World of
Warcraft
Opowiadanie
Poniższe
opowiadanie jest zupełną odautorską fikcją, w której jednak bohaterowie zostali
stworzeni według zasad z podręcznika „World of Warcraft: The Roleplaying Game”.
Posiadają własne karty postaci, zaś o losie akcji przez nich podjętych decydują
rzuty kośćmi, zgodnie z mechaniką gry.
"Rezonans"
Przystań Menethil stanowiła bezpieczne schronienie przed wszelkiego
rodzaju bestiami grasującymi po okolicznych mokradłach. Nawet łupieżcze watahy
orków nie zapuszczały się zbyt blisko, wietrząc, że któryś z wyśmienitych
krasnoludzkich rusznikarzy może z odległości stu kroków, albo i więcej, strącić
zielony czerep z przerośniętego karku. Mury Menethil nie potrafiły jednak
uchronić mieszkańców przed okropną pogodą, jaka zdawała się nigdy nie
przechodzić. Mieszkańcy skromnej portowej osady mogli łatwiej policzyć ilość
dni bez opadów, niż takich jak ten, podły chłodny dzień, w którym siąpiło do
stopnia, gdzie podróżni zsiadający ze statków zdążyli przemoknąć do suchej
nitki, nim zdążyli dobiec z przystani do skromnej karczmy nieopodal głównego
fortu garnizonowego.
Garnizon zaiste dominował na nieodległej wysepce, połączonej z resztą
mokradeł kamiennym mostem. Most prowadził pod wysokie i grube mury, na nich zaś
ludzie i krasnoludy, razem sprawujący wartę w prawdopodobnie najbardziej
pechowym przydziale roku. Słońce zaszło niespełna godzinę wcześniej, więc
strażnicy zobowiązali się rozpalić latarnie, co w przypadku ulewy zdawało się
niemal niemożliwe. Jeden z wąsatych wojów warknął srogo i zrzucił z głowy
kaptur zauważając, że ten przesiąkł wodą
do stopnia, gdzie już nie robił ani odrobiny różnicy. W skarłowaciałe bagienne
drzewka co i raz strzelił piorun rozświetlając okrutne mroki i skutecznie
strasząc mieszkańców niewielu domków zbudowanych wokół garnizonu, którzy z
jakiś powodów postanowili wyściubić nos za drzwi.
Tawerna pod Głębokimi Wodami może nie należała do najprzedniejszych
oberży po tej stronie wielkiego morza, szczególnie uwzględniając marynarską
klientelę nie przebierającą w słowach, podłe jadło słynące z serów, które nigdy
nie miały być pleśniowe, a jednak... mimo szczurów okazyjnie kręcących się
między stołami, mimo pijanych krasnoludzkich muzykantów wygrywających ciągle tą
samą piosenkę o klepaniu dziewek po tyłkach, tawerna pod Głębokimi Wodami miała
jedną, arcyważną zaletę. Było w niej sucho.
Do wnętrza właśnie wpełzła grupka strażników z ostatniej zmiany.
Mężczyźni podbiegli do kominka, w którym trzaskały trawione ogniem polana.
Podsunęli sobie zydelki, siedli i zaczęli chuchać w dłonie, rozcierać je i co
szybciej nastawiać do ognia. Jeden z nich dygotał jakby spędził tydzień
dryfując na lodowcu, inny, krasnolud, właśnie wyciskał swoją brodę nie mogąc
uwierzyć ile zebrało się w niej wody.
-Chłopaki, ściągajta kapoty. Trza porządnie wyżąć, patrzcie jak z was
cieknie – rzekł jeden z żołdaków wstając z siedziska i ściągając pelerynę.
Reszta z szóstki zrobiła to samo, oddała koledze przemoknięte wełniane
materie, a ten oddalił się szybko do drzwi, w których wykręcał peleryny
powiększając kałuże przed kamiennym progiem tawerny.
Pod jedną ze ścian siedział dobrze zbudowany krasnolud. Gładził swoją
brodę rozlewającą się po obszernym brzuchu, wspominając syty posiłek, za który
z resztą słono zapłacił. Do czerstwej gęby okalanej gąszczem rdzawych włosów
podsunął gliniany kubek pełen grzanego wina doprawionego wonnymi przyprawami.
Robił to ukradkiem, poniekąd dlatego, by inne krasnoludy nie zauważyły, że
spożywa właśnie wino. Co by też sobie o nim pomyśleli? Baflin jednak uważał, że
gdy brzuch syty, na dobre trawienie i odpoczynek najlepiej robi coś co smacznie
zaakcentuje posmak mięsiwa, i takim właśnie słodkim płynnym deserem były dlań
winne grzańce. Umoczył wargi i głośno siorbnął delektując się całą chwilą. Deszcz
uspokajająco szumiał, kominek otulał ciepłem, a w brzuchu przyjemnie mruczało.
Nic jeno zamknąć oczy i spać. Nie przeszkadzała mu ani łuskowa zbroja, ani
przemoknięte onuce w butach, ani stalowa tarcza wisząca na rzemieniu, a o którą
wsparł właśnie plecy. Było mu tak dobrze.
-Panie krasnoludzie – po jakiejś chwili odezwał się głos po przeciwnej
stronie ławy. Baflin zamknął oczy i lekko drzemał, nie przypominał sobie, by
ktokolwiek się przysiadał, więc uznał, że jakiś obcy chłystek coś od niego
chce. Nie odpowiadał, było mu zbyt dobrze, by przerywać chwile relaksu. Znów
pociągnął z kubka gorącego wina, siorbiąc przy tym głośno.
-Panie krasnoludzie... – ponowił natręt, a brwi Baflina zmarszczyły się
groźnie.
-Jeśli ci życie miłe, to lepiej odejdź – woj odpowiedział nawet nie
otwierając oczu.
-Psst! – postać syknęła nachylając się bliżej.
Brodacz krzywiąc się pod nosem otworzył jedno oko i wlepił wzrok w
smukłego kupca. Człowiek nie był zbyt wysoki, więc może nie przypominał woja,
ale też wizerunek kupca do niego nie pasował. Miał na sobie pstro przystrojone
szaty, złocisty łańcuch na szyi i fioletową pelerynkę okrywającą ramiona.
Niestety, był zbyt chudy. Może nie przesadnie, ale zdecydowanie brakowało mu do
wizerunku pełnowymiarowego kupca.
-To ja... – rzekł człeczyna odklejając sztuczny wąsik od swojego
faktycznego wąsika, który wyglądał niemal tak samo – Randal.
Z razu przykleił wąs na miejsce.
-Ach, to ty – westchnął krasnoludzki wojownik moszcząc się wygodniej. –
Nie możemy poczekać choć do poranka?
-A myślisz, że fundusze za któreśmy kupili tego prosiaka, zostaną
wiecznie niezauważone? Udało mi się ustalić, że skoro taka ulewa, nasz dobry
kapitan poczeka z odpłynięciem z portu do jutra, zaś do tego czasu, skoro i tak
nic się nie dzieje, to przynajmniej przejrzy księgi i dzienniki, tak słyszałem.
Wiesz, jeśli pokwapi się zajrzeć do kufra i porównać skapitalizowane odsetki
z...
-Dobra, dobra, rozumiem – krasnolud westchnął głośno. Zmusił się do
szybkiego opróżnienia kubka z winem. Cóż za marnotrawstwo dobrego deseru.
Baflin powstał zarzucając na ramię sprzęt. Kilku obwiesiów goszczących
w tawernie omiotło ich przelotnie wzrokiem. Krasnolud zaczął zbierać dobytek,
sakwy i plecak wypchane dobrami, o których pochodzeniu wiedział cokolwiek tylko
i wyłącznie Randal. To nie było tak, że Baflin popierał złodziejstwo – jak
zwykł mawiać sobie sam w zaciszu swego krasnoludzkiego sumienia. Po ostatniej
wyprawie do Kalimdoru w poszukiwaniu, bogowie wiedzą jakich, wspaniałych
okazji, padli ofiarami nieudanej transakcji handlowej. To jest do transakcji w
ogóle nie doszło, gdyż całą karawanę wycięto w pień, poza ich dwójką. Ogrzy
motłoch napędzany bagiennym zielem i magią ich dwugłowych mistyków przeszedł
przez skromną karawanę jak bestia kodo w okresie rui przez chruściany płotek.
Bystry złodziejaszek cudem wytłumaczył Baflinowi, że nie ma co tracić życia w
przegranej bitce, dlatego ruszyli razem do nieodległej pirackiej przystani na
północ od Theramore. Tam załapali się na statek do Booty Bay, lecz w rzeczonej
zatoce skończyły im się fundusze. Póki co krasnolud był przekonany, że Randal
to dobry nicpoń, kradnący w ostateczności. Chłopak zręcznie szafował
przebraniami. Wolał wkraść w jakieś szeregi udając ich członka, nawet
popracować, wypełnić kilka obowiązków, a na koniec zjeść ciepłą strawę, może
nawet się zdrzemnąć z dachem nad głową i dostać wypłatę, by na koniec się
sprytnie ulotnić... Choć ten oczywiście mógł robić Baflina w konia.
Nim był gotowy, a cały dobytek zebrany, Randal wrócił w nowym
przebraniu. Spod okalającej całą jego sylwetkę czarnej peleryny ledwo było
widać jakikolwiek zarys równie czarnej skórzni nabijanej ćwiekami. Dwa krótkie
miecze skrzyżowane na plecach, pod peleryną, trud było ich dostrzec, sam zaś
Randal raczył stronić od waśni i walki, a nieokazywanie oręża zdecydowanie
pomagało mu utrzymać wizerunek niegroźnego pacyfisty. Jako, że jednak musieli
się wynosić z Menethil, odpakował lekką kuszę i zawiesił sobie na ramieniu wraz
z kołczanem.
-Wiesz, człeczyno... – chrząknął krasnolud wyglądając przez drzwi, do
których zawczasu podszedł. – Może i jest sposób w tym twoim pieruńskim
pomyślunku. Pójdziem w nocy, to się nas nie będą spodziewać, a z drugiej strony
tak chędogo leje, że jeno durnocie zupełnej chciałoby się stać na patrolu. Pewnikiem
orki wszystkie spać będą, a bestyje pewno nie rychlejsze, miejmy nadzieję.
-No nie wiem, wydaje się, że coś lżej pada – stwierdził łotrzyk
narzucając kaptur na głowę i skrywając smukłą twarz w cieniu.
Słusznie zauważył, że chmury się odrobinę przerzedziły. Apogeum ulewy
mieli już za sobą i choć lało nadal, to przynajmniej dało się wyjść na chłodne
powietrze zatoki bez uczucia, że jakaś potężna istota z niebios posypuje ich
płynnym gruzem walącym w łeb jak dwa tuziny zakapiorów uzbrojonych w pałki.
By dojść do głównej bramy musieli obejść masywną kamienną bryłę budynku
głównego garnizonu. Gdy znaleźli się przed ogromnymi wrotami, zauważyli, że na
placyku dzielącym wejście do fortu, a bramę murową odgrywała się jakaś dziwna
scena. Jeden wóz zaprzęgnięty w dwa potężne pociągowe barany rozmiarami
dorównującymi koniom, wypełniony był pomalowanymi na czerwono skrzyniami, które
ktoś obił żelazem, a na koniec zakleszczył kłódkami. Na skrzynkach siedział
jeden krasnolud trzymający lejce. Okryty przemokniętą kapotą pykał sobie
spokojnie fajkę co jakiś czas spoglądając przez ramię na gorączkową dysputę
kamrata przed wejściem do garnizonu.
Inny włochaty karypel o wielkim brzuszysku i bujnej czarnej jak noc
brodzie ciskał gromami w kierunku kapitana straży Menethil – także krasnoluda.
-Ale wy nie rozumiecie! To jest najważniejsza dotąd dostawa! Czekają na
nią mistrzowie kowalscy z Ironforge! Wiecie ile mnie czeka odsetek, jeśli tam
nie dotrę w czas?! – Kupiec żywo gestykulował. Miał ogromny nos jaki zaszedł
czerwienią, podobnie jak jego policzki. Nad małymi oczami czarnobrodego unosiły
się brwi równie krzaczaste co pogrzbiecie pociągowych baranów, więc gdy ten
otwierał szerzej oczy, teatralnie zszokowany przez odmowę kapitana, wydawało
się jakby na jego czole harcowały dwa futrzate gryzonie. Dziesiątki kolczyków i
pierścieni na uszach i dłoniach kupca dzwoniły sądnie, gdy podkreślał jak ważną
ma pozycję.
-Panie Hammergrim! – Warknął nagle kapitan postępując naprzód. Lekko
posiwiałe, płowe włosy zbrojnego przywódcy Menethil nie były może tak okazałe
jak czarne loki dysputanta, więc kapitan nadrabiał postawą i doświadczeniem. –
Jesteście tu szanowanymi gośćmi i radze zmienić ton, jeśli chcecie by tak
zostało!
Na te słowa część z dwudziestki strażników za jego plecami, zarówno
ludzi jak i krasnoludów, wykonała krok na przód, aż czarnobrody się zamknął.
-Orkowie śmiało sobie poczyniają w ostatnich dniach! Nie atakują nas
bez przerwy, ale ich napaści są coraz bardziej zuchwałe! Groźba ich ataku jest
bardzo realna, a ja mam przede wszystkim obowiązek bronić tych murów i
stabilności morskiego handlu, między innymi dla Ironforge! Nie mogę posłać z
waszym wozem kontyngentu, jeśli nad Menethil wisi realna groźba napaści. Wtedy
będzie mi trza tylu wojów ilu tylko mogę zwołać. Mogę jednak pójść na
kompromis...
Z tymi słowami oczy kupca zajaśniały, uniósł głowę i wlepił w sędziwego
kapitana pytające spojrzenie.
-Tak, kompromis. Jestem skłonny wyznaczyć pieniężną nagrodę za
odeskortowanie was do Ironforge. Zapłacimy pięćdziesiąt złotych monet, ale i wy
będziecie musieli się dołożyć.
-Jak to?! Ja mam płacić za najmusów wyręczających WAS w WASZYCH
obowiązkach?! – Kupiec wystrzelił srogo.
-Nie... – kapitan się zaśmiał. – Będziemy wspólnie płacić. Oczywiście,
ta decyzja należy do was, w przypadku zażaleń, proszę je kierować do radców
króla Bronzebearda, a mi nie zawracać głowy, bo mi kolacja stygnie.
-W porządku! Już, już, niech wam będzie... Ale ostrzegam!
Przedstawiciele korony w Ironforge się o tym dowiedzą!
-Ta, jasne... – dodał cicho pod nosem znudzony woźnica, co usłyszeli
tylko Baflin i jego ludzki towarzysz.
-Kapitanie Stoutfist! – Zawołała jakaś młoda jasnowłosa dziewczyna
wychodząc zza kordonu zbrojnych. – Ja oraz Sir Swiftstrike zgłaszamy się na
ochotników.
Pod dachem fortu garnizonowego skrył się nie jeden niezależny
poszukiwacz przygód, jak się zdawało, gdyż za wzorem młodej kobiety blisko
cztery osoby wystąpiły przed szereg. Dziewczyna wyglądała na kapłankę, zaś gdy
rozchyliła połcie beżowej peleryny ukazując śnieżnobiałe szaty kościoła Świętej
Światłości, stało się jasne jak nieocenioną pomocą może się okazać. Choć
młodziutka i o niewinnych rysach, dzierżyła kostur nadzwyczaj pewnie. U jej
boku stanął rycerz. Mężczyzna nie był specjalnie postawny, można rzec, że
budowę miał raczej stonowaną, był nieco niższy od otaczających go strażników,
lecz dwuręczny miecz dźwigany na plecach dodawał powagi i świadczył, że „niski
rycerz” potrafi napsuć krwi. Nie odzywał się w ogóle, zaś jego twarz szczelnie
skrywał hełm, z którego głębin nie widać było nawet oczu.
-Jesteś pewna, dziecko? – Krasnoludzki dowódca spytał z wyczuwalną
troską w głosie. – Cenimy twą misję i radzi byśmy byli gdybyś raczyła zostać.
Nie będę cię powstrzymywać, ale wiedz, że przeprawa nie będzie bezpieczna.
-Dziękuję za dobre słowa, kapitanie, ale i tak zostałam tu dość długo.
Mam obowiązki i raporty do złożenia mym przełożonym. Najwyższy czas wybrać się
na południe.
-W takim razie, uważajcie na siebie.
Kolejne trzy osoby zdawały się być zwyczajnymi najmusami, którym
zbrzydło siedzenie w forcie w tak paskudnej pogodzie. Zdawali się tylko czekać,
by mieć z kim wyjechać z Menethil. Podróż w małej grupie mogła się skończyć
paskudnie.
Baflin i Randal przyglądali się wszystkiemu z zaciekawieniem. Droga na
południe? Kompania zbrojna i w dodatku wypłata?
-My też chcielibyśmy dołączyć! – Randal podbiegł do grona, zaskakując
przede wszystkim pana Hammergrima, zbyt zaabsorbowanego dyskusją, by zauważyć
chłopaka i jego krasnoludzkiego towarzysza.
-Otóż to! – Dobiegł uzbrojony kompan, któremu właśnie odbiło się
prosiakiem i grzanym winem. – Baflin Stonereach, do usług! Przyjmijcie i mój
topór!
-I moją kuszę – dodał Randal kłaniając się kapłance z uśmiechem.
-Ehe... I za moje złoto – skwitował kupiec rujnując podniosły nastrój.
– Dobra, nie biadolmy tak, bo czas nagli. Jeśli jutro dotrzemy do Loch Modan
będzie dobrze. Stamtąd nadrobimy biegiem, choćbyśmy mieli zajechać barany!
-Widzicie, panie Hammergrim – żachnął się kapitan. – Jak mówiłem,
trochę inicjatywy własnej i po problemie.
-Dobra, dobra, nie ty płacisz – syknął kupiec pod nosem, podchodząc do
woźnicy i prosząc go o szkatułę ze złotem. – Chodźcie no tu i odbierzcie
zaliczkę! Tylko jak mnie wyrolujecie, to daje słowo, kto ubije zdradzieckiego
sukinsyna dostanie podwójną premię! Mogą powiedzieć, że Hammergrimowie to skąpe
dziady, ale nikt nie powie, że Hammergrimowie puszczają oszustów bezkarnie!
Mogę się spłukać, ale nie odpuszczę!
-Zawistny typ – Randal szepnął kapłance stając zaraz obok niej.
Dziewczyna tylko omiotła go wzrokiem, obdarowała najbardziej zbywającym
uśmiechem jaki potrafiła z siebie wycisnąć, po czym odeszła w kierunku
opancerzonego rycerza, zupełnie ignorując chłopaka.
Wybywając poza bramy Menethil maleńka karawana ruszyła w długą podróż.
Po części z wyboru, po części z przypadku, trupa wędrowców rzuciła swój los na
szalę. Byli na łasce krainy mokradeł. Przeszli przez most docierając do
brukowanego szlaku, który parł w gęstwiny na wschód, wzdłuż gór południowych,
za którymi leżało Dun Morogh, miejsce przeznaczenia. Musieli przejść kawał
drogi, dookoła niebosiężnych wierchów niknących póki co w górach. Trasa
prowadziła przez rozlewiska, dziesiątki maleńkich ziemistych wysepek wyrastających
spomiędzy mętnej wody. Trzciny i wysokie trawy były domem dla tysięcy
upierdliwych owadów, które teraz deszcz skutecznie zaciszył.
Co i rusz któryś z mężczyzn wszczynał alarm, niby zauważając okrutnego
krokoliska czającego się pod rozłożystymi korzeniami karłowatych bagiennych drzew, lecz gdy
podróżnicy kierowali tam swój wzrok, nie zobaczyli niczego.
-Spokojnie – rzekł w końcu Randal idąc z kuszą w dłoniach. – Krokoliski
żyją w wodzie, wyczuwają ofiarę przez drgania na powierzchni tafli. Jak jaka
sarna choćby racicą wlezie, to one poczują najmniejszą falę. Kiedy jest taka
ulewa chowają się i nie żerują, dla nich to jak jarmarczny hałas, tylko
spotęgowany do stopnia, gdzie nie idzie wyrobić.
Chłopak prawił dumny, że może zasłynąć wiedzą. Trójka najmusów
faktycznie zdała się troszeczkę zrelaksować.
Baflin szarpnął za połeć peleryny Randala, a gdy ten się nachylił,
spytał:
-Te... Skąd ty takie rzeczy wiesz? – Spytał najciszej jak potrafił.
-Nie wiem... – odszepnął łotrzyk uśmiechając się pod nosem. – Ale oni
tak się spinają i robią tyle ambarasu o nic, że tracimy zbyt dużo czasu.
-No masz zasadność, chłopcze. Jeszcze by się nam tu posrali ze strachu...
Wędrowali coraz bardziej gęstniejącym lasem, zostawiając podmokłe
tereny daleko za sobą. Raz po prawej, raz po lewej stronie ich oczom ukazywały
się ruiny dawnych krasnoludzkich strażnic i fortyfikacji. Niegdyś graniczne
przedpole Khaz Modan, teraz porzucona kraina, w której dominowały bestie,
orkowie jak i krasnoludy klanu Czarnego Żelaza, podłe i zdradzieckie istoty.
Mimo obfitych opadów i chłodnego wiatru wiejącego od strony morza
zdawało się, że nic nie jest w stanie przegnać całunu siwej rzadkiej mgły
unoszącej się zaledwie pół stopy nad ziemią. Potężne rogate muflony
pochrząkiwały co jakiś czas niezadowolone, że ich gruba wełna nasiąka wodą i
muszą dźwigać dodatkowy ciężar, a poza tym, zwierzęta czuły więcej niż ludzie,
czy krasnoludy. Czuły coś niepokojącego i bały się stawiać kopyta na szlaku
pokrytym mgiełką, robiły to niepewnie, zmuszając woźnicę do ciągłego ich
ponaglania. Trakt ciągnął się wzdłuż płynącej leniwie rzeki, w której górę i
oni zmierzali. Pan Hammergrim wbił sobie w burtę wozu kij służący do poganiania
zwierząt, a potem narzucił nań róg okrywającej płachty, tworząc tym samym mały
namiocik, pod którym usiadł ze świeczuszką, rysikiem i notesem. Klnąc pod nosem
na zbędne wydatki coś tam sobie obliczał, biadoląc, że go gildia przewoźników
utłucze. Wtem podszedł jeden z najmusów. Gość w średnim wieku o gębie
nadzwyczaj pooranej bliznami. Uśmiechnął się okazując plejadę szpar brakujących
zębów.
-Kierowniku... A można wiedzieć co też wiezieta? – Obwieś spytał
skłaniając się z szacunkiem.
Zarządca karawany spojrzał nań z ukosa, jego krzaczaste brwi niemal
sięgnęły orbity.
-Cóż to za pytanie?!
-No, jesteśmy z chłopami ciekawi, nie?
-Pozwól, że ci zatem odpowiem najdelikatniej i najuprzejmiej jak
potrafię – burknął pan Hammergrim. – Nie płacę wam za to, byście się
interesowali! A teraz, jazda do szeregu!
Najemnik wzruszył ramionami po czym odszedł do swych kamratów. Gadali
tam sobie na uboczu, porozumiewając się szeptem, ale w końcu ten sam wystąpił
przed grupę i podszedł bliżej wozu.
-Szefie, ale widzicie... Bo myśmy tak sobie myśleli, co nie? I tak
sobie myśleli, że taka zabezpieczona przesyłka to musi być wielce ważna.
-Nie obchodzi mnie co sobie myślicie! – Warknął czarnobrody unosząc
gniewnie pięść. Kapłanka idąca w towarzystwie rycerza przyglądała się całej
scenie z rozbawieniem, ale w końcu i z niepokojem wyczuwając nastroje jakie
unosiły się wokół grupki najemników.
-Spokojnie, szefuńciu, bo się zatkniecie i kto wtedy będzie
komenderować – odrzekł zakapior z uśmieszkiem na gębie. – Otóż jeśli ta
przesyłka taka cenna i tak wam z nią spieszno, i tak zabezpieczona, to
wiecie... Skoro ona ważna, to i bardziej łasi nań wrogowie, co nie? I wiecie,
jak to oznacza, że większa i groźniejsza trupa ją będzie chciała dorwać, niźby
tam jakie krokoliski, czy orki, psia jego mać, tfu – splunął na ziemię – to my
możemy nie wystarczyć.
-Co chcecie przez to powiedzieć? Rezygnujecie?
-Oj, tam, kierowniku! My chcieliśmy po prostu przegadać sprawę taką, że
zasadniczo, to wy nam powinniście jakąś podwyżkę zaproponować – zaciągnął
głośno nosem – co nie?
-Nie tak się umawialiśmy!
-Zasadniczo, to się w ogóle nie umawialiśmy. Przybiliście z kapitanem
sztamę i już. Nikt się nas nie pytał o zdanie.
Kupiec rozkazał zatrzymać wóz, aż tak go poniosło. Zaczął z najemnikiem
toczyć istną słowną batalię, lecz póki co trójka mężczyzn nie miała zamiaru
wznosić przeciw nikomu oręża. Jeden z nich nawet odszedł na stronę, stanął nad
rzeką by ulżyć potrzebie.
Randal zauważył coś niepokojącego. Rycerz nachylił się nad uchem
kapłanki, a następnie zarówno on jak i ona postąpili kilka kroków na przód
rozglądając się uważnie, jakby w poszukiwaniu czegoś. Nie, to nie mogło być to
– pomyślał łotr. Co postój rozglądali się i przeprowadzali mały rekonesans.
-Ale pieruńsko grzmią, te dwa typy – warknął Baflin komentując
zachowanie Hammergrima i najemnika. – Musicie się tak drzeć? Wszędzie was
słychać.
-Nikt się nie drze – odpowiedział czarnowłosy brodacz. – Zwyczajnie
gadamy.
No właśnie, gadali zwyczajnie, a mimo wszystko było ich słychać trzy
razy głośniej. Wtedy Randal zrozumiał. Krasnolud nie mówił głośniej, po prostu
znikł czynnik, jaki dotąd w głównej mierze ich zagłuszał.
-Przestało padać – spojrzał na Baflina, a krasnolud na niego.
-Faktycznie...
-Uciszcie się – łotrzyk podbiegł do kupca i począł rozdzielać dwójkę,
która już miała się rzucić sobie nawzajem do gardeł.
-Czego, człeczyno?!
-Przestało padać! Słychać was jak stado ujadających psów!
Teraz, gdy zwrócił ich uwagę zarówno kupiec jak i najmus rozejrzeli się
po otoczeniu skonsternowani. Prawda, wiatr zimny wiał nadal, zaś z drzew kapały
jeszcze strącane podmuchami krople wilgoci, ale deszcz ustał. Cisza jaka
zapadła zdawała się być ciszą istnie grobową. Poza cichym pykaniem opadających
z liści kropelek o liczne kałuże, słyszeli odległy rechot żab, oraz wesołe
pogwizdywanie jednego z najmitów, wypróżniającego pęcherz do rzeki.
Wszyscy spojrzeli się na obróconego plecami mężczyznę, a ten
odwróciwszy głowę przez ramię zauważył ich twarze. Wzruszył ramionami
przestając gwizdać.
-Co się tak patrzycie?
-Nie mąć wody! – Krzyknął Randal postępując krok na przód.
Z głębin mętnej rzeki w mgnieniu oka wystrzeliły ogromne szczęki! Długi
łuskowaty pysk wielkości człowieka, przechylił się na bok, zakleszczył mniej
więcej w połowie nieszczęśnika z głośnym kłapnięciem! Mężczyzna nie dostał
nawet szansy na krzyknięcie z bólu, gdy długie jak palec kły z łatwością
przebiły skórzaną zbroję! Monstrum wciągnęło go pod wodę w mgnieniu oka...
-Psia jucha... – mruknął drugi najmita, podchodząc ze strachu bliżej
wozu. W dłoniach dzierżył krótki łuk i mierzył strzałą do otaczających drogę
zarośli.
-Nie powinniśmy tu stać – stwierdziła jasnowłosa kapłanka Świętej Światłości
stając przed czarnobrodym kupcem. – Jest tu zbyt niebezpiecznie, a niedługo
nawet orkowie mogą ruszyć na patrol.
Randal spoglądał na złotowłosą dziewczynę rozmarzony. Była do bólu
sztampowym uosobieniem niewinnego piękna, owalna rumiana buzia, mały nos,
migdałowe oczy. Randal słyszał o takich, ale nigdy takowej nie widział i
bardziej kierowała nim ciekawość niż cokolwiek innego. Kapłanka zdawała się być
niemal iluzoryczna, jak wyrwana z na prawdę taniej i sztampowej bardziej pieśni
o księżniczce i jakimś potworze. Randal nigdy księżniczek nie widział, a i
wiedział, że w dniu doczesnym żadne nie istnieją, bo na tronie Stormwind
zasiada jakiś smarkacz, północne królestwa poupadały podczas ostatniej inwazji,
w Gilneas zamkniętym za potężnymi murami panoszą się potworne worgeny, więc
jedyne księżniczki pozostające przy życiu musiały należeć do rasy
krasnoludziej, a tych wolał nie wliczać w poczet interesujących obiektów.
Istniały jeszcze elfy, z czego te z Quel’thalas siedziały za murami, i raczej
nie miały księżniczek, a te z Kalimdoru miały w ogóle porąbaną kościelną
hierarchię zamiast normalnej świeckiej władzy – jak uważał Randal.
Dziewczyna odeszła, gdy krasnolud zgodził się z jej zdaniem i rozkazał
ruszyć z karawaną na przód. Znów stanęła zaraz przy zbrojnym mężczyźnie w
hełmie, chyba jej ochroniarzu. Wtem, pisnęła wskazując kosturem na wody rzeki.
Niemal wszyscy podskoczyli, aż w końcu podeszli sprawdzić w czym rzecz.
Rzeką spływały ochłapy, kawały ciał. Nogi, ręce, posiekane tułowia,
niekiedy cały korpus. Zielonoskóre zwłoki odbijały się od brzegu, czasem grzęznąc
w trawach na chwilę, by zaraz inne ciało szturchnęło i poniosło dalej. Woda
zabarwiła się czerwienią. Trud było zliczyć ile trupów padło, tym bardziej, że
były rozczłonkowane, lecz na oko Baflina mogło być ich blisko dwa tuziny, może
ciut więcej.
-Co tu się stało, u licha? – Spytał jeden z najmusów podchodząc do
brzegu.
-Nieważne – chrząknął Baflin. – Przynajmniej bestie z okolicy nie będą głodne,
a im mniej orków na świecie, tym lepiej.
Barany stukały kopytami zmęczone, trakt zaszedł obficie błotem i koła
wozu wpadały co i rusz w poślizg. Dotarli na rozstaj dróg. Jedna prowadziła
wzdłuż gór zakręcając na południe, ku tytanicznej tamie zbudowanej przez
krasnoludy. Tam, w górę krętą ścieżką, dotarliby wreszcie do Loch Modan, krainy
wielkiego jeziora. Idąc przez mały mostek na północ, dotarliby w końcu do
wielkiej rozpadliny dzielącej Khaz Modan i niegdyś dumny Lordaeron.
Tam właśnie na rozstaju, kiedy już zdawało się, że najcięższa część drogi
za nimi, z nieba posypały się strzały! Dwa groty wpadły przez płachtę
okrywającą pakunek, wbijając się w skrzynie. Jedna strzała wbiła się na sztorc
między nogami siedzącego woźnicy, na co ten tylko powoli opuścił wzrok, z
zadowoleniem zauważając, że miał wyjątkowe szczęście. Grot utknął w drewnianej
ławeczce siedziska.
-Skąd u licha strzelają?! – Jęknął Randal dopadając za wóz i mocno
ściskając swą kuszę.
Towarzysze podróży szybko rozbiegli się do okolicznych zarośli by nie
stanowić wielkiego, dobrze zbitego celu. Strzały jednak spadały wszędzie,
bezładnie, większość albo powbijała się w skrzynie, albo w rozmiękłą ziemię. O
dziwo nie ucierpiał żaden z pociągowych baranów.
-Orkowie... – stwierdził Baflin gdy ostrzał ustał. Miał w dłoni strzałę
podniesioną z ziemi. Spójrzcie co za prymitywna robota.
Zaiste strzały wyglądały kiepsko, raczej na rudymentarnie odlane z
najtańszego żelaza, jakie byli w stanie znaleźć. Nikt nie został raniony, co
też świadczyło o skuteczności przeciwnika.
-Zielonoskórzy to nie tchórze, nie prowadzą walki podjazdowej, najpierw
strzelają by zmiękczyć cel, a potem ruszają z szarżą, przygotujcie się wszyscy
– Baflin ponaglił podejmując samemu wysłużony stary topór, a w przeciwną dłoń
łapiąc ciężką stalową tarczę.
Krasnolud miał rację i dobrze przewidywał, zza skał i zarośli na
wschodzącym w góry trakcie kryli się orkowi wojownicy, sądząc po odzieniu i
uzbrojeniu, harcownicza banda przepatrywaczy i zwiadowców. Była ich ósemka,
zaczajeni około trzysta stóp dalej, wyczekiwali momentu, w którym mogliby
ugodzić i ograbić karawanę, więc w ciemnościach nocy uderzyli.
Obnażone muskularne torsy nie dźwigały wielkich zbroi, tym bardziej, że
orkowi wojownicy słynęli z większego zaufania do pancerzy nie krępujących
ruchów. Dzierżyli w dłoniach nieregularne topory o wyszczerbionych klingach.
Ramiona pokrywały wymyślne tatuaże wygięte w drapieżnych motywach. Dzikusy klanu
Smoczej Paszczy szarżowały porykując groźnie.
-Dalej! Pomścim Nek’rosha! – Wydarł się jeden w swym ostrym, gardłowym
języku. Baflin znający ich mowę przygotował się na odparcie szarży.
Kiedy podbiegli bliżej straż karawany zauważyła okrutne rany znaczące
ich ciała. Wielu z tych orków było pobandażowanych brudnymi szmatami, skórę
innych znaczyły dziesiątki nabrzmiałych rozcięć ze świeżymi zakrzepami.
Wyglądali jak zjawy, ledwo żywe odbicia samych siebie sprzed jeszcze kilku
godzin, a mimo to szarżowali wiedząc, że w takim stanie mogła być to ich
ostatnia szarża.
Randal czekał trzymając się z tyłu, celował w najbliższego zielonego
osiłka ze swej lekkiej kuszy. Cięciwa posłała z impetem bełt, gdy pociągnął za
spust. Pocisk poszybował nad głowami zebranych, nim orkowie mieli szansę dopaść
niewielkiego szeregu złożonego z Baflina, tajemniczego rycerza, oraz dwóch
roztrzęsionych najmitów zamykających flanki.
Bełt ugodził orka prosto w czoło! Chłopak sam nie mógł uwierzyć w swoje
szczęście, oraz krytyczne trafienie w pierwszych sekundach walki. Podobnie
strzelili najęci ochroniarze, z czego tylko jeden trafił celu, zaś drugi, chyba
zbyt przestraszony, posłał bełt w mroczne niebo usiłując co szybciej zmienić
broń na wysłużony krótki miecz. Ork trafiony drugim bełtem miał mniej
szczęścia. Metalowa szpica wbiła mu się pod pachę, w odsłonięty bok. Pocisk
wszedł głęboko w miękką tkankę, przeszył płuco, gdyż brutal chlusnął z ust
krwią, i prawdopodobnie ugodził w serce. Bestia runęła głośno o ziemię, a jej
pobratymcy z drugiego szeregu rychło stratowali trupa. W amoku liczyło się
tylko jedno – zabić ludzi i krasnoludy.
Jeden z dzikusów zbliżył się do rycerza na odległość ataku mieczem.
Pancerny towarzysz dzierżył smukły dwuręczny miecz, o eleganckiej wąskiej
głowni. Nie trzymał jednak broni ostrzem do góry, jak mieli w zwyczaju walczący
nią wojacy. Stał w lekkim rozkroku i pochylił miecz w dół, zakładając dziwną
dźwignię na rękojeści. Przygotowawszy się na odebranie szarży, jako pierwszy
wyprowadził cios! Naprężone ramiona pchnęły błyskawicznie długim ostrzem!
Dźwignia egzotycznego chwytu sprawiła, że ostrze w ostatnim momencie uniosło
się trafiając orka w grdykę! Impet z jakim wojownik biegł nie pozwolił mu
zareagować i jedynie spotęgował efekt ciosu! Klinga przeszła przez zieloną
skórę jak przez masło, wychodząc po przeciwnej stronie. Stała się rzecz
niesłychana, gdy ork padł w miejscu niczym wór ziemniaków, lub zrzucona z haka
świńska tusza. Randal zrozumiał co też uczynił nieznajomy. Celem ciosu nie było
tyle zabić, co przede wszystkim przeciąć szyjne kręgi. Nawet gdyby wbił mu miecz
w serce, rozpędzone ciało tak potężnego i ciężkiego wojownika mogło się zwalić
na rycerza, rozbić formację, lub zwyczajnie go przygnieść, nim faktycznie
wytraciłoby impet. Lecz on pozbawił wszystkie mięśnie „woli” do działania.
Ciało rozprężyło się bezładnie i żałośnie uwaliło u stóp rycerza.
Napastnicy z drugiego szeregu ani myśleli rzucić się do odwrotu! Jeden
z nich przeskoczył nad ciałem kamrata z bełtem w czole, po czym gniewnie runął
na Baflina! Rdzawowłosy brodacz zastawił się tarczą unosząc ją wysoko. Topór
uderzył tak wściekle, że pod krasnoludem prawie ugięły się nogi! Niewiele
brakowało, a opętany szałem ork zrobiłby zeń papkę. Baflin jednak w odpowiedzi
machnął swym wiernym toporem zacinając trzewia wielkoluda i upuszczając mu krwi
z nowej rany.
Jeden z najmitów już miał w dłoniach miecz, już był gotowy odeprzeć
szarżę bydlaka. Ryczące monstrum w kilku ostatnich susach wyskoczyło w
powietrze! Ostrze topora padło na człeka, gdy ten pchnął mieczem. Miecz
zaledwie zarysował mokrą od deszczu skórę brutala, podczas gdy topór zanurzył
się w tors zaraz obok szyi nieszczęśnika i kontynuował drogę w dół korpusu,
oddzielając ramię z kawałem mięsa od reszty ciała. Najemnik nawet nie jęknął.
Agonia i szok sparaliżowała jego zmysły. Zginął na miejscu. Randal zrobił
ogromne oczy, nikt nie stał między nim, a orkiem, a chłopak nadal przeładowywał
kuszę. Bestia krwawiła z rany wyrządzonej mieczem zabitego, ale po gniewie
gorejącym w pożółkłych oczach wiedział, że ten się nie wybiera na inny świat,
nie póki są jeszcze ludzie do zabicia.
Następny z orków, zauważywszy, że rycerz jest odsłonięty, postanowił
ukarać go za zabicie jednego z braci. Zamach potężnym toporem powinien skrócić
mężczyznę o głowę, lecz ten w ostatnim momencie obrócił przeciw bestii stalowy
hełm i pochylił z gracją sylwetkę. Zielona bestia zamrugała oczami spoglądając
ze zdumieniem na człeka, jaki z łatwością zakpił sobie z jego starań.
Widząc męczonego gradem ciosów krasnoluda, kapłanka zjawiła się za jego
plecami. Biegnąc splatała gestem i słowem błogosławieństwo. Baflin poczuł na
ramieniu dotyk jej dłoni i jakby nowe siły weń wstąpiły!
-Za Khaz Modan! – Warknął i zarzucił całym barkiem, tarczą zdzielił
przeciwnika prosto w brzuch, dając sobie odrobinę oddechu.
Kolejny z orków skrzyżował ostrza z ostatnim z najemników. Obaj
wymieniali się zajadle ciosami co i rusz raniąc się wzajemnie. Zbrojny
cwaniaczek nie mógł się równać siłą z górą zielonych mięśni, ale ta góra była
już wymęczona walką nosiła ślady straszliwego starcia, podczas gdy człowiek był
wypoczęty i zdrowy.
W tym czasie rycerz z gracją kota przeniknął za plecy wojownika klanu
Smoczej Paszczy. Ork starał się nadążyć, obracać za nim, lecz jedyne co
widział, to połeć czarnej peleryny na krawędzi wzroku. Wtem zimna stal
przejechała po jego plecach! Zastygł na chwilę czując lekkie mrowienie, a potem
straszliwy piekący ból i gorąco wytoczonej krwi.
Człowiek z dwuręcznym mieczem obszedł go spokojnie, uniósł wysoko broń,
po czym szybkim cięciem pozbawił głowy.
Ostatni z orków w tym czasie postanowił wesprzeć brata i zamknąć lewą
flankę. Także zaszarżował na biedaka, który nie miał już szans odeprzeć
kolejnego ataku. Najemnik dostał po żebrach! Zdziwiony opuścił głowę
spoglądając na ostrze topora zanurzone po trzonek w swej piersi. Usta szybko wypełniła
krew. Ork oparł but o jego tors i wyszarpnął broń.
-Dzięki, dziewuszko – zaśmiał się krasnolud spoglądając przez ramię na
kapłankę. Zdzielił orka toporem prosto w krocze dokańczając jego żywota.
Randal uniósł kuszę, widząc jak kątem oka, w jego kierunku nadciąga
wściekłe zielone bydle. Chłopak wystrzelił, lecz bełt chybił celu. Ledwo otarł
się o jego ucho, po czym znikł w ciemnościach. Zdało się mu, że spoglądał
śmierci w oczy, a przy okazji w szeroko rozwartą cuchnącą paszczę. Topór wysoko
uniesiony zalśnił, gdy przez szczelinę w chmurach padł nań księżycowy blask.
Wtem, gdy ork przebiegał tuż obok wozu, gdzie pod płachtą okrywającą pakunek
skryli się kupiec i woźnica, spod tej właśnie płachty wychynęła lejkowata lufa
garłacza. Rozległ się huk! Ogień i iskry omiotły brutala, siwy dym spowił jego
sylwetkę i ani myślał się rozwiać, gdy ścięte ścianą ołowianego śrutu cielsko
zwaliło się na trakt. W sekundę podręczna „armata” woźnicy przepoczwarzyła
górną część wojownika w masę parującego tatara. Randal przełknął głośno ślinę,
po czym w podziękowaniu skinął krasnoludom skrytym na wozie.
Po drugiej stronie ranny ork dopadł rycerza, gdy ten szykował się na
odparcie kolejnego ataku. Choć uniósł wysoko broń, miecz był zbyt ciężki by
konkurować prędkością manewru z jednoręcznym toporem. Zazwyczaj to nie
stanowiło problemu, ale w tym momencie dosłownie ułamek sekundy zaważył na
losie pancernego towarzysza. Poszły iskry, gdy rycerz dostał w głowę! Silny
cios zarzucił nim zrywając hełm. Mężczyzna skrywający twarz pod hełmem syknął z
bólu, dzwoniło mu w uszach, długie czarne włosy opadły na pancerz, a ten
zmuszon był ugiąć się i złapać za ranę – krwawiące wcięcie na skroni – powstałe
raczej od ostrych krawędzi szczerby wybitej w hełmie orczą bronią. Rycerz
chwycił mocno miecz, oburącz ciągnąc go z lewa do prawa. Zamaszysty cios
otworzył trzewia orka. Podbrzusze rozwarło się wylewając wnętrzności.
Ostatni z bandy naparł na ranionego mężczyznę, lecz tym razem rycerz
był przygotowany. Zastawił się mieczem pozwalając, by ostrze orka ześliznęło
się po klindze.
Krasnolud dołączył wesprzeć czarnowłosego, obiegł orka tak, by uderzyć
w jego flankę, lecz zaciekły woj kopniakiem odpędził Baflina posyłając go
niemal na łopatki. Randal przebiegł na drugą stronę wozu ładując kuszę.
Kapłanka ułożyła dłonie na plecach walczącego mężczyzny, przepuszczając
przez jego ciało oczyszczającą moc światłości, niosąc ulgę i regenerując siły.
Rycerz, którego twarz skrywał mrok nocy oraz luźne czarne włosy kołysane w takt
walki, uniósł broń i opuścił z nienawistnym krzykiem. Miecz wbił się w czoło
orka rozdzielając jego łeb na dwie równe połówki. Opadł, martwy.
Randal odetchnął z ulgą widząc, że to już ostatni z napastników. Pan
Hammergrim wyściubił nos spod plandeki i z uśmiechem stwierdził, że są cali, a
i będzie musiał wypłacić mniejsze wynagrodzenie.
-A niech mnie kule, panie rycerz – Baflin otrzepał się z błota wstając
na nogi. – Pozwólcie, że osobiście pogratuluję. Jako weteran bitki z legionem w
Kalimdorze te kilka lat temu widziałżem wielu wojaków, ale by ktoś z taką
gracją walczył dwójniakiem, ha!
Podszedł do mężczyzny i wyciągnął ku niemu dłoń.
-Walczycie zupełnie jak nie człek, tylko jakiś...
Baflin nagle utknął w pół zdania zauważając twarz rycerza, gdy ten
dumnie się wyprostował. Rysy przystojnego osobnika były smukłe, a linie
gładkie. Ostra szczęka schodziła się w foremny klin zwieńczony delikatnym
zarostem. Gdy włosy opadły, spomiędzy nich wychynęły wąskie spiczaste uszy,
każde długie niczym ostrze kosy. Inni także je zauważyli, choć stał do nich
plecami. Mężczyzna wykrzywił wąskie wargi w podłym uśmiechu i powoli się
obrócił.
-A niech mnie... – syknął kupiec i szturchnął mocniej woźnicę, by ten
pospieszył się z przeładunkiem garłacza.
Randala niemal zatkało na sam widok, uniósł załadowaną kuszę i
wymierzył w twarz elfa. Baflin zasłonił się tarczą i mocniej zacisnął dłoń na
rękojeści topora.
W fakcie, że był elfem nie było nic gorszącego, wręcz odwrotnie, wielu
przedstawicieli jego rasy cieszyło się powszechnym szacunkiem. Problem leżał w
kolorze oczu świecących intensywną szmaragdową zielenią.
Krwawe Elfy, jak się zwały, sprzymierzyły się z Hordą niecałe kilka
miesięcy wcześniej. Wieść o tym czynie obiegła cały świat z prędkością huraganu.
Choć Wysokie Elfy nadal mile widziane na południowych terenach mieszkały w
ludzkich miastach i stanowiły część tej samej rasy, ich oczy były błękitne i
opanowane. Pobratymcy z odległej stolicy czerpali dziką przyjemność z karmienia
się magią. Ich uzależnienie oraz bezwzględność w pogoni za mocą do cna zmieniła
obliczę z jakiego byli niegdyś znani. Miejsce po reputacji myślicieli,
filozofów i nauczycieli teraz wypełniała słusznie szerzona przestroga o ich
militarystycznym rygorze, egoizmie, zamiłowaniu do intryg. Niegdyś zdradzeni
przez lud Lordaeronu, następnie przez ich ukochanego władcę, który zaprzedał
się Płonącemu Legionowi chcąc zaspokoić arkaniczny głód, Krwawe Elfy szukały
miejsca dla siebie, decydując, że nie będą się kłaniać starym układom, a wręcz
odwrotnie, użyją mocy intelektu, by subtelnie wpływać na Hordę. Wojna
rozgorzała na nowo trzy lata temu, krótki okres pokoju między Hordą a Sojuszem
oparty o wspólne pokonanie Legionu poszedł w rozsypkę i choć obie strony
starały się zachować względny rozsądek, nie brakowało animozji w sercach ludzi,
jak i orków. Widzieć teraz jednego z przedstawicieli Hordy u bram Khaz Modan
było istnym szokiem. Mógł być szpiegiem, albo i gorzej.
-Panienka od niego odejdzie! – Randal oparł kuszę o krawędź wozu.
Dziewczyna jednak zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał. Stanęła
przed elfem i rozłożyła szeroko ręce, nie pozwalając, by ktokolwiek do niego
strzelił.
-Nie bądź niemądra, Richelle – mruknął czarnowłosy, kładąc jej dłoń na
ramieniu.
-Nie pójdziesz z nami elfie – rzekł zarządca karawany. – Uratowałeś nam
życie, więc zasłużyłeś sobie na naszą wdzięczność, ale ani mi się widzi
prowadzić wroga Sojuszu do Dun Morogh.
-Panie Hammergrim – odezwał się ponownie, z wrodzoną pewnością, siła i
nutą arogancji, zaznaczając każdą głoskę i bawiąc się tonem jakby smakował
brzmienie wypowiadanych słów. – Póki co nie jestem wrogiem ani Sojuszu, ani
waszym i dobrze wam radzę, by tak pozostało.
-Grozisz nam? – Baflin warknął stając nieopodal baranów i groźnie
uderzając toporem o krawędź tarczy.
-Wolę stwierdzenie „przemawiać do rozsądku” – odparł spokojnie i po
chwili milczenia dodał – jestem tu z powodów osobistych. Chcę odwiedzić starego
przyjaciela, jeszcze sprzed czasów wojny z Legionem. Pamiętam czasy, gdy
rzemieślnicy z Quel’Thalas byli goszczeni w Ironforge z szacunkiem.
-Ja pamiętam czasy, gdy lud Quel’Thalas stawał z nami przeciw Hordzie,
a nie ramię w ramię z orkami, trolami i innym plugastwem – odpowiedział Baflin.
-Mówi prawdę – dodała kapłanka prosząc resztę o uwagę. – Mogę za niego
poświadczyć.
-Wierzę, dziewczyno, że w to wierzysz... – Pan Hammergrim zmarszczył
brwi. – Ale oni już potrafią tak przekonywać, że najcnotliwsze umysły wypaczą!
-Jestem Reinhard Swiftstrike – przedstawił się elf podnosząc hełm z
ziemi. – I muszę przyznać, że masz racje, panie krasnoludzie. Nie będę prosił,
byście mi zaufali, nie będę się nawet starał o wasze zaufanie zabiegać. Mógłbym
powiedzieć, że przed wojną mieszkałem w Stormwind przez blisko dwie dekady, ale
nie macie jak tego potwierdzić. Mógłbym powiedzieć, że wraz z wyprawą zleconą
przez Belgruma wspierałem waszych archeologów w Uldaman, ale nic to, bo i tak
nie macie jak mych słów sprawdzić. Zatem pozwólcie, że użyję talentów, do
których macie pewność, i za które mą rasę tak wyśmienicie znacie. Opcja
pierwsza, moja osoba wraz z mą przyjaciółką, panną Richelle, odejdziemy w swoją
drogę i czy wam się to podoba, czy nie dotrzemy do miejsca przeznaczenia.
Zapewne przed wami i to jeszcze nie zwracając na siebie tyle uwagi, podczas gdy
wasza hałaśliwa trupa odciągnie od nas bestie oraz orków, jeśli tacy się
pojawią szukać swych zaginionych kamratów. A wtedy wątpię, czy młody kusznik,
dzielny krasnoludzki wojownik, oraz jeden garłacz na wiele wam się zda. Druga
opcja, to ruszamy razem, ubezpieczamy się i dbamy o siebie nawzajem, co
zwiększa nasze szanse przeżycia i idziemy wprost do Dun Morogh.
-Ha! – Stwierdził karawaniarz. – A co mi niby przeszkodzi przed
wydaniem cię pierwszemu lepszemu patrolowi na granicy?
Krwawy Elf uśmiechnął się podle.
-To, że ja wiem co przewozisz, panie Hammergrim.
Na te słowa krasnolud zrobił się blady i zamarł w bezruchu. Już myślał,
że rozgryzł elfa i ma na niego haka, a zapomniał o tak ważnej rzeczy.
-Moja rasa czuje każdą magię, a ta, którą wieziesz w skrzyniach jest
niezwykle... apetyczna. Jeśli przypomnisz sobie o darach mego ludu, będziesz za
razem wiedzieć, że dla mnie pochłonąć moc tam zgromadzoną, to jak pstryknąć
palcami. Może i mnie wydasz, ale przywieziesz swym chlebodawcom bezużyteczne
buble, a wtedy będziesz skończony.
Hammergrim ważył opuścił wzrok drapiąc się po brodzie.
-Czego chcesz od tego przyjaciela? – Spytał po chwili.
-Nie mieszka w Ironforge, jeśli tak bardzo się o to martwisz. Muszę
zasięgnąć jego opinii, poprosić o pomoc. Wystarczy mi jedna rozmowa, następnie
obiecuję, że więcej mnie nie zobaczycie.
Baflin dostrzegając wahania przewoźnika podszedł do burty wozu i tupnął
gniewnie.
-Chyba nie rozważasz tego na poważnie?! Pomyśl co się stanie jak go
złapią! Jeśli straże wytropią kto go przeprowadził do Dun Morogh, wszystkich
nas obezwą zdrajcami! Wprowadzić wroga niemal pod bramy własnej stolicy, to
słusznie karana zbrodnia!
-Pan Stonereach ma rację – rzekł elf za jego plecami. – Dlatego do
waszej krainy wkroczę nie jako wróg, ale jako przyjaciel i zasłużony sojusznik.
Jeśli mnie pamięć nie myli, droga do Dun Morogh prowadzi przez Thelsamar. Jeśli
w tamtej okolicy spotkamy kapitana Rugelfussa sam się ujawnię, co wy na to?
Z tą propozycją nałożył na głowę hełm zaklęty tak, by blokować blask
zieleni jego oczu.
***
Przed wschodem słońca karawana spokojnie dobrnęła do połowy górskiego
szlaku. Serpentyna szlaku wspinała się po zboczu stromej góry, co i rusz
przechodząc, przez stary tunel wykuty przed wiekami. Niebo zdawało się jaśnieć,
senna szarość przebijała przez coraz rzadsze chmury, przypominając, że prawie
dzień nie spali cały czas będąc w ruchu.
Baflin zarządził, że mogliby urządzić postój w małej niecce wykutej w
skale dla potrzeb mijania się karawan. Trasa była dość rzadko uczęszczana, więc
nikomu by nie wadzili, zaś widok tytanicznej tamy Kutej Skały wyłaniającej się
z mroku wczesnego poranka, hen na południowy wschód od zbocza, sugerował, że
byli już blisko przejścia Dun Algaz, a zatem rzut beretem od Loch Modan i
bezpiecznych terenów władztwa króla Magniego Bronzebearda.
Zatrzymali barany, woźnica pokusił się je wyprzęgnąć i dać im odrobinę
swobody, a te od razu skorzystały podbiegając do kilku kęp trawy rosnących przy
gładszych skrawkach szlaku, by je obskubać do korzeni. Młoda Richelle, oraz jej
elfi kompan usiedli pod sędziwym głazem chroniąc się przed zimnym wiatrem z
zachodu, niosącym zapach rannej rosy oraz iglastych lasów porastających góry.
Baflin i jego ludzki towarzysz usadowili się po przeciwnej stronie wozu, chcąc
na wszelki wypadek, zostać jak najdalej od śmiertelnego wroga.
Zaczęli się zmieniać na wartach, planując kilka godzin wypoczynku.
Każdy zdawał się mieć elfa na oku, tak na wszelki wypadek. Jako, że spał w
hełmie, a przynajmniej sądzili, że spał, trudno było ocenić, czy faktycznie
wypoczywa, czy ma na nich baczenie. Baflin przeszedł się szlakiem odrobinę w
górę, tak tylko, by rozprostować kości. Za najbliższym zakrętem coś jednak
zauważył. W oddali, jakieś pół mili, powiewał proporzec wznoszący się nad
skałami. Unosił się lekko i opadał, przesuwając wzdłuż szlaku. Na czerwonym
materiale odcinał się wizerunek pionowo ustawionego białego młota. To musiały
być oddziały strzegące wrót Dun Algaz, na pewno!
Baflin spojrzał z ukosa na elfa zastanawiając się, czy ten zauważy jego
zniknięcie i czy może już słyszał kroki patrolu. Mógł wybrać się na spacer,
poinformować ich o wrogu i wrócić. Niestety, krasnolud obawiał się, że jego
akcje mogłyby narazić życie kompanów, a na to niestety nie mógł sobie pozwolić.
Kto wie, co to zdradzieckie bydle mogło zrobić. Konus się naburmuszył, spiął
groźnie brwi i podszedł do elfa, na którego kolanach głowę ułożyła kapłanka
imieniem Richelle. Od razu nabrał złych skojarzeń, czyżby ta rozpustna istota
przekabaciła głupie młode dziewczę?
-Tak, panie Stonereach? – Spytał elf, choć wcale na niego nie
spoglądał, co trochę ostudziło zapędy Baflina. Sam chciał mu coś wygarnąć,
upomnieć, ale przede wszystkim obudzić, by uciąć sobie pogawędkę, a ten go
zaskoczył, był cały czas czujny i nie spuszczał ich z oka.
-Słuchaj no... – Baflin szepnął. – Waham się, czy udzielić ci kredytu
zaufania, czy nie, ale musisz mnie w czymś upewnić. Skoroś tak zasłużony i
znany jak mówiłeś, to po co ta cała farsa, po co ta maskarada? Czemu nie
przyjdziesz z rękami szeroko rozłożonymi, nie poddasz się i każesz potwierdzić
swojej wersji? To mi nie pasuje, panie elf.
-Wierz lub nie, panie krasnoludzie – przesłuchiwany ciężko westchnął –
ale nie chcę by moi bracia i siostry się dowiedzieli o tej wyprawie. Nie kryję
się przed waszymi oczami, tylko przed nimi. Jakby to wyglądało, żeby
Thalasniański patriota szedł na spotkanie z wrogiem?
-Chcesz powiedzieć, że macie szpiegów w Khaz Modan? – Baflin zdawał się
nie dowierzać słowom.
-Nie bądźmy naiwni, panie Stonereach – zaśmiał się elf. – Szpiedzy są
wszędzie, czy to przekupieni, czy natywni, nie ważne. Gdybym wiedział kto jest
szpiegiem, to bym nie przywdziewał maski, tylko najzwyklej w świecie ich
unikał, ale jako, że nie wiem... – ucinając zdanie, rozłożył bezradnie ręce.
-Co to za sprawa cię zatem tu przygnała? Mówisz, do przyjaciela
idziesz, a kimże ta osoba?
-A no do przyjaciela zmierzam – sapnął rycerz odchylając głowę. – A
póki do niego nie dotrę, to nie zdradzę jego tożsamości. Gdybyście mnie chcieli
wydać, moglibyście wiedzieć, gdzie mnie szukać, gdzie zastawić pułapkę, a i
niewinnej osobie zniszczylibyście życie.
-Niewinnej? Chyba winnej kontaktów z wrogiem.
-Pragnę przypomnieć, panie krasnoludzie, że jeszcze pół roku temu,
byliśmy neutralni. Moja znajomość z rzeczoną osobą sięga jednak daleko w
przeszłość, daleko przed wojnę z Legionem, kiedy nikt nie mówił o durnym
zakazie kontaktów między przedstawicielami naszych ras. A mimo wszystko
największą zbrodnią jaką popełniłem wobec współczesnego świata, to fakt, że w
przeciwieństwie do mych błękitnookich braci, postanowiłem wrócić do ojczyzny,
gdy ta była w potrzebie... Powiedz mi, panie krasnoludzie, czy słusznie miałbym
cię znienawidzić za to, że miast siedzieć na ciepłych poduchach u sojuszników,
ruszyłbyś na ratowanie Ironforge, nawet gdyby władza miasta podjęła decyzje,
niezgodne z duchem i wolą przymierza?
Baflin zastanawiał się długo słuchając zniekształconego przez hełm,
pobrzmiewającego metalicznie głosu. Elf miał pewną słuszność, krasnolud może
nie był herosem, a raczej zwykłym żołdakiem po kilku kampaniach, ale niemniej
wychowanie, dobry obyczaj i sumienie nie pozwoliłoby mu siedzieć bezczynnie,
gdy rodzime miasto było zagrożone jakimkolwiek atakiem.
-Mam tylko nadzieję, że się nie zawiodę – warknął.
-Moja misja leży w naszym i waszym interesie. Jeśli się uda, uzyskamy
swobodne granice, wolne od żywych trupów.
Po kilku godzinach odpoczynku ruszyli dalej. Karawana zebrała się
wypoczęta i gotowa do wielu godzin marszu. Przed świtem co i rusz dane im było
przeciąć jakiś skromny tunel, którym trakt powiedli krasnoludzcy przepatrywacze
i architekci, uznając, że wyznaczanie szlaku zboczami może być zbyt
niebezpieczne. Teraz czekało ich przejście przez jeden z ostatnich tuneli, za
którym stał fort graniczny, pierwszy posterunek broniący dostępu do władztwa
krasnoludów. Wrota Dun Algaz były w zasięgu ręki. Gdy podróżnicy wyszli za
skalny załom, jakieś pół mili w górę zauważyli proporzec, ten sam, który
wcześniej zauważył Baflin. Ponieważ nikt nie wybrał się tak daleko na spacer w
trakcie pełnienia warty, tylko Baflin był zaskoczony negatywnie zaobserwowanym
obiektem. Proporzec trwał w tym samym miejscu co trzy godziny wcześniej...
Pochylał się nadal na wielkim drzewcu, raz w prawo, raz w lewo, ale przecież
każdy patrol prędzej czy później musi ruszyć dalej, lub wrócić do koszar. Ci
jednak siedzieli w tym samym miejscu, ani myśleli się ruszyć.
-No! Wojska króla Magniego! – Zawołał zadowolony kupiec. – Koniec
naszych bolączek! W sumie, całkiem gładko nam poszło, nie wliczając te trzy,
jego mać, niezguły, tfu... I jeszcze chcieli podwyżki!
Elf zdążył zauważyć twarz wojownika wykrzywioną goryczą zadumy i złych
przeczuć. Obrócił foremny hełm w kierunku woźnicy i rzekł:
-Zachowajcie czujność i ciszę, poczynimy zwiad z panem Stonereachem.
Randal już miał coś wtrącić, upomnieć, że elf pewnie szykuje jakąś
pułapkę, ale wtedy rdzawobrody krasnolud spojrzał na niego oczami, od których
bił niesamowity chłód powagi.
-Ejże... Gdzie idziecie? – spytał Hammergrim.
-Zachowajcie spokój, szefie – uspokoił go łotrzyk. – Pójdziemy się
rozejrzeć, razem.
Chłopak ujął w dłonie załadowaną kuszę i ruszył za zbrojną szpicą.
Zbliżyli się do kolejnego górskiego załomu. Doszły ich odgłosy
straszliwej szamotaniny. Szczęk metalu i tupanie ciężkich stóp przeplatało się
z ciężką szorstką mową.
-Gdzie twoje zielone popychla, goblinie? Gdzie proch?
-Założyliśmy ładunki jak chcieliście – zaśmiała się inna istota. – Co?
Myśleliście, że odwalimy za was robotę, a potem nas wykiwacie, hę? Nic z tych
rzeczy, póki nie zapłacicie, nici z zapalnika!
-Wyciśniemy z ciebie jak odpalić ładunek – powtórzył szorstki głos, a
za nim podążyło solidne łupnięcie, jakby cios wymierzony pięścią w pysk.
-Gadaj! – Dodał inny, podobny głos.
-Nic ze mnie nie wydusicie, bo nic nie wiem, he, he! – Odpowiedział
goblin po kilku kolejnych ciosach, sapiąc ciężko i plując. – Moi bracia nie
zdradzili mi lokalizacji zapalnika, na wypadek, gdybyście chcieli mnie
przesłuchać. Zapłacicie resztę, to się dogadamy i bramy Dun Algaz pójdą w
rozsypkę.
Goblin dostał jeszcze jednego kopniaka, po czym gromadka mężczyzn
odeszła na bok się naradzić. Randal wykorzystał moment i podkradł się na
krawędź serpentyny by spojrzeć na wyższy bieg traktu. Zauważył kilka krasnoludzkich
ciał zrzuconych w stertę po przeciwnej stronie, zaś pod krawędzią, za kilkoma
skałami, wbite było sztandarowe drzewce, na którego krańcu powiewał proporzec.
Do bazy drzewca przywiązany był mały zielonoskóry goblin. Długi haczykowaty nos
zdawał się być skrzywiony i pewnie złamany, ociekał krwią. Stworek sapał ciężko
i próbował dosięgnąć czegoś w kieszeni swego skórzanego saperskiego odzienia.
Kawałek dalej, na środku traktu, stała piątka masywnych umięśnionych
krasnoludów, lecz po kolorze ich skóry oraz oczu, Randal wiedział, że nie wróżą
niczego dobrego. Ich cera była stalowo szara, broda czarna niczym węgiel, zaś
ślepia błyszczały mieszaniną żółci i czerwieni.
-Klan Czarnego Żelaza... – szepnął, po czym co szybciej oddalił się do
reszty grupy zaczajonej zaraz pod skalną ścianą serpentyny.
-Patrol wybito, Baflinie. – Chłopak rzekł i dostrzegł z razu jak twarz
kompana pobladła, by po chwili zajść czerwienią gniewu. – I są jeszcze gorsze
wieści, piątka z klanu Czarnego Żelaza przetrzymuje jakiegoś goblina. Z tego co
słyszałem, jego bracia podłożyli minę pod bramą Dun Algaz i chcą ją wysadzić.
-Tfu... Szykują się do inwazji? – Żachnął się rdzawobrody wspominając
śmiertelnego wroga klanu z Ironforge. – To nie ma sensu. Nie mają szans...
-Może to nie ma być inwazja – stwierdził elf. – Tylko zaproszenie do
inwazji.
-Co chcesz przez to powiedzieć? Horda coś knuje?!
-Pamiętacie ciała tych orków? Wybito ich całą masę, a reszta rzuciła
się na nas... W zasadzie to na WAS, krasnoludzką karawanę, wrzeszcząc, że chcą
kogoś pomścić. Plemię smoczej paszczy ma trochę sił w rejonie, gdyby się
dowiedzieli, że bramy Dun Algaz padły, mogliby zaatakować. Ktoś udający
krasnoludy z Khaz Modan mógł napaść na orków robiąc świetną prowokację.
-To też nie ma sensu, zostaną zdziesiątkowani, nawet z wrotami
otwartymi mamy przewagę pozycji i sił z całego Loch Modan.
-Prawda, ale pomyślcie jaka to świetna dywersja. Siły zaabsorbowane
walką z orkami nie patrzą tak uważnie tam, gdzie powinny patrzeć, gdyby atak
nie nastąpił.
Elf miał dużo racji, co krasnolud musiał przyznać. Tak myślał klan
Czarnego Żelaza, podstępny i zdradziecki. Pewnym było, że pokrzyżowanie ich
planów nie zaszkodzi. Bogowie wiedzieli ilu krasnoludom ocalą życie broniąc
wrót Dun Algaz, zaś dla Baflina pomszczenie poległych braci było zdecydowanie
osobistym celem i priorytetem.
-Naradzają się, mamy szansę. – Ponowił Randal sprawdzając ułożenie
bełta na kuszy.
Podeszli najciszej jak to było możliwe, ich wolne kroki maskował wyjący
w górach wiatr. Łotrzyk odgarnął włosy, choć nie były długie, grzywka zaczęła
włazić mu do oczu przy niemal każdym większym podmuchu – sygnał, że po powrocie
do cywilizacji powinien udać się do golibrody, najlepiej jakiegoś niepijanego.
Ułożył się z bronią na ziemi i wycelował w jednego ze stalowoskórych
krasnoludów. Jego kompani czekali przycupnięci niecałe pięć stóp dalej.
-Nie kupujemy twojej bajeczki, goblinie – stwierdził oschle mięsisty
drab. – Skoro nic nie wiesz, to nie jesteś nam potrzebny, a twoich braci
wytropimy i jednego po drugim obedrzemy ze skóry!
Oprawca złapał goblina za gardło i wyszczerzył metaliczne zęby, gdy
nagle, w jego umięśnioną szyję wpadł bełt! Puścił zielonego stworka krztusząc
się i łapiąc za szyję. Jego bracia spoglądali przez chwilę na szefa z
przekłutym gardłem, który wywijał dłońmi w poszukiwaniu pomocy, by w końcu paść
na ziemię w kałużę własnej krwi. Obrócili się od razu zauważając krasnoluda,
oraz wysokiego rycerze stającego u jego boku. Dwójka nieznajomych obiegła i
zasłoniła strzelca, który już począł przygotowywać kuszę do kolejnego strzału.
Kapłanka przycupnęła przy Randalu i uśmiechając się do niego szepnęła:
-Dobry strzał.
W dłoni trzymała święty symbol na srebrnym łańcuszku. Wznosząc modły
poprosiła o błogosławieństwo dla swych kompanów i o ochronę przed wrogiem.
Pierwszy z wrogich krasnoludów podbiegł do Baflina rzucając się do
ataku w dzikiej szarży! W dłoni dzierżył wojenny topór, w drugiej ciężką
tarczę, lecz rdzawobrody zastawił się swoją zbierając impet uderzenia na
masywną stalową powierzchnię. Odpowiedział w końcu i swym toporem, a nie był to
topór byle jaki. Inne rasy słusznie podziwiały krasnoludzką robotę, lecz czasem
miały problem pojąć, jak te karyple były w stanie nimi bezbłędnie wywijać
dzierżąc ogromny oręż jednoręcznie! Baflin skończył zamach wbijając ostrze w
powstała lukę pod tarczą wroga, jego rozkołysana szarżą sylwetka zaważyła na
skutecznej zastawie i mały wojownik wbił topór prosto w bok przeciwnika!
Stalowe ogniwa kolczugi okrywającej jego ciało rozsypały się jakby przed chwilą
zamieniły się w lód i ktoś je skruszył potężnym ciosem. Wyrwawszy broń Baflin
otworzył śmiertelną ranę, jaka przyniosła żelaznemu śmierć.
Reinhard przygotował dwuręczny miecz do zadania sądnego ciosu. Dzierżył
broń pewnie i wzniósł ją wysoko. Przeciwnik był wszak niski i miał tarczę,
cięcie od góry powinno być najpewniejsze. Nim zbrojny krasnolud dopadł go
szarżą, czubek długiej klingi przeorał jego czerep, lecz w ogóle nie myślał się
zatrzymywać! Ciężkie ostrze cięło dalej rozpoławiając ofiarę na dwie równe
części trzymające się gdzie niegdzie na skrawkach skóry i wiążącej wszystek
kolczugi.
Pozostała dwójka ani myślała się zatrzymać! Podążyli szarżą za
przykładem swych poległych kamratów wiedząc, że nieznajomi spożytkowali już
część uwagi i sił na poprzedników. Baflin oberwał w ramię. Łuskowa zbroja
zaabsorbowała część impetu, przez co krasnolud jedynie zakołysał się pod
nienawistnym ciosem, czując jednak ból uderzenia. Reinhard w ostatnim momencie
zastawił się mieczem wbijając go w ziemię i zyskując solidny punkt podparcia.
Topór, choć częściowo sparowany, grzmotnął w napierśnik odbierając elfowi dech
w piersiach.
Randal przeklął swój los spostrzegając, że towarzysze są w potrzebie, a
w zwarciu nie zrobi pożytku z kuszy. Dobył dwóch krótkich mieczy schowanych pod
peleryną, po czym okrążył jednego z krasnoludów szykując się do wbicia ostrza w
plecy stalowoskórego. Choć bił z całej siły jego broń okazała się zbyt słaba w
porównaniu z ciężkimi ostrzami jakimi władali elfi rycerz i krasnoludzki
wojownik. Tylko zarysował kolczugę na plecach oponenta i podrapał skórzany
kaftan.
Baflin był bliski zadania kolejnego śmiertelnego ciosu. Topór siekł w
karwasz uchodzącej szybko ręki. Był pewien, że przeciwnik poczuł cios, gdyż w
odpowiedzi gniewnie zawarczał rzucając przekleństwa. Reinhard w tym czasie
wyciągnął miecz z ziemi i zataczając potężny młyn, podbił tarczę przeciwnika
odcinając mu kawał twarzy w procesie! Truchło wyrżnęło na plecy powiększając
stertę ciał!
Wróg odpowiedział na zaczepkę Baflina, straszliwy cios grzmotnął
krasnoluda w klatkę. Nie zdążył zastawić się tarczą i ostra krawędź werżnęła
się w bark zgniatając niektóre łuski pancerza, a między innymi się przebijając.
Baflin stęknął z bólu cofając się o
krok, lecz zaraz spojrzał na wroga ze zdwojona wściekłością. Kapłanka dotąd
schowana za wzgórzem zauważyła, że sojusznik był w opałach. Wezwała światłość by
udzieliła krasnoludowi pomocy.
Randal tym czasem zakradł się za plecy wroga z klanu Czarnego Żelaza.
Obrócił miecz w dłoni i z wielkim impetem wbił w jego kark, zaraz nad krawędzią
kolczugi. Ostrze przeszło na drugą stronę i rozerwało grdykę. Padł szykując
kolejny cios przeciw Baflinowi.
-Ożesz kur... – rdzawobrody wojownik siadł na ziemi łapiąc się za
ramię. – A mnie, psi syn, ciął...
-Spokojnie, pozwól mi się zająć raną – rzekła jasnowłosa dziewczyna
klękając przy nim.
Ułożyła dłonie na krwawiącym punkcie i poczęła odprawiać modły.
Reinhard i Randal skinęli sobie z uznaniem głowami i skierowali się do
przestraszonego goblina.
-Nieźle strzelasz – stwierdził rycerz. – Z ich dowódcą moglibyśmy mieć
problem.
-Cóż, chyba odrobinę przeceniasz moje zdolności – zaśmiał się gorzko
łotrzyk. – To raczej łut szczęścia.
-W takim razie cokolwiek robisz, by to szczęście się ciebie trzymało,
rób tak dalej.
-Takiego wywijania mieczem uczą w Silvermoon? – Randal postanowił
zmienić temat.
-Wszędzie uczą wywijania mieczem... – elf nie podjął dyskusji.
Goblin rozcierał ręce otoczony przez nieznajomych, którzy rozcięli jego
pęta. Starał się uśmiechać, lecz wyglądał tylko bardziej i bardziej jak
straszliwy zakapior. Patrzył się po ich twarzach, hen tam wysoko. Nawet
krasnolud był wysoki na standardy zielonego pokurcza.
-Dziękuję uprzejmie, waszemu jaśnie dostojeństwu – skłonił się nisko
próbując sobie przypomnieć, czy tak należało rozmawiać z cywilizowanymi ludźmi.
– Azaliż... azaliż... jestem, ten tego, wielce wdzięczen za mójci życia
odratunek, tudzież... kurna wicek... tychbądź adwersażyjów rozpłatanie...
-Przestań pajacować i mów normalnie – rozgniewany krasnolud ponaglił
szturchając go butem. – Słyszeliśmy o minie.
-Oh... Minie? He, he, jakiej minie?
-Tej, którą twoi ziomkowie podłożyli pod Dun Algaz – stwierdził Randal
najlepiej zaznajomiony z tematem.
-Eh, słuchajcie, tak naprawdę nie ma żadnej bomby, próbowaliśmy ją
podłożyć, ale skały pod bramą są zbyt twarde by w nich drążyć. Przyjęliśmy zaliczkę,
ale jako, że nie mogliśmy się wywiązać z zamówienia, reszta ekipy postanowiła
wziąć nogi za pas.
-To po co tu zostałeś?
-No... cóż, powiedzmy tylko, że zaliczka, którą nam wypłacili, to
trochę za mało, żeby zrekompensować podróż w jedną i w drugą stronę, chciałem z
nich wyciągnąć coś więcej.
Krasnolud rozważał słowa goblina, po czym nachylił się nad nim i
pogroził mu pięścią.
-Nie wierzę ci, kłamliwa gnido. Klan Czarnego Żelaza dobrze wie jak
twarde mamy tu skały, nie zatrudnialiby saperów, nie upewniwszy się, czy mają
odpowiednie narzędzia i doświadczenie do takiej roboty.
Goblin patrzył po pozostałych w poszukiwaniu litości i wsparcia, lecz
ujrzał, że z początku dająca mu wiarę publika zaczęła popierać argument
krasnoluda. Mina powoli mu zrzedła gdy ten znów szturchnął go nogą.
-Gadaj! I nim sobie pomyślisz o stawianiu się jak tamtym, pamiętaj,
teraz nikt nie przyjdzie z odsieczą w ostatnim momencie.
Goblin w końcu się posypał. Klan Czarnego Żelaza mógł okpić i może
jakoś się wykaraskać, w końcu była ich jedynie piątka, tak daleko od swoich
ziem, ale ci przedstawiciele sojuszu byli właściwie u bram swych krain, mogli
go związać i oddać odpowiednim organom, a wtedy mały zielonoskóry zgniłby
głęboko w jakimś zapadłym lochu.
-Dobra, ale obiecajcie, że mnie wypuścicie, to wskażę wam wszystko!
Wtedy wystąpił rycerz robiąc zaledwie pół kroku w przód, tyle by goblin
szczególnie na niego zwrócił uwagę.
-Wskażesz nam wszystko, a my się zastanowimy czy cię wypuścić.
Potraktuj ocalenie cię od śmierci jako zaliczkę – powiedział.
Nie mając specjalnie żadnego wyjścia stworek zgodził się im
towarzyszyć.
Ostatnia część tuneli Dun Algaz stał przed nimi otworem. Masywny portal
z rzeźbionego kamienia przypominał triumfalny łuk. Nad nim wznosił się masyw
granicznych gór, samo zaś przejście który łatwo można było zabarykadować i
świetnie bronić. Odrobinę na zachód, na wielkim skalnym wystąpieniu, krasnoludy
wzniosły niegdyś fort – posterunek przypominał obserwacyjną wieżę, której widok
obejmował niemal cała panoramę krainy mokradeł poniżej, górskie szlaki, oraz
podejście do samych bram Dun Algaz. Kiedy zamykano wrota przed nacierającymi
siłami, właśnie z tej wieży prowadzono morderczy ostrzał, katując każdą
podchodzącą armię. Podejście nie było odległe więc trudno było nie trafić, a
ustawione na murach działa, bombardy i moździerze mogące słać eksplodujące
ładunki, dziesiątkowały niemal wszystko co miało pecha znaleźć się po
przeciwnej stronie. Już raz orkowie spod sztandaru Smoczej Paszczy zdobyli
posterunek, korzystając z zaabsorbowania sił sojuszu wojną z Legionem i
dziesiątkami okolicznych kampanii. Na szczęście z czasem licznym wyprawom i
wielu herosom udało się przetrzebić ich szeregi i odbić fort. Właśnie od
tamtego momentu w tunel wbudowano masywną kamienną zasuwę, która była kolcem w
boku Smoczej Paszczy. Orkowie postawili sobie za punkt honoru odbić to co
niegdyś wydarli krasnoludom, lecz mimo wielu prób od blisko trzech lat
forsowali wrota bezskutecznie.
Na łuku wejściowym, po obu stronach stylizowanych kolumn, widniało
godło Ironforge, wykute z wielu rodzajów metalu. Na pierwszy rzut oka odznaczał
się złoty symbol młota przynitowany do czerwonego żelaza. Mniej więcej w samym
sercu, pod głownią kowalskiego narzędzia, znalazł się symbol góry. Na murach
wieży strażniczej powiewały proporce podobne do tego, który znaleźli przy
wybitym patrolu.
-To jak, ostatnia szansa, gdzie ukryliście bombę? Musi być potężna,
skoro ma wysadzić wrota, więc mi tu nie wkręcaj kitu.
-Dobrze, dobrze! – Malec wiercił się związany jak baleron i zawieszony
na tyłach wozu. – Już, ale mnie rozwiążcie, bo oddychać nie mogę!
-Mów!
-W ogóle nie użyliśmy prochu... Zakradliśmy się kilka nocy wcześniej i
zauważyliśmy, że system podnoszący i opuszczający kamienną sztabę jest ze
stali. Więc zamiast wysadzać wrota, postanowiliśmy je unieruchomić, efekt taki
sam, a o wiele prościej i mniej roboty.
-Co zrobiliście?! – Baflin warknął ponaglając.
-Przewierciliśmy taką tyci, tyci dziurkę na grubość palca, do komory z
mechanizmem... I wypełniliśmy ją termitem.
-Czym? – Spytała dziewczyna sądząc, że się przesłyszała.
-Termitem... Taki proszek, wynalazek dość nowy, że jak się go zapali,
to zacznie się spalać w tak piekielnej temperaturze, że stopi niemal wszystko!
Gdybyśmy stopili tryby w mechanizmie, nie dałoby się opuścić sztaby! Genialny
plan, a jaka oszczędność roboczogodzin!
Musieli przyznać, że gobliny postarały się z wymyśleniem całkiem
niezłej dywersji. W tym czasie przed idącą karawanę, od strony przejścia
wyszedł oddział krasnoludzkich zbrojnych.
-Witajcie, cóż też wieziecie, podróżnicy?
-Gustan Hammergim! – Krzyknął kupiec. – Z tych Hammergrimów! Wiozę
przesyłkę do naczelnego kustosza archeologii w Ironforge, mam stosowny glejt,
jeśliście ciekawi!
-To prosimy, prosimy! Odpoczniecie, a my zajrzymy w dokumenty.
Elf w tym czasie odwiązał goblina i odszedł z nim na bok. W dłoni
podrzucał mieszek znaleziony u przywódcy jego ostatnich oprawców.
-Jesteście typami skorymi do interesów, więc ubijmy interes, panie
goblinie. Co ty na to?
Oczy pokurcza podążały za mieszkiem jak zaczarowane.
-Proponuję taki układ – Reinhard kontynuował. – Powiesz mi jak rozbroić
bombę, a potem ze swoimi koleżkami stąd znikniesz, w zamian dostaniesz całą
wypłatę jaką ci obiecano. To jak? Dobry utarg?
Goblin oblizał się po pożółkłych kiełkach i podrapał po policzku
porośniętym lekką szczeciną niegolonego kilka dni zarostu.
-Jesteś fair, to przyznam, gdybyście tak od razu podeszli, inaczej by
to było.
-To gdzie jest zapalnik?
-Nie ma zapalnika. To jest najlepsze, wystarczy pochodnię zbliżyć do
dziurki w okrywie mechanizmu i samo pójdzie, wystarczy maleńka iskierka.
-Więc jak to rozbroić?
-Cóż, najprościej będzie zalać wodą i wypłukać. Nasiąknięty wodą termit
nie odpali, choćby nie wiem co.
Rycerz rzucił mu mieszek i puścił, ku aprobacie słuchającej drużyny.
Gobliny można było zastraszać i częściej niż rzadziej robiły wszystkim
prześladowcom na złość sypiąc pół-prawdami wedle potrzeby, nawet jeśli miały
przy tym ucierpieć. Ale uchodziły także za stworzenia niezwykle łase na
pieniądze, chciwe i cwane, które przede wszystkim pamiętały o przysługach, a
targi i interesy traktowały jak religię. Elf zaryzykował, ale jego towarzysze
zdawali się doceniać gest. Jednego nadal nie byli pewni, czy postępuje tak z
dobrej woli, czy dlatego, że coś knuje i próbuje uśpić ich czujność.
Karawana przeszła przez posterunek i zameldowała o znaleziskach. Baflin
rzucił na stół w strażnicy jeden ucięty łeb wojownika wrogiego klanu, a
następnie pochwalił się wiedzą wyduszoną z sabotażystów o ukrytej pułapce.
Żołnierze z posterunku byli nadzwyczaj poruszeni. Jak się okazało, poprzedniego
dnia zginęła dwójka strażników z oddziału przednich przepatrywaczy, co
stanowiło przyczynę wysłania patrolu. Zanim straż zorientowała się, że kamratów
w tunelu brakuje, ktoś faktycznie pod osłoną nocy mógł się zakraść i wywiercić
szczelinę. Kapitan posterunku podziękował śmiałkom obiecując, że o udaremnionym
zamachu dowiedzą się władze i zostaną sowicie wynagrodzeni.
Wszyscy poza Richelle zastanawiali się co począć z elfem. Jego hełm był
ukształtowany tak, że przez wąską pionową szczelinę rozcinającą się na kształt
litery „Y”, mogli dojrzeć jedynie jego podbródek, usta i czubek nosa. Oczy
zawsze krył nieprzenikniony cień, niezależnie, z której strony padała
światłość. Trudno było oszacować, czy krwawy elf spogląda na ich twarze, czy
czyta w ich myślach. Owinięty w czarną pelerynę, z rękojeścią dwuręcznego
miecza wystającą zza ramienia, stał na uboczu, milcząc.
Baflin nie pisnął ani słowa. Elf walczył razem z nimi i pomógł mu
pomścić pobratymców. Randal nie był pewien, ale ufał w przekonania Baflina. Pan
Hammergrim i jego woźnica, także czuli, że ocalił ich życie nie raz, a przy
okazji pomógł w położeniu kresu potencjalnemu zamachowi.
***
Przeszli przez granicę do Loch Modan, krainę zieloną, żyzną i spokojną,
otoczoną przez niebosiężne góry, chronioną przez doborowe wojska i ujarzmioną
siłę natury. Środek rozległej doliny zajmowało największe jezioro Azeroth, dla
amatorów wypoczynku z wędką w dłoni istny raj, dla tych co woleli flintę i
polowania na dziką zwierzynę, też nigdy nie brakowało celów. Intensywna zieleń
trawy witała pasące się na polanach sarny i ogromne wełniaste barany. Wysokie
na blisko sto stóp świerki, modrzewie i sosny o sękatych i trwałych konarach
wyrastały po obu stronach szerokiego utwardzanego szlaku. Doszli do wniosku, że
pójdą południową ścieżką zahaczając o Thelsamar, gdzie mogliby coś porządnego
zjeść i uzupełnić zapasy. Chcieli także zajrzeć po południowych strażnic w
Dolinie Królów, gdzie zdaniem krwawego elfa, służbę sprawował jego dawny
przyjaciel. Póki co dzień zapowiadał się spokojnie i nadzwyczaj przyjemnie.
Chłodna bryza znad odległego jeziora idealnie współgrała z ciepłymi promieniami
słońca, gwarantując idealne warunki podróżnym. Ani nie imał się ich ziąb, ani
nie przegrzewali się maszerując w zbrojach, z dobytkiem na plecach.
Elf poprosił o bukłak z wodą, który młoda Richelle przyniosła z
uśmiechem, wymawiając słowa, które w praktyce zamurowały towarzystwo:
-Proszę, wujku.
Randal niemal wpadł na Baflina, gdy ten spojrzał na Reinharda. Pan
Hammergrim prawie się zakrztusił zagryzaną morelą. Woźnica kaszlnął fajkowym
dymem. Nawet jeden z baranów przestał przeżuwać porwane z pobocza źdźbło trawy.
-Wujku?
Elf spokojnie maszerując pociągnął chłodnej wody z bukłaka gasząc
pragnienie. Oddawszy go dziewczynie, podziękował.
-A no wujku... – powiedział po chwili kątem oka dostrzegając jak się
wszyscy na niego patrzą. – Przed inwazją byłem kupcem tekstylnym.
Dzień robił się coraz dziwniejszy sądząc po rozwarciu oczu członków
kompanii.
-Ojciec miał faktorię handlową poza Silvermoon, na ziemiach Lordaeronu,
stąd też moje dziwne jak dla elfa imię, z życia w pomieszaniu kultur i ras.
Rodzina nie podążała za magią, ani zbrojeniami, tylko za dobrobytem i dobrze im
to wychodziło. Mieliśmy intratny fracht operujący na całym zachodnim wybrzeżu.
Ja zajmowałem się targowaniem cen. W Stormwind mieliśmy zaprzyjaźnioną rodzinę
rzemieślników, u których zamawialiśmy krosna do tkalni po mniejszych cenach...
Ale kiedy wszystko się zaczęło Stormwind co prawda było bezpieczne, z dala od
głównego zarzewia wojny, to zadłużony pan Silversmith zaczął mieć problemy.
Jaina Proudmore zarekwirowała część statków na własne potrzeby wywalając cały
zbędny ładunek, nie wspominając już o Thrallu i jego Hordzie, która wcześniej
zgrabiła drugie tyle. Z naszą familią nie był problem, w banku mieliśmy dość
kapitału by przetrwać burzliwy okres, ale pan Silversmith zainwestował krocie,
a nawet wziął kredyt... Zainwestował w interes, do którego sam go namówiłem.
Nie mając żadnych innych opcji sprzedał zakład, za ostatnie pieniądze posłał
córkę do szkoły klasztornej, a sam chwycił za miecz i w oddziałach najemnych
ruszył do Kalimdoru, żeby mieć jak opłacić jej edukację, a samemu mieć jakieś
utrzymanie. Tam się spotkaliśmy, w sumie, wpadliśmy na siebie zupełnym
przypadkiem. Nie miał mi za złe inwestycji, nikt w końcu nie mógł przewidzieć
całej tej wojny.
-Poprosił cię... – Randal chciał się spytać o dalszą część opowieści,
ale Richelle stanęła obok rycerza i rzuciła mu piorunująco zimne spojrzenie.
-Mój ojciec o nic nie prosił – wystrzeliła jakby sama koncepcja
błagania o pomoc stanowiła dla niej ujmę.
-To prawda, nie prosił. Ale opowiedział mi swoją historię. Nie
wiedzieliśmy, czy wyjdziemy żywi spod Hyjal, więc nie było o co prosić – elf
kontynuował. – Niestety po bitwie go nie znalazłem, nie wiem co się z nim
stało. Założyłem, że poległ. Przypomniałem sobie wtedy jego opowieść. Żołd miał
iść do Stormwind na utrzymanie córki, lecz nigdy nie doszedł. Miałem dług wobec
przyjaciela, którego wpędziłem w problemy, więc przybyłem do Stormwind po
wszystkim upewnić się, że Richelle wyrośnie na ludzi i będzie potrafiła o
siebie zadbać. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
-To się chwali – Baflin z uznaniem skinął głową. – Ale skoro wy tak
młodo wyglądacie, a tyleście przeżyli, to w zasadzie ile macie lat?
-Zaledwie sto trzydzieści sześć.
Postój w Thelsamar był dość krótki. Elf został na obrzeżach miasteczka,
gdzie zostawili wóz z cennym transportem, tłumacząc, że będzie go „pilnował”. W
końcu nikt nie chciał by cennemu ładunkowi cokolwiek się stało. Sama mieścinka
położona była niemal na samym szlaku. Z daleka, wyglądała jak kilka zielonych
pagórków. Z bliska można było dostrzec, że między pagórkami znajduje się
sztucznie wykopany wąwóz, zaś w jego ścianach widnieją fasady domostw
wprawionych w ziemne masy. Krasnoludy prowadziły ty spokojne życie doglądając
kilku okolicznych kopalń oraz zrębów drewna. Największą budowlą była oczywiście
gorzelnia, tradycyjnie połączona z karczmą, w której można było nająć pokój,
solidnie się posilić, a przede wszystkim posmakować świeżo upędzonych trunków.
Od karczmy biła intensywna woń pieczystego, więc Baflinowi niemal wyprostowały
się wąsy z podniecenia. Wydał kilka złociszy na posiłek dla wszystkich, choć
sam werżnął niemal całe jagnię w ziołach i zapił dwoma pintami czarnego jak noc
stouta. Randal zadowolił się pieczonymi ziemniakami w ziołach i uszczkniętym
gdzieś kawałkiem mięsa. Jedna niska krągła kobieta o obfitej objętościowo
fryzurze złożonej głównie ze złotych loków, oraz równie objętym biuście,
zdzieliła nawet woja po łbie, z wyrzutem, że nie da się najeść tej biednej
chudzinie co obok niego siedzi.
Do Thelsamar przybyli w końcu drwale po porannej robocie. Barany ciągły
pocięte bele do okolicznych tartaków, a w kuźni nieopodal dwóch rzemieślników
kłóciło się o cenę usługi naprawy narzędzi stolarskich. Jakże im beztrosko
płynął czas.
W końcu ruszyli w kierunku Doliny Królów. Szlak prowadził na południe
od Thelsamar, w kierunku niebosiężnych gór. Tam, w maleńkiej, lecz jak ważnej
dolinie, znajdowało się skrzyżowanie traktów. Jeden prowadził z Loch Modan do
Dun Morogh na zachodzie, zaś dalej na południe, długim tunelem wyciosanym
krasnoludzkimi kilofami, znajdowała się wypalona i straszliwa kraina, czarne
pustkowie stanowiące podnóże szczytu Czarnej Skały – ogromnego wulkanu, w
którego wnętrzu dom zbudował sobie wygnany przed wiekami klan Czarnego Żelaza.
Podróżnicy przeszli między kolosalnymi posągami dwóch krasnoludzkich
królów wyrzeźbionymi w otaczających dolinę masywach. Relikt Wojny Trzech Młotów
stanowił przypomnienie o braci klanu Miedziobrodych i klanu Dzikiego Młota,
które nawet mimo dawnych waśni, w obliczu zagrożenia potrafiły podać sobie rękę
i zjednoczyć się w walce o wspólną przyszłość.
Jeden z przysadzistych tytanów, przedstawiający Madorana Bronzebearda,
dzierżył topór w dłoni, dumnie prezentując go przejeżdżającym. Drugi, wizerunek
Khardrosa Wildhammera, uraczył karawanę widokiem młota. Broń była tak potężna,
że nawet Baflin zastanawiał się jak jego przodkowie obrabiali kamień. Musieli
przy tym postępować z taką dbałością i pieczołowitością, żeby posągi nie
połamały się pod ciężarem własnych elementów i z upływem czasu.
Samotny strażniczy bunkier na rozdrożu wypełniony był stojakami na
broń, na każdym z takich stojaków dziesiątki toporów i flint. Tarcze wisiały na
ścianach, zaś młoty rozłożono na stołach. Kapitan Rugelfuss zarządził trening
kadry oddziałów zwiadu, więc starsi dziesiętnicy poszli przegnać młodszą brać
po wzgórzach i sprawdzić na ile ich stać. Jakiś sześciu siwobrodych wiarusów
siedziało na półpiętrze wieży, hazardową atmosferę zakrapiali grzańcem,
oczywiście między rzutem kośćmi, lub rozdaniem kart.
-A mówiłem ci! Będą dwie czwórki! Ha! – Zagrzmiał jeden z brodaczy. Na
ustawionym nieopodal rogatym hełmie nadział sobie kawał słoniny, z której
skrawał nożem co lepsze kąski i wcinał.
-Masz szczęście, ty durnoto jedna... – odpowiedział drugi wrzucając
kości do kubka. – Para dwójek na śliskiej kiełbasie!
Wykonał rzut, po czym podniósł naczynko, a na stole została piątka i
jedynka.
-No żesz job twoju! – Krasnolud przegrał i stracił czternaście
miedziaków, sześć srebrników i dwa złocisze.
-Ha! Daj mi te kości, i patrz... Będzie para piątek na tyłek teściowej!
– Zastukały kostki w kubełku, a gdy wiarus je odsłonił, stało się jak
zapowiedział. Para piątek.
-To nie możliwe, musiałeś oszukać!
-Ta, jak ci nie idzie, to od razu oszukać.
-Nie wierzę ci!
-No to sprawdź! Proszę! – Jeden z graczy podwinął rękawy. – Jest coś?
No?
-Nie... Ale ja i tak uważam, że coś tu kręcisz.
-Jak ci sie nie chce grać, to powiedz, a nie wymówki zmyślasz.
-Zamkniecie się wreszcie, czy mam do was zejść i nauczyć was rezonu?! –
Zagrzmiał silny głos z najwyższego piętra krasnoludzkiego umocnienia.
Na górze zasiadał sam kapitan Rugelfuss. Na starej, grubej skórzni
narzuconą miał kolczugę, jako czynny kapitan posterunku broniącego tunelu do
Gorejącego Wąwozu, skąd zawsze mógł ruszyć kontyngent klanu Czarnego Żelaza,
musiał być wiecznie na baczności. Gęste wąsy i długa czarna broda zapleciona w
dwa grube warkocze odcinała się od bladej cery, oraz zielonego kaptura –
rozpoznawczego symbolu zwiadowców, przepatrywaczy i straży przedniej Loch
Modan. Kapitan siedział przy wielkim dębowym stole, na którym rozłożono mapy.
Zamoczył pióro w kałamarzu i kontynuował pisanie raportu. Pociągnął gorzałki z
rogu. Umilała mu nieprzyjemny obowiązek papierkowej roboty. Jeden z przysłanych
na przeszkolenie rekrutów wysadził przez nieuwagę beczkę prochu, więc kapitan
musiał wytłumaczyć nieścisłość w stanie sprzętu, to oczywiście znaczyło, że
jego przełożeni to zapamiętają i do zasłużonego awansu, lub przejścia w stan
spoczynku, dojdzie jakieś pięć lat służby na tym chędożonym zaścianku.
Tam i tak niewiele się działo, a poza okazjonalnymi problemami z
troggami z okolicznych jaskiń, nie było się o co martwić.
-Szefie! – Zaryczał Agni Kolbrad, jeden z nowych strażników na służbie
wartowniczej.
-Czego?!
-Jakieś paniska z karawaną przyszły!
-A na kiego mi tu karawana?! – Kapitan odłożył sprawunki na później,
zatknął za pas topór i począł schodzić po schodach. – Odprawże ich, nie my się
zajmujemy niańczeniem handlowców, a jak mają wieści, to odbierz i zdaj
starszyźnie, a nie kapitanowi łeb trujesz.
-Ale panie szefie! One mówią, że toć do was jaki sprawunek!
-Czego ci się we łbie naprzewracało?! – czarnowłosy krasnolud
kontynuował mijając grających zastępców przy stole na niższej kondygnacji i tak
wreszcie zszedł na parter, stając w szerokiej owalnej komorze bunkra robiącej
także za składzik suchych materiałów.
Jeden z młodszych krasnoludów, charakteryzujący się schludnym świeżym
ubiorem, dopiero co od kwatermistrza, majtał się jakby nie wiedząc co
powiedzieć. Co i rusz przestępował z nogi na nogę, to chcąc podejść do
kapitana, to zgodnie z danym rozkazem obrócić się i wyjść, to jeszcze coś
zrobić.
-Ech, świeżak... – mruknął Rugelfuss klepiąc go po ramieniu i
odpychając na bok. Zaiste miał mało cierpliwości do typka ostatnimi dni. Miał
zieloną pelerynkę, soczystą, nowiutką, nie to co prawdziwych weteranów jak on i
jego podkomendni... Prawdziwy ubiór to taki, który zapomniał jak to jest być
prany kobiecą ręką, z wyczuciem i troską, miast tego, jak na prawdziwych
mężczyzn przystało, prali swe peleryny wypełniając je żwirem i otoczakami, a
potem przy najbliższym potoku, okrutnie okładając takim tobołem o skałę. Tak
prali prawdziwi mężczyźni, zapewniając sobie najbardziej rudymentarny i
wyblakły odcień zieleni!
Nieopodal strażnicy, pod bacznym okiem sześciu wiarusów, stała rzeczona
karawana. Z początku myślał kapitan, że to jakie nietutejsze fircyki co się
przyszły o drogę pytać, może kto zza granicy, ale gdy obaczył dwójkę brodaczy
siedzących na wozie z razu spochmurniał.
-Jaką to sprawę do mnie macie? – Rzucił głośno, schodząc sobie w dół
lekkiego wzgórza.
Na te słowa przed szereg wystąpił rycerz, zakuty człek w zbroję, choć
paladyńskich insygniów nie widział, ni ten młota przy sobie nie miał,
promieniowała odeń tajemnicza siła, być może to ułuda spowodowana tym jak
pancerny mężczyzna otulony peleryną dumnie stał, oszczędny w ruchach niczym
posąg. Dźwignął po chwili jedną krzaczastą brew rozpoznając jasnowłosą
dziewczynę, która stała u boku nieznajomego człowieka.
-A niech mnie kule... Na co cię tu zagnało dziewucho?! Ha! – Zaśmiał
się postępując krok w jej stronę. – Nie powinnaś tu być, wiesz, mogłaś
poczekać, jaki list przysłać. No chyba, że was do wąwozu gna, ale to pomysł
okrutnie chybiony. Z razu ci go wyperswaduje, jeśli taki twój pomyślunek.
-Spokojnie, Ruglefussie – Richelle odpowiedziała z uśmiechem,
podchodząc doń i przyklęknąwszy, ściskając ramiona krasnoluda. –
Przyprowadziłam starego znajomego.
Kapitan popatrzył po zebranych, dostrzegł trójkę innych krasnoludów,
których generalnie nie znał, do tego jakiś chłopak marno wyglądający w ciemnych
szatach, stojący na uboczu niczym kostucha. Został jeszcze rycerz, który
właśnie podszedł i z głowy, powoli, ściągnął stalowy hełm.
Gdy zielone ogniki zapłonęły w oczach elfa, a spiczaste uszy przebiły
się przez rozwiane włosy Ruglefuss oniemiał. Obstawa bunkra przyglądała się nie
wiedząc co też począć, ślepia rosły do rozmiarów spodków, a w rozwarte usta
mogłoby wlecieć chmara much za razem. Po twarzy kapitana widać było, że sam nie
wiedział jak zareagować na pojawienie się przybysza. Cieszyć się? Aresztować? W
ogóle się go nie spodziewał, w ogóle nie myślał, że kiedykolwiek go jeszcze
zobaczy. Nagle kaszlnął, być może mucha wpadła mu do gardła, cokolwiek jednak
nie było powodem, dźwięk sprawił, że jakby przerwał zaklęcie rzucone na
wszystkich zebranych. Zaskoczeni żołdacy obstawy bunkra chwycili za flinty i
kusze. Muszkiety i garłacze wycelowały w pancernego podróżnika.
-Kapitanie! Toż to krwawy! Zielone ślepia ma! Oni go tu sprowadzili! –
Burknął jeden z siwobrodych wiarusów biorąc karawaniarzy na muszkę, jakby
właśnie zobaczył weń zdrajców.
-On nas podstępem... – jęknął pan Hammergrim.
-Milcz, szpiclu! – Odrzekł wiarus, ale nagle kapitan uniósł dłoń i
zganił ich wszystkich uspokajając i studząc emocje.
-Reinhard – wypowiedział w końcu imię obojętnym głosem. – Nie
powinieneś tu być, a nawet jeśli, to chociaż jako poseł mógłbyś zagościć.
-Kapitanie – spytał kto inny z podkomendnych. – Znacie go?
-A pewnie, że znam! A kto dwa lata temu wyprawiał się do podziemnych
ruin Uldamanu?! – Spytał zadając podchwytliwe pytanie. Dla krasnoludów
triumfalny powrót bohaterów jacy poszli badać jaskinie i podziemia antycznej
krypty tytanów w górach Khaz. Dla dumnej rasy brodaczy było to miejsce niemal
święte, a na pewno ważne dla ich kultury i historii, jako, że odpowiadało na
pytania skąd się też wzięły Krasnoludy. Tam znaleziono dyski sporządzone przez
rasę ich ojców i matek, Tytanów, którzy dzielny lud gór uformowali i tchnęli
weń życie. Nim się to jednak stało w efekcie eksperymentów tytani stworzyli
Trogi, obmierzłe, śmierdzące, durne i pokraczne stwory, wściekłe i agresywne.
Zamknęli je głęboko pod ziemią, w nadziei, że nigdy nie wyjdą na świat. Trogi
swą obecnością, kopiąc i rozmnażając się, przebiły się do różnych tuneli i
jaskiń, infekując swą obecnością antyczne hale Uldamanu. Na domiar złego klan
Czarnego Żelaza dowiedziawszy się o odkryciu, wziął archeologiczną placówkę
szturmem, zabijając każdego na swej drodze, samemu chcąc dobrać się do skarbów
krypty. Wtedy drużyna pięciu śmiałków podjęła się heroicznego zadania i
odzyskała dla krasnoludów z Dun Morogh kawałek ich dziedzictwa.
Na pytanie postanowili odpowiedzieć podkomendni kapitana, ściągając
brwi w zadumie i w rosnącym respekcie.
-Wilhelm Stronghill – rzekł jeden z wiarusów opuszczając flintę.
Wspomniał imię ludzkiego herosa, sojusznika z odległego Stormwind, który
przybył z pomocą i honorując stare przymierze między krasnoludami i ludźmi jako
pierwszy zgłosił się na wyprawę.
-Aradun z Wildhammerów – dodał kolejny, postępując podobnie jak
poprzednik. Aradun wzbudził nie lada szacunek ale i strach. Ten uzbrojony w dwa
młoty barbarzyńca z bratniego klanu, szalony i roześmiany, opętany wojennym
amokiem, rozłupywał głowy wpadając w samo serce starcia, nie zważając na rany,
a blizny traktując niczym ozdobne tatuaże i litery kroniki spisanej jedynym
językiem, który tak naprawdę rozumiał.
-Tharek Blackstone – następny wymienił ważne imię. Tharek może nie był
wojem, ale za to miał łeb nie od parady. Bystry i przebiegły, wyszkolony przez
szkołę cieni i przepatrywaczy, znajdywał drogę tam, gdzie pozornie szlak się
ucinał. To dzięki jego ekspertyzie drużyna z Uldamanu przebyła najcięższe
odcinki podziemi.
-Reinhard Swiftstrike – kolejny krasnolud wymienił imię, a wszyscy
przypomnieli sobie, że ten jegomość był elfem. Czarnowłosy wojownik odziany w
stal, mielący wrogów dwuręcznym mieczem, za razem uczony świadczący ekspertyz w
dziedzinach wiedzy tajemnej i historii.
-I pan, kapitanie – rzekł najmłodszy z obsady bunkra.
-Tak – mruknął Ruglefuss. – Tak się składa, że stoi przed wami jeden z
tej wyprawy i zaświadczam wam o tym osobiście. Los tak chciał niestety, że
teraz po innych stronach frontu stoimy, co?
Krasnolud podszedł i wyciągnął do elfa rękę, a ten z uznaniem skinął
głową staremu druhowi, po czym ujął dłoń i mocno ścisnął.
-Prawda, wielka szkoda – westchnął elf. – Nie chciałbym zobaczyć twej
flinty stojąc po przeciwnej stronie.
-Ha... Gdybyś zobaczył, byłoby już za późno. – Kapitan pozwolił sobie
na kilka chwil śmiechu wspominając stare czasy. – Cóż, w trudnej pozycji mnie
stawiasz. W uznaniu zasług jestem pewien, że w kajdany cię nie zakują... Ani
jakiś wojen z wami nie toczyliśmy, a przynajmniej jeszcze, więc wrogości
powszechnej nie ma. No, ale dekretem wy już są wrogowie i wprowadzać takich na
ojczyste ziemie nie przystoi.
-Dlatego ja się nie zakradam – odpowiedział elf, uważnie obserwowany
przez czujnych strażników. – Mam sprawę do starego przyjaciela w Dun Morogh, do
Ironforge wkraczać nie zamierzam, ale muszę się dostać do Kharanos. Rzecz
osobista.
-Zrozum, druhu... To nie jest tak, że nie chcę, ale musiałbym
poinformować o tym kogoś wyższej instancji, o ile raczyłbyś poczekać.
-Spieszy mi się, ale nie nalegam. Rozumiem, że są pewne powinności. Mam
nadzieję pogadać z jednym przyjacielem, także z dawniejszych czasów, wolałbym
jednak go tu nie wyciągać, bo zależy mi na dyskrecji. Nie chcę sprawiać
komukolwiek niepotrzebnych problemów.
-To przynajmniej o tyle mnie uspokoiłeś – sapnął w odpowiedzi
czarnobrody Ruglefuss, zastanawiając się co też powinien uczynić. – Poślę gońca
by sprowadził tu kogoś wyższego rangą, albo przynajmniej przedstawiciela. W ten
sposób nikt więcej się nie dowie o twej wizycie poza tymi co faktycznie powinni
być zainteresowani. Możecie się tu rozbić jeśli chcecie.
-Eghm! Panie kapitanie! – Wezwał karawaniarz podenerwowany przestojem.
– My tu mamy ważną przesyłkę do Ironforge, taką co to nie cierpi zwłoki! Pan
pozwoli, ja pokażę papiery!
Ruglefuss poklepał elfa po ramieniu nakazując by poczekał, gdy sam
oddalił się uzgodnić sprawę ładunku na wozie. Reinhard został sam z Richelle u
boku, dziewczyna spojrzała na niego wczepiając dłonie w połeć czarnej peleryny
okrywającej ramię.
-Wujku – zaczęła szeptem – czy to rozsądnie się ujawniać i tu zostawać?
Co jeśli...
-Spokojnie – odpowiedział kładąc dłoń na jej ramieniu i lekko
ściskając. – Nie podejrzewam by szpiedzy Robericka doszli tak daleko. Przyjście
tutaj to dobra decyzja... Oni boją się tego co leży na południe i miejmy
nadzieję, że kierując się tutaj przekonaliśmy ich, iż tam właśnie zmierzamy.
Dziewczyna spojrzała w dół traktu, oraz malujący się w oddali łuk
tunelu prowadzącego do Gorejącego Wąwozu. Mogła się tylko zastanawiać, co jej
opiekun i przybrany ojciec chciał przez to powiedzieć. Fakt faktem spieszyło im
się, a istoty stąpające im po piętach pragnęły dostać to co młoda Richelle, dla
bezpieczeństwa, nosiła we własnym podręcznym bagażu.
Ludzie kapitana Rugelfussa przyglądali się im z zainteresowaniem,
plotkując i wzajemnie przeklinając swój własny los. Życie na pograniczu było
proste, jak coś przelazło przez tunel i nie miało barw sojuszu, skórę miało
czarną jak smoła, więcej niż dwa odnóża lub capiło śmiercią i pożogą, to wedle
najważniejszego z rozkazów walili w to ze strzelb, aż przestało się ruszać. Ot
i cała filozofia. Wtem pojawia się wróg, podchodzi z pokojowymi zamiarami pod
ich posterunek, ujawnia się i choć rozkazy na papierach mówią „Naszpikować
ołowiem!”, to ten przecie nie atakuje, z samą rasą krwawych elfów jeszcze się
nie starli więc waśni jakiejś nie ma, a na domiar złego to bohater wyprawy do
Uldamanu, jeden z tych co przybliżył krasnoludzką brać do poznania historii
własnej cywilizacji. Zdurnieli zupełnie, nie wiedząc czy celować weń flintami,
czy rękę podać i gorzałką poczęstować.
Kapitan wreszcie powrócił odprawiwszy karawanę ku uciesze pana
Hemmergrimma, który wypłacił dwóm pozostałym przy życiu najemnikom stosowną
nagrodę i usunął się z pola widzenia skrobiąc coś w notesie ogryzkiem ołówka.
Dwóch pozostałych nie mogło kontynuować swej podróży, jako, że tak nakazywały
przepisy. Przyszli z potencjalnym wrogiem, więc zostaną przesłuchani. To samo
tyczyć się miało i karawany pełnej artefaktów, ale rozkazy jakie Hammergrim
miał przy sobie, wszelkie należyte pieczęcie i insze insygnia przekonały
kapitana, że osoby o wysokiej pozycji w Ironforge faktycznie czekają na
przesyłkę i będą wielce niepocieszone jeśli ta nie przybędzie w czas. Reszta
musiała zostać.
-Tak sobie myślę – zaczął krasnoludzki wiarus – by napisać do Brandura
Ironhammera. On mógłby się za tobą wstawić i przysłać kogoś, kto mógłby ci
towarzyszyć.
-Znaczy, kogoś kto mógłby mieć na mnie oko? – Zapytał Reinhard z lekkim
uśmieszkiem malującym się w kąciku ust.
-No... – kapitan przewrócił oczami. – W sumie tak.
-W porządku, stary druhu – elf poklepał krasnoluda po ramieniu. –
Rozumiem. To wystarczy.
-Ejże – Randal zaszedł ich od tyłu wraz z Baflinem, który zdawał się
bardzo niepocieszony fatkem, że właśnie stracił możliwość przejechania się na
wozie i znów będzie musiał wszędzie zawijać na piechotę. – Panie kapitanie, nie
chcę przerywać, ale nam także się spieszy.
Ruglefuss obrócił do nich głowę z twarzą w wyrazie absolutnej
obojętności.
-W porządku, jeden dzień was nie zbawi. Poczekacie sobie tutaj.
***
-Powiedz mi, herr Bouldertoe – zaczął siwy gnom rozsiadając się
wygodniej w obszernym miękkim fotelu o oparciu tak wysokim, że wystawałoby
ponad głowę nawet długouchego mieszkańca z dalekiego Kalimdoru. – Was tak
konkretnie przeszkadza ci w deine Ehfrau... żonie się znaczy?
Po przeciwnej stronie przyjemnego cieplutkiego gabinetu, ogrzewanego i
oświetlanego przez języki ognia skaczące po drwach palonych w kominku, na
długiej puchatej kozetce leżał sinoskóry krasnolud o gęstej brodzie w barwie
kominowej sadzy, oraz czerepie tak gładkim i bezwłosym, że mógłby uchodzić za
kamień, gdyby nie to, że świecił się bardziej niż nie jedna z kryształowych kul
wpiętych w dziwaczne laboratoryjne konstrukcje ustawione na komodach pod długą
kamienną ścianą owalnego pomieszczenia. Krasnolud miętolił grubymi paluchami
skrawek własnej czarnej kamizeli zastanawiając się nad odpowiedzią, wlepiał
wzrok w malunki na sklepieniu, skacząc od konstelacji do konstelacji jakie
stary gnom kazał niegdyś sporządzić.
-No... Doktorze, tu chodzi o to, że ona się nigdy nie zamyka i ciągle
coś ode mnie chce – odpowiedział niskim gardłowym głosem.
-Hmmm... – Gnom uderzał się ołówkiem w dolną wargę myśląc jak pomóc
krasnoludowi. Wywinięte w górę wąsy i długa bródka sprawiały, że wyglądał jak
rażony piorunem, szczególnie biorąc pod uwagę dwie kępki nastroszonych włosów
odstających w każdym możliwym kierunku od placka łysinki wkradającego się z
czoła na dalekie fronty potylicy. Gnom nawet przy krasnoludzie wyglądał jak
kurdupel, ale temu jednemu trzeba było przyznać, że łeb miał pełen wiedzy za
czym szedł oczywisty rozmiar najważniejszej dla gnoma części ciała. – Widzicie,
herr Bouldertoe, wasza małżonka poszukuje komunikacji, poczucia uczestnictwa w
waszym życiu, chce się czuć potrzebna, dokładnie tak jak pana brygadzista
docenia pana w kuźni, herr Buldertoe.
Celnie dobrana parabola zdawała się zaktywować kilka obwodów w
mózgownicy rozmówcy, który potakiwał co i rusz.
-No, ale przecie jest potrzebna, nie?
-Ale powinien, wie pan... Od czasu do czasu powiedzieć to dein Frau.
Niech pan sobie wyobrazi, że pracuje cały dzień w kuźni i przetapia metale, ja?
Właśnie, i pracuje pan bardzo, bardzo, zehr ciężko. Robi pan gutes arbeit i
nikt panu nic nie powie, nie pochwali...
-Ale mnie nie chwalą w robocie, nigdy – z pełną szczerością
odpowiedział krasnolud. – Szef wie, że dobrze pracuję, ja wiem, że dobrze
pracuję. To po co strzępić ozór na próżne pogaduchy, jak jest robota do
zrobienia?
-No... A czy miło by panu było, gdyby tak ktoś powiedział, że dobrze
pan pracuje?
-Jak się podlizuje, znaczy, że coś kręci – burknął pacjent. – Pewnie
konfident jaki.
-A załóżmy, że nie konfident. Tylko tak szczerze przyjdzie i powie:
Herr Bouldertoe, odwala pan kawał świetnej roboty! I wie pan, że to szczerze,
ja?
-Hmmm... – Krasnolud znowu zmarszczył brwi popadając w głęboką zadumę i
wybujałe społeczne symulacje. – Teraz jak o tym mówicie, doktorze... To nawet
miło.
-No właśnie, a pana małżonka ma taką potrzebę, żeby jej powiedzieć
takie rzeczy. Coś ładnego, jakiś komplement, coś od serca, ja?
-Aha... Ale to ja jej kiedyś powiedziałem komplement, to dostałem
drzwiami od szafki przez łeb.
-A co jej pan powiedział?
-No, że jak pracuję w kuźni przy takiej wielkiej zwalistej
rozdrabniarce do gruzu, tej co tak hałasuje sromotnie, że ludzie cholery
dostają, to myślę właśnie o niej...
Gnom uniósł wysoko brew mało się nie zatknąwszy popijanym właśnie
sokiem z marchwi i jabłek, który chlupotał sobie w kubku jaki pochwycił z
małego stolika tuż obok.
-Eee... Mam wrażenie, że mogła tego nie odebrać jako komplement.
-Dlaczego?! – Krasnolud szczerze zasmucony, spytał. – To cudowna
maszyna! Pełna werwy i mocy! Nówka, napędzana parą... A jakie tłoki ma, hu,
huu! No i ten dźwięk pękających skał, uwalnianych rud, szlachetnych metali
niekiedy, istna muzyka!
-I tutaj leży problem w waszej komunikacji... Pana małżonka nie rozumie
pana pasji, nie wie, że to co dla innych jest wielką umorusaną maszyną co rzęzi
i katuje uszy, dla pana to cud techniki i piękne dźwięki. Ale gdyby tak pan z
nią o tym porozmawiał, może nawet wziął raz do pracy, tak by zobaczyła z jaką
pasją pan przy niej pracuje, to może by zrozumiała jak dla pana jest ważna i że
pan naprawdę jej stroił komplementy. Może pan jej od czasu do czasu kupić jakiś
ładny podarunek, no... Żeby się czuła doceniona.
-To jej przecie kupiłem na urodziny ostatnio prezent! – Rzekł dumnie
krasnolud. – Gwoździe, ale takie, o! – Odmierzył długość palcami. – Takie
powlekane, dwunastocalowe! Nie w kij pierdział, tylko z górnej pułki. W sumie,
mogłaby tą szafkę naprawić.
Gnom westchnął ciężko i roztarł zmęczoną twarz dłonią.
-Herr, Bouldertoe... Ponownie to powiem. Komunikacja jest
najważniejsza! Widzi pan, gdyby tak częściej rozmawiał z małżonką, może
wiedziałby pan co ją rozwesela, czym się intersuje. Wtedy, gdy pan kupi to co
jej się podoba będzie bardziej zadowolona, hmm?
Na te słowa pacjent zdawał się rozchmurzyć odrobinę wpadając na pewien
genialny pomysł. Z razu krasnolud zdzielił się w czoło wielką pięścią po czym
nagle wystrzelił:
-No tak! Ale ze mnie pustak! No przecie ona kolekcjonuje kielnie! To
się wygłupiłem!
-Czekajcie, tu nie chodzi o narzędzia, ale o...
-Kupie jej taką kielnię do tynku! – Hutnik powstał z kozetki w ogóle
nie zwracając uwagi na naukowca, który sporządzał notatki do założonej
kartoteki. – Z uchwytem wyściełanym dębem i skórą jenota! Od miesiąca mi
narzeka żeby położyć na ścianie nową gładź... Teraz będzie mogła zrobić to
sama!
Krasnolud napiął mięśnie łapiąc za kapotę i zbierając się do wyjścia,
przepełniony planami rozwiązania swych małżeńskich problemów.
-Zaraz! Nie o to chodziło! Das ist ein problem! Pan poczeka! – Gnom
gonił za mięsistym metalurgiem, lecz na swych małych nóżkach nie specjalnie był
w stanie skrócić dystansu. – Herr Bouldertoe! Mi chodziło o...
-Dziękuję, doktorze Freundberg – krasnolud rzucił przez ramię wychodząc
po schodach w górę, w stronę wyjścia na mroźne powietrze.
-...o kwiatki, czy coś. – Dokończył Zigmuntas Freundberg, pierwszy w
Azerothcie psychoanalityk, którego próby spisania przełomowych teorii i
eksperymenty kończyły się z goła niepewnym fiaskiem, jako że badane podmioty
zawsze wyrywały z sesji terapeutycznej z durnymi wnioskami w głowach... i z
nieuiszczonymi rachunkami za terapię w kieszeniach.
Gnom westchnął ciężko gładząc swe granatowe szaty, po czym wrócił do
fotela odkładając notatki. Krasnoludy nie były dobrym obiektem badań, a na
pewno nie wdzięcznym. Ich ega kazały im działać na podstawie szczątkowych
przesłanek i z trudem przeglądały przez zasłonę własnych przekonań, a z drugiej
strony były na tyle cwane, by wiedzieć, że uciekając przed tym jak usługodawca
podliczy i poda właściwą cenę, można oszczędzić niemały grosz.
Wtem do drzwi ktoś zapukał, a Zigmuntas od razu pomyślał, że to jego
pacjent przypomniał sobie o uiszczeniu zapłaty, temu pognał w górę schodów,
minął wejście do komnatki mieszkalnej, po czym stanął już na powierzchni, u
sękatego zabezpieczonego wejścia. Bouldertoe zasuw nie miał jak przestawić od
zewnątrz, więc raczej by pamiętał, że drzwi były otwarte, znaczy nie on... Gnom
się nachmurzył, burknął coś pod nosem i cicho przeklął.
-Terapie już na dziś skończone! – Powiedział głośno, a po chwili, w
odpowiedzi znów rozległ się odgłos pukania.
-No przecie mówię – dodał otwierając drzwi by spojrzeć na zebraną na
zewnątrz dziwną grupkę osobistości.
Nad Dun Morogh osiadła wczesna noc, więc z zachodu dobiegały jeszcze
szczątki pomarańczowej światłości, gdy nad głowami rozpinało się ugwieżdżone
atramentowe sklepienie, pozbawione choćby najmniejszej chmurki. Ulice Kharanos
zdawały się być jedynymi w zasięgu wzroku rejonami nieokrytymi wieczną warstwą
puchatego śniegu. Rześki wiatr targał iglastymi drzewkami strącając z nich
białą pierzynkę i odsłaniając odrobinkę zieleni z każdym małym powiewem.
Dookoła typowe budowle krasnoludów wyrastały na mroźną powierzchnię może jednym
piętrem, a tak na prawdę kryły się w głębinach, gdzie twarda ziemia pomagała
zatrzymać ciepło i miła atmosferę. Być może dlatego prawie nikogo nie było na
zewnątrz. Nie dostrzegł także straży, najpewniej siorbiącej piwsko w pobliskiej
gospodzie. A gnom miał powód by czuć się zagrożonym i straż wołać, gdyż na
pierwszy rzut oka przed nim stało aż sześć osób, wszystkie większe, a trzy z
nich dodatkowo bardzo wysokie jak na poczucie bezpieczeństwa doktora
Freundberga. Odstąpił o krok i drżącym głosem spytał:
-Taaak?
-Zigmuntas Freundberg – stwierdził wysoki rycerz zakuty w stal. Nie
pytał, po prostu pewnie oznajmił. – Mam z tobą ważną sprawę do omówienia.
Sprawę natury naukowej.
-Na... Naukowej? – Zająknął się gnom.
-Tak, powinniście uważnie wysłuchać mojej propozycji. Może się panu
nieźle opłacić, doktorze...
Słowa przybysza uspokoiły pierwszego psychoanalityka Azerothu i
definitywnie uderzyły w dobre struny. Na ilość klientów nie mógł narzekać,
krasnoludy zdawały się mieć nierówność pod sufitem wpisaną w geny, które jak
się zdaje na pewnym etapie ewolucji wyparły trudną sztukę uiszczania zapłat.
Instynktownie sięgnął do kieszeni swego ubioru, tam gdzie znajdowała się
chudziutka sakiewka.
-No, to inna sprawa. Nauka jest zawsze celem nadrzędnym i szlachetnym,
herr? – spytał gnom zapraszając do wejścia.
-Swiftstrike – odrzekł mu rycerz, po czym szepnął kilka słów swej
obstawie. Dwójka krasnoludzkich wojów opatulonych w grube peleryny stanęła przed
drzwiami, w dość niedyskretny sposób dając znać, że czegoś tu pilnują. Kolejny,
wraz z jednym wymizerowanym człowiekiem, odszedł w stronę gospody by się ogrzać
i posilić. Z mroku do wnętrza wkroczyła także młoda jasnowłosa kobieta
dopełniając gnomowi obrazu, upewnił się kim jest rycerz. Szybko zamknął za nimi
drzwi i gdy tylko zasuwy zagłębiły się w ścianach, pobiegł za nimi ciągając do
większej komnatki mieszkalnej.
-Co u licha cię tu przygnało?! Przyszedłeś do Dun Morogh?! Teraz?! W
czasie kriegu?! Ah, sheisse!
-Spokojnie – elf ściągnął hełm maskujący blask oczu by spojrzeć na
gnoma w sposób władczy, wręcz nakazujący by usłuchał prośby. – Może usiądźmy,
co?
Komnatka miała ciekawy wystrój. Niski szeroki stół miał w centrum
wmontowany mały węglowy piecyk, na którym gnom ustawił czajniczek z wodą.
Książki i pamiątki zdobiły ściany, podczas gdy powietrze przepełniał miły
zapach suszonych ziół. Gdy wygodnie się rozsiedli gnom zaproponował:
-To może do rzeczy? Wiesz, nie, że mam coś przeciwko tobie, Reinhardzie,
po prostu dziwny dopada mnie skurcz żołądka, gdy sobie pomyślę co będą o mnie
mówić lokalni jak się dowiedzą...
-Zadbałem o to, by cię nie niepokojono. Pociągnąłem za kilka sznurków,
i chyba wykorzystałem cały bagaż przysług o jakich tylko mogę pomyśleć. To
pewnie ostatni raz jak wstępuję do Dun Morogh, kolejnego wyjątku nie będzie.
Gnom przewrócił oczami i zacmokał, przypominając sobie zdarzenia, do
których elf się odwoływał.
-No tak, Uldaman. Prędko tego nie zapomną, ale ich szczodrość ma swoje
granice, coś o tym wiem.
-Skoro chcemy to załatwić dość szybko i bez zbędnych ceregieli...
Richelle, pokaż proszę doktorowi pakuneczek.
Dziewczyna uśmiechnęła się i rozwiązała swój plecak ustawiony na
podłodze. Z niego wyciągnęła coś jakby pudło obciągnięte czarnym aksamitem.
Ustawiła konstrukcję na stole i czekała aż jej opiekun da znak. Reinhard skinął
głową, a kapłanka, brzydząc się na sam widok zawartości, odwiązała kilka
supełków. Materiał zsunął się ukazując prostokątną obudowę dużego słoika.
Wewnątrz, w żółtawej oleistej cieczy zawieszona była głowa. Łeb stary, po
części rozłożony, brakowało wielu płatów skóry, zębów, nos ledwo się trzymał, a
cerę białą jak kreda przecinały plątaniny czarnych żyłek. Szczątki rzadkiego
owłosienia wiły się w mazi niczym wychudzone glisty.
Zigmuntas prawie zawału dostał, serducho mocniej mu zabiło i aż zaczął
dyszeć.
-Co... – przełknął głośno. – Co to jest?
-To? – Reinhard wskazał na zawartość w słoiku. – Głowa.
Gnom znowu zamrugał oczami jakby zszokowany oczywistością odpowiedzi.
-No... To wiem, ale czyja... O co chodzi?
-Widzisz, Zigmuntasie, chcielibyśmy porozmawiać z tym człowiekiem. –
Reinhard powtórzył wskazując na czerep.
Na to doktor zmarszczył brwi i przerzucił spojrzenie kilka razy po
zebranych w komnacie, oraz po samym czerepie.
-Nie sądzisz, że jest trochę za późno? Z mojego doświadczenia wiem, że
lepiej gada się z pacjentami zanim stracą głowę. Sam nie wiem, są jacyś tacy
bardziej rozmowni.
-Ah! I tutaj sęk całej misji, drogi doktorze. – Uśmiechnął się Reinhard
w odpowiedzi. – To nie jest zwykła głowa, a głowa nieumarłego. Chciałem byś mi
pomógł ją „uruchomić” i wydobyć informacje, których bardzo, ale to bardzo
potrzebuję.
-Nie zajmuję się nekromancją, panie ritter. – Gnom rzekł wprost. – To
sztuka okropna, korumpująca, wyniszcza świat i samego użytkownika. To prosta
droga, która obdarowuje w ogromną moc, ale wielkim kosztem.
-Ależ ja dobrze wiem, że się nią nie zajmujesz i nie śmiałbym prosić o
wikłanie się w tak plugawych rytuałach. – Z tymi słowy elf ułożył na stole
ciężki, brzęczący monetami mieszek i przesunął w stronę gnoma. – Ale wiadomym
mi jest, że nie ma na świecie równego naukowca, który by tak dogłębnie
przebadał tajniki działania mózgów wszelakich. Widzisz, przyjacielu, mi nie
jest potrzebne wskrzeszać tego nieszczęśnika, tylko wydobyć to co w jego głowie
siedzi... Rozumiesz różnicę?
Gnom to wpatrywał się w mieszek, to w twarz czarnowłosego elfa i powoli
skinął głową.
Baflin z Randalem rozgościli się w gospodzie. Noc już zapadła, a z nią
przyszedł jeszcze większy mróz. Maszerowali przez kilka dni by dotrzeć wreszcie
do celu. Musieli przyznać, że elf miał niezłe kontakty, skoro go wpuszczono tak
głęboko za bezpieczne granice Dun Morogh, temu nie chcieli stawać na przeciw
jego interesom. Skoro kapitan Ruglefuss zechciał by zostali i złożyli zeznania
tak też poczyniono, a skoro i tak szli do Ironforge, to zabrali się z drużyną.
Po elfa przyszli paladyni, którzy zaświadczyli o prawdziwości słów co trochę
Baflina uspokoiło, ale i tak nie mógł się doczekać momentu, w którym będą mogli
się wreszcie odeń oddalić. Do Ironforge było jeszcze kawałek, ponad godzina
marszu w górę zbocza ku ogromnej bramie wykutej w skalistym zboczu. Ale skoro i
tak ciemno, a w stolicy ceny za nocleg dwa razy takie co w pobliskim Kharanos,
postanowili przespać się tam właśnie, wyciągnąć nogi przy kominku, uraczyć się
piwem za zarobioną dolę od pana Hammergrima. Dla Baflina był to koniec podróży,
wrócił wreszcie do domu, do rodzimych stron, ale w ramach pożegnania chciał
odprowadzić chłopaka do Ironforge i znajdującej się tam podziemnej kolei
łączącej krainę krasnoludów i ludzi.
-No to zdaje się wreszcie można odpocząć – uśmiechnął się Randal, gdy
Belm, brodaty karczmarz ustawił na ich stoliku tacę z pieczonym świniakiem. Na
widok rumianej chrupkiej skóry w ziołach i tłuszczyku ociekającego na liście
sałaty i plastry gotowanej marchwi młodzieniec się lubieżnie oblizał.
-Ciekawi mnie tylko – zaśmiał się rdzawobrody kompan – na ile ci
starczy tych pieniędzy i łupów jak będziesz się posilał tak dostatnio.
Randal już w dłoniach trzymał oderwany gorący udziec, choć parzył w
dłonie chłopak na to nie zważał, zbyt zaabsorbowany wgryzaniem się w soczyste
mięso. Także się zaśmiał w odpowiedzi, ale w końcu rzekł:
-Oj, Baflinie, raz na jakiś czas można sobie pozwolić. Tym bardziej, że
to takie, wiesz, uczczenie długiej podróży. Tak się powinno świętować, gdy z
groźnej wyprawy wreszcie wraca się do krainy bezpiecznej.
-Och tak? A co rozumiesz pod tą nazwą?
-No... Krainy, w której jak się kładziesz spać, to masz dach nad głową,
to po pierwsze... Po drugie ani cię coś nie zje, ani w plecy noża nie wbije,
gdy śpisz. W końcu po trzecie, gdzie wyzwolona kobieta nie kojarzy z
siedliskiem chorób wenerycznych zdzierających po złociszu za godzinę usług o
wątpliwych walorach aromatycznych.
Baflin już miał się roześmiać, ale pomyślawszy trochę nad słowami
kompana skinął mu głową.
-W sumie to się zgodzę.
-A co z tobą, Baflinie? Będziesz tak tu siedział, czy też zamierzasz
ruszyć?
Rdzawobrody woj uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową nim unurzał
usta w piwie.
-Mmm... – odstawił kubek. – Sam nie wiem, najpierw zawitam do
Anvilmaru, odwiedzę stare śmieci. Może zawędruję do Loch Modan, powiem ci
szczerze, że po tylu miesiącach w ciepłym Kalimdorze już mi tęskno za grzejącym
słoneczkiem. Tutaj swojskie mrozy, ale nad wielkim jeziorem zdecydowanie milej.
Mam ja tam kuzyna, co ma hopla na punkcie łowienia ryb. Muszę go odwiedzić. Kiedyś
mi obiecał pokazać jak się łowi pstrąga na wahadłówce.
-A jak się pozbędziesz resztek złota? – Randal sam musiał popić kolejną
porcję. – Wiesz, ja co prawda od czasu do czasu zamówię sobie kolację jak dla
samego króla, ale to ty opróżniasz spichlerze z prędkością wygłodniałego ogra.
Zaśmiali się obaj, a Baflin poprosił gestem przechodzącą tuż obok
dziewkę karczemną o garniec gorzałki.
-A jak się pozbędę, to cóż, zobaczę gdzie potrzeba woja do wynajęcia.
Coś mi mówi, że niedługo nowe konflikty wyrosną nam na horyzoncie. Wiesz, w
armii przynajmniej jest co jeść, gdzie spać i komu spuszczać manto. Nie
zardzewieję, to pewne.
Gnom podłączył głowę do skomplikowanej aparatury. Cuchnęła straszliwie,
więc musiał przywdziać maskę. W jego tajnym głębinowym laboratorium znajdowały
się takie cuda techniki, jakie tylko gnom mógł obmyślić! Wszędzie koła zębate, tuby, rury, elektrody,
cewki, kondensatory i druty. Światełka, wajchy i przyciski znajdowały się w
najróżniejszych konfiguracjach rozrzucone po konsolach i panelach, w
towarzystwie wskaźników, ciśnieniomierzy i tak skomplikowanych zegarów, że strach
było weń choćby i włos włożyć. W centrum znajdowała się pozioma kratownica
dostrojona do rozmiarów i kształtów krasnoluda, coś w czym mógłby się ułożyć
pacjent. Gnom wsadził tam czerep i wkręcił głęboko metalowe pręty. W kawałek
kręgosłupa podłączył przewód, który niknął w wielkiej stalowej skrzyni z dużym
znakiem ostrzegawczym, do uszu trupa dopasował coś co wyglądało jap para dział
strzelających błyskawicami.
Reinhard i Richelle z początku byli ciekawi, następnie ostrożni, teraz,
zaraz przed rozpoczęciem, zdecydowali wycofać się na schody, by w razie czego
móc szybko uciec.
Gnom w końcu rozgrzał maszynerię, elektronika zabuczała od puszczanej
przez obwody energii. W kilka chwil wskaźniki przeszły z pozycji spoczynku, do
groźnego podrygiwania na zaznaczonej czerwienią części tarczy, zupełnie jakby
technologia gnomów rozróżniała tylko dwa stany: spoczynku i ekstremalny, gdzie
wszystko pomiędzy nie wchodziło w rachubę. Błękitne łuki elektryczności poczęły
skakać po obręczach i obwodach, od wyładowań skwierczała odparowywana wilgoć.
Nagle wszystkie miniaturowe pioruny runęły w konstrukcję, przechodząc przez
elektrody i pręty zanurzone w głowie nieumarłego, która na kilka chwil
zajaśniała jak żarówka!
-Aaa! Co to jest?! – wydarła się głowa charkliwym grobowym głosem.
Powieki zamrugały na białych ślepiach, jęzor wiercił się w gwałtownie
rozwieranej paszczy. – Do siedmiu czortów, zgaście to licho!
Na te słowa gnom przełączył wielką dźwignię, pozwalając maszynie
przejść w stan limitowanego przepływu energii. Czerep nabrał wcześniejszych
kolorów, a błyszczące mistyczną żółcią ślepia omiatały podziemne laboratorium
jakby w poszukiwaniu winnych zajścia.
-Znowu się widzimy – zaczął Reinhard podchodząc do uprzęży, a
zobaczywszy go, czaszka poczęła szczękać zębami, na poły z wściekłości, a na
poły ze strachu. – Jak tam ci było w podróży, wygodnie?
-Jakim cudem... – już miał spytać się truposz, ale wtedy obejrzał sobie
pomieszczenie i zauważył przyrządy. – Masz wielu sojuszników, mogłem się
domyśleć.
-Jak ci powiedziałem, Danforthcie, tak szybko się ode mnie nie
uwolnisz. Myślałeś, że uciekniesz w śmierć ostateczną? – Czarnowłosy się
zaśmiał obchodząc powoli stanowisko z uwięzioną pozostałością trupa. – Pozwól,
że złożę ci drugą obietnicę. Póki nie powiesz mi tego co chcę wiedzieć nie
zaznasz spoczynku, a ja upewnię się byś przez wieczność popadał w szaleństwo i
demencję, aż nie zostanie z ciebie nic, aż będziesz świadkiem rozkładu swojej
świadomości... Ale nie umrzesz, o nie.
-Zapomnij, elfie – odchrząknął umarlak, choć uprzednio wziął słowa
Reinharda pod rozwagę, sprawdzając ile może być w nich prawdy a ile blefu.
Każdy nieumarły z czasem się rozpada i rozkłada, a esencja uwalnia, tak
przynajmniej wynikało z jego własnych badań. Skoro on nie wpadł na pomysł jak
ten proces rozciągnąć w nieskończoność, to jak może go znać ten elf, który
przecież nekromantą nie był? – Nie zdradzę mej królowej.
-Myślisz, że blefuję? – Uśmiech zagościł na wąskich wargach mężczyzny.
– To jakim cudem odkryłem tajnik spętania duszy, nad którym pracowałeś od dwóch
lat, zarzekając się, że to przełomowe odkrycie i nikt inny na to wpaść nie
mógł?
-Musiałeś mieć za sobą jeszcze kogoś, elfie. Jestem tego pewien.
-Tak czy inaczej wiem więcej o twym rodzaju niż ci się wydaje, wiem też
jak was anihilować w sposoby, w który znów poczujecie niesłychany ból. Mękę
przez jaką nie tylko będziecie się modlić o śmierć, ale i o to, by się nigdy
nie narodzić.
-Czego chcesz? Mów i kończ z tymi gierkami.
-Jesteś zdrajcą Danforthcie. – Rycerz przypomniał. – Na swoje stare
lata odkryłeś lojalność i szczerze wierzę, że jest prawdziwa. Ale twoi
pobratymcy, którzy nigdy nie odkryli twych poprzednich planów będą nieźle
zszokowani, gdy natrafią na notatki i dzienniki w porzuconej pracowni. Dowiedzą
się, że niejaki Danforth, szanowany alchemik i zaufany doradcza samej Królowej
Banshee miał co do niej pewne zamiary...
Gdy to recytował twarz nieumarłego jakby stężała. Zmrużył powieki
czekając na najważniejsze słowa.
-Nie podobało ci się, że Sylvanas ma sprawować władzę, co? Uważałeś, w
swej nienawiści do elfiego rodzaju, że jej obecność w podziemiach plugawego
miasta jest karygodna, nawet po śmierci. Tobie i wielu podobnym marzyło się
przewodnictwo. Pracowaliście zatem nad spętaniem i zatruciem jej duszy, tak jak
raz dokonał tego Arthas... Tylko, że wasza trucizna miała być ostateczna,
zamienić ją w monstrum i zniszczyć. Potrzebowałeś do tego pewnego przedmiotu,
ważnego dla osoby za życia i po śmierci, czegoś, co przełamuje barierę między
faktyczną formą ducha, a jego zimnym odbiciem mieszkającym w waszych gnijących
powłokach. Wiesz o czym mówię? Słyszałeś legendy, plotki i próbowałeś go
odnaleźć, by wręczyć go jej osobiście, prawda? Nie mogłeś jednak go odnaleźć,
więc się poddałeś, zarzuciłeś swoje prace.
-Szafir... – szepnął zdumiony truposz.
-Tak, szafir. Szafir zamknięty w srebrzystej obręczy, piękny wisiorek.
No więc został znaleziony, tak dla twej informacji.
-Niemożliwe!
-Nie? W takim razie czemu byłeś ścigany, co? Myślisz, że nie miała na
tobie oka? Że jej sługusy jak Roberick nie myszkowały po twych pracowniach, nie
czytały twych dzienników? Myślałeś, że co chciało twej ostatecznej śmierci?
Polityka i intryga? Masz się za aż tak ważnego gracza? – Elf musiał się zaśmiać
widząc zdziwione oblicze jeńca. – Na twoje szczęście nie wszystkie księgi
odnaleźli, udało mi się ich trochę wynieść.
-Brzmisz tak, jakbyś już wszystko wiedział... Po co jestem ci zatem
potrzebny?
-Bo znasz tajniki rezonansu materiałów, byłeś znakomitym alchemikiem
przed wojną, czyż nie?
Nieumarły nachmurzył się próbując rozgryźć sensy zawarte między
wierszami wypowiadanymi przez elfa. Nagle, gdy przez myśl przeszła jedna z
odległych ewentualności nie wiedzieć czemu od razu czepił się jej. Metoda
ekstremalna, trudna, ale najbliższa efektywności na jaką elf liczył.
-Chcesz odnaleźć kryształ, od którego odłupano kawałek jej medalionu?
On może być wszędzie na świecie, wiesz o tym?!
-Wiem...
-Skażenie go tak, by rezonował z medalionem Sylvanas będzie wymagało
niewyobrażalnej mocy, nie jesteś chyba...
-Wiem o tym, Danforthcie. Nie obchodzą mnie twoje uwagi, tylko czy
jesteś w stanie go znaleźć. O resztę niech cię głowa nie boli... Och, wybacz.
-Strzępisz język na próżno, elfie. Bo choćbym i posiadał taką wiedzę,
nie zdradzę mej pani...
-Doktorze, czy masz jakieś sugestie? – Z tymi słowy elf zwrócił się do
gnoma obserwującego wymianę zdań ze stanowiska kontrolnego pod jedną ze ścian.
-Hmmm... – Zastanawiał się siwowłosy naukowiec. – Sugerowałbym
intensywne elektrowstrząsy połączone z lobotomią. Może będzie trochę
przymulony, ale straci swą butność.
-Umysł nieumarłego nie leży w... – zaczął truposz, jakby chcąc nad nimi
wznieść triumfalną kpinę, ale wtedy Reinhard ukuł go chwyconym skalpelem prosto
w zapadły policzek. – Au! Co do...
-Danforthcie, dobry pan doktor bezpośrednio emuluje twoje podniszczone
tkanki elektrycznością. W stanie takiej hiperaktywności organizmu będzie to
rzutować na wszystko co odczuwasz. Chyba nie sądziłeś, że przebyłem pół świata,
by cię przynieść do byle amatora.
***
Po blisko godzinie badań i zabiegów doktor Freundberg wstąpił do
górnego pokoju gdzie czekali jego goście. Zdążył uprzednio zmyć z siebie smród
krojonego trupa, lecz zdawał się być czymś niepocieszony i zaabsorbowany.
-Wszystko w porządku? – Spytała dziewczyna rozlewając gorącej wody do
kubków, w których już parzyła się herbata.
-Tak tak, mein freulein – mruknął siwy gnom przechodząc w zadumie od
ściany do ściany. – Tak się tylko zastanawiałem. Zrobiłem pierwsze nacięcia,
już się miałem za to zabrać, ale wtedy przypomniałem sobie o pewnej
alternatywie.
-Alternatywie? – Reinhard spytał.
-Ja, alternatywie... Bo widzicie, możliwe jest, że nawet po zabiegu
pozostanie na tyle świadomy by nam kłamać, lub wprowadzić w błąd, generalnie
zwodzić. Możemy jednak zrobić małą podmianę... Gdyby tak przeszczepić inną
świadomość do tego trupa, jakiegoś innego spętanego nieumarłego, to poddając go
tak samo intensywnej emulacji tkankowej mógłby nam powiedzieć to co w umyśle
miał Danforth. Obiecałoby się mu odesłanie do krainy spoczynku, czy gdzie sobie
tam chce w zamian za kooperację. Moja technika pozwala zespalać realność
utrwaloną w materii z tym co astralne, więc przypominałoby to danie komuś
księgi i zapłatę za przeczytanie jej.
-Ciekawy pomysł, doktorze, ale skąd weźmiemy innego nieumarłego? Do
Lordaeronu trochę daleko, a choćby iść do Wyżyn Arathi to przynajmniej tydzień
niebezpiecznej drogi.
-Dlatego nie proponowałbym innego rozwiązania, gdybym nie miał
przygotowanej takiej opcji.
-Co chcesz przez to powiedzieć, doktorze?
Gnom zdawał się być nieco podenerwowany, jakby sam nie był pewien, czy
należy wspominać o osobie, którą miał na myśli.
-My naukowcy musimy niekiedy chwytać się rzeczy na pozór nieetycznych –
zaczął po chwili milczenia. – Widzicie, są eksperymenty konieczne do
opracowania remediów pomagających ludziom, ale których nie dałoby się
przeprowadzić bez dostępu do organów i substancji jakich pozyskiwanie uznaje
się powszechnie za zakazane. Na czarnym rynku można dostać wszystko, od broni,
do trucizn, oddłużające specyfiki i... części ciała.
-Nie podoba mi się to, wujku – Richelle ujęła ramię Reinharda, a ten
pogładził jej dłoń w odpowiedzi. – Co innego wyciągać informacje z plugawego
nieumarłego, a co innego skazywać śmiertelnika na taki los.
-Ależ ja nie mówię, by kogoś takiego zamówić, moje dziecko – zaznaczył
gnom. – Żyje nieopodal stąd pewien nekromanta, który świetnie się maskuje.
Dostarczał mi kilka razy potrzebnych substancji dzięki którym opracowywałem swe
środki znieczulające, potrzebne w terapii. Przyznam się, że raz udało mi się
nawet uzyskać od niego świeży mózg, choć sam nie wiem skąd go zdobył.
Spokojnie! Nie zamawiałem, po prostu napadł jakiegoś biedaka i go
rozczłonkować, miało pójść dla bestii na pożarcie, więc wolałem, by okazja się
nie zmarnowała.
Richelle nadal patrzyła na gnoma jak na obrzydliwego zwyrodnialca, lecz
Reinhard słuchał z podziwem.
-On zabija niewinnych by ich ożywiać i wykorzystywać w swych rytuałach,
można by było przerwać raz na zawsze jego operację, a z uzyskanych truposzy co
wam potrzebne do wyciągnięcia informacji z tego zdechlaka w laboratorium.
-Dlaczego nie powiadomiłeś władz? – Kapłanka odstawiła kubek zadając to
pytanie, zdecydowanie herbata przestała jej smakować.
-Bo wtedy wydałby i siebie – odpowiedział Reinhard uśmiechając się
szeroko. – Prawda? Nekromanta zapewnie groził ci, że w przypadku aresztowania
go przez straże wyda wszystkich, którym sprzedawał ciała, a wtedy byłbyś
skończony, Zigmuntasie. Teraz nadarza się okazja, by tam pójść i wszystkich
skrócić o głowę. Żadnego nekromanty, żadnych świadków, kto wie, może nawet
wróciłbyś jako bohater, hmm?
Freundberg obdarzył elfa szelmowskim i gorzkim uśmiechem, zupełnie nie
pasującym do miłej i niewinnej twarzy poczciwego gnoma.
-Najważniejsze, że ty dostajesz to na czym ci zależy i ja także. Fair
układ?
-Konkretnie i na temat – rycerz powstał, podszedł do gnoma i uścisnął
jego dłoń mocno.
-Bardzo mnie to cieszy.
Do stołu roześmianego Baflina i Randala dosiadł się pewien mężczyzna.
Łysy człowiek imieniem Bander, który wielce był ucieszony widząc jakąś ludzką
twarz w mieście krasnoludów. Rozmawiali o wojażach i wielkich okazjach na
zarobienie nie małego pieniądza. Baflin ledwo nadążał, poniekąd dlatego, że był
straszliwie zmęczony, a poza tym wlał w siebie niedorzeczne ilości alkoholu.
Bander pochwalił się zdobyczami jakie udało mu się tego dnia upolować. Z gór
przyniósł dwa dorodne zające, z których futra miał nadzieję zrobić sobie parę
nowych ciepłych rękawiczek, oraz parę dzików jakie z resztą za solidną opłatę
zdążył spieniężyć w gospodzie. Ta schodziła półpiętrami w głąb, w podziemne
kondygnacje, gdzie biesiadowali różni brodacze świętując dobre łowieckie
wyprawy.
-Z Kalimdoru wracasz – westchnął Bander uśmiechając się i stukając z
Randalem kielichem. – Zazdroszczę ci, wiesz? Zawsze marzyłem tam wyjechać,
podobno ziwerza mają tam potężnego, za kości można majątek tutaj zdobyć, a
sława też nie lada.
-No nie wiem czy by ci się tam tak bardzo spodobało – odpowiedział
chłopak dokańczając już czwarty dzbanuszek miodu. – Cholernie ciepło. A tam
gdzie byliśmy to tylko dwa rodzaje klimatu, albo upiornie suchy, że cieknie z
ciebie jak z cebra, albo cholernie wilgotno i parno, a moskity, panieee! Moskity
o! Takie jak dłoń! Bydlaki tną choćbyś je żywym ogniem palił!
-No, klimat to mi tak nie przeszkadza, a bo to ja nie byłem w Dolinie
Duszących Cierni? Tam dżungla gęsta, kociska wielkie jak kobyły wyskakują z
zarośli i tak do gardła skaczą! – Na te słowa Bander złożył dłonie w kształt
rozwartego pyska pantery i zamierzył się nimi na młodego Randala, lecz nim
zdążył go dziabnąć paznokciami, wybuchł śmiechem i poklepał go po ramieniu. –
Aj, spokojnie, temperatury mi nie straszne! No, co innego koszt takiej wyprawy.
Zarobek z łowów niepewny, samemu chodzić strasznie, bo to lądy obce i pełne
watach tej zaśmierdłej Hordy... Jedyna alternatywa to się tam do woja
zaciągnąć... Ale wtedy polować nie idzie jak, trzeba rozkazy spełniać, do
koszar, na ćwiczenia, na patrol... A i zginąć tak daleko, w odległych krajach,
z dala od domu i rodziny, też jakoś mi się nie podoba ta perspektywa.
-No... Wiesz, mógłbyś się zapisać może do jakiejś niezależnej kompanii
handlowej.
-A co ty?! – Na tą propozycję łucznik jakby zmierzł. – Z goblinami się
ugadywać? Dla nich pracować to jak sobie grób kopać, nigdy nie wiesz kiedy cię
zrobią w wała, wygryzą i zostawią bez grosza... To już wolę się wytarzać w
winogronach, stanąć przed bramami Orgrimmaru i prosić Trhalla o azyl!
-Ha, chciałbym to zobaczyć! – Zawołał Randal. – Ej Baflin! Sądzisz, że
to by przeszło? Pomyśl jaką można by było zrobić akcję partyzancką! Baflin...
Baflin?
Krasnolud na pytanie odchylił do tyłu głowę, otwartą japę kierując ku
sufitowi, po czym głośno zachrapał. Dwójka ludzi roześmiała się szczerze i
pociągnęła z kielichów ostatnie krople.
-No to widać ululaliśmy twojego kamrata. Fajny brodacz, pocieszny –
rzekł łysy łowca w skórach. – Ma przynajmniej swojskie poczucie humoru. No ale
na mnie czas...
Nowy znajomy Randala wstał, z sakwy wyjął kilka monet i gwiżdżąc na
dziewkę, której także ciut przymykały się oczy, pokazał, że uiszcza opłatę za
swój napitek.
-Miło się rozmawiało, ale ja się żegnam. Jutro może pojadę do Loch
Modan, tam mają otwarty sezon na niedźwiedzie.
-No, to powodzenia, Bander – chłopak uścisnął mu dłoń, gdy podróżnik
zarzucił na ramię łuk.
-A właśnie – nagle, jakby coś olśniło rozmówcę. – Mam wóz zaraz obok
karczmy, może nim wyjadę zobaczysz czy ci się co nie spodoba? Może na paskach i
pelerynach się nie znam, ale robię takie rękawiczki, że mucha nie siada.
Sprzedam ci jak chcesz, po taniości, bo dobry z ciebie gość.
Randal ledwo miał siły by wstać,
ale z uśmiechem skinął mu głową i powłóczył w stronę wyjścia. Jutro rękawiczki
nie byłyby mu już potrzebne, w końcu miał wracać do domu, do Stormwind, ale kto
wie, czy go jeszcze życie gdzieś po zimnych lądach nie przegna. Poza tym
przyjemnie się gadało z Banderem. Chociaż go odprowadzi odrobinkę, a i
przewietrzy się trochę.
-Solidne, takie, że polować w nich można. Dziadek mnie swojego czasu
nauczył, wiesz, najważniejsze, to żeby okładzinę z futra grubszą dać na
wierzch, a od wnętrza podszyć trwałą skórą, ale z przecinkami na przegubach.
Randal potakiwał wsłuchując się w opowiadanie mężczyzny. Gdy tylko
zamknęli za sobą drzwi, wylegając na mroźny śnieżny krajobraz, chłopak
odetchnął z ulgą wypełniając płuca zimnym powietrzem. Gdzieś tam na końcu
głównej alei przechadzał się strażnik z latarnią, lecz poza tym, ani żywej
duszy o tak późnej porze. Bander skinął głową w kierunku stajni.
-Powiem ci, że te barany to cudowne zwierzęta – wyznał łowca. – Jeden
uciągnie tyle co dwa konie! No, za szybkie to one nie są, ale gdy
transportujesz coś ciężkiego to insza sprawa.
-Widziałem takie dwa w akcji, w ogóle bardzo pocieszne zwierzęta...
-Prawda? Z początku się zdaje, że takie rogate to zaraz będzie bóść, a
tu potulne i poczciwe...
-Wiesz, może jak się tak naciągną ciężarów przez pół dnia, to nie mają
siły na zaczepki.
-Może i masz słuszność – rzekł Bander skręcając za krawędź stajni.
Ostatnią rzeczą jaką pamiętał Randal była pięść zmierzająca w stronę
jego twarzy. To znaczy chwilę po tym jak wlazł w ciemny zaułek, spity, uśpiony
charakterem rozmówcy, nie spodziewając się niczego. Jego świadomość przyjemnie
wyparowała z ciała do miejsca gdzie nie było mrozu, niewygody, bólu, a tylko
błogi, pijański sen.
Zakapturzony mężczyzna podtrzymał chłopaka za ramiona i spojrzał na łysego
skrytego w cieniu.
-Czemu go nie dźgnąłeś? Na co nam żywy?
-Spokojnie, ma przy sobie dużo kasy, szastał nią cały wieczór, trochę
tobołów zostawił w karczmie, więc na wszelki wypadek wrócę i spróbuję je
zabrać. A gdyby nie wyszło, to chociaż nie będziemy ścigani za kolejnego trupa.
-Dobra, tylko się pospiesz...
-Z drugiej strony, żywy może się nam także przydać...
-Okup? To ktoś ważny?
-Nie – łysy pokręcił głową i uśmiechnął się podle. – Ale sam wiesz kto
płaci naprawdę dobre kwoty za świeżą ludzinę...
-Taaak – mruknął z zadowoleniem niższy kapturnik. – Pozbędziemy się go
bez śladu, a jak go znajdą, to nie będzie na nas.
***
Był już poranek, gnom właśnie otworzył przejście usuwając ciężki głaz z
drogi. Wyjście z ukrytego tunelu zasłaniały korzenie i krzaki. Mimo nich w
twarz biło światło odbite od bielutkiego śniegu ścielącego wzgórza za Kharanos.
Chłodny wiatr kuł w policzki mrozem, lecz niezbyt mocno, po prostu przypominał
swą obecnością, że czas się obudzić. Świeże powietrze z Dun Morogh rzekomo nie
miało sobie równych, czyste i pachnące iglakami, wzbudzało w podróżnikach chęć
raczenia się nim odrobinkę dłużej.
Przed domostwem doktora nadal czuwała straż, pilnując, by elf nie
wałęsał się po okolicy bez ich wiedzy. Oczywiście nie stali na mrozie jak
tępaki, zmieniali się na posterunku co kilka godzin przez całą noc znajdując
schronienie i ciepło w pobliskiej strażnicy. Zauważyliby gdyby wyszli
frontowymi drzwiami. Ale doktor, będąc typem praktycznym i przeczuwającym, że
eksperymenty z pogranicza etyki mogą któregoś razu napytać mu biedy, zdążył
wybudować sobie ewakuacyjny tunel prowadzący poza najbliższe zalesione wzgórza
otaczające Kharanos.
Gnom zaprowadził ich ku wschodnim traktom, z rzadka uczęszczanym.
Krasnoludy używały leśnej przesieki do ściągania drewna podczas wyrębów, a
przynajmniej tak było w cieplejszych porach. Wtedy zwierzęta wycofywały się w
głąb lasów stroniąc od hałasu pracy i myśliwych osłaniających wyprawę. Tamtego
miesiąca jednak szlak miał być pusty, wycinka miała wrócić dopiero za kilka
tygodni, więc musieli się mieć na baczności. Choć gnom wskazywał drogę, to elf
przewodził grupie pilnując, by nikt lub nic nie rzuciło się na resztę.
Gdy dotarli do szlaku, uniósł dłoń i zatrzymał pozostałych.
-Coś się stało? – Richelle opatuliła się cieplej peleryną stając u boku
rycerza.
-Mam nadzieję, że nie... – rzekł, po czym kazał gestem podejść gnomowi
bliżej. – Mówiłeś, że o tej porze nikt tędy nie jeździ.
-Bo nie – odpowiedział siwy naukowiec drepczący w pośpiechu zaraz za
nimi. – Jakiś myśliwy się może zapuścić, ale oni łażą przez las, nie przecinką.
-To co tu robią te ślady? – z tymi słowy Reinhard wskazał na wytarte w
śniegu i zmarzniętej ziemi koleiny, głębokie i świeże, zaś między nimi ślady kopyt,
oraz ludzkich obutych stóp po obu stronach.
-Nie mam pojęcia – odpowiedział gnom podchodząc bliżej i badając
skrupulatnie przetarty szlak. – Tutaj nie powinno być nikogo.
-Może powinniśmy zawrócić? – Zaproponowała kapłanka. – Jeśli cię tu
znajdą, wujku, będziemy mieli problemy.
-Jeśli nie wydobędziemy z Danfortha tych informacji wszyscy będą mieli
problemy, moje dziecko. Warto spróbować.
Podążyli w górę ścieżki, krętą trasą, przeprawiając się przez jeden z
płytkich, wpół zamarzniętych strumieni. Okruchy lodu zebrały się przy brzegu,
grzęznąc na kamieniach, rozbite przez coś o znacznie większej masie niż
przeciętny wilk czy niedźwiedź. Nad wierzchołkami drzew rysowały się szare
szczyty zroszone szramami lodowych zmarzlin i łatkami śnieżnych zasp. Im wyżej
się zakradali, tym głośniej dochodziła ich wszędobylska obecność leśnej fauny.
Nawoływanie jeleni, jazgot śnieżnych lisów, wycie wilków, to wszystko
przeplecione z piskiem majestatycznych podniebnych drapieżników rysujących się
na niebie ostrymi mrocznymi wzorcami.
Za plecami pojawiła się panorama Dun Morogh, mile ośnieżonych wzgórz,
gęste iglaste lasy i liczne krasnoludzkie osiedla rozrzucone po krainie jak
okiem sięgnąć. Nie było czasu jej podziwiać o czym przypomniały zbierające się
nad głowami, coraz gęstsze chmury, jakby zwiastując naturę przyszłych zdarzeń.
Minęła blisko godzina marszu, dzięki przetartemu szlakowi mogli
zaoszczędzić odrobinę czasu, a na pewno odmrożeń. Dreptanie w głębokim śniegu
bez odpowiedniego obuwia zdawało się być szaleństwem, dlatego Richelle
komicznie skakała od jednego odcisku baraniego kopyta, do drugiego. Reinhard
kilka razy pomógł doktorowi przemierzyć groźniejszą zaspę, gdy jego małe nóżki
ugrzęzły w śniegu czy błocie.
Przed wejściem do jaskini stał opuszczony wóz. Graty na nim opatulono
brązową lnianą płachtą i obleczono liną dla dodatkowego zabezpieczenia. Koleiny
w śniegu kończyły się na drewnianych kołach, ale przy dyszku brakowało
pociągowego zwierza. Wokół rozlano krew, była wszędzie, karmazynowe plamy
rozciągały się po białych łatach śniegu, jak zamaszyście rozlane wino na
czystym obrusie. Śladów walki jednakże nie było, żadnych strzępów, kroków
oddanych w szermierczych postawach odciśniętych na śniegu, wozu także nie
rozładowano, jakby ktokolwiek napaści dokonał nie zważał na zapakowane dobra.
-To tutaj... – szepnął gnom trzymając się odrobinę z dala.
Richelle z Reinhardem zatrzymali się przy wozie. Rycerz badawczo
przyglądał się podłożu kucając w pobliżu uklepanego śniegu, zupełnie jakby tym
szlakiem przeciągnięto jakieś ciężkie worki lub ciała.
-To nie mogły być zwierzęta – stwierdził po chwili elf. – Żadnych łap
nie widać, żadnych strzępów odzienia.
-Zostali zastrzeleni? – Spytała kapłanka.
-Nie są mi znajome ni bełty ni strzały, które by takie rozbryzgi
czyniły – z tymi słowami elf powstał i powoli skierował się w stronę wejścia do
jaskini.
Stanąwszy kilka stóp od niej splótł w palcach serię prostych znaków,
które wsparł krótką cichą inkantacją. Między palcami zatańczyło bladozielone
światło. Iskierka uniosła się o kilka cali, po czym rozprysła oświetlając
ściany i kilkanaście stóp mrocznej, zimnej, skalnej rozpadliny. Na ziemi i
ścianach wydała się rzutować pewnego rodzaju aura. Wizualizacja widma energii
wymuszona przez proste zaklęcie detekcji, pozwoliło w prosty sposób stwierdzić
obserwatorowi, że w okolicy użyto nadnaturalnych sposobów maskowania. Aura zdawała
się łapczywie pochłaniać odbijane światło, stanowiąc marny refleks tego, co
rzucono na istotę jaka dokonała masakry.
-Szkoła iluzji – zaświadczył gnom wspierający się o laseczce. – Pewnie
zaklęcie niewidzialności.
-I ciszy – dodał rycerz o niezwykłym magicznym talencie. – Ze śladów
wynika, że było ich dwóch. Wątpię by jednego się udało zajść i zabić tak, by
drugi nie usłyszał i nie uciekł w las.
Randal czuł w ustach smak żelaza, głowa bolała go straszliwie i sam nie
wiedział, czy to za sprawą ciosu czy wczorajszej pijańskiej zabawy. Leżał
twarzą na twardym i zimnym kamieniu, a ręce miał związane za plecami. Pęta były
tak mocne, że najmniejsze drgnięcie sprowadzało nań ból wzniecany wgryzającymi
się w skórę grubymi linami. Uchylił jedno oko, świat zdawał się być zamglony i
rozmyty, spowity ciemnością. Czerń i szarość sięgała od ziemi ku sklepieniu,
obie płaszczyzny dotykały się formami wapiennych narośli, które z góry zwisały
niczym sople z czarnego lodu, a z ziemi wystawały jak zębiska potężnego gada.
Niektóre formy spotykały się, zrastały ze sobą tworząc pokraczne stalagnaty,
przypominające kolumny z roztopionego wosku.
Jamę rozświetlały płomienie skaczące po drwach w rozstawionych w
okolicy czterech małych ogniskach, z czego nad jednym wisiał ciężki żelazny
kocioł. Smród rozkładu wwiercała się w nozdrza cucąc chłopaka szybciej niźli
chluśnięcie zimnej wody wymierzone prosto w twarz. Zauważył, że przy kotle, na
obtłuczonym pieńku, siedzi mężczyzna o opustoszałym wyrazie twarzy. Dłonie,
twarz i bose stopy miał brudne, jakby całe życie pracował przy wypalaniu węgla.
Długa płowa broda zdawała się sięgać samej ziemi, zaś rozczapierzone
kędzierzawe włosy były w równej ruinie co jego brudne wytarte lniane szaty. Na
szyi tajemniczego mężczyzny wisiały rzemienie, dziesiątki sznureczków i
tasiemek, zaś na nich pobrzękiwały kości, zęby i szpony zwierząt, potworna
biżuteria żłobiona w pozostałościach istot żywych. Starcze oczy spowiło bielmo,
ale mimo wszystko zdawał się być świadom otoczenia. W dłoni dzierżył patyk,
którym grzebał w podłożu wlepiając pusty wzrok w kocioł, w którym bulgotała
brunatna cuchnąca maź.
Dopiero wtedy dostrzegł, że w pomieszczeniu znajduje się jeszcze dwójka
innych mężczyzn. Byli ogoleni i skromniej odziani, pracowali przy długim
kamiennym stole zszywając jakieś ciało. Prostymi kamiennymi narzędziami czynili
w nim nakłucia i wykrawali otwory, by albo z ciała coś wyjąć, albo coś do niego
dodać. Jeden z mężczyzn odszedł na bok, dłonie umazane miał krwią, dźwigał
wielki kawał krwistej wątroby, którą dorzucił do kotła. Wtedy Randal zauważył
twarz trupa na stole – to był Bander. Szeroko otwarte nieme usta, posiniała
blada cera, oczy wycelowane prosto w sklepienie.
-Twoi porywacze nie żyją – brodacz przemówił starczym, zmęczonym
głosem. Był zupełnie świadom przebudzenia się Randala, choć nie rzucił mu nawet
spojrzenia. Spowite bielmem oczy tkwiły nieruchomo wbite w kocioł. Jeden z
akolitów popatrzył zaskoczony to na starszego to na chłopaka, dziwiąc się, że
sam nie zauważył jego przebudzenia.
-Mistrzu, mam go zarżnąć? Nie będzie cię niepokoił – zaproponował
upiornie chudy uczeń, a Randal aż zadrżał ze strachu zaciskając mocno zęby.
-Nie. Nie jest gotowy – wysapał brodacz w odpowiedzi uczniowi, po czym
odwrócił się ku Randalowi. – Nie bój się chłopcze, nie lękaj się, bo nie
skończysz jak te rzezimieszki co cię do nas przywlekły oczekując słonej
zapłaty. Dla ciebie przewidziałem wyższe, szlachetniejsze zadania.
Randal nie wiedział co mogli dla niego przewidywać, ale spodziewał się,
że nie może być to nic dobrego. Starzec sięgnął do mieszka z ziołami wyciągając
garść pyłu, który wrzucił w ogień pod kotłem. Buchnął wonny dym, przyjemnie
kojący i tłumiący smród rozkładu. Gdy jednak rozbłysk oświetlił mroczne
zakamarki jaskini chłopak zobaczył coś co zatkało mu gardło strachem. W mroku
stały chwiejące się niemrawo szkielety, niczym kukły podwieszone na
niewidzialnych sznurach. Pordzewiałe pancerze zwisały z ich koszmarnych
sylwetek jak stare ożaglowanie na masztach rozbitego wraku. Puste oczodoły i
wiszące bezwładnie żuchwy zdawały się należeć do istot pozbawionych życia i
duszy, niemiej wystarczyła chwila, krótka chwila, jeden błysk, by chłopak
wyczytał w tych oczodołach, że coś czaiło się w istotach, pewien rodzaj wrogiej
życiu obecności czekającej tylko na rozkaz.
-Są w Azeroth różne siły, które w obliczu swych porażek tak jak my chcą
zaszyć się głęboko pod ziemią, w ciemnych zakamarkach świata. Nie lękaj się, bo
choć nasze metody mogą zdać ci się odrażające służą walce ze złem znacznie
gorszym – kontynuował brodacz. – Złem, które chciało zgnieść ten padół jeszcze
kilka lat temu. Wiesz o czym mówię, prawda?
Oczywiście, że wiedział, wszyscy wiedzieli. Legion odcisnął na
Azerothcie takie piętno, że po wszech czasy zostanie zapamiętane. Skinął zatem
starcowi głową, gdy jego uczeń powrócił do patroszenia Bandera.
-Może i działamy wbrew naturze, ale bez natury jednak istniejącej w
takiej a nie innej formie nie mamy nic, nie mamy swej mocy, potęgi, jesteśmy
ślepcami. Jednoczy nas jeden wróg, dziwny to sojusz ze światem żywych, ale
jednak istnieje w swej niespisanej formie. Tak długo jak czerwie kultów Legionu
będą się starały wgryźć w te ziemie, my będziemy je tępić... To miejsce bowiem
należy do nas. Zatem raduj się, młody człowieku. Staniesz się żołnierzem w
walce z niedobitkami Legionu, przebiegłymi i chytrymi, którzy są jak nasiona
rzucone na pogorzelisko. Nie widzisz ich pod popiołami pogromu, ale tam są,
nauczają, pęcznieją, rzutują na żyzne ziemie i umysły, wzrastają, by po
pokoleniach ponownie przywołać swych plugawych panów, gdy będą dostatecznie
silni.
-Co ja mam do tego? Dlaczego ja? – Spytał Randal drżącym głosem.
-Po prostu... Reszta została raniona tak, że niewiele się z nimi zrobi,
ale twoje tkanki są całe, tętnią życiem. To podatny i wdzięczny materiał do
rzeźbienia.
Wtem u jednego z wyjść z pieczary coś straszliwie zagruchotało,
trzaskanie drewna, metalu, skrzypienie łożysk, a do tego porykiwanie jakby
niedźwiedzia. Ambaras ugodził w uszy wszystkich, sprawiając, że dwójka
pracujących akolitów popatrzyła po sobie i swym mistrzu.
-Przywiązałeś wóz mocno? – Spytał jeden z posępnych chudzielców z
wyraźnym wyrzutem.
-Oczywiście! Jakieś zwierze musiało zerwać węzły... – odpowiedział
drugi.
-Dziwne, nie powinny podchodzić tak blisko... Ile specyfiku rozlałeś,
żeby je odegnać?
-Pół fiolki, jak zwykle.
-Może jednak nie, może trochę za mało?
-A może ty przyrządziłeś rozrzedzoną partię?!
-Spokój! – Brodacz przerwał kłótnię. – Lagos, idź i to sprawdź,
odstrasz zwierzę, jak będzie trzeba uśmierć, mięsem nie wzgardzimy. No i
przejrzyj tamten wóz, może coś się nam przyda, choćby drewno na opał.
-Oczywiście, mistrzu – chudzielec o zapadłych policzkach i podkrążonych
oczach odpowiedział, nisko się kłaniając, po czym powoli odszedł w kierunku
wyjścia.
Chwycił prosty drewniany kostur, dał gest jednemu ze szkieletów, by
ruszył za nim, a koścista sylwetka wyginając pożółkłe gnaty podążyła jego
śladem.
Akolita zobaczył w końcu wyjście z jaskini, przed którym nie widniał
żaden wóz. Westchnął ciężko myśląc sobie, że to jednak zwierze jakieś musiało
rozciąć pęta pazurami. Powoli podreptał na przód podpierając się kosturem. Za
sobą usłyszał brzękliwe dzwonienie szczątków pancerza na szkieletowatym
wojowniku. Sprawdził fiolkę wydobytą z połci swej szaty. Odkorkował i przystawił
do nosa. Zaraz musiał ją odsunąć! Smród był gorszy niż to do czego zdołał
przywyknąć, dlatego nie miał pojęcia dlaczego niedźwiedzie czy inne bestie były
tak zdesperowane, by podchodzić do podobnych zapachów. Zazwyczaj odór je
odstraszał, a skoro pokwapiły się zbliżyć, znaczy były desperacko głodne.
Pomyślał sobie, że to może myśliwi przetrzebili tak zwierzynę łowną by nic nie
zostało dla drapieżników... Kto wie?
Wyszedł wreszcie z jaskini i zauważył z razu, że wóz stał, tuż obok,
ściągnięty z widoku. Nie był rozwalony, przewrócony czy atakowany przez głodne
bestie. Wyglądał zupełnie tak jak wtedy, gdy go tu zostawił, nakryty płótnem, w
perfekcyjnym stanie. Skąd ten cały jazgot zatem?
Kątem oka zauważył jak szkielet go wyprzedził, biegł unosząc wysoko
zardzewiały miecz. Akolita niczego nie zrozumiał, na chwilę świat zwolnił, gdy
jego umysł przeprowadzał w rosnącej panice analizę. I wtedy zrozumiał co się
stało. Nie słyszał wiatru, czuł go, ale nie słyszał. Widział jak na kościeju
kołyszą się płyty pancerza, lecz jego uszu nie dochodziło znajome dzwonienie.
Krzyknął nagle z całych sił, chcąc odruchowo zaalarmować swych braci w głębi
jaskini, ale nie usłyszał własnego głosu. Poczuł jak powietrze wylewa się z
płuc, jak przed jego twarzą, na mrozie, tworzy się mała mglista chmura wilgoci.
Cisza...
Wtem kościej skrzyżował broń z dwuręcznym mieczem, jaki pojawił się
przed nim przebudzony z nicości. Iluzja spadła z pancernego wojownika, który
stał niecałe kilka stóp od akolity. Trup przejrzał przez iluzje, spoglądał na
świat innymi zmysłami, gdyż oczu nie posiadał. Miecz zawirował w powietrzu
zataczając młyn i w przeciągu krótkiej chwili powrócił potężnym cięciem, które
szkielet zmieniło w stertę zgruchotanych szczątków, zaś akolitę, który
ostatkiem sił zasłaniał się rękami i kosturem, przecięło wpół, zrębując górną
część torsu niczym potężny cios toporem wymierzony w młodą sosnę utrąciłby jej
koronę.
Korpus stał przez chwilę na nogach, aż po chwili zwalił się na ziemię
tryskając krwią obficie i przyozdabiając śnieżne zaspy o kolejne karmazynowe
wzorce.
Lagos nie wracał a mistrz zaczął się tym faktem denerwować. Powstał z
pniaka ukazując pełnie swej sylwetki. Gdy siedział przypominał zgarbionego
starca, lecz gdy powstał przypominał bardziej barczystego niedźwiedzia o
humanoidalnych kształtach.
-Pospiesz się – rzekł do ucznia, który kończył zszywać monstrum z ciała
Bandera i jego towarzysza, którego Randal nigdy nie poznał.
Trup wyglądał jakby łączył cechy jednej i drugiej osoby, a w dodatku, w
skórę i kości wmontowano ostre haki, ostrza i ćwieki, zupełnie jakby
przygotowywali ciało do nowego działania. Randal zastanawiał się czy właśnie to
przewidywał dla niego nieznajomy mistyk? Czy to rozumiał przez funkcję
żołnierz?
-Mistrzu? – Łysy chudzielec spojrzał się na brodacza, gdy ten podszedł
do kamiennego stołu.
-Chwytaj za broń, ktoś nam pod nosem używa naszych sztuczek. –
Odpowiedział nekromanta kładąc na trupie dłonie i szepcząc słowa inkantacji.
-Jak to możliwe? – Spytał podkomendny chwytając za kostur i rozkazując
kościejom by utworzyli obronny perymetr.
-Tam jest mag. Mag, który zna te same zaklęcia. – Powiedział mistrz
kończąc splatanie tajemnej formuły. Randal sam zastanawiał się, kim mogą być
przybysze. Baflin? Jego z czarodziejem trud był pomylić. Może jakiś jego
znajomy? Też się nie wydaje, w końcu rdzawobrodego nie było w Dun Morogh ładny
kawał czasu, na piękne oczy nie przydzieliliby mu na pomoc kogoś obeznanego w
arkanach. Z drugiej strony, czy naprawdę był tak ważny? A może to istoty, o
których wspominał nekromanta? Czciciele Legionu, z którymi toczyli cichą
zamaskowaną batalię? Jeśli tak, to jego los jest przesądzony jak się zdaje. Ci
zrobią z niego monstrum, tamci skarmią demony duszą chłopaka składając go w
ofierze. Co wariant, to gorzej!
Stwór powstał z kamiennego katafalku. Bander, a w zasadzie to co z
niego zostało. Blada skóra wyglądała jak mapa, gdzie ściegi szwów wyznaczały
ścieżki, granice i układały się niekiedy w ostre górskie pasma. Oczy płonęły mu
mdłą żółcią, gdy zwracał się w kierunku wyjścia, stając przy swym panu i
oczekując na rozkazy.
-Przed moim wzrokiem się nie ukryjesz, gnomie – wysyczał nekromanta,
przypominając stojącym w ciemności o swych nadnaturalnych darach. Zigmuntas
powoli wyszedł zza wysokiej wapiennej ściennej narośli i wspierając dłonie na
kiju używanym niczym laska, zmierzył się z potężnym brodaczem.
-Zabiłeś mego ucznia – stwierdził po chwili przywódca kultu, jakby
odczytując odpływ życiowych energii w naturze. – Dlaczego?
-Sam wiesz dlaczego – odrzekł gnom. – Zwracacie na siebie uwagę, a ja
nie będę chronił waszych interesów.
-Szkoda – zacharczał nekromanta gładząc się po gęstej płowej brodzie. –
W takim razie szybko dołączysz do naszej kolekcji, twoje tkanki ubogacą nasz
przyszły eksperyment.
-Nie wydaje mi się – zaśmiał się gnom, gdy z cienia tuż obok niego
wynurzył się elf w płytowym pancerzu.
Czarna peleryna rozstąpiła się, gdy ramiona uniósł lekko i przygotował
dwuręczny miecz do pracy.
Dalej sprawy potoczyły się bez słów, jedna i druga strona była zbyt
zdeterminowana by dać się przekonać, obie strony zdawały sobie z tego sprawę i
darząc się wzajemną nienawiścią ruszyli na siebie.
Jeden ze szkieletów wyrwał wprost w przód, gdy mistrz nakazał obrońcom
zalać duet nawałą stali i śmierci, sami zaś poczęli splatać zaklęcia by
unicestwić swych adwersarzy. Odgłosy walki spotęgowało wnętrze jaskini,
dzwoniące ze wszystkich stron echem. Randal wyczuł okazję i rozejrzał się w
poszukiwaniu jakiś narzędzi, ciemnego kątka, w którym mógłby się ukryć i
rozciąć swe pęta. Zauważył, że na jednej ze starych skrzynek, używanych raczej
jako stoliki na przeróżne graty, leży pas z dwoma krótkimi mieczami, jego pas.
Gdyby tylko mógł go zdobyć, lub dobrać się do kuszy gdzieś w pobliżu.
Znajomy elf w pancerzu mielił trupy mieczem, stalowe ostrze roztrzaskiwało
kości niczym chrust, ale przeciwnicy miast upadać trzymali się krzepko i
pewnie, kontratakując. Gdy jednego położył jeden lub drugi opiekun używał swych
plugawych mocy do ponownego tchnięcia życia i naprawienia zgruchotanych form.
Reinhard został szybko otoczony przez potwory, ale bronił dostępu do
małego gnoma. Nie jeden raz przyjął na pancerz potężny cios. W takim natłoku
trud istny się odsunąć, zejść z drogi, zewsząd dochodziły go ostrza i choć
większość zbijał potężnymi zamachami, to niektóre dosięgały jego sylwetki.
Doktor skończył inkantacje, wyrzucił dłonie przed siebie i posłał z palców
wachlarz błyszczących pocisków, które zwaliły trójkę szkieletów. Nekromantom
poczęły kończyć się pomysły, a na pewno przygotowane zaklęcia, trupów nie mieli
jak wskrzesić więcej, więc przystąpili do bardziej otwartej walki.
Mistrz kultu przywołał fale zielonkawej energii, która runęła wprost na
maleńkiego czarodzieja. Zigmuntasa poraziła moc chcąca wyssać zeń życiową moc i
przekazać ją nacierającemu nekromancie. Wtedy jednak poraził go blask piekący
skórę i zakryte bielmem oczy. Sycząc zasłaniał się ręką i odwracał wzrok.
Kapłanka wspomogła gnoma i pomogła mu znieść najgorsze, choć doktor zdawał się
być na skraju życia i śmierci, brakowało dosłownie jednej chwili więcej, a
upiorny wódz kultu zabiłby go na miejscu. Dziewczyna wcale nie czuła się
lepiej, odebrała część niszczycielskiej mocy, wsączyła w siebie. Sam wpływ aury
jaskini mocno na nią oddziaływał, miała nudności, zbierało się jej na wymioty,
a do tego została tknięta antytezą życia. Klękła na ziemi tuż przy doktorze
sapiąc ciężko. Reinhard widząc, że uczeń nekromanty także zabiera się z
przeniesieniem czaru właśnie na nich, chciał się przebić, rzucić na przód, by przerwać
jego inkantacje. Niestety nadal walką wiązała go para kościei oraz dziwaczny
pozszywany ożywieniec.
Wtem z głębi korytarza dobiegło go dudnienie czyjś kroków w maniakalnym
biegu, dzwonienie pancerza, łoskot buciorów. Z wejścia do jaskini wypadł brodaty
krasnolud w pełnym rynsztunku bojowym, który wpadł na akolitę z tarczą pchając
go na plecy i z razu zanurzając topór w trzewiach po sam trzonek!
-Mam was, czerwie syny! – Rozległ się gniewny głos Baflina, stanowiący
dla niemal wszystkich miłe zaskoczenie!
-W samą porę, panie krasnoludzie – rzekł Reinhard zwracając tym samym
uwagę rdzawobrodego na siebie. Kolejny cios roztrzaskał dwa następne truposze.
-Elf? Walczycie z nimi? – Baflin zszokowany spostrzeżeniem rzucił na
wiatr pytanie. – Ha! Dobrze!
-Baflin! – Krzyknął Randal schowany gdzieś w głębi. Ostrzeżenie było
jednak zbyt późne i krasnoluda trafiła podobna zielona wiązka.
Dzielny konus padł na kolana walcząc z bólem, który zdawał się rozrywać
każdą komórkę jego ciała. Promienie wypływały z dłoni mistrza nekromantów,
który z nieukrywanym zadowoleniem wypompowywał życie z biedaka.
Reinhard trafił na godnego przeciwnika. Gdy ten zasłaniał się rękami
ostrza wbudowane w miejsce dłoni krzyżowały się z jego mieczem. W
przeciwieństwie do innych truposzy, ten ożywieniec działał błyskawicznie,
wiedział jak odpowiadać na jego uderzenia, analizował i dostosowywał się.
Richelle zbierała siły trzymając się za brzuch, Zigmuntas leżał nieprzytomny, a
z Baflina wyciskano życie jak wodę z wykręcanej szmaty.
Miał tego dosyć i jeśli czegoś szybko nie zrobi, sam może stać się
ofiarą kolejnego ataku. Rzucił szybką inwokację koncentrując się na rękojeści
miecza. Palcami nakreślił runę i przytknął ją do zimnej stali. Przez krótką
chwilę zdawało się, że zabłyszczał krwistą czerwienią, tajemnicza światłość
otuliła całą jego sylwetkę, a następnie spłynęła w stronę broni, której to
klinga zaczęła błyszczeć barwą skondensowanego gniewu, na całej jej długości
zatańczyły maleńkie wyładowania szukając ciała, które mogłyby ugodzić. Krwawy
rycerz uniósł broń wysoko, nie zważając, czy opuszcza w ten sposób gardę czy
nie, jedno było dla niego ważne, zniszczyć wroga i dopaść kolejnego, a to
wymagało ryzyka. Na szczęście stwór, zamiast go ranić, postanowił sparować i
ten cios, uważając, że znacznie ważniejsze jest wiązać wroga walką jak
najdłużej. Wtedy miecz opadł z niespotykaną dotąd siłą, elf wydarł się
wściekle, a ostrze przeorało całego trupa, od ramienia po udo, idąc po lekkim
skosie. Zrąbał ostrza w ramionach, zgruchotał kości i zostawił po sobie część
korpusu z jedną ręką.
Gdy rycerz postąpił o kolejny krok, zatoczył mieczem potężny młyn
powracając nim do pozycji, w której mógł ponownie ciąć i godzić ze śmiertelną
precyzją. Nekromanta zauważył co się stało, zauważył także, że krwawy elf nie
był byle osiłkiem w zbroi i z dużym kawałkiem stali w dłoniach, skondensował
bowiem wyczuwalną energię niemal skondensowanego gniewu. Jego pozornie ślepe
oczy widziały takie detale, widziały rozwiewającą się aurę ducha i
zdeterminowania, ukierunkowanej wewnętrznej mocy jaką dotąd władali jedynie
paladyni. Czyżby nim był? Nie... W tym elfie tkwiło coś innego, coś czego
nekromanta nie mógł wytłumaczyć, brakowało mu typowego pierwiastka łączącego
ducha z harmonią światłości – a tak przynajmniej nazywali to cnotliwi święci
rycerze z Lordaeronu i Stormwind. Zamiast tego był straszliwy gniew, rezonans
dobiegający z wnętrza, idealne zgranie chęci, pragnień i chorobliwej
nienawiści, którą zdawało się opancerzona istota mogła włączać i wyłączać
według własnej woli. Brodacz zrozumiał, że ma do czynienia z czymś, czego dotąd
jeszcze nie widział.
Jedną dłoń utrzymywał na biednym krasnoludzie, drugą przeniósł na
zuchwałego śmiałka, lecz pojmując jak jest blisko, i że gdy tylko spróbuje coś
spleść, elf może doń doskoczyć i ściąć go niczym młodą choinkę, postanowił
wycofać się o kilka kroków w tył, w
kierunku innego wyjścia. W między czasie gołymi rękami zdjął kocioł z ognia,
choć drążek wypalał mu skórę, on nie zważał na ból, miał jeszcze jedną sztuczkę
w zanadrzu. Rozlał brunatną maź zamaszystym ruchem, tworząc z niej coś na miarę
bariery. Substancja nadal bulgotała i zaczęły zeń wyrastać długie oleiste macki
szperające w poszukiwaniu celu.
Reinhard i Baflin stanęli przed masą, lecz nikt nie kwapił się zrobić
pierwszego kroku. Krasnolud kopnął kawałek drewna, który walał się nieopodal.
Gęsta masa sięgnęła obiektu, oplotła go w mgnieniu oka i wywierając koszmarny
nacisk zamieniła drewno w stertę drzazg bez większego wysiłku. Niższy wojownik
przeklął i zamierzył się na nekromantę jednym z dobytych miotanych toporków,
jakich parę na wszelki wypadek zawsze miał zatkniętą za pasem. Broń zawirowała
w powietrzu, dobre półtora metra nad podłogą, a mimo wszystko łapczywe macki
pochwyciły trzonek! Wkrótce dziesięć kolejnych oplotło się wokół toporka
najpierw zgniatając, a następnie rozrywając go na kawałeczki i drzazgi.
Nekromanta stał triumfalnie po drugiej stronie wiedząc, że nie mają jak
go dosięgnąć. Ich mag, mały gnom o wielkiej psychoanalitycznej pasji miał tyle
nieszczęścia, by zostać ugodzonym zbyt wcześnie. Choć prawdopodobnie
potencjałem mógł przeważyć szalę zwycięstwa na ich stronę, mogąc przynajmniej
godzić mistrza kultu przez potworną cuchnącą barierę, to jednak ledwo dychał w
ramionach kapłanki, na granicy przytomności.
Uniósł ręce celując nimi w ich stronę, począł szeptać inkantację, a na
palcach zatańczyły zielonkawe iskry. Baflin przełknął ślinę, rozglądając się
gdzie mógł uciec przed kolejną dawką niszczycielskiej energii, która tym razem
mogła z nim skończyć. Na twarzy nekromanty pojawił się uśmiech obnażający rząd
pożółkłych lub poczerniałych zębów.
Wtedy jakby się zakrztusił czymś, odkaszlnął, a kącikiem jego ust
popłynęła niemal czarna krew. Ręce zastygły w bezruchu, zaklęcie prysło,
ulatniając się niczym para z szyjki czajnika. Jego szaty zaczęły nasiąkać
krwią, rosła także plama na płowej brodzie, która błyskawicznie poczerniała.
Rzucił okiem na swą pierś, a następnie obficie chlusnął juchą z ust.
Zaczerpując powietrza z ciężkim świstem, z drżącymi dłońmi, opadł na ziemię
ukazując parę krótkich mieczy wbitych między żebra. Za nim stał spocony i
dyszący Randal z resztkami sznura wokół nadgarstków. Chłopak sam nie wierzył co
też uczynił, że było go w ogóle stać na taki czyn, choć teoretycznie miał przed
sobą głębię jaskiń, w którą mógłby dać nura korzystając z zamieszania.
Bariera bulgoczącego brunatnego ropnia z czasem wyparowała, a smród po
niej rozwiał się równie szybko pozwalając Randalowi dołączyć do reszty.
Richelle ocuciła doktora, który błyskawicznie począł badać animowane trupy, z
nieukrywanym zadowoleniem łypiąc na truchła nekromanty i jego ucznia. Kapłanka
wzięła się za opatrywanie rannych, podczas gdy zarówno chłopak jak i krasnolud
nie mogli wyjść z podziwu wyczynu elfa, zdając sobie sprawy, że bez pojawienia
się jego oraz jego przyjaciół zarówno Baflin jak i Randal byliby już martwi.
Nie mogli jednak przepuścić okazji by zadać pytania, które mogły rozwiać wciąż
obecne podejrzenia i wątpliwości.
-Skądście tu, panie elf? Jesteśmy wielce wdzięczni, ale chyba nie
przybyliście ratować tego chuchra, co? – Baflin klepnął Randala w plecy.
Na to zakuty w metal wojownik spojrzał w kierunku doktora. Gnom się nie
odzywał, ale wydawał się być czymś podenerwowany, jego oczy wyrażały dość
czytelną obawę o pozostałych przy życiu świadków, którzy mogli być bardzo
niebezpieczni dla reszty ich planów. Richelle także nie chciała się wtrącać,
choć po jej srogiej minie elf zrozumiał, że dziewczyna przeciwstawi się jawnej
bezwzględności.
Wtedy Reinhard powoli ściągnął hełm, obnażając twarz po której nadal
ściekały krople potu. Kilka zlepionych pasm ciemnych włosów odgarnął z czoła i
westchnął ciężko, tak, jakby właśnie obnażał przed nimi największą tajemnicę.
-Cóż, widzę, że nic się przed wami nie ukryje – rzekł w końcu po chwili
dłuższej ciszy. – No cóż, to prawda nie przyszedłem tu by ratować cię,
młodzieńcze. Nawet nie wiedziałem, że zostałeś uprowadzony. Prawda jest taka...
Że ścigam tych kultystów od ponad półtora roku.
Na te słowa twarz gnoma jakby stężała, sam zajął się cichym odcinaniem
głowy od jedynego w miarę nierozłożonego ożywieńca. Richelle zamrugała oczami w
zdziwieniu, lecz nie zdradziła się ani słowem.
-Kiedyś ci kultyści współpracowali z Legionem podczas masakry
Lordaeronu. Po wojnie wynieśli się szerzyć swe wpływy na wschód, na pogranicze
z naszymi krainami. Jedna ekspedycja z Quel’thalas rozbiła ich obóz, większość
wyrżnęliśmy w pień, ale kilku uciekło i teraz chowa się w różnych zakątkach
świata.
Randal pokiwał głową w uznaniu szlachetnej misji i wtedy coś mu się
przypomniało.
-Dziwne – mruknął – ich przywódca mówił, że zwalczają Legion.
Elf nawet nie drgnął czując nieumyślną kontrę wiszącą w powietrzu.
Zamiast tego ze spokojem i tym samym tonem uzupełnił rozwiewając wątpliwości:
-Oczywiście, jak i wielu nekromantów, którzy zostali przez Legion użyci
jak narzędzia. Gdy są silnie realizują swe poprzednie cele, gdy słabi,
pozostaje im wegetacja w mrocznych zakamarkach i snucie planów zemsty.
-No, ale panie elf, dlaczegoście tego nie powiedzieli od razu?! Przecie
wtedy, to by was z pocałowaniem ręki przyjęli! – Stwierdził Baflin.
-To typy podstępne, panie krasnoludzie. Już raz robiliśmy te błędy, że
ostrzegaliśmy władze, a oni uchodzili przy większych obławach lub zostawiali
płotki na zmylenie czujności. Myślicie, że czemu udało im się tak długo
przetrwać pod waszymi nosami? Bo jak każde plugastwo mają swoje wtyki,
kontakty, które ich kryją i ostrzegają. Mogłem być tylko pewien swoich sił, a
mym zadaniem było upewnić, że zostaną zgładzeni.
-I wyście taki kawał świata zeszli, żeby w Dun Morogh nekromantów ubić?
Przecie teraz nic wam do krasnoludów, teraz my wrogowie...
-Ale to – wskazał sztychem wytartego miecza na truchło mistrza kultu –
jest zagrożeniem dla nas wszystkich, niezależnie po której stronie stoimy.
Baflin wtedy pomyślał, że jeszcze nigdy nie czuł takiego szacunku dla
elfa. Nie był jednym z tych co zamiatał świat skrawkami swej „sukienki”, a
odziany w zbroję walczył ramię w ramię. Randal pomyślał, że miał niezwykłe
szczęście, że zdobył przyjaciela na którym się nie zawiódł. Richelle
zastanowiła się nad kłamstwem wujka, dobrze wiedząc jak ważna jest ich misja i
jak wiele ryzykowali, ale koniec końców była dumna, że znalazł dyplomatyczne
rozwiązanie problemu. Zigmuntas doszedł do wniosku, że z elfem zadzierać nie
należy, bo stać go na więcej niż pamiętał... A Reinhard? Reinhard pomyślał
uśmiechając się do siebie: Jacy oni wszyscy są rozkosznie naiwni.
***
Gdy wrócili do Kharanos Reinhard nawet się nie krył. Podszedł do
zszokowanych strażników, którzy obserwowali drzwi do włości doktora i
opowiedział im całą historię, dokładnie tak jak zrobiło to z Baflinem i
Randalem. Na początku było trochę krzyku, kręcenia nosem, wezwano nawet
weteranów ze stolicy by orzekli w sprawie. Poznany człowiek i krasnolud o
wszystkim zaświadczyli, zaklinali się żywo opowiadając, że mają w stosunku do
elfa dług wdzięczności, i że on jest dobrodziejem lokalnej społeczności
oswabadzając ich od bardzo groźnych i podstępnych nekromantów. Za prośbą
Reinharda nie wspomnieli o udziale doktora Freundberga, staruszek chciał
uniknąć rozgłosu i konotacji, a jako, że Baflin i Randal byli wszystkim
wdzięczni, usłuchali prośby. W oficjalnej wersji doktor został na miejscu,
oczywiście do domu wrócił tajnym tunelem, którym wcześniej się wyprawili na
zewnątrz. Zapytany jak zdołali wraz z Richelle opuścić domostwo, Reinhard
rzekł, że to dzięki odpowiednim
maskującym technikom, których to arkanicznej natury winni się doszukiwać w
pełnych mądrości bibliotekach Quel’Thalas. Badanie krwawego elfa na obecność
magii mijała się z celem, gdyż wprost od niej promieniował, czy czarował, czy
nie.
Po dwóch dniach Reinhard został wypuszczony, a nawet proponowano mu
nagrodę, ale i skierowano grzeczną prośbę o to, by następnym razem informował o
podobnych planach. Krasnoludy, nade wszystko przedkładające honor i szlachetne
postępowanie, nawet formalnego wroga potraktowały z szacunkiem biorąc pod uwagę
determinację wykonania misji, która koniec końców przyniosła bezpieczeństwo i
ich ludowi. Odpowiedni patrol oczywiście przeszukał jaskinię i wszystko
potwierdził, znajdując szkielety, plugawe substancje, ciała kultystów, oraz
dziwnego trupa, jakby pozszywanego z różnych części ciała, któremu jednak
brakowało głowy.
A gdzie była głowa? W podziemnym laboratorium Zigmuntasa Freundberga,
przechodząc serię operacji, transplantacji ważnych części mózgu z innej
zakonserwowanej głowy. Eksperymenty trwały dwa dni i dwie noce intensywnego
torturowania uwięzionego ducha, zmuszania go by przez zaciśnięte zęby cedził
kradzioną z obcego umysłu wiedzę. Mieli już formułę. Doktor postąpił według
rytuałów i procesów, wypełniając każdy krok pieczołowicie i dokładnie. Reinhard
dostał to czego chciał, a czego nieumarły nie kwapił się wyznać. Ostatnie
życzenie w stronę gnoma było takie, by głowę „naprawić” tak, by czuła i nadal
była jednolitym poprzednim bytem.
Wyciągnął rozkładający się łeb za rzadkie kłaki. Istota otworzyła pysk,
z którego pociekła żółta oleista ciecz. Była noc, a zarówno zachmurzone
bezgwiezdne niebo, gęste listowie, jak i cykanie owadów dostatecznie
wskazywało, że byli na ciepłych i wilgotnych mokradłach. Duchota jaka tam
panowała była niemal nie do zniesienia, a mimo tak późnej godziny, powietrze
ani myślało wypromieniować nagromadzone za dnia ciepło. Reinhard stał po kolana
w mętnej brunatnej wodzie, a przed nim rosło stare, rozłożyste drzewo. Dość
unikatowe, bo choć rozpinało swe wystające z wody korzenie na dość szerokim
obszarze, choć konary i pień były trochę poskręcane, jakby zostało dotknięte chorobą
deformującą jego samą naturę, to dookoła takich było pełno, jak to na
bagniskach. Tylko to drzewo posiadało korę czarną jak smoła, w nocy, mogło się
zlać z otaczającym je mrokiem, gdyby nie owady, świecące maleńkimi odwłokami
niczym maleńkie zielonkawe latarenki.
-Coś ci obiecałem, Danforthcie – rzekł elf.
-Już ze mnie wyciągnąłeś co chciałeś, daj mi wreszcie odejść... –
wysapał czerep utrzymywany wciąż przy życiu, dzięki krystalicznemu
kondensatorowi sporządzonemu przez doktora Freundberga.
-Dawałem ci szansę i ostrzegałem co cię spotka. A teraz wiedz, że
zawsze dotrzymuję obietnic.
Z tymi słowami obrócił w dłoniach głowę tak, by opalizujące ślepia,
mogły spojrzeć na drzewo.
-Wiesz co to za roślina? Oczywiście, że nie, nigdy się nie
interesowałeś botaniką. Ja natomiast wprost przeciwnie. Dość prozaiczny tego
powód, gdy chcę coś osiągnąć sprawdzam wszystkie dziedziny, nawet takie, które
są mi obce. Widzisz, pewnego razu szukając niezwykle silnej trucizny natknąłem
się na opis tego gatunku, a jest prawie na wymarciu. Ma dwa rodzaje korzeni, te
duże, które utrzymują je stabilne i generalnie pompują wodę i minerały, oraz
takie mniejsze, wyglądające jak niegroźne nici, o tutaj... – Z tymi słowy
odgarnął wodne trawy i chaszcze pod centralnym konarem ukazując nabrzmiałe
bulwy, niektóre okryte świeżą korą. Między nimi zaś bielutkie korzonki, pędy
przypominające pędraki nie wiele grubsze od włosa. – Te cudeńka owijają się
wokół ofiar, wgryzają w ciało jak igły i zaczynają pompować soki. Pochłaniają w
ten sposób małe gryzonie, jaszczurki, płazy i utrzymują je przy życiu przez
setki, a niektórzy mówią, że i tysiące lat, posilając się ofiarami, trawiąc je
po troszeczku, kiedy tylko mają ochotę. Te ofiary żyją i wszystko czują, na
wieki zamknięte w pniu, w ciszy i ciemności, bez nikogo z kim można rozmawiać,
bez celu, bez nadziei.
Wtem usłyszał szczękanie zębów, głowa Danfortha gdyby była przymocowana
do korpusu z płucami, zapewne zatknęłaby się nabranym głęboko powietrzem.
-Nie... Czekaj, mogę ci jeszcze wiele rzeczy powiedzieć, jestem
przydatny! – Rozległ się głos, jednak nie pewny swego, dystyngowany, a raczej
skamlący o litość. – Szafir, chcesz wiedzieć gdzie jest? Pokażę ci dokładnie...
albo nie, zapomnij, pracowałem nad czymś lepszym!
Ale Reinhard nie słuchał, spokojnie obrócił głowę tak, by Danforth mógł
spojrzeć w obojętną zimną twarz, jakby pozbawioną emocji, a może idealnie
kryjącą wzgardę dla wszystkiego co nieumarłe? Zielone oczy wwiercały się w
duszę istoty, która myślała, że po śmierci nic jej już nie straszne. Elf ułożył
głowę obok jednej z bulw, a maleńkie białe pędraki zaczęły wodzić po skórze
krzyczącego Danfortha, jakby ożywione i pobudzone do zabawy obecnością nowego
kąska.
Reinhard wyprostował się i bez słowa odszedł, spełniając swą obietnicę.
Stanął obok gniadego konia, przy którym sprawdził jeszcze raz stan sakw i
zapasy na drogę, a ta była długa. Przed nim wizyta w Quel’Thalas a następnie
kilka tygodni morzem na zachód. Tam leżały wszystkie rozwiązania, wszystkie
odpowiedzi, tam leżał Kalimdor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz