekko ani łatwo.
-Zostaliśmy tu wysłani z nową
bronią, by zabić główny mózg i rozbić inwazję nim ta pochłonie kolejne światy i
przełamie front... A pomyślcie tylko co się stanie, gdy monstra dotrą do Bramy.
Wleją się nie tylko w Segment Ultima, ale i w Segment Obscurus. Jeszcze nigdy
Imperium nie ścierało się z jednym multi-organizmem na dwóch frontach. Nasza
misja miała zatruć i wyeliminować zagrożenie, niestety okręt z biologiczną
bronią został zniszczony. Na orbicie dopadło nas kilka Krakenów. Gdyby udało
się osłabić flotę-ul naszą operacją Marynarka pozamiatałaby resztki z
łatwością. Nadal możemy tego dokonać, potrzebujemy jednak waszej pomocy w
dostaniu się na statek-mózg.
Sugestia brata wydawała się
niedorzeczną prośbą zapisania się na misję samobójczą. Otaczający ich ludzie słusznie
pobledli, niektórzy spoglądali na kapitana z cichą prośbą, by ten się nie
godził i po wyrazie twarzy starca widać było, że ten wcale nie zamierzał ulegać
prośbie. Adeptus Astartes i Imperialna Flota były dwiema osobnymi siłami
działającymi pod innymi zwierzchnościami, temu nie musiał wcale przystawać na
propozycję.
-Raczycie wybaczyć, bracie
sierżancie – powiedział wreszcie Cobb. – Ta prośba jest niedorzeczna,
przynajmniej z naszej perspektywy. Nie mam powodu, by wam nie wierzyć, nie
zrozumcie mnie źle, ale znam się dobrze na możliwościach marynarki i mogę z
całą stanowczością powiedzieć, że ten plan jest po prostu... niewykonalny. Jak
mamy was dostarczyć na statek-mózg? Mamy ledwo cztery krążowniki, to nic w
porównaniu z całym rojem.
-Kapitanie – Verdim wznowił
opierając pięść o stół i nachylając się by spojrzeć mu prosto w oczy. – Jeśli
nie zabijemy mózgu w najbliższym czasie przybędzie kolejna część ławicy i już
nigdy go nie odnajdziemy, zaś marynarka, choćby ściągnąć wszystkie okręty z
regionu, nie wytrzyma tego co nadciąga. Będziecie mogli uciekać i przegrupowywać
się, możecie nawet się wycofać do sektora Calixis, ale w końcu staniecie do
walki i zmiotą was, pochłoną i zasymilują. Posiłki, o których wspominaliście
miały przybyć właśnie w przygotowaniu na dobijanie roju, nie walkę z tyranidami
w pełnej mocy. Ta operacja była przygotowana między Inwkizytorem Barnabasem z
Ordo Xenos, a naczelnym dowództwem Marynarki. Flota tu przybędzie i zostanie
zniszczona, cały front Spinowy zostanie rozerwany, a tyranidzi utną krucjatę w
kluczowym momencie. Chyba nie muszę wspominać co to oznacza dla innych frontów
w Krawędzi Jerycha. Musimy zniszczyć mózg by uzyskać zamierzony efekt, więc
lepiej radźcie co możemy zrobić. Trzeba rozrzedzić zastępy tyranidów?
Zastanówmy się zatem razem jak tego dokonać.
Kapitan już miał grzecznie odmówić,
zaprotestować, że przecież są inne, bezpieczniejsze i konwencjonalne sposoby,
lecz wtedy odezwał się doradca stojący tuż obok.
-Brat sierżant ma rację – rzekł
Hadros. – To jest najbardziej sprzyjająca okazja ze wszystkich jakie będziemy
mieli. Ryzyko warte podjęcia tak długo, jak rój jest rozproszony i
rozciągnięty. Gdy się zbierze cały, wtedy dopiero będzie można mówić o
niewykonalności zadania. Póki co, jest wysoce ryzykowne, ale możliwe.
-Dobrze – odsapnął kapitan. –
Powiedzmy, że można tego dokonać, jak zamierzacie rozcieńczyć siły tyranidów?
Nie wbijemy się w ich główną chmarę.
Na te słowa Verdim gorzko się
uśmiechnął po czym spojrzał na towarzysza.
-Septimusie – skinął mu głową
pozwalając wyłożyć swoje racje.
Młodszy Astartes obszedł stół do
konsoli operacyjnej i palcem rękawicy wcisnął maleńki guzik, ledwo weń
trafiając. Obraz obrócił się na przeciwną stronę planety, która była pod pełną
kontrolą tyranidów.
-Przewagę jaką mają nasze okręty
– zaczął przemawiać – to fakt, że nie muszą jeść. Poza oczywiście załogą, ale
ta nie ma tak obszernych żołądków jak orbitalne organizmy i sam statek-mózg.
Ich liczebność może okazać się naszym największym sprzymierzeńcem i ich
największą zgubą. Tyranidzi zbierają bio-materię w wielkich basenach
trawiennych wokół których wyrastają chitynowe szpice sięgające górnych warstw
atmosfery, przez które rój wysysa pożywienie. Ciągle dołączają nowe jednostki,
to prawda, ale są wycieńczone i głodne, czekają w długiej kolejce. Niektóre,
póki się nie posilą w pełni nie wyjdą z hibernacji. Gdyby udało nam się
zniszczyć te organiczne szpice nim w pełni sięgną odpowiedniego pułapu, możemy
odciąć rój od materii, a to oznacza, że te stworzenia, które nie mogą zaspokoić
głodu, będą pożerać same siebie, nie wspominając już centralnego statku w ulu,
który nie może hibernować i pozostaje ciągle aktywny, a by nie osłabnąć
potrzebuje pochłaniać tony każdego dnia. Póki co zżera nieliczne jednostki, ale
gdyby się udało ich odciąć zupełnie, łatwo byśmy go namierzyli. Chmara nad
planetą drastycznie się przerzedzi, te krakeny, które zostaną przy życiu będą
słabe i niedożywione, łatwy cel dla waszych eskortowców. W dodatku, gdy będą
dość wygłodzone przestaną słuchać się mózgu. Każdy tyranidzki organizm przede
wszystkim słucha swych instynktów, szczególnie, gdy jest głodny. Jeśli uda się
ich zamęczyć dostatecznie długo, część z nich zamiast walczyć z nami czy
wykonywać rozkazy zbiorowej jaźni, będzie zbyt zajęta ucztowaniem na słabszych
osobnikach. A najlepsza część w tym, że istoty na powierzchni Avalosu będą
musiały zająć się odbudową basenów i zbieraniem organicznych związków zamiast
powielaniem się, co bardzo spowolni ich postępy.
-To wszystko brzmi imponująco –
stwierdził kapitan marszcząc brwi – lecz gdyby to było tak proste, żadna bitwa
z tyranidami nie sprawiałaby problemu, a przecież, żeby ostrzelać te szpice z
orbity musielibyśmy się ustawić po przeciwnej stronie planety, tam gdzie
zagęszczenie wroga jest największe. Musielibyśmy zejść nisko, bo przecież z
daleka ich żywe statki utworzyłyby szczelną zasłonę i zbierały nasze salwy na
swoje ciała. Taki prospekt też nie wróży nam powodzenia, łatwo nas osaczą i
rozerwą.
-Nie musicie niczego bombardować
z orbity, kapitanie. – Odezwał się wreszcie konsyliarz występując przed braci.
– My się tym zajmiemy. Dajcie nam szybki transport. Mała grupka przedostanie
się niepostrzeżenie tam, gdzie wielka flota zwróci na siebie uwagę.
-Zamierzacie własnoręcznie je
zniszczyć? Ale jak? To wymagałoby potężnego ładunku wybuchowego.
-Ładunku dostarczają nam sami tyranidzi.
Wystarczy znać skład chemiczny oparów, które baseny trawienne wypuszczają przez
te chitynowe wieżyce. To wielkie rury pełne silnie reakcyjnych gazów, jeśli je
odpowiednio podpalić, eksplodują i w dodatku wypalą całą materię, jaką te
pomioty zbierały przez ostatni tydzień. Pozwoliłem sobie przygotować formułę,
jest dość prosta, jak wspomniałem, wystarczy znać skład chemiczny. Jedna
rakieta wypełniona aktywatorem i posłana nad kocioł basenu powinna załatwić
sprawę.
Kapitan wciąż się wahał, gładził
brodę nerwowo zastanawiając się i ważąc wszystkie słowa, zaś jego ludzie nadal
wyglądali niepewnie.
-W zamian oczekujemy – dodał
Verdim – że uhonorujecie naszą prośbę. Wy jesteście Marynarką, jak słusznie
zauważyliście, kapitanie. My znamy się na xenos, wy na walkach w przestrzeni,
zaproponujcie nam jak dostać się na statek-mózg, a ja i moi bracia zajmiemy się
resztą.
Kapitan skinął głową i wymienił
kilka słów szeptem ze swym doradcą.
-Muszę się nad tym wszystkim
zastanowić. Dam wam odpowiedź wkrótce.
Sierżant Astartes skinął głową
kapitanowi, po czym wraz ze swymi kamratami opuścił komnatę taktyczną.
***
Operacja przebiegała pomyślnie,
kapitan Grayson, dowódca oddziału szturmowców dołączonych do Astartes jako
eskorta, leżał przytulony brzuchem do skały i obserwował Marines przez
lornetkę. Za nimi czekał skromny lądownik, przerobiona aquila, której Grayson i
jego ludzie używali do szybkich interwencji. Tam gdzie się znaleźli Avalos nie
przypominał niczego co dotąd widzieli. Piach i skały były jedynym co zostało z
niegdyś zielonych łąk i pól uprawnych wiecznie okrytych złotymi łanami zboża.
Nad nimi rozpościerała się gęsta chmura sięgająca od horyzontu po horyzont,
okropna, żółtawo-zielona. Duchota i smród przepełniały powietrze. Choć słońca
nie było widać reakcje chemiczne zachodzące w bulgocącym jeziorze szmaragdowej
cieczy ogrzewały ich do stopnia, gdzie ciągle musieli ocierać pot. Nad jeziorem
w którym wciąż pływały jakieś resztki i kości wyrastała monumentalna organiczna
wieża, przypominająca pnącą się wysoko skorupę głębinowego robactwa. Organiczna
konstrukcja niknęła w chmurze, a wokół niej, przy ziemi, koczowały chmary
małych istot... Małych z jego punktu widzenia, lecz był przekonany, że gdyby
tylko je zaalarmowali, te przybiegłyby jak fala powodziowa, przetoczyły przez
nich maleńką łupinkę, a resztki dorzucili do jeziora. Powietrze gryzło w
gardło, niektórzy z jego ludzi czuli pierwsze efekty zwracając obiad. Na kolejnym wzgórzu Astartes kryli się za
głazami, brat Reinhold dźwigał na ramieniu wyrzutnię, którą normalnie trzeba
byłoby zamontować na jakimś pojeździe.
-No dalej... – szepnął pod nosem
zaciskając pięść. Z jednej strony, chciał zobaczyć jak tyranidzkie ciała
spalają się na wiór, z drugiej chciał się już stamtąd wydostać. Człowiek, nawet
bez zagrożenia bestii nie przetrwałby długo w tak toksycznym środowisku,
zupełnie jakby to co dla tyranidów było zwyczajnym otoczeniem, dla każdego
innego żywego organizmu stanowiło śmiertelną trującą pułapkę, prawdopodobnie
kolejny pomysł na pozyskiwanie pożywienia. Nawet ptaki, szczególnie im wyżej
szybowały, nie wytrzymałyby obecności toksyn i same spadły na ziemię, bez
konieczności polowania na nie w przestworzach.
Z wyrzutni rurowej wystrzeliła
przygotowana dzień wcześniej rakieta. Grayson nie znał się na chemikaliach,
armia nauczyła go które są groźne i kiedy nie należy ich dotykać, a które można
aplikować rannym, gdy zostaną postrzeleni. Nie wierzył, że eksplozje może
wywołać coś, co nie jest ładunkiem wybuchowym, choć w swym życiu walczył z
tyloma stworami mniej lub bardziej dziwacznymi, że nic nie było go w stanie
zaskoczyć.
Pocisk wzniósł się na wstędze
białego dymu i przeleciawszy ponad trzy kilometry delikatnie opadł. W jeziorze
zielonej cieczy plusnęło, a niektóre z tyranidzkich bestii spojrzały w kierunku
odległych głazów, podczas gdy najbliższe zbiornika z zainteresowaniem śledziły
co też spadło z nieba.
Wtem nastąpiła istna erupcja.
Słup zielonego gazu niknący w chitynowej rurze błyskawicznie zajął się ogniem,
jakby przeszedł przezeń piorun! Wybuch był oślepiający, a ogromne chitynowe
odłamki przecięły krajobraz każdy lecąc w inną stronę gnane na ogłuszającym
huku, który doszedł Graysona po niecałych trzech sekundach! Najbliższe istoty
zmiotło, targnęło nimi jak szmacianymi lalkami! Chmury się rozstąpiły gdy fala
uderzeniowa rozerwała niebo! Pozostałości konstrukcji zaczęły spadać
roztrzaskując resztkę basenu, rozbryzgując zawartość, która szybko wsiąkała w
wyschniętą ziemię.
Marines biegli w stronę Graysona
i jego oddziału, przez vox dając znać, że mogą się szykować do odlotu i to co
szybciej, by nie zwrócić na siebie jeszcze większej uwagi. Było pewne, że z
czasem tyranidzi połapią się w ich sztuczkach i zaadoptują obronną strategię,
musieli działać szybko, nim mózg przeanalizuje obserwacje i rozkaże swym
popychlom patrolować teren dalej od basenów.
***
Nawałnica ognia przytłoczyła
ostatnie stado hormagauntów, szybkich uszponionych drapieżców. Wieża która
zniszczyli ledwo sięgała chmur będąc cały czas w produkcji. Tłuste czerwie plotły
ją z nagromadzonych tkanek żywiąc się na bieżąco donoszonymi truchłami zwierząt
i ludzi z okolicznego miasteczka. Szkielety wciąż unosiły się w basenie
trawiennym gdzie monstra wrzucały swe ofiary, ale także zrąbane drzewa, rośliny
i inne organiczne elementy... Tak przynajmniej było do czasu wysadzenia i tej
szpicy. Jezioro ani nie było tak potężne ani nie sączyło gazami tak obficie by
komin wypełnić mocną mieszanką, więc jedynie nadkruszyli dolną część a reszta
chitynowej rury zwaliła się na bok i skruszyła pod własnym ciężarem.
Wściekła horda zaczęła gonić
braci, lecz byli zbyt rozciągnięci i ludzie Graysona kładąc zasłonę z karabinów
rozstrzelali najbliższe stwory. Astartes wbiegli na rampę lądownika, a ten już
powoli odrywał się od ziemi. Szturmowcy ściągnęli hełmy patrząc na swego
dowódcę, który właśnie gratulował Kosmicznym Marines kolejnego świetnego
wypadu.
Szturmowcy Graysona byli
twardzielami, co do tego nie było wątpliwości, ale ostatni podjazd niemal
przypłacili życiem, gdy zaczajona w pobliżu horda tyranidów wystrzeliła z
ukrycia w najmniej oczekiwanym momencie. Cudem monstra nie zauważyły lądownika
i ruszyły za Astartes, ale gdyby tak przez czysty przypadek zwrócili na siebie
więcej uwagi, kilkaset zębatych drapieżców przelałoby się przez ich pozycję jak
fala powodziowa nie zostawiając za sobą nic. To na szczęście był ostatni ze
słupów, choć według danych floty tyranidzi wznosili nowe spiesząc się z
wykonaniem zadania. Było ich tyle na całej planecie, że z trudem nadążali, ale jednak
nieubłaganie robiły swoje.
Po powrocie na orbitę powitała
ich bitwa, zacięty bój między czterema fregatami, a ławicą krakenów usiłującą
desperacko dobrnąć do pancernych ludzkich konstrukcji. Działa burtowe szyły z
dystansu salwami rozrywając ociężale poruszające się czerwone cielska.
Najgroźniejsze z krakenów, przez załogi Imperialnych okrętów nazwane „tłukami”
przypominały smukłe kałamarnice o krótkich ramionach, natomiast o bardzo
przerośniętym twardym dziobie. Rozpędzały się z nadzieją uderzenia we wrogie
kadłuby, uczepienia się mackami i przegryzienia pancerza. Wstrzykiwały swe
enzymy, a następnie wysysały strawioną papkę, przy okazji rozrzucając całą masę
genokradów otwierających kolejne dziury w kadłubie. Taktyka Astartes działała
jednak na korzyść marynarki, bio-statki tyranidów były zbyt powolne i zmęczone,
można było powiedzieć, że wyglądały nadzwyczaj blado i chudo. Fregaty
lawirowały między nimi z gracją nie pozwalając się czepić kadłubów. Gdy jakiś
kraken zbytnio ucierpiał lub jego wnętrze zostało zbyt dogłębnie przebite,
próżnia robiła swoje rozrywając monstrum i wysączając zeń czarną jak smoła
krew. Z pustki przybywały kolejne istoty, ciągnęły przez mroki kosmosu łakome i
wyziębione, z nadzieją, że wreszcie będzie je czekał dobry posiłek. Miast tego
większość z nich pozostawała w hibernacji, gdy mózg informował o problemach,
oraz o tym, by kontynuowały swój sen.
Sam statek-mózg był najbardziej
żarłoczny i dobrze wiedział, że by skutecznie funkcjonować musi być odżywiony.
Temu też istoty ranione w bitwach ściągano do serca roju, gdzie poddawano je
kanibalistycznej rzezi.
Ostatnia faza operacji była już
w przygotowaniu, Astartes wywiązali się ze swej części umowy odsłaniając i
osłabiając chmarę organizmów. Najwyższy czas by flota pokazała na co ją stać.
Kapitan Cobb przyglądał się
odległej batalii toczonej w czerni kosmosu. Nawet nie tknął zaparzonego recafu,
filiżanka trwała na stole pełna wystygłej czarnej cieczy. Hadros stał odrobinę
dalej, przy strzelistym oknie zakończonym ostrym łukiem. Avalos otaczał rdzawy
pierścień, z tej odległości wydawało się, że tworzyły go maleńkie muszki
zwabione zapachem gnijącego jabłka. Chudy doradca zasłonił usta dłonią,
kaszlnął i odwrócił się w stronę siwowłosego dowódcy.
-Wciąż nie jestem pewien –
powiedział stary oficer. – Ryzyko jest nadal duże.
-Ale zdecydowanie mniejsze, niż
przed tygodniem – odrzekł Hadros.
-Pieprzone robactwo –
dopowiedział kapitan po krótkiej pauzie. – Mieliśmy tylko zabezpieczać jeden z
pływów pogranicza, patrolować na wypadek pojawienia się niedobitków Tau.
Mówiłeś mi, że to będzie proste zadanie, w sam raz na zwieńczenie służby i
zasłużoną emeryturę.
-Widać Imperator uznał, że
zasłużyliśmy sobie na własną chwilę chwały.
-Nie żartuj...
Hadros zaśmiał się gorzko pod
nosem i podszedł do stołu, na którym uprzednio rozłożył przygotowane dokumenty.
-Nie żartuję. Całe życie
spędziłeś na jakiś obrzeżach, a te bitwy stoczone przed dekadami, były zawsze
na naszą korzyść. Możemy się wreszcie czymś wykazać.
-Jestem na to za stary, już mi
tak nie zależy na wykazywaniu się, chciałbym wreszcie odpocząć... Powiedz mi
lepiej co ustaliliście z zapleczem, bo jak powiesz jeszcze słowo o chwale i
medalach, to ci z nich każę trumnę zbić.
-No, wiedziałem, że jakoś ci ten
humor poprawię, ha. Co do zadania naszych braci ze Straży, jest sposób by ich
tam zaimportować. Rój się przerzedził, więc moglibyśmy zbliżyć flotę i
rozpocząć ostrzał, rozciągnąć trochę ich formacje, nie jakoś przesadnie,
wystarczy tyle, by nasze furie mogły przelecieć. Zapakujemy ich do torped
abordażowych, odpalimy z bezpiecznej odległości. Powinny przebić się przez
wierzchni pancerz, potem będą musieli sobie poradzić sami. Zachowamy
dostateczną odległość, by w razie czego odbić na wyższą orbitę i zniszczyć
ścigające nas jednostki.
-Co tam zamierzają zrobić?
Posiekać go na kawałki od środka?
-Rozmawiałem z nimi i upewnili
mnie, że mają przygotowany plan. Zamierzają znaleźć główną synapsę i ją
„zabić”... wybacz, nie znam się na anatomii tych stworów, z tego co mi
tłumaczyli, mózg zachowuje kontrolę poprzez pewien organ, gdy go zniszczyć, lub
raczej odciąć, reszta roju traci rozum, przestaje odróżniać swojego od wroga,
wracają do stadium bestii, a co lepsze, tracą świadomość. Nie wiedzą czym są i
jakie są ich zadania, reagują na najbardziej podstawowe bodźce, lecz nie
potrafią walczyć... Taki niby tyranidzki mechanizm obronny, gdyby jeden rój
próbował przejąć drugi i zająć miejsce poprzedniej jaźni. Zamierzają także
pobrać próbki czystego genetycznego wzorca, co pomogłoby w przygotowaniu trutki
na przyszłość.
-Mhm, a jak się zamierzają
stamtąd zabrać? Torpeda jest jednostronna.
-Damy im silny przekaźnik
pozycyjny i użyjemy teleportarium do ekstrakcji.
-Będziemy musieli podejść na
kilka kilometrów...
-To lepsza perspektywa niż
metry, nie sądzisz? Poza tym cały rój będzie ogłupiały.
-Powiadomiłeś ich o ryzyku, mam
nadzieję.
-Tak, używali teleportatium i
wiedzą czym to grozi, są w stanie podjąć się zadania na takich warunkach.
-Powinniśmy się spieszyć, z
każdym dniem przybywają nowe.
-Dlatego też cię tu sprowadziłem,
przyjacielu – dodał doradca. – Jeśli podejmować jakąś decyzję, to teraz. Czas
to luksus, którego nie posiadamy.
III
W trzewiach bestii
Otaczająca ich ciemność koiła
zmysły, była czymś osobliwym. Przestało trząść jakiś czas temu, gdy silniki
wygasły, znajdowali się w błogim dryfie i stanie nieważkości. Przez kanały voxu
słyszeli komunikaty floty, która nawiązała walkę, by zapewnić im wsparcie.
Przez pustkę kosmosu nie słyszeli wybuchów, nie czuli eksplozji, ale eter
wypełniał chaos. Najpierw brzmiały rozkazy z okrętów wymieniających ciosy z
flotą ulem, skomplikowane szyfry manewrów i zmian kursu, raporty o
zniszczeniach, póki co lekkie w brzmieniu. Im dłużej płynęli w swej stalowej
ciemnicy, tym częściej docierały ich krzyki i ostrzeżenia pilotów
wielozadaniowych myśliwców. W innym dziale torpedy siedział Grayson i jego
ludzie, posłani w to piekło jako zwyczajowe wsparcie, gotowi umrzeć dla sprawy
jeśli było trzeba. Ściśnięci w uprzężach Astartes powtarzali odprawę,
stosunkowo prostą, bo w większości improwizowaną, raczej przypominali sobie o
priorytetach zadania. Durion plótł ciche przekleństwa, nienawidził Tyranidów z
całego serca, stanowili wszystko czym gardził we wrogu. Tępa tłuszcza, bez
honoru, własnego rozumu, której jedynym walorem była przewaga liczebna. W walce
z takim przeciwnikiem walczyło się nie z umiejętnościami i sprytem, a z własnym
zmęczeniem.
Coś obiło się o kadłub torpedy,
z krzyków w eterze usłyszeli jak jedna z eskortujących Furii rozpada się,
trafiona pociskiem ze żrącej biomasy. Bitwa była zacięta, zaś rój mobilizował i
budził jednostki zmuszając je do ostatnich podrygów posłuszeństwa, mimo głodu i
niechęci.
Nagle cała konstrukcja
zaskrzypiała, zaś pasażerami zarzuciło, gdyby nie tytanowe obejmy,
prawdopodobnie zerwaliby się z siedzisk. Wrażenie przypominało wpadnięcie do
wody, lub jakiejś bardziej gęstej cieczy – stopniowo zwalniali, tracili
prędkość w takt skrzeczącego kadłuba. Przy ostatnim szarpnięciu wreszcie się
zatrzymali, czując na powrót działanie grawitacji, wiedzieli, że dotarli na
miejsce.
Właz frontowy penetracyjnej
głowicy otworzył się, zaś Marines i ich towarzysze spojrzeli w głąb
odrażającego tunelu oślizgłych czerwonych tkanek. Snopy światła z latarek
badały potężne mięśnie zaciskające i rozprężające się. Między nimi wiły się
pajęczyny lepkich ścięgien, zaś uszu maleńkich najeźdźców docierał szum
płynącej dookoła krwi. Jeśli oczekiwali, że po prostu przebiją się do środka,
to byli w zdecydowanym błędzie, organizm tak potężny miał skórę proporcjonalnie
grubą i czekała ich jeszcze długa przeprawa nim faktycznie wedrą się do
właściwego wnętrza. Mięśnie napierały na kadłub „mikrej igły”, próbując ją
zmiażdżyć, wypchnąć, uszczelnić powstałą dziurę. Grayson i jego ludzie wynieśli
voxowy nadajnik, dzięki któremu mieli w ogóle przeżyć, o ile w tym czasie
tyranidzki organizm nie pochłonie ich, czy zmiażdży na samym początku podróży.
Brat Verdim, jako Ultramarine
miał duże doświadczenie w walce z potworną rasą pożeraczy, ale czegoś takiego
jeszcze nie widział. Z projekcji szkoleniowych pamiętał wiele, lecz o
organizmach-mózgach słyszeli zaledwie kilka wzmianek. Śmiałkowie, którzy
podjęli się szturmu na podobną skalę, zazwyczaj nie wracali, więc materiałów w
oparciu, o które mogli skonstruować plan działania było niewiele.
Balansowanie na nowym podłożu
było trudne, mięśnie, gdy naprężone, stanowiły solidną podporę, lecz, gdy
wiotczały, mieli wrażenie, że ich stopy grzęznął w bagnie.
-Będziemy przez to brnąć? –
Spytał z obrzydzeniem Durion chwytając w dłoń miecz łańcuchowy. – Pościnajmy te
cholerstwa...
-Jeśli chcesz, żeby zjawiła się
tu zaraz horda zębów i szponów, to proszę bardzo – odpowiedział Verdim. – Nie
powinniśmy dawać śladu życia, póki co. Nie ściągniemy tym samym na siebie
uwagi.
-A nie sądzisz, że ta wielka
torpeda ściągnęła dość uwagi?
-Gdyby tak było, już by nas
powitali... Nie, na razie wie tylko, że coś wbiło się w jego bok, co przy
bitwie jest dość normalne, pozwólmy mu wierzyć, że po prostu dostał pociskiem.
Droga przez tkanki była długa i
męcząca, musieli mieć się na baczności, by nagły skurcz nie zmiażdżył ich wraz
z pancerzami. Dopiero wewnątrz organizmu zdali sobie sprawę z rozmiaru batalii,
czując, jak co i rusz olbrzymem targała jakaś eksplozja. Czuli na sobie ciężar
pewnej obecności, potężnej i przytłaczającej, niepojmowalnej rozumem i obcej.
Zdawało się, że jest ich nieświadoma, jakby śniła na innym poziomie
rzeczywistości, o rzeczach zbyt wielkich, by oni mieli weń jakiekolwiek
znaczenie.
To uczucie pogłębiało się, gdy
przemierzyli wstępne płytkie tunele. Ludzie Graysona, twardzi szturmowcy w
zabezpieczonych środowiskowo kombinezonach nie widzieli własnych twarzy, lecz
podświadomie czuli strach bijący zza masek respiracyjnych. Bali się nieznanego,
tego, że istota w której wnętrzu się znaleźli przeczyła wszelkim wyobrażeniom,
zaczynając na rozmiarach, a na naturze kończąc. Bo jak wytłumaczyć, że przez
pół godziny przemierzyli dystans, w którym przeszliby szerokość Imperialnego
krążownika, a nadal znajdowali się w powierzchniowej warstwie tkanek? Jak
ogromny był ten moloch i czy przy takich rozmiarach w ogóle znajdą to po co
przybyli?
Sytuacja poprawiła się, gdy
sceneria uległa zmianie, dotarli do warstwy purpurowych tkanek, poprzecinanych
szybami, tunelami i przepaściami rozciągającymi się w każdym możliwym kierunku.
Ściany pokryte grubym półprzezroczystym nabłonkiem przecinały wstęgi żył
tętniących od zielonkawej cieczy, która z kolei pulsowała szmaragdowym
światłem. Choć przed nimi roztaczał się nieskończony labirynt bez najmniejszych
śladów początku lub końca, labirynt owalnych kanałów w których mogłaby zmieścić
się para pojazdów opancerzonych, wzięli to za dobry omen... Coś w ogóle uległo
zmianie, a to oznaczało, że czynili postępy.
Bracia pozwolili Graysonowi i
jego ludziom na odrobinę odpoczynku, który sami musieli spożyć na naradę.
-Jak znajdziemy ten mózg? –
Zapytał Durion. – Błądzimy tak już przez dłuższy czas... Bezowocnie.
-Bracie Masambe – zaczął
seriżant, kierując wizjery czarnego hełmu w stronę konsyliarza. – Możecie badać
temperaturę? Będziemy dalej przemierzać wnętrza, tam gdzie cieplej, tam
powinien znajdować się umysł...
-Bracie sierżancie – wtrącił
Septimus. – Jeśli dobrze pamiętam ze szkoleń, to wewnątrz powinien znajdować
się żołądek, ale tam raczej nie chcemy schodzić.
-A powinniśmy – westchnął Verdim
i przykląkł, gestem ręki dając braciom znać, by odrobinę się zbliżyli. – To
prawda co mówisz, Septimusie, w większości żywych okrętów uzwojenia synaptyczne
są dość płytko osadzone, by zachowywać dobrą łączność z ulem, jest ich wiele,
nie są zcentralizowane. Dlatego są takie głupie, gdy stracą połączenie z
mózgiem. Niemniej każdemu z organizmów przypada jedna podobna cecha, swoje
najbardziej wrażliwe organy trzymają głęboko we wnętrzu, by chronić od obrażeń,
to po pierwsze, a po drugie, są bliskie żołądka, by pozostały dobrze odżywione
i zawsze zaopatrzone w energię – sierżant opowiadał kreśląc sztychem noża wzory
na grubym nabłonku.
Wydrapał im poglądowy rzut na
stwora, dość rudymentarny, acz wymowny przekrój.
-Podobnie jest z mózgiem –
kontynuował – nie przypomina niczego z czym się spotkaliśmy... To nie jest
jeden mózg, a wiele sprzężonych w jedną jaźń, są jak banki pamięci zachowujące
wzorce zachowań... Trochę jak moduły zachowania dla serwitorów. Zamiast uczyć
każde stworzenie podstaw, wgrywają gotową świadomość i wiedzę, niemal każdy
rodzaj stworzeń ma taki centralny bank w tym mózgu, a to znaczy, że jest
olbrzymi i ciągle działa.
-Potencjał elektryczny musi być
morderczy – medyk dorzucił swą obserwację. – Przy tych rozmiarach...
-Dokładnie, i generuje mnóstwo
ciepła.
-A zatem wystarczy, że dotrzemy
do epicentrum? Tylko jak? – Zapytał Reinhold.
-Bracie konsyliarzu – sierżant
znowu do niego skierował prośbę ignorując dewastatora, z nadzieją, że medyk
pośrednio i niechcący udzieli lwiej części odpowiedzi. – Zbadajcie skład
chemiczny tutejszej atmosfery.
Masambe w ciszy uniósł przed
siebie prawe ramię i przeprowadził analizę na detektorze, używając także
podstawowych sensorów wbudowanych w filtry pancerza. Wyświetlacz błyszczał od
wzorów, a ciche piszczenie przyrządów oświadczyło wkrótce, że badanie zostało
zakończone z powodzeniem.
-Mieszanina węglowodorów na
bazie chloru i fluoru, odrobina butanu... A niech mnie...
W tym samym momencie sierżant
zebrał odrobinę śluzu z podłoża i pozwolił, by długa nić zawisła na krańcu
palca wspomaganej rękawicy. Bracia zauważyli, że gęsta lepka ciecz nie spływa
prosto w dół, a lekko drży, odginając się w jedną ze stron, konkretnie tą
prowadzącą dalej w głąb tunelu.
-Tak jak myślałem – stwierdził
Verdim, powstając z klęczek i chowając nóż. – Taki mózg, czy w ogóle cały
organizm, potrzebuje odprowadzać ciepło, a my stoimy w ogromnym, podskórnym,
organicznym radiatorze...
Jak gdyby na zawołanie sierżanta
z jednej strony kanału uderzył silny podmuch gorących gazów. Był na tyle silny,
że Astartes musieli zaprzeć się o śliskie ściany, zaś szturmowcy na ich służbie
albo przewrócili się, albo jak pewien kapral, przeturlali kilkadziesiąt metrów,
nim zdążyli wbić noże w tkanki by w ogóle się zatrzymać!
-Cholera! Wszyscy w porządku?! –
Zawołał Grayson, zrywając się na równe nogi, gdy podmuchy ustały.
Mężczyźni wracali na pozycje,
dając znać, że nic się nie stało i póki co nic poza skromnymi stłuczeniami nie
powinno im przeszkadzać.
Astartes upewniwszy się, że
podkomendni są w dobrym stanie zarządzili dalszy marsz, obierając tunele, które
zdaniem konsyliarza prowadziły do cieplejszych części bestii.
Schodzili coraz głębiej, a
odgłosy walk z flotą stawały się coraz cichsze i bardziej wytłumione. Ledwo
odbierali komunikaty od najbliższych myśliwców, trzaski i zakłócenia w eterze
ledwo pozwalały odróżnić słowa. Mieli nadzieję, że transponder wyemituje na
tyle głośny sygnał, by teleportarium zadziałało poprawnie. Musiało zadziałać
precyzyjnie, albo wcale... biedacy, którzy dostali coś pomiędzy docierali na
miejsce w stanie, w którym wypadałoby ich tylko dobić.
Dotarli wreszcie do niższych
komór, gdzie podłoże było znacznie bardziej płaskie. Ściany upstrzone były
dziwacznymi pulsującymi cystami pełnymi oleistej białej mazi, która co jakiś
czas ściekała. Larwy wielkości człowieka pełzały pod sklepieniem zupełnie ich
nieświadome, czepiały się pęcherzy i wchłaniały substancję, a na sam widok
zebranym robiło się niedobrze. Bracia przechwytywali obraz na wewnętrzną pamięć
pancerzy, by zabrać ze sobą jak najwięcej pożytecznych informacji, zaś ludzie
kapitana co i rusz celowali karabinami w stronę jakiegoś mrocznego kształtu,
który mignął gdzieś w głębi pod postacią ruchliwej cienistej sylwetki.
-Tam coś jest – jeden ze
szturmowców wskazał grubą żyłę wielkości konara, daleko za nimi, w głębi
pieczary. – Coś za nami podąża, jestem pewien.
Bracia obrócili się by sprawdzić
doniesienie, żadne ostrzeżenie nie mogło być zignorowane. Reinhold z Septimusem
obeszli oddział. Dewastator wymierzył masywny blok ciężkiego boltera w tamtym
kierunku i dał młodszemu bratu znak. Septimus uniósł wyżej swą broń i powoli
obszedł wskazane miejsce, na tyle, by z pewnej odległości mieć na nie widok.
Jego hełm pozwalał mu widzieć w absolutnych ciemnościach, więc pewien był, że
nic się nie ukryje. Zauważył, jak za czymś co z początku wziął za błoniastą
żyłę, kryje się wciąż okryty śluzem, uszponiony hormagaunt, stworzenie mniejsze
od człowieka, jeszcze młode, lecz równie nienawistne. Paszcza pełna ostrych
zębisk rozwarła się szeroko, a stwór zasyczał, jakby grożąc olbrzymowi w
czarnym pancerzu. Wtem spostrzegł, że „żyła” jakby ponownie skurczyła się i
rozszerzyła, zaś obok jednej z bestii pojawiła się druga, błyszcząca, jakby
dopiero „wyprodukowana”.
Coś co z początku wzięli za
tętniącą cieczą organiczną rurę, stanowiło osobliwy rodzaj dystrybucji, swoisty
wewnętrzny system obronny. Stwory wyciekały bocznymi szczelinami. Grupa rosła w
zastraszającym tempie i wkrótce mieli już do czynienia z tuzinem hormagauntów.
Monstrum musiało się domyślić, że coś jest nie tak i że ludzie przedostali się
do jego wnętrza. Nie było sensu się dalej ukrywać. Verdim rozkazał otworzyć ogień
lecz za razem oszczędzać amunicję. Wciąż nie wiedzieli jak daleko będą musieli
przejść i ile stworzeń zgładzić. Odezwała się kanonada karabinów i bolterów, a
hormagaunty ruszyły, skrzecząc i grożąc pazurami. Strzelali celnie, nie
spiesząc się, celów wciąż nie było wiele, więc mogli sobie na to pozwolić.
Ciała padały nim zdążyły doskoczyć do obrońców i nim minęła niecała minuta, nie
został się ani jeden żywy stwór. Szturmowcy odetchnęli z ulgą, poszło lepiej
niż się spodziewali, niektórzy nawet pogwizdywali, jakby rozczarowani skromnym
wysiłkiem jaki organizm wkładał by się ich pozbyć. Czyżby to było wszystko co
miał do zaoferowania?
Wtem Durion wrzasnął
ostrzeżenie, chwycił kapitana Graysona oraz jeszcze jednego szturmowca za ramię i odciągnął w tył, samemu
odskakując! Verdim zrobił to samo, lecz udało mu się pochwycić jedynie jednego,
najbliższego żołnierza. Masambe obrócił się zaalarmowany i spostrzegł jak jeden
z tłustych, nabrzmiałych czerwi, dotąd podczepiony sufitu, ląduje na dwójce
podwładnych, miażdżąc ich swą masą! Robak zapiszczał w tym samym momencie,
wygiął się jakby porażony piorunem, i eksplodował żółtą mazią, ochlapując kilku
kolejnych podwładnych kapitana! Pancerze Astartes były całe, lecz kombinezony
chemiczne czwórki szturmowców poczęły się topić! Syk traconego powietrza
wymieszał się z agonalnymi krzykami, gdy ludzie próbowali zdrapać z siebie
substancję rozpuszczającą ich ciała żywcem!
Hormagaunty były jedynie
przynętą, nawet nie zauważyli jak czerw podkradł się by na nich niepostrzeżenie
opaść. Stracili szóstkę z osiemnastu szturmowców w mgnieniu oka... Coś co
zdawało się niegroźną pieczarą, teraz zdawało się morderczą pułapką. Tłuste
robaki były niemal wszędzie na sklepieniu, gotowe by opaść i rozpuścić ich na
bezkształtną papkę.
-Dobijcie ich... – Powiedział
Verdim wskazując żołdaków, dla których nie było już ratunku. – Musimy ruszać,
byle szybciej.
Jak gdyby dla dodania akcentu
jego słowom, usłyszeli dziki ryk biegnący do nich echem z głębi któregoś z
dziesiątek korytarzy, wieszczący, że następna horda już nadciąga, zaalarmowana
ich wyczynami.
***
Brnęli za wskazaniami konsyliarza przez
jezioro bulgocących enzymów. Analiza wskazała, ze są niegroźne, choć kleiły się
do pancerzy i spowolniały ruch. Trakt otwierał się na przestrzenną pieczarę, w
której tętniły masywne pęcherze sięgające odległego sklepienia. Przypominały
rozciągnięte płuca, napinające się od pompowanych gazów. Bracia Verdim i
Septimus zidentyfikowali organy jako większą wersję układu ochronnego,
powszechnie spotykane w mniejszych jednostkach. Okręty miały swoje generatory
tarcz pochłaniające kinetyczne i energetyczne uderzenia do pewnego stopnia,
chroniąc tym samym pancerz właściwy. Tyranidzi mieli swój odpowiednik – ławice
mikroskopijnych stworzeń, przypominających plankton. Magnetyczne właściwości
pozwalały istotom pozostawać w obrębie statku niczym miniaturowa atmosfera,
zbierać się, kondensować i pochłaniać uderzenia, niekiedy tworząc zapory na
tyle gęste i twarde, by zdetonować pocisk, nim ten zdołał dosięgnąć chitynowego
kadłuba.
Podłożyli ładunki wokół dolnych
kolumn, mając nadzieję, że w ten sposób dadzą flocie Cobba przewagę. Stary
kapitan wiódł batalię swego życia, każda, nawet najmniejsza drobina rzucona na
szalę Imperialnych sił, mogła przeważyć na losach starcia. Poza tym, nawet
jeśli uszkodzą mózg, odetną połączenie z rojem, organizm mógłby uciec,
zregenerować swe siły, uleczyć wyrządzone szkody i w końcu powrócić,
odzyskawszy kontrolę nad głodnymi zastępami. Im bardziej go nadszarpną tym
lepiej, a nawet statek-mózg, serce roju, bez podstawowej osłony będzie mniej
groźnym i bardziej podatnym przeciwnikiem, niż z nią w ciągłym stanie
użyteczności.
Ładunki miały czasowe
opóźnienie, Astartes zdawali sobie sprawę, że eksplozja może ściągnąć hordy
tyranidów i o to właśnie chodziło. Niech ich ścigają, lecz niech przybywają w
miejsca, gdzie ludzie wyrządzili szkody i gdzie już ich nie było. Mieli
nadzieję odwrócić w ten sposób uwagę od faktycznego zadania i celu, być może
mózg zobaczy w nich jedynie mikre zagrożenie, zwyczajną grupę abordażową, która
próbuje wyłączyć organy odpowiadające za obronność i zdolności ofensywne, w
takim przypadku powinien wzmocnić pozostałe komory, obstawić biomateryjne
działa, którymi pluł we flotę, odciągnąć swe zastępy od centrum.
Kolejna z pieczar była położona
prawie w samym centrum organizmu, temperatura wzrosła do stopnia, przy którym
pot zalewał wnętrza masek szturmowców zaś oddychanie stało się nieznośne. Jama
była długa na blisko dwieście metrów, otoczone chitynowym szkieletem,
wspierającym masę ociekających śluzem purpurowych tkanek. Nad podłożem unosiła
się mglista powłoka, przez którą z ledwością widzieli swe stopy. Snopy światła
z latarek błądziły w ciemności, omiatając tysiące błoniastych kokonów. Pod
mlecznymi błonami poruszały się dojrzewające kształty, stworzenia spały
dorastając z bezpiecznym otoczeniu czekając na porę wylęgu.
-Ostrożnie – powiedział jeden z
masywnych wojowników. – Nie chcemy ich zbudzić. Patrzcie pod nogi.
-Ledwo widzimy w tej mgle –
odrzekł Grayson, z trudem zaczerpując powietrza.
-Zatem postarajcie się kroczyć
po naszych śladach.
Durion przejął szpicę, zmieniali
się co jakiś czas i teraz przyszła jego kolej. Przeklął los, że właśnie teraz
przyszedł mu ten obowiązek. Aż go korciło, by rozkręcić miecz łańcuchowy i
zatopić ostrza w jednym z kokonów, lecz powstrzymywał się. Gdyby obudzili nawet
część z tysięcy organizmów, nie mieliby szans wyjść z komory cało.
Szturmowcom zostało jeszcze
kilka ładunków wybuchowych. Po ostatniej detonacji rozjuszyli stworzenia, ale
za razem osłabili cały organizm, coraz częściej obrywał od okrętów Imperialnej
floty, temu też co kilka chwil lekko nim trzęsło. Nie słyszeli już voxowych
meldunków od grupy operacyjnej Cobba, znajdowali się zbyt głęboko, a jeszcze
kawał do przejścia. Stąpali lekko uważając, by nie narobić hałasu, ani nie
szturchnąć przypadkiem kokonu. Żołnierze byli przerażeni, mimo renomy
szturmowców, przewaga jaką posiadał wróg była przytłaczająca. Przypomnieli
sobie o wszystkich tyranidach jakich zgładzili w ostatnim tygodniu działań, nie
wypełniliby nimi wylęgarni nawet w połowie, a na ich oczach dorastały kolejne
zastępy.
Konsyliarz pobrał ostrożnie
próbki czystych genów z organicznych filarów obrośniętych kokonami. Przeszli na
drugą stronę spokojnie i bez większych problemów, lecz gdy byli u wyjścia,
jeden z żołnierzy zasłabł. Dusił się i nie mógł oddychać w zamokłej masce. Z
trudem wciągając powietrze, padł i zsunął się wzdłuż jednego z szybów, nim
kamraci zdołali go pochwycić. Grayson przeklął, chciał ratować kaprala, ale
nikt nie wiedział gdzie mógł prowadzić kanał, jak głęboko i w którą stronę.
-Potrzebujecie chwili
odpoczynku? – Spytał jeden z Marines, którym akurat warunki nie przeszkadzały.
-Nie... Damy radę... Cholera,
Stevens był świetnym strzelcem.
-Nie myślcie o tym – wciął się
Durion, który zazwyczaj stronił od kontaktów ze zwykłymi ludźmi. Rzucił im
przez ramię przelotne spojrzenie pary czerwonych wizjerów. – Wytrzymał wiele,
ale wy wytrzymaliście więcej. Imperator wam wynagrodzi, w próbie czy w
sukcesie, pokażcie, że zasłużyliście. Tylko to się teraz liczy.
Skinęli głowami, ten krótki
przestój był tym na co i tak liczyli, mogli odetchnąć, pozwolić wilgoci
skroplić się i spłynąć, lecz gdy tylko wznowili marsz gdzieś kilka kondygnacji
poniżej rozległ się ludzki krzyk, potworny, agonalny krzyk i paniczne wołanie o
pomoc. Wyładowania karabinu po chwili ucichły, a wkrótce zwieńczył je wybuch
granatu, wszystko spotęgowane echem.
-Nie myślcie o tym – ponowił
Durion i ruszył dalej.
Tego widoku się nie spodziewali.
Choć cielsko olbrzyma zaskakiwało ich wielokrotnie, tym razem wkroczyli do jamy
jakiegoś kolosalnego żołądka wypełnionego zielonkawą mgłą. Gęste bulgocące
fluidy zebrane w kałużach na dnie, czy mięsiste narośla szpecące ściany nie
mogły się równać z widokiem Imperialnego eskortowca, który powoli tonął w
basenie enzymów! Kolosalny kadłub rozpuszczał się, zaś po nim pełzały
stworzenia rozgryzające zewnętrzną powłokę, zeskrobując warstwę za warstwą.
Sukcesywnie dobierały się do wnętrza. W voxie usłyszeli wołania o pomoc,
Scintillański Święty, okręt z floty Cobba, połknięty w całości, miał wewnątrz
jeszcze żywą załogę. Załogę, której niestety nie mogli pomóc, bez zwracania na
siebie uwagi i ściągnięcia sił przeciwnika. Jeszcze tego brakowało. Wyciszyli
odbiorniki, usiłując zignorować makabryczne wiadomości. Jeśli mieli odrobinę
oleju w głowie, powinni strzelić sobie w łeb, póki jeszcze mieli działającą
broń.
Kolejne pieczary emanowały
dziwną energią, znajdowali się niezwykle blisko celu, mogli to odczuć. Nie
uświadczyli wszechobecnej prezencji innych, prostych umysłów bestii, a zamiast
tego dominował jeden, ciężki i przytłaczający, który widział ich jak na dłoni.
Przemierzali istne cielesne „katedry”, złożone z organów i tkanek, były
symetryczne w budowie, a zatem wreszcie musieli dotrzeć do centrum. Mimo tego,
że jeszcze niedawno mieli w sobie siłę i chęć wykonania zadania, teraz ta
motywacja stopniała, zaś jej miejsce zajmowało poczucie bezsensu i marazmu.
Osobliwe, tym bardziej, że byli tak blisko celu. Szturmowcy ledwo włóczyli
nogami, nawet Marines ociągali się z marszem. Każdy kolejny krok zdawał się
prowadzić do nikąd, a każdy kolejny korytarz w ich oczach wyglądał jak
niewłaściwa droga.
-Czy na pewno dobrze idziemy? –
Zapytał zdezorientowany Reinhold.
-Na pewno – odpowiedział
sierżant. – To są jego sztuczki.
Dotarli w końcu do cieńszych
tuneli ociekających szarym śluzem. Pałąki i trzpienie elastycznej tkanki
wnikały w ściany rozchodząc się od jednego głównego węzła prowadzącego jeszcze
głębiej. Co jakiś czas głośnie lśniące wyładowanie przeszyło organiczne
uzwojenia pajęczynami elektryczności. Byli już blisko.
Wspinaczkę po nerwach jeden z
żołnierzy przypłacił życiem, jego ciało spadło w dół odbijając się od ciasnych
ścian. Został fatalnie porażony niemal u końca podróży. Jak przewidywali
bracia, istota o tych rozmiarach generowała monstrualne ładunki, zaś każdy
impuls podróżujący wzdłuż cielska zbijał się w coraz to większy i bardziej
rozbudowany. Koffler nie miał szans odskoczyć, wszystko stało się zbyt szybko,
jego porażone ciało wygięło się tak, że mięśnie pogruchotały kilka kości, nim
resztę zdruzgotał spadek, nawet mimo minimalnej grawitacji. Organizm musiał
wyczuć obecność i dokładne położenie, jako, że w przeciągu najbliższych minut
zjawiły się stworzy o błoniastych skrzydłach.
Stoczyli bitwę nie przestając
schodzić, choć każde chybiony pocisk, każda wiązka, która nie trafiła zębatego
monstrum, godziła w pień nerwu, wywołując nagłą konwulsję ścian dookoła.
Reinhold, schodząc z ciężkim bolterem zawieszonym na plecaku, mało nie stracił
zaczepienia. Ciężka zbroja na szczęście była na tyle masywna, że mógł zaprzeć
się o ścianę i powstrzymać przed upadkiem.
Brat Masambe rzucił ostrzeżenie
o kolejnym impulsie! Spojrzeli w dół widząc jak w górę wspina się elektryczny
blask. Szturmowcy rzucili się ku ścianie, wczepiając się w nią nożami. Septimus
posłał serię w najbliższe nadlatujące stworzenia, które były bliskie oblepienia
jego pancerza. Jeden usiłował wczepić zęby w naramiennik, lecz Marine zdążył
chwycić go za szyję w locie wolną ręką i zmiażdżyć kark. Huki wystrzałów
drażniły stworzenia i zdawało się, że każdy cios wymierzony w pień nerwu im
także zadaje cierpienie, lecz jednocześnie budzi kolejne wyładowania.
Gdy zeszli do komory, w której
podobne nerwy spotykały się ze sobą w wielkim wspólnym węźle, ujrzeli przed
sobą obraz bardziej obcy niż to co mogła zaoferować nawet najbardziej wypaczona
warpem planeta. Fałdy szarej zwięzłej materii ciągnęły się daleko jak okiem
sięgnąć, w mroki jamy, błyszcząc lekkimi wyładowaniami, jakie skakały po jej
powierzchni w takt buczenia skondensowanej energii.
Wydawało się, że słyszą głos,
choć to zbyt generalne, lub raczej prymitywne stwierdzenie. To było coś więcej,
dźwięk, muzyczny ton, zawodzenie podobne do tych jakimi komunikowały się
oceaniczne olbrzymy. Słyszeli go we własnym umyśle, jakby bezpośrednio do nich
przemawiał, lecz nie potrafili zrozumieć.
Przed nimi wyrastała niemalże
góra pofałdowanej masy, najbardziej aktywna, zaś z niej bezpośrednio odchodziło
pięć grubych filarów. Verdimowi i Septimusowi przypomniały się materiały ze
szkoleń o tyranidach i ich okrętach, pięć synaptycznych przekaźników
sprzężonych z wewnętrznym mózgiem. To musiały być one, na proporcjonalnie
większą skalę.
Grayson i jego ludzie wydobyli
ostatnie z ładunków wybuchowych i wzięli się za ominowanie dwóch pierwszych
konarów, podczas gdy bracia przeszli dalej, obierając na cel pozostałą trójkę.
Durion zaproponował, że bezsensem byłoby marnowanie amunicji, szczególnie, że
przed nimi jeszcze droga z powrotem, ku płytszym warstwom. Ujął zatem miecz
łańcuchowy mocno, podszedł do mięsistego przewodu i wziął zdecydowany zamach...
Jego ręka z rzężącym mieczem zatrzymała się dosłownie centymetry od celu.
Templariusz wpatrywał się niemo w szaro-fioletową masę i sam nie rozumiał czemu
się powstrzymał?
-Coś się stało? – Masambe
podszedł do brata, podczas gdy żołnierze minowali inne obiekty.
-Nie... W porządku –
odpowiedział Durion, pokręcił głową odzyskując zmysły.
Reinhold wymierzył lufę
ciężkiego boltera wprost w czołowy przekaźnik, lecz coś uniemożliwiało mu
pociągnięcie za spust. Wiedział, że powinien, ale z jakiegoś powodu, po prostu
nie chciał.
Czarny Templariusz spróbował
ponownie, skupiając się na zadaniu i tym razem warczący łańcuchowy miecz wgryzł
się głęboko w synaptyczne złącze, rozchlapując śluz i posokę. Całą komorą jakby
zatrzęsło, zaś oni mieli dziwne wrażenie, że ściany zaczęły się poruszać. W
absolutnych ciemnościach coś jakby odłączyło się od chitynowych segmentów
ścielących wnętrze. Świecąc w tamte miejsca latarkami zauważyli, że w otoczeniu
czegoś brakuje. Durion kontynuował cięcie, aż miecz przeszedł na drugą stronę,
szara substancja trysnęła, zaś przewód zdawał się więdnąć w oczach, kurcząc
się, niczym wysychający na słońcu pędrak.
W tym samym momencie Verdim brał
się za przeciwną kolumnę, ale podobnie czuł na sobie obecność, która stawiała
mu opór. Sierżant nie potrafił się zmusić, niezależnie jak uporczywie próbował,
podobnie Reinhold, który beznadziejnie spoglądał na swoją dłoń.
Coś zasyczało za ich plecami,
usłyszeli tylko krótki krzyk jednego z żołnierzy, nim odezwały się miotacze
laserowe. Grayson i szturmowcy czmychali przed nie jednym, dwoma, czy nawet
czterema tyranidzkimi wojownikami, a przed piątką. Korony chitynowych pancerzy
barwą pasowały do reszty komory, czerń, granat i fiolet znaczyły je, wskazując,
że bestie stanowiły dotąd uśpioną obstawę synaps. Zbudzone pojawieniem się
ludzi, wylazły z miejsc spoczynku, teraz podchodziły coraz bliżej wspierając
się na łapach zwieńczonych długimi kosami. Rozwierały pyski i pozwalały długim
jęzorom smakować powietrze. Jeden ze szturmowców wciąż wisiał na długim
szponie, niczym szmaciana lalka, a monstrum łapczywie żuło jego nogę, odrywając
kawały mięsa.
Astartes obrócili się i unieśli
swą broń. Boltery od razu zadudniły sypiąc gorejącymi pociskami, koncentrując
ostrzał na dwóch pierwszych potworach, nim te zerwały się do szarży, pochylając
się nisko i zasłaniając torsy koroną czaszki.
Seria z boltera sierżanta
trafiła monstrum w podbrzusze i nogę, pociski wwierciły się w mięso między chitynowymi
segmentami i eksplodowały, wyrywając strzępy mięśni. Durion miał ponowić,
zawtórować swoim bolterem, lecz Verdim krzyknął przez eter:
-Zajmij się zwojami! Trudniej mu
na ciebie wpłynąć! To nasza jedyna szansa!
Brat tak też uczynił szarżując
na kolejny słup, gdy bestie ruszyły zetrzeć się z ludźmi. Septimus w tym czasie
strzelał do pędzącego wojownika, lecz bolty ześlizgiwały się z pancerza,
wystarczył jeden dostatecznie celny, by przebić się przez powłokę w cieńszym
miejscu i przebić w głąb czaszki. Łeb stwora obrócił się w krwawy, skwierczący
ochłap. Truchło padło, lecz zaraz za nim był już drugi, błyskawicznie skrócił
dystans, wykorzystując ranionego pobratymca jak żywą tarczę! Novamarine
instynktownie odskoczył przed kolosalną kosą, jaka delikatnie zarysowała
wierzchnią część pancerza okrywającego nogę. Kilka centymetrów dalej i mógłby
go przyszpilić do podłoża! Następny wojownik, groźnie rycząc, z impetem wbił
się w szturmowców wymachując potężnymi szablami i kosząc następnego dzielnego
żołnierza, który próbował zastawić się skromnym karabinem. Broń rozpadła się na
dwie równe części, podobnie jak ścięty w połowie tors. Rubinowe wiązki
rozbijały się o jego pancerz, wypalając kolejne skwierczące ubytki, lecz to
tylko zdawało się bardziej rozjuszać bestię.
Reinhold wreszcie mógł pociągnąć
za spust! Kanonada wznowiona! Wraz z konsyliarzem zasypali ogniem wojownika,
który próbował obejść grupę z drugiej strony, przy okazji rozrywając kawałki
zewnętrznej powłoki monstrualnego mózgu. Bolty rozszarpały go, niektóre
eksplodowały z krótkim opóźnieniem, przez co zdawało się, że wrogiem targają
konwulsje, nim kończyny odpadły ciągnąc za sobą strugi krwi!
Ostatnia z bestii dopadła
konsyliarza, brat nie zdążył wyciągnąć miecza, by wykonać szybką zastawę, więc szpon
ugodził go prosto w pierś! Masa kostna rozłupała wierzchni ceramit i wniknęła
między serwomechanizmy. Brat poczuł jak ostrze przecina skórę, lecz zatrzymuje
się na powłoce czarnego karapasu. Warknął groźnie i ugiął się przed nadlatującą
z naprzeciwka kosą! Chwycił ostrze obiema dłońmi i zepchnął się zeń, podrywając
błyskawicznie łańcuchowy miecz i rozkręcając dzwoniący łańcuch zębów.
Czarny Templariusz zaczął ścinać
kolejny przekaźnik, a cała istota zatrzęsła się z bólu. Im mniej ich było, tym
więcej napięcia jednocześnie kumulowało się na pozostałych, a zatem Durion
musiał się zmagać z nieludzkim bólem, który przezeń przechodził, rażąc zmysły i
umysł. Verdim zauważył w jak złym stanie są szturmowcy, mimo szczerych chęci
ich siły topniały, była ich zaledwie ósemka, a teraz stawiali czoła znacznie
poważniejszemu wrogowi. Sierżant Straży Śmierci obiegł ich grupę i ciął bestię,
próbując ściągnąć na siebie jej uwagę. Miecz łańcuchowy urżnął jedno ze
szponiastych ramion w połowie, a bestia zdecydowanie straciła zainteresowanie
mniejszymi ludźmi. Septimus starł się z wojownikiem w zaciekłej wymianie
ciosów. Tyranid trzymał go na odległość, próbując samemu ugodzić, więc
Novamarine starał się być ostrożny. Śmiałym wypadem zahaczył brzucha bestii,
wyrzynając pierwszą konkretną ranę. Podobnie miała się sprawa u konsyliarza,
który odbierał atak kosy na rzężący po chitynie miecz!
Verdim oberwał szponem. Cios
nadleciał niespodziewanie, gdy wojownik zamarkował atak na jednego ze
szturmowców, po czym nagle zmienił kierunek natarcia. Uderzenie było silne i
choć zaabsorbował je pancerz, część ostrza bestii przeszła przezeń na tyle
głęboko, by rozciąć udo fechtującego mieczem Astartes. Tym samym bestia dała
pole do manewru żołnierzom, kilkoro z nich uniosło swe karabiny i wypaliło
skondensowane wiązki lasera prosto we wrażliwy bok tyranida, zaraz pod
ramieniem! Nagły wzrost temperatury zagotował tkanki, przez co wilgoć buchnęła
rozrywając ciało i wzruszając potworem. Zachwiał się i zasyczał z trudem
wdychając toksyczną atmosferę.
Reinhold nie mógł otworzyć ognia
z ciężkiego boltera. Pozostała trójka wojowników była związana walką, a tak
ciężki ogień mógł ich trafić. Wciąż trzymając wielką broń w jednej dłoni
sięgnął po pistolet i wystrzelił nad głową Septimusa, trafiając bestię w szyję
i otwierając okropną ranę, przez którą zaczęła obficie broczyć krwią i krztusić
się.
Templariusz w tym czasie
doskakiwał rąbać trzeci węzeł, gdy z tunelu, którym przybyli, doszedł ich
głośny ryk. Syczenie, szczęk szponów i kłapanie paszcz, coś co początkowo mieli
za szum i hałas słyszalny jedynie w głowie, okazał się posiłkami, które
zmierzały ich zdziesiątkować.
Verdim wraz z kapitanem
Graysonem wykorzystali chwilę zachwiania wojownika i obaj wbili broń głęboko w
jego trzewia, wyszarpując płaty mięsa i krwi, aż cielsko zwaliło się i poddało
bezwładowi.
-Odpalajcie ładunki! – Ponaglił
Astartes, a kapitan szybko oprzytomniał i przekazał rozkaz dalej. Jego ludzie
znaleźli porzucone zapalniki i zdetonowali oba węzły. Bryznęły szarym fluidem,
przerwane nagle. Całe napięcie runęło przez kanał, którym zajmował się Durion.
Templariusz wrzeszczał, gdy raziła go targająca mięśniami energia, lecz
nieubłaganie ciął ostatni synaptyczny przekaźnik.
Septimus natarł na oszołomionego
stwora, wbiegł w niego ramieniem, powalił na plecy zauważając, jak ten
wiotczeje w kolanach od ogłuszającego ciosu dewastatora. Przycisnął go do
podłoża butem, obrócił miecz, chwycił oburącz i zanurzył w ranie, którą wcześniej
dewastator otworzył w szyi potwora boltami! Wojownik przestał się ruszać.
Reinhold z konsyliarzem
wykończyli ostatniego tyranida, a Durion był bliski przerżnięcia się przez
synaptyczny przekaźnik. U otwarcia jamy widać było rosnącą hordę bestii,
najróżniejszych rodzajów monstra ściągnięte skąd tylko się dało. Wtem
Templariusz skończył swe dzieło, mimo ogromnego bólu. Miecz przeszedł na drugą
stronę, zerwał połączenie, ochłapy tkanek dygotały w powietrzu i nagle stało
się coś niesamowitego. Horda szponów, pazurów i zębów zatrzymała się w miejscu.
Niektóre ze stworzeń, te większe i cięższe, wpadały na mniejszych kuzynów,
miażdżąc ich swą masą.
Hormagaunty patrzyły się tępo na
obraz przed nimi, na dziwnych człekokształtnych nie wiedząc, co powinny czynić.
Tyranidzki wojownik, który właśnie powstał z podłoża, czując nierepresjonowany
głód zakleszczył szczęki na mniejszym stworzeniu i zaczął ucztować nie mając
najmniejszych zahamowań. Inne monstra przyglądały się mu po czym dołączyły,
rozrywając mniejsze na strzępy pod wpływem impulsu, zaś te odpowiadały gryząc w
masywne odnóża. Niektóre zaczęły uciekać, zdezorientowane usiłowały znaleźć
miejsce, w którym mogłyby się zaszyć i przeczekać, lecz te, zbyt głodne i
zdesperowane, najpierw zaspokajały swe żądze.
Nie mogli wyjść tą samą drogą,
więc pospieszyli w stronę przeciwną, próbując znaleźć jakiś pomniejszy kanał,
przez który mogliby ujść. Sierżant Straży Śmierci rozkazał by uruchomić
transponder mimo wszystko. Im dłużej zwlekali tym więcej czasu dawali
statkowi-mózgowi na wycofanie się. Tym flota Cobba będzie miała mniejsze szanse
na precyzyjny kontratak i wykończenie celu. Nadajnik emitował bardzo silny
sygnał i mieli nadzieję, że zostanie wychwycony przez siły Imperialne,
przynajmniej na tyle, by zbliżyli się i zaryzykowali użycie teleportarium.
***
W przestrzeni trwała bitwa,
okręty eskorty, niszczyciele i fregaty wywabiały odseparowane organizmy
ściągając je pod działa burtowe krążowników. Salwa za salwą, pociski makro
baterii przelatywały przez ławicę organizmów. Niektóre trafiały zwabione cele,
rozrywając je w imponujących eksplozjach, zaś te które chybiły wcale się nie
marnowały. Leciały dalej i godziły kolosalny organizm, statek-mózg, serce roju.
Odkąd zniszczono ich zewnętrzną powłokę ochronną, okręty i skrzydła bombowców
unieszkodliwiły miotacze plujące chemicznymi pociskami.
Sami odnieśli ciężkie straty
pośród pomniejszych okrętów prowadzących operacje zaczepne. Ostrze Drususa
musiał się wycofać, załoga ledwo nadążała gasić pożary i łatać uszkodzenia.
Cielsko jednego z zabitych krakenów nadal przywierało do lewej burty, choć
zniszczyli wielu wrogów, ciągle nadlatywali kolejni, zaś po stronie
Imperialnych sił nie było żadnych posiłków. Flota ekspedycyjna była osamotniona
w swym siermiężnym zadaniu. Cobb dowodził bezpośrednio z mostka, siedząc na
swym stanowisku, obserwował projektor holograficzny i wsłuchiwał się w meldunki
przedstawiane przez oficerów. Gładził siwą brodę i marszczył brwi, zastanawiał
się nad kolejnymi posunięciami.
Wtem organizmy najbliższe
zaprzestały pościgu. Eskortowce zwiększały odległość, zaś krakeny ich nie
goniły. Zatrzymały się w miejscu, lub też zwolniły, dryfując leniwie w
przestrzeni. Ostatnie z organicznych salw albo przeleciały nieopodal kadłuba,
albo zostały pochłonięte przez bursztynowe rozbłyski tarcz siłowych. Tyranidzki
rój zaprzestał walk... Najpierw nie mogli uwierzyć własnym oczom, więc
naciskali dalej z natarciem i kontynuowali swoje plany, lecz gdy spostrzegli,
jak centralny statek próbuje zawrócić i czmychnąć w głęboką ławicę otumanionych
podwładnych, kapitan zerwał się z siedziska i z euforią w głosie, rozkazał
pełne natarcie! Krążowniki przyspieszyły, obróciły się dziobami w stronę celu i
zaczęły pościg, godząc dalekosiężnymi energetycznymi lancami. Strumienie
energii przeszywały czerń kosmosu i sam organizm, wypalając w nim głębokie
rany. Krakeny nie reagowały na wezwania o pomoc, nie zasłaniały swoimi ciałami
statku-mózgu, nie wiedziały co ze sobą zrobić. Imperialna flota sukcesywnie
gromiła stworzenia, była coraz bliżej, poruszała się szybciej. Inny krążownik
wystrzelił salwę torped, rakiety przypominające rozmiarami te, na których
ludzkość pierwszy raz sięgała gwiazd, tutaj zaopatrzone w niszczycielskie
głowice. Najpierw wbijały się z impetem w mięsiste warstwy, kruszyły chitynowe
pokrywy samym pędem i masą, a następnie rozrywały się w majestatycznych
eksplozjach! Cel był na tyle wielki i powolny, że trud było nie trafić, zaś
sąsiednie monstra w ogóle nie reagowały. Niektóre nawiązały ze sobą walkę, inne
czmychały, jeszcze inne zapadały w sen, zmożone wysiłkiem.
Hadros zjawił się dosłownie z
nikąd, wybiegł z sąsiedniego pomieszczenia taktycznego w takim tempie, że wpadł
na jednego z podoficerów, prawie go przewracając. Na twarzy posępnego
towarzysza i wiernego doradcy rysował się uśmiech pełen triumfu.
-Kapitanie... Mamy sygnał –
powiedział i nie musiał dodawać nic więcej.
-Cała naprzód – odrzekł Cobb,
akcentując swe słowa gestem dłoni. – Zabierzmy ich stamtąd.
Komentarz do przygody:
Nikomu nie polecam Oblivion's Edge, to jedna z darmowych, startowych przygód zaprojektowana przez Fantasy Flight i mogę powiedzieć, że mimo swej skali i epickich założeń... Jest nudna jak flaki z olejem, stąd i tak długo zajęło mi napisanie tego opowiadania. Być może to kwestia Tyranidów jako przeciwników, ponieważ stanowią bardzo nudny, jednowymiarowy rodzaj przeciwnika, za każdym razem to masa mięsa, która biegnie na bohaterów i po pierwszym encounterze, w zasadzie widzieliście wszystko. W ich działaniu nie ma żadnej taktyki, i o ile możliwe jest, że to fajna rasa w bitewniaku, z punktu widzenia fabuły i opisów w opowiadaniu, są po prostu nieziemsko nudni. Musiałem wiele po-obcinać, bo sam nie mogłem wytrwać zmuszenia się do opisania kolejnego encountera z tą samą masą, która odgrywa się w ten sam sposób. O ile Ostateczna Sankcja miała w sobie odrobinkę tajemnicy, o tyle walka z hordami hormagauntów, termagauntów, itd, jest zwyczajnie niczym ciekawym. Nie pomaga także setting. Pomysł wydaje się fajny, szturm na statek-mózg, ale tak na prawdę, to po prostu kilka godziń łażenia po wielkich komorach i strzelanie do tych samych pionków, nim te wejdą w zasięg walki wręcz, wtedy trzeba je posiekać ręcznie. The end... Kolejny epizod, obiecuję wam, nie będzie już o tyranidach, mam ich serdecznie dosyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz