MOTYW MUZYCZNY
Cyryl splunął mieszaniną krwi i zębów. Zamrugał oczami spoglądając na
swą twarz odbitą w błotnistej kałuży. Zimny deszcz skutecznie go schłodził,
choć tak na prawdę krew w nim wrzała. Łapska zanurzył w błotnistej drodze,
czując jak ubranie nasiąka wilgocią coraz bardziej. Piorun z hukiem rozszczepił
drzewo, gdzieś hen, z dala od wioski, rozświetlając przy okazji zasnute
chmurami nocne niebo. Spojrzawszy dalej, w kierunku podmurowanego domu
nieopodal drogi, namierzył miecz jaki wypadł mu z dłoni. Bandzior wyciągnął ku
niemu rękę, chwycił solidnie i powstał z obrotem, zrywając się na równe nogi i
próbując wbić sztych prosto w tors napastnika! Nim jednak zdołał choćby krzyknąć,
nadleciała pancerna pięść i sprasowała i tak krzywy nos Cyryla. Złożył się w
harmonijkę i złamał tak, że i najlepsza magia nie naprostowałaby takiego
wiechcia. Bandzior ponownie padł w kałużę, tym razem plecami, nieprzytomny.
Nad powalonym gnojkiem stał mężczyzna. Krople deszczu dudniły o stary
choć dobrze wypolerowany i naoliwiony napierśnik. Postawny kawał skurwiela –
tako rzekłaby twarz mężczyzny, gdyby ją spytać do kogo należy. Loric Leman mógł
niegdyś uchodzić za przystojnego, niegdyś, gdy był w kwiecie wieku. Teraz jego
włosy stanowiły mieszaninę płowego brązu i mizernej szarej siwizny. Włosy
przerzedły choć nadal fryz miał bujny – kaskadami opadający na ramiona. Brodę
ścinał nożem gdy ta zaczynała zakradać się do miski podczas jedzenia zupy, więc
zarost miał dość krótki, choć zawsze obecny i gęsty. Czoło naszło zmarszczkami,
które przybierały warstw ten mrużył groźnie siwe brwi w gniewnym spojrzeniu
surowych oczu, zarezerwowanym dla takich typków jak Cyryl. Na napierśniku
Lorica przed laty kazał wyryć symbol swego boga, pancerną rękawicę z jednym
okiem, spozierającym sądnie tak, jak paladyn spoglądał teraz. Co prawda na
plecach dźwigał wielki dwuręczny miecz, tarczę, a przy pasie miał drugą,
krótszą klingę, szkoda mu było tępić dobrą stal na Cyrylu.
W drzwiach i oknach stali mieszkańcy Oakhurst spoglądając jak mężczyzna
rozprawia się z oprychem. Stali w milczeniu, a sędziwy paladyn nachylił się nad
nieprzytomnym, dźwignął go za kołnierz i cisnął budzącym się obwiesiem w stronę
obmurowanej studni. Rodzice odganiali dzieci, by te nie patrzyły, obawiając
się, że może dojść do jakiejś tragedii. Cyryl wylądował w błocku, turlał się po
ziemi, grzmotnął łbem w kamień i zajęczał boleśnie. Loric się zbliżał, splunął
w kałużę z pogardą dla bandyty.
-Wstawaj! – Warknął groźnie.
Bandyta spojrzał na niego, dalej, za plecami Lorica, leżały ciała jego
czterech kamratów, z którymi zakradł się po okup za porwanego mieszkańca
wioski. Wiarus zasiekł ich jeden po drugim, a gdy Cyryl jako jedyny poddał się
i rzucił broń, ten zaczął go okładać.
-Wstawaj, psie! – Za słowami Lorica podążył potężny kopniak wymierzony
w bok bandyty.
Cyryl jęknął i zerwał się na równe nogi, odbiegając. Nie miał już sił,
metaliczny posmak ciepłej krwi wypełniał jego usta, spluwał co jakiś czas idąc
dalej, próbując truchtem nabrać dystansu, ale stary paladyn, nawet w pełnym
rynsztunku był szybszy, a na pewno, mniej zmęczony. Tęgie łapska znowu chwyciły
go za fraki i pchnęły w przód! Cyryl zatoczył się i wywalił kilkanaście metrów
dalej, gdy doszli już pod posterunek konstabla.
Felosial wybiegła przed swoją strażnicę, przez ostatnie kilka chwil
odkąd poderwał ją jeden przybocznych,
zakładała ekwipunek zaalarmowana całym ambarasem. Skórzana zbroja i narzucona
nań kolcza koszula wieściły jej pozycję w społeczeństwie Oakhurst nawet lepiej
niż zdobne brosze, insygnia i barwy tuniki.
Szok jaki malował się na jej twarzy zdawał się poszerzyć
charakterystycznie egzotyczne rysy pół-elfki do stopnia gdzie niemal zupełnie
przypominała ludzką kobietę, dotychczas migdałowe wąskie oczy urosły do
rozmiarów spodków. Nikt nie informował jej o żadnych bandytach, strażnicy
niczego nie donosili, mieli z nimi problem, owszem, ale w jaki sposób paladyn
Helma natknął się na ich grupę akurat tej nocy? To dla Felosial stanowiło
niemałe misterium.
Gdy sędziwy woj sprzedał Cyrylowi kolejnego kopniaka, ten przebiegł
kilka stóp, po czym wyrżnął gębą w schody budynku. Pani konstabl nie wiedziała,
czy chwytać za broń, czy kajdanki. Burknęła na jednego z podopiecznych, który z
razu pospieszył po kuszę, tak na wszelki wypadek. Ludzie obserwowali ich w
milczeniu, reszta strażników zbiegła się, wracając z krótkiej wyprawy. Byli na
patrolu jeszcze kilka chwil wcześniej, gdy zobaczyli włamywacza dobijającego
się do jednego z domostw. Bandzior szybko porzucił swe dzieło i zwiał,
wyciągając patrol z dala od mieścinki, odwracając ich uwagę i dając swym
kamratom wolny wstęp, jak z resztą ułożyli w planie.
-Skuj sukinsyna... – Loric zacharczał niskim gardłowym głosem, po czym
skinął głową na kilka trupów dalej, wzdłuż traktu. – O nich się martwić nie
musisz, jakoś naszli mi na ostrze.
Felosial zamrugała jedynie oczami, przypominając sobie kim jest
przybysz i z kim się rozprawił. Cyryl, jeden z bandy, jeszcze żył, dzięki
Loricowi będą go mogli przesłuchać i dowiedzieć się gdzie zbiry przetrzymują
uprowadzoną żonę jednego z kupców. Przez ostatni miesiąc byli istną zmorą
Oakhurst, do czasu aż do mieścinki nie przybył ten oto paladyn Helma.
-Jak ich wywęszyłeś? Skąd wiedziałeś? – Spytała nie mogąc powstrzymać
ciekawości, gdy jeden z jej podkomendnych skuł oprycha w ciężkie żelazne
kajdany.
Siwy wiarus obrócił się, otulając szczelniej ciemno-zieloną peleryną.
Splunął jeszcze raz na ziemie, rzucając przy tym niewymowne spojrzenie
aresztowanemu.
-Coś mnie w krzyżu łupało, to wyszedłem się przespacerować... Żadna
filozofia.
Rzucił oschle, nie tłumacząc skąd wpadł na pomysł, by na byle
przechadzkę przywdziać cały bojowy rynsztunek, a może chciał jej tym samym
powiedzieć, że ma się nie interesować, bo i tak jej nie powie.
Loric wrócił do gospody Pod Starym Dzikiem, choć o tak później porze we
wspólnej izbie zawsze było kilkoro biesiadujących jeszcze gości, zazwyczaj otaczał ich gwar, turlanie kości po
starych ławach, oraz stukanie kufli. Teraz zapadła całkowita cisza, gdy sędziwy
Helmita wrócił na swoje miejsce, przy mniejszym stole, gdzieś w kącie. Nikt nie
ważył się ruszyć grzańca, który raczył już troszkę wystygnąć. Gdy przed połową
godziny zszedł do izby w pełnym rynsztunku patrzyli na niego jak na wariata,
teraz milczeli i tylko co jakiś czas rzucali mu niemrawe spojrzenia wskazujące
na żywiony respekt i strach.
Garon, karczmarz pykający sobie spokojnie fajkę, przyglądał się
Loricowi z zainteresowaniem. Był podobnego wieku, bardziej grubawy co prawda, lecz
wspominając młodzieńcze czasy pozazdrościł paladynowi wytrwałości w misji.
Większość mu podobnych dorobiwszy się pozycji w kościele, częściej postanawiali
odejść z szeregów zbrojnych i zająć jakąś wygodną posadkę kapłańską lub
doradczą.
Wąsal nalał do kufla gęstego ciemnego piwa, następnie napełnił jeszcze
jedno naczynie, po czym podszedł do stolika, przy którym Loric kończył zimny
winny grzaniec wlepiając swój obojętny i beznamiętny zmęczony wzrok w odległą
pustkę. Garon stanął przed nim, wciągając trochę brzuch, tak, by skórzany
fartuch, w którym zwykł sprzątać szynkwas, rozprostował się na równie postawnej
sylwetce.
-Można? – Spytał buchając siwym dymem z fajki.
Loric zamrugał oczami, i uniósł źrenice ku twarzy przybysza, po czym
wzruszył ramionami.
-Wasz przybytek, nie wypada odmówić – skwitował, a Garon na te słowa
zasiadł na przeciw i podstawił mu kolejny kufel.
-Nie jesteście tu przypadkiem. – Karczmarz stwierdził. Nie pytał,
widział i słyszał wielokrotnie jak siwy wiarus odmawia dzielenia się przeszłością,
dlatego uznał, że naciskanie jest zbędne, wolał raczej dedukować.
-A racja, tylko głupie bydle nie wie za jaką miedze wlazło.
-Prawda, prawda, każdy gdzieś po coś idzie... Ja tak się tylko
namyślałem, wiecie dobry panie... Nikt z tymi partaczami porządku zrobić nie
chciał, ale i w szczególe, to nie oni za te porwania odpowiedzialni, tako wam
powiem.
Loric zmarszczył brwi, lecz nic nie mówił.
-To się okaże, jak przesłuchają tego psiego syna.
-A, złodziejaszek, złodziejaszkiem, prawda, na nich się skrupiło za
zgubę, ale nie jesteście stąd więc pozwólcie, po przyjacielsku, że jako stary
mieszkaniec coś wam o tych stronach powiem. Porwania tu były, są i będą, od lat
dwunastu się zdarzają, zanim te bandyty przyszły i zanim zaczęły bzdury
rozpowiadać.
-Co też mówicie?
-A bo to się zdarzało, że raz jakiego kupca wcięło, jakiś myśliwy się
zapuścił za daleko i nie wrócił, takie tam. Powiadali, że myśliwego wilcy
napadli i do kości obżarli, ale nikt ciała ni rynsztunku nie znalazł...
Powiadali, że kupiec ruszył daleko w swoją drogę szlakiem na północ, ale nigdy
nie wracali, a po roku przyjeżdżała rodzina szukając wuja, ojca, brata, czy kim
taki im był. Zielarz zaginął, to powiedzieli, że od ziół zwariował, a bo i po
prawdzie to pod sufitem nie miał równo. Ale nikt go nie znalazł, dobry panie.
Przesłuchają tego Cyryla, ale to zwykły złodziejaszek, wątpię, by coś za uszami
miał poza gwizdnięciem jakiejś sakiewki to tu, to tam, tak jak i cała ta jego
nicpońska banda. Za to, żeście ich usiekli, pijcie i jedzcie, moc wrzód mniej
na tyłku, ale choć grabili i żywota nam psuli, to nie byliby zdolni do czegoś
takiego...
-Zdziwilibyście się, gospodarzu, do czego człeki są zdolne – zacharczał
Loric maczając spierzchnięte wargi w ciemnym piwie. – Mało się po nich
spodziewać, wtedy to najbardziej kąsają.
-A to ja nie ujmuje waszym doświadczeniom, wyście człowiek światowy,
wiele widzieli... Ale ja, lokalny, te strony znam. My nie wielko-miastowe, my
proste ludzie. Na moje oko cała ta banda jak usłyszała, że za odnalezienie dziewuchy
jest nie lada nagroda, myśleli sobie zebrać okup i dać dyla. Ot, chcieli
skorzystać z okazji.
-Też mi przez myśl taka koncepcja przeszła, ale jakież inne
wytłumaczenie?
-Cóż... Powiem wam, że ta młoda Sharwyn i jej kompan, straszliwie byli
wścibskimi typami, a pytali się jak idzie o największe dziwa. Ambitna była
młoda Hucrelewiczówna, to jej przyznać muszę, się interesowała rzeczami o
jakich nie powinna, to już druga strona medalu.
Loric odstawił kufel i nachylił się bliżej. Widać było po tym jak Garon
przemawiał, że ma plan, nie byle jaki plan. Podrapał się paladyn pancerną
pięścią po zarośniętym policzku i spytał o rzecz, o jaką przeciętny poszukiwacz
przygód może i by spytał, lecz na pewno nie w pierwszej kolejności, jeśli w
ogóle.
-Po cóż mi to mówicie?
Karczmarz sardonicznie się zaśmiał, otarł wąsy także odstawiając kufel
i nachylając się bliżej.
-Boście człowiek czynu, rozwiązaliście problem z bandziorami, którzy...
-Nie mydlcie mi oczu – Loric przerwał mu surowo wcinając się w zdanie.
– Pytam jaki macie w tym interes. Dlaczego wam zależy na losie dziewczyny,
szczerze mówcie.
Loric różnił się od swych młodszych braci z zakonnej konfraterni. Tamci
zakładali, w swej naiwności być może, że w ludziach dobro i praworządność naturalnie
powinno się odezwać, gdy bliźni w potrzebie i potrzasku. Garon oblizał wargi
leniwie widząc podłe i zimne spojrzenie Lorica, który jak widać, oczekiwał odeń
tylko prawdy. Skinął mu zatem głową, po czym rzekł:
-Dobrze... Ostrzegałem tą wścibską i zarozumiałą dziewkę o tym co ją
spotka w starych ruinach, mówiłem, że tam niebezpiecznie i nierozważnie samemu
wychodzić, a ona zadrwiła sobie ze mnie zadrwiła wszem i wobec. Pieniądze mam i
głodem nie przymieram, panie rycar... Nic od niej nie chcę, ale zobaczyć ją z
powrotem w Oakhurst, uratowaną, przestraszoną, spojrzeć jej w oczy i zadrwić z
głupoty, za to dałbym wiele.
Na te słowa Loric się rozluźnił, oparł wygodniej o ścianę gospody za
plecami. Satysfakcjonowała go taka odpowiedź. Szczerość to waluta, w której
rzadko kto wypłacał nagrody, tym bardziej nabierał szacunku do tych, co może
święci nie byli, ale przynajmniej wiedzieli czego chcą i dlaczego. Skinął głową
karczmarzowi.
-Teraz mówicie z sensem. A zatem, wyjaśnijcie mi czegóż to mogę się
spodziewać tam w ruinach?
Z dalszego stołu przysłuchiwała się ich rozmowie pewna kobieta. Brunetka,
uśmiechnięta, zadowolona z jakiegoś powodu. Duże migdałowe oczy promieniały
uprzejmością, z którą odmawiała towarzystwa interesantom do stopnia, gdzie nie
mogli się nań gniewać. Piła sobie cieniutki miodzik, umilając wieczór. Dzięki
sędziwemu paladynowi nieźle się obłowiła. Nikt nie zauważył w całym ambarasie,
jak pod przykrywką cienia i peleryny, przemyka od jednego zabitego zbira do
drugiego, rzezając sakiewki w mgnieniu oka. Nie byli może zbyt dziani, ale
łącznie, żadnym wysiłkiem, zarobiła niemały grosz, nie musząc się martwić o
straże. Pomyślała sobie, że z wdzięczności nie podsłucha o czym paladyn
rozmawiał, w ciszy mu podziękowała i zaprzysięgła sobie, że zostawi go w
spokoju, lecz... natura okazała się silniejsza.
Karczmarz mówił o Bezsłonecznej Cytadeli, ruinach zagrzebanych w
kanionie daleko za mieścinką. Z opowieści udało jej się ustalić, że
zamieszkujące głębiny stworzenia posiadły wiedzę hodowania owoców, lecz nie
zwykłych sobie jabłuszek. Owoc, który sprzedawali lokalnym za słone pieniądze
każdego roku w przesilenie letnie oraz zimowe, posiadał niesamowitą moc, gdyż
potrafił wyleczyć każdą, nawet najdotkliwszą chorobę, lub, jeśli pochodził z
przesilenia zimowego, stanowił straszliwą truciznę, na którą nikt nie znał
remedium. Oczywista, zainteresowanie takimi owocami było niemałe, zaś
mieszkańcy Oakhurst wydawali krocie, by albo jabłko sprzedać, albo samemu użyć
choćby kawałka na uratowanie życia komuś bliskiemu. Od lat próbowano użyć
nasion do wyhodowania podobnych jabłonek, uniezależnienia się od stworów z
cytadeli, lecz te przychodziły nocą i wyrywały rosnące drzewka, których już
nikt nigdy miał nie znaleźć, tak przynajmniej prawiła plotka. Wszeteczne
gobliny chciały mieć monopol, a to się nie podobało ludziom z powierzchni.
Odkrycia tajemnicy niedawno podjęła się młoda Sharwyn Hucrele, wraz z kompanem,
który rzekomo miał jej strzec. Podjęła się wyzwania, owszem, lecz nigdy nie
wyruszyła na wyprawę. Oboje zaginęli w drodze do miasta targowego idąc tam po
konkretne zapasy. Tak przynajmniej wszyscy podejrzewali, co tym bardziej
potwierdzała wersja okolicznej bandy, jakoby mieli Sharwyn porwać. Karczmarz
jednak twierdził, że dziewczyna, w całej swej zarozumiałości, chciała ukryć
wyprawę przed oczami gapiów, taka już była, chciała wrócić w chwale i popisać
się umiejętnościami. Paladyn zdawał się słuchać szczegółów, zasięgając
wszelkich możliwych informacji na temat oddalonego kanionu, lecz uszy kobiety
skoncentrowały się na sumach pieniężnych, które wesoło dźwięczały w jej uszach.
Za jedno jabłko mieszkańcy Oakhurst byli gotowi zapłacić tyle, ile ona kradła w ciągu roku! Zaś to
białe, trujące, zarabiało nawet więcej, gdy odlegli włodarze przysyłali swych
posłańców w celu nabycia owocu, którego toksyny były jak najbardziej pomocne
przy różnych intrygach.
Paladyn zdawał się być zainteresowany zbadaniem fortecy, a jeśli był
tak skłonny by sobie tym wielgachnym mieczem wywijać, to może i ona powinna się
zainteresować towarzystwem. Kto wie ile mieszków lub pysznie wypchanych skrzyń
po sobie zostawi, zaś jeśli znajdą jabłoń o której mowa, nasiona, czy sam owoc,
postara się przywłaszczyć sobie sztukę lub dwie. Całkiem niezła perspektywa
zarobku.
***
Stern Corax, młody kapłan Torma, napełnił miednicę chłodną wodą.
Chlusnął sobie w twarz próbując przyzwyczaić oczy do porannego światła. Głowa
go nadal bolała i sam nie wiedział, czy to od odrobinki spożytego alkoholu dnia
wcześniejszego, zmiany pogody, czy chrapiącego kompana. Powietrze jakie wpadło
do ich skromnego pokoju przyjemnie pachniało deszczem, trawami i pieczonym
chlebem. Zupełnie inna jakość doznań, niż ten cebulowo-fasolowy bukiet,
aromatyczny testament ostatniej kolacji. O dziwo, nie wyparował z otworów
krasnoludzkich, od których znacznie gęściej biło tanim piwskiem z dna beczki,
ale z młodej czarnowłosej kobiety, która nadal leżała w łóżku smacznie sobie śpiąc.
Gardło pucułowatej czarodziejki wydawało z siebie nieludzki warkot, nawet
rudobrody Baflin chrząknął coś pod nosem, komentując jej maniery, a jeśli
krasnolud miał do czyjś manier zastrzeżenia, musiało być naprawdę źle.
-No jak ona terkocze – burknął barczysty karypel odkopując pierzynę. – Odkąd
ją wzięliśmy ledwo spać mogę.
-Nie biadol – zaśmiał się brunet splatając ramiona na smukłej piersi
okrytej tuniką. – A pamiętasz jak biwakowaliśmy w lesie? No? Podlazła ci jakaś
bestia?
Baflin podrapał się po bulwiastym nosie w zamyśleniu.
-No, masz chłopie racje. Na takiego czarta wilcy pewno myślały, że tam
ludzie kamieniołom otwarli.
Stern odszedł od misy zabierając trochę wody w dłoniach, po czym
zbliżył się do chrapiącej dziewczyny i wylał zawartość na rumiane policzki. Irin
pisnęła w szoku, kopnęła nogami i majtnęła ramionami, jakby próbując uratować
się przed wzbierającym potopem.
-Co u licha?! – Krzyknęła otwierając oczy i koncentrując je gniewnie na
kapłanie, którego silną twarz przyozdabiał winny uśmiech.
Krasnolud buchnął śmiechem, łomocąc piąchą o nogę. Czarne włosy
czarodziejki układały się w kulistą bombkę kończąc na linii szczęki. Dążenie do
zgrabności już dawno wymieniła dążeniem wiedzy i zasiedziały tryb życia, znaczy
taki z nosem w książkach i przy bibliotecznych pulpitach, odwzorował się w jej
skromnej sylwetce.
-Chrapałaś – Stern mruknął.
-Ja nie chrapię!
-Oczywiście, oczywiście...
-Dlaczego?! Po co... Ughhh! Przestań z tą wodą!
-Spokojnie, z cukru nie jesteś – dodał brunet po czym zasiadł sobie na
zydelku nieopodal stolika. – Poza tym, my z Baflinem zejdziemy zaraz do izby,
jakieś śniadanie prosić.
-A racja – chrząknął krasnolud samemu się ubierając. – Mi już kiszki
marsza grają, jakiejś smażonki bym sobie zjadł przed podróżą.
-Irin, ubierz się w spokoju, a my przygotujemy zapasy w ten czas,
dobrze?
Dziewczyna skinęła głową. Jej myśli znów przeskoczyły do głównego
zadania, badania historii na zlecenie mistrza. Bezsłoneczna Cytadela miała być
jej pierwszym prawdziwym wyzwaniem, swoistym testem. Legendy głosiły, iż przed
wieki forteca była domem smoczego kultu, nim pewnego dnia ziemia rozstąpiła
się, a ściany umocnienia albo pogruchotała katastrofa, albo, jak jeden jej
najsilniejszy i magicznie strzeżony odłamek, ocalała, lecz jest teraz pogrążona
w odmętach ciemnego kanionu na zachód od Oakhurst.
Gdy obaj mężczyźni wyszli, kierując się do izby wspólnej gospody Pod
Starym Dzikiem, ona szybko zebrała swoje rzeczy. Choć w plecaku przeważał
bałagan, na wierzch zawsze wypływała gruba księga, choć w większości pusta.
Także umyła twarz korzystając z okazji, poprawiła włosy maskując wydłużone
uszy. Wielu miało ją za po prostu niską ludzką dziewczynę, biorąc pod uwagę
lekko okrągławe policzki i maskowanie uszu, zaiste, nie przypominała typowej
przedstawicielki swej rasy, co mimo niesmaku grało niekiedy na jej korzyść.
***
Szła za Loriciem kilka dobrych godzin. Na zielonych łąkach nie było
gdzie się schować, gdyż nawet kępy największych traw były zbyt mikre.
Obserwowała jak pancerny mężczyzna idzie sobie spokojnie ścieżką na zachód,
otulony ciemną peleryną, z dużą podłużną tarczą na plecach. Rękojeść
dwuręcznego miecza wystawała nad jego ramię, kołysząc się spokojnie. Była
pewna, że ją zauważył, choć starała się sprawiać wrażenie podróżniczki zupełnie
nim nie zainteresowanej. Mimo wszystko sędziwy woj miarowo parł naprzód.
Musiała przyznać, że mimo pancerza i ciężaru z jakim się spierał, może nie
szedł szybko, ale bezustannie, nie robiąc żadnej przerwy. Zastanawiała się, czy
właśnie w ten sposób stara się wybadać, czy jej zależy na śledzeniu go, czy
nie.
Malenę bolały już nogi, ciasna skórzana zbroja ukryta pod zwyczajnym
podróżnym odzieniem zaczęła uwierać. Nie była opieszała w marszu, ale
wypadałoby co kilka godzin stanąć na chwilkę by chociaż napić się wody z bukłaczka.
Loric parł przed siebie dosłownie jak golem!
Po drodze minęli kilka starych opuszczonych chat, na jakimś wzgórzu
stał samotny buk, gdzie indziej rozłożysta wierzba rzucająca przyjemnie chłodny
cień, kuszący w taki letni upał. Kobieta spojrzała na drzewo, mlasnęła boleśnie
marząc o tym, by się oprzeć o twardą korę, usiąść na ziemi i odsapnąć troszkę.
-Idziesz, czy nie?! – Warknął gniewnie mężczyzna ponad setkę stóp
dalej.
Po raz pierwszy się ku niej odwrócił, krzyżując ramiona na piersi,
zasłaniając tunikę i płytę z wyrytym symbolem Helma.
-No? Co tak się ociągasz? Zeszłego wieczora zapieprzałaś między trupami
jak wiewiórka, mam ci sypać złotem po ziemi, żebyś przyspieszyła?
Na te słowa oczy Maleny urosły, zaś sama jakby zamarła. Wiedział?
Pamiętał ją? Ale jak? Ręce trzymała blisko tułowia, gotowa by sięgnąć po krótki
miecz, nie wiedziała czemu. Po prostu chciała jakoś zareagować i dobycie broni
było jedną z niewielu rzeczy jakie mogła zrobić, lecz musiała przyznać, że to
głupi odruch. Niczego przecież od niej nie chciał, był paladynem... A jeśli
zażąda zwrotu pieniędzy? Nie... Póki co tego nie zrobił, a miał wiele okazji.
-A jeśli zechcę wrócić? – Spytała głośno.
-To se wracaj – mężczyzna wzruszył ramionami, po czym stanął na skraju
szlaku.
Opuścił tarczę, zdjął plecak, zasiadł sobie na małym pniaczku
zaglądając do manierki, w której chlustała zimna woda.
Malena rozejrzała się po okolicy, pustych zielonych pagórkach, samotnych
drzewach. Mogła wracać, lecz była faktycznie zmęczona. Z resztą, nie po to
trałowała cztery godziny, by nie napełnić kieszeni czymś kosztownym.
Podeszła bliżej, paladyn zdawał się jej nie zauważać, w ogóle się nią
nie interesował, oczy wlepione miał w piaszczysty stary trakt. Kobieta właśnie
dlatego stanęła przed nim, wcinając się w jego myśli, uznała, że skoro mają
podróżować, to lepiej już wytłumaczyć sobie sprawy, w końcu z karczmarzem
podziałało poprzedniego wieczora. Helmita sięgnął do kieszeni, z której dobył
płócienne zawiniątko z kawałkiem słoniny. Wyjął nóż i odkroił sobie plaster,
zajadając ze smakiem. Oczy powoli powędrowały w górę smukłej sylwetki.
-Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów – rzekł przełknąwszy kąsek.
-Oboje idziemy do cytadeli – zaczęła.
Loric spojrzał w lewo, skąd przyszli, potem w prawo, na zachód, gdzie
prowadził stary szlak, opuszczony przed wiekami odkąd ziemia rozpadła się
pochłaniając fort i tworząc niemożliwy do przebycia kanion.
-Cieszę się, że takie detale ci nie umykają – odpowiedział ciężkim i
ospałym głosem.
-Chcę się przyłączyć – dodała, nie zważając na przytyk – więc utnijmy
żarciki. Byłeś u konstabl, wiesz, że ta historyjka z przesłuchania Cyryla to
farsa. Szukasz młodej Sharwyn i jej kompana, racja? W takim razie połączmy
siły. Nie wiem jaka jest twoja motywacja, by ją odnaleźć, ale ja chcę obiecaną
nagrodę Hucrelów. Poza tym sam się zgubisz w podziemiach.
Loric nie oponował. Nie specjalnie zależało mu na towarzystwie, ale nie
powie „Nie” komuś, kto chciał się samemu narażać. Każdy jeden cel więcej, to
połowa mniej ciosów wymierzonych przeciw niemu. Wzruszył ramionami w
odpowiedzi.
-Dobra – rzekł, znów pociągając z manierki.
Malena zamrugała. Oczekiwała, że będzie go musiała długo przekonywać,
biadolić i zrzędzić, ale Loric nie miał specjalnie żadnej ochoty się kłócić,
jakby było mu wszystko jedno.
-Tylko nie właź mi pod nogi – dodał po chwili.
-Żaden problem, nawet mnie nie zauważysz.
-W to wątpię... – odpowiedział gładząc brodę i chowając przekąskę. –
Może jakiś podrostek by cię nie przyuważył.
-Jak mnie wtedy...
-Miałem na tobie oko – odpowiedział, nim Malena zdążyła zadać pytanie. –
W zasadzie, to karczmarz mi zdradził, że nagle zażyczyłaś sobie wystawny pokój,
cieszył się, że nieźle sobie zarobił, a ja zastanawiałem się gdzie wsiąkły
sakiewki tych opryszków. Dodałem jedno do drugiego – parsknął. – Jednej rzeczy
po złodziejaszkach można się spodziewać, zdradza ich luksus, którego tak bardzo
pragną.
Kobieta postąpiła krok w tył, jakby spodziewając się ataku. Więc
wiedział, przeklęła swe słabości, lecz cóż teraz mogła uczynić. Zdradzi ją?
Zaprowadzi do Oakhurst, gdzie skończy w dybach? Zabierze pieniądze?
-Przy mnie niczego nikomu żywemu nie ukradłaś, więc żadnego prawa nie
naruszyłaś – stwierdził zauważając jej zaniepokojenie. – Nikt z nich sakiewek
nie zebrał, więc to znaleźne, w pewnym sensie, ale miej baczenie, dziewczyno,
bo jeśli zobaczę, że kładziesz łapska na czyimś dorobku, to ci te łapska
odpadną. Tym bardziej, jeśli coś zniknie z mojego plecaka.
Dalsza droga w towarzystwie Lorica wcale nie była przyjemna, ani
bardziej raźna, ani nie czuła się bezpiecznie. Miała wrażenie, jakby ten tylko
szykował się, by ją zrugać za jakąkolwiek przewinę. Myślała, że paladyni to
istoty potulne, bohaterskie i prawe, zaś pytając się o jego nastawienie,
Helmita odpowiedział wprost, że choć wiele przykazań i cnót nakazuje mu
konkretne postępowanie w imię swego boga, to jednak żadne nie nakazuje być
miłym. Spacerowali tak nim wreszcie zobaczyli przed sobą pewną grupkę, trzech dziwnych
osób. Mężczyzna, kobieta i krasnolud stali nieopodal krawędzi kanionu, jaki w
oddali się wymalował, rozciągając niemal od horyzontu po horyzont. Nie był
straszliwie rozwarty, w najszerszym miejscu licząc sobie około pięćdziesięciu
stóp, za to rozpadlina ciągnęła się milami z północy na południe. Tam gdzie
kończył się stary szlak, w ziemię wbito stare kamienne kolumny, prawdopodobnie
pozostałości po linowym moście, na przeciwną stronę.
Im bliżej byli tym lepiej słyszeli głosy trójki, a może i czwórki?
Mężczyzna w ciemno-niebieskich szatach starał się załagodzić kłótnię,
rozdzielając krasnoluda od kogoś, kto najwyraźniej stał przed niską czarnowłosą
dziewczyną w lekkiej ciemnej szacie. Miedziobrody krasnal wyciągnął swój topór
i jął komuś grozić, wymachując nim przed nosem rozmówcy.
-Jaka zapłata, ty pieruński karyplu?!
-Ocho, wielkolud mi się znalazł – odpowiedział zramolały, charczący,
przepity, lecz i wysoki głosik. – Kierowniku, płacicie, to zejdziecie, nie
zapłacicie, to was nie puszcze. Mam ci to narysować?
-A jakim prawem...
-To moja ziemia! Taką se wziąłem i taką se bede miał! – Charczał butny
niziołek wymachując piąchami przed nosem krasnoluda.
Gdy podróżni dołączyli do kwartetu biorącego udział w awanturze,
niektórzy rzucili im pobieżne spojrzenia. Kłótnia ucichła, gdy zdali sobie
sprawę, jak w całym ambarasie łatwo dali się podejść. Widząc jednak sędziwego
woja z charakterystyczną ryciną symbolu Helma na napierśniku, większość
odetchnęła z ulgą. Słyszeli o tym paladynie, wędrowcy, który dzień wcześniej
rozgromił jeden z gangów, rabujących lud Oakhurst. Czegóż jednak mógł chcieć?
Między grupką stał pewien knyp. Włosie miał czarne, roztrzepane, na
plecach łuk, przy boku dwa krótkie mieczyki i cały utytłany był w liściach i
trawach, zupełnie jakby nie tyle w nie wpadł przypadkiem, co jak gdyby te
stanowiły integralną część jego ubioru i maskowania. Niziołek był strasznie
wkurzony, zdawało się nawet, że powarkiwał na podróżników.
-Te! Panie blaszak! – wycelował paluchem w paladyna. – Ty też
zapłacisz, nie myśl, że nie, boś taki wielgachny, ha!
-Słychać was z pół mili. O co się tak wadzicie? – Loric spytał, groźnie
marszcząc brwi.
Niziołek przeszedł między nimi by stanąć na przeciw starszego
mężczyzny, wsparł się pod boki i parsknął.
-Złodziejstwo! Bandytyzm! Kazirodztwo w biały dzień! – wrzeszczał bez
sensu. – To są moje ziemie, moje! I żeby przez nie przejść, trzeba zapłacić
myto! A oni nie chcą płacić!
Loric rozejrzał się dookoła.
-To są twoje ziemie? Toć tu nic nie ma, poza dziurą w ziemi za twymi
plecami.
-Nieważne jaka ziemia, ale moja!
-On nam mówił – wtrąciła czarnowłosa dziewczyna wspierająca się na
kosturze, przy pasie wisiała na łańcuchu ciężka księga – że mu taką ziemię
sprzedali w Oakhurst. Że ma niby jakieś dowody, może wy rozsądzicie?
-A pewnie, że mam! Tylko wy na mnie tego opoja i nygusa chcieliście
nasyłać, o! – Skinął głową w kierunku zaskoczonego krasnoluda.
-Ejże, panie niziołek! – Kapłan Torma zainterweniował, unosząc głos i
dłoń. – Sami zaczęliście naszego kamrata oczerniać.
-Bo mi moje jagody z mojego krzaczka wyjadał! Skurwisyn jeden, łakomy!
-Spokój! – Huknął nagle Loric, gdy znów wrzawa rozgorzała.
Spojrzeli na niego wszyscy zamykając dzioby, niczym zrugana klasa
uczniaków.
-No... To teraz. Pokażcie mi jaki dowód, że te ziemie są wasze, i skąd
też pomysł, by sobie je zakupić? Przecież tu zadupie straszne.
Niziołek zrzucił z ramienia torbę i począł klepać się po wszystkich
kieszonkach. Wreszcie znalazł odpowiedni papier, który paladynowi
zaprezentował. Ten rozwinął kartusz pokaźny, na typowy akt własności
wyglądający z resztą, i zanurzył się w lekturze.
-Ja, burmistrz Oakhurst z bożej łaski, Vurnor Leng – czytał siwowłosy –
nadaję te ziemie, czterdziestu kroków miarą na północ i południe od starego
traktu, oraz na dwadzieścia kroków od kanionu na zachodzie bliskim, takożsamo i
po stronie przeciwnej. Takąż to ziemię oddaje się w kwocie złotych monet
czternastu i srebrników trzech, ażeby wiecheć poniższy tam żyć mógł i sprawunki
swoje czynić, do miasteczka nam spokojnego ich nie wnosząc. Podpisano, Vurnor
Leng... I ty się na to zgodziłeś?
-A tak, bo tutaj kiedyś szlak handlowy był, to ja myślał, że ja tu
odbuduję most coby oba brzegi kanionu łączył, i żeby ludzie mogli handlować
szybciej, a nie zawijać kilka mil na południe, bez sensu. Za skromną opłatę,
się znaczy... Ale, gdy tylko się narobię, lin i desek nawiążę, przez noc mi
jakaś, psia jego mać, goblińska hucpa liny podcina! W nocy zbyt niebezpiecznie,
by w pojedynkę pilnować, to przynajmniej za dnia zadbam o działkę!
-Czekaj, czekaj... długo tutaj siedzisz?
-A no, trochę, miesiąc, może półtora.
-Widziałeś może jakąś dziewczynę z wojakiem w towarzystwie, oboje
młodzi, ludzie?
-A pewnie, że widziałem! Do cytadeli przyszli! Zeszli na dół, głupki
jedne, heh, ostrzegałem ich!
-Daliście im zejść? – Spytał kapłan, przekrzywiając głowę w zadumie. –
Czy zapłacili?
Na to Malena, która przysłuchiwała się wszystkiemu z boku, z uśmiechem wystąpiła
przed szereg, po czym skinęła głową w bok.
-Nic nie płacili. Też pokazał im papier, odeszli pewnie w bok na
czterdzieści kroków i tam zeszli, prawda, panie niziołek? – Uśmiechnęła się do
niego słodko, a w kurduplu zawrzało.
-Jesteście na mojej ziemi, straty poczynione, krasnolud zeżarł mi
PLONY! Mogę to zgłosić jako stratę natury gospodarki rolnej!
Helmita westchnął ciężko i oddał papier kurduplowi.
-Jest mały problem – wreszcie stwierdził nachylając się nad knypkiem. –
Widzisz, burmistrz Oakhurst jest tylko namiestnikiem, ma swego lennika, a to
zaś znaczy, że ziemie sprzedawać może co najwyżej w samym Oakhurst. Wszystko w
odległości dalszej od połowy mili od placu targowego, to już inna zwierzchność.
Nie mógł ci tej ziemi sprzedać, nawet pieczęci nie wystawił na dokumencie.
-Ja tam nie wiem, ja nie miastowy! Pieniądze dałem, papier dostałem,
powiedzieli, że to moje teraz.
-No to cię w konia zrobili i zdarli jeszcze oszczędności, a że jak
widać mało kto się tu zapuszcza, to przykrywka idealna. Mógłbyś do włodarza
tych ziem wnieść skargę, ale, że jego administratura ci ziemi nie sprzedała i
nie masz prawnej pieczęci, to gówno zdziałasz, wyśmieją cię i tyle.
Niziołek pobladł. Rozdziawił szerzej gębę i popatrzył na papier
zastanawiając się nad niuansami polityki i prawa. To prawda, że do popularnych
pan Hugo Shmaltzing nie należał. Może jako tropiciel był ceniony, przynosił na
targ świetne skóry, ale kłótnie, paranoje i wieczne teorie spiskowe, które ten
widział na absolutnie każdym kroku, sprawiły, że mieszkańcy Oakhurst mieli go
już dosyć.
-A więc to taki spisek... – nagle kurdupel rozpromieniał, uśmiechnął
się podle, zatarł łapska, maniakalne spojrzenie wodziło po otoczeniu jakby
szukając jakiegoś wątku. – Więc to wszystko zmowa! Za darmo pieniądze wzięli,
moje pieniądze na starość, kurwy jebane! I tak powiem, że połowę tej służby ze
straży to bym zwolnił w piździec! Połowę od konstabla i straży wiejskiej...
Boli mnie to, nie? Pięćset sztuk złota, za dwadzieścia lat pracy?! Oszukali
mnie, banda złodziei, decydentów, kurwa!
I tak niziołek imieniem Hugo Shmaltzing, tropiciel sławetny i
konspirator urodzony nie w swoich czasach, zajął się długą i intensywną tyradą,
w którą w końcu popadł bez opamiętania.
Reszta spojrzała po sobie, pozwalając, by zrzędzenie małej istoty, niczym
deszcz miarowo bijący w okiennice, przeszedł w szum łatwy do odsunięcia na
margines poznawalnego spektrum dźwięków.
Stern skinął swym kamratom, wyminął jęczącego kurdupla i podszedł do
Lorica, unosząc głowę, by spojrzeć w oczy sędziwego wielkoluda.
-Więc też zamierzacie zejść na dół?
-No – paladyn podrapał się po zarośniętym policzku – podziwiać widoków
tośmy tu nie przyszli. Wy też jak mniemam?
-Moja przyjaciółka – tutaj kapłan wskazał Irin, która skinęła lekko głową
w odpowiedzi – jest czarodziejką, terminuje u mistrza Kaltosa z Suzail. Wysłał
ją w daleką podróż, by badała różnie miejsca, zapomniane jak i te owiane
tajemnicą... A tak się składa, że mój drugi kompan, Baflin z rodu Wyrwiskał ma
dług wdzięczności do spłacenia, względem czego przyszło nam podróżować na
daleki zachód. A ja, skromnie, niosę słowo Torma tam gdzie jest potrzebne.
-Czekaj... Suzail? – Paladyn Helma mlasnął w zadumie, próbował sobie
przypomnieć cóż też za miasto... – Stolica Cormyru?
-Tak, idziemy już, ho, ho, ładnych kilka tygodni.
-Toż to kawał drogi... Byłem ci ja kiedyś w Cormyrze i dolinach, dawno
temu, za młodu... Trochę lat minęło. Ale nie o historii my tu, a o czynach
prawmy...
-No właśnie, panie – wciął się krasnolud stając z boku i gładząc gęstą
brodę. – Co was tu sprowadza, od razu stwierdzam, że łupami, jak coś, dzielim
się po równo, nie oczekujta odemnie datków na wasz kościół.
-Jesteśmy tutaj, bo jak zdradził niziołek, Sharwyn Hucrele i jej
kompan, Talgen, chyba też jakoś z rodziną związany, zaginęli. Wieść niosła, że
ta banda co Oakhurst napadała porwała dwójkę, lecz skoro ich zasiekłem bez
większego problemu, to mało to prawdopodobne, zaś jełop co się dał złapać, na
przesłuchaniu wyjawił, że to wszystko była plotka. Chcieli na lewo wyciągnąć
okup i tanim kosztem się obłowić.
Loric zarzucił ramieniem, tak, by tarcza na ciężkim pasie wygodniej się
ułożyła. Obszedł ich i podszedł do krawędzi kanionu, spoglądając w złowrogą
chłodną i mroczną głębię, stając nieopodal jednego z wielu kamiennych słupów
poznaczonych runami zatartymi przez czas.
-Tutaj zamierzali się wybrać, rozwiązać sprawę tych przeklętych owoców,
lecz w swej chciwości, głupia dziewucha z nikim się tą wiedzą nie podzieliła.
Kto wie, może jeszcze dycha. A jeśli was to interesuje, Kerowyn Hucrele
wyznaczyła nagrodę. Sto dwadzieścia pięć sztuk złota za sygnet, jeśli zwrócimy
ich żywych, to podwoi stawkę. Zainteresowani?
-ILE?! – Niziołek się nagle uaktywnił, podbiegł do Lorica i niemal nie
wskoczył mu na pierś by zacząć nim szarpać za kołnierz napierśnika. – Sto
dwadzieścia pięć sztuk złota za jedną osobę? Znaczy dwieście pięćdziesiąt za
dwie? Mógłbym się stąd wyrwać! Otworzyć punkt handlu skórami... ale pewnie te
skurwysyny nałożyłyby mi jakiś tajny podatek... nic to! Kiedy ruszamy?
-Ejże? – Malena nie mogła powstrzymać się od śmiechu. – Teraz taki
chętny, a przed chwilą jeszcze nas sądami o płody rolne straszyłeś? No jaki
słodziak...
-A co potraficie, niziołku? W czym się nam przydać macie? – Stern
zmierzył go surowym okiem, ale słuszne zadał pytanie. Nie dla Lorica, który
hołdował pragmatycznej myśli, że im więcej ciał, tym więcej potencjalnych
celów, i tym większa szansa przeżycia, ale młody kapłan zdawał się być jeszcze
pełnym szczytnych i szlachetnych idei.
Na to Hugo się nachmurzył, ściągnął z ramienia łuk, dobył strzały,
gwizdnął tak głośno, że zebranych wokół zabolała głowa. W tym samym momencie,
gdzieś za ich plecami, do lotu wystartowała wrona, trzepocząc dziko skrzydłami
i wzbijając się w panice w powietrze. Czarnowłosy kurdupel w sekundę obrócił
się na pięcie! Zwolnił cięciwę! Strzała ze świstem przeszyła niebo i zdjęła
ptaszysko. Wszystko trwało chwilę krótszą niż tchnienie.
Hugo obrócił się z potężnym uśmiechem na twarzy, po czym zauważając
widoczny podziw w oczach widzów, dodał:
-I podatki od znalezisk potrafię rozliczyć.
***
Zeszli po długiej linie z supłami, przywiązanej do jednej z kamiennych
kolumn. Mroczne odmęty głębokiego parowu straszyły zarówno chłodem jak i
atmosferą niepokoju. Nienaturalny kataklizm wszakże sprowadził niegdyś karę na
mieszkańców cytadeli, grzebiąc ich pod ziemią. Teorie były różne, lecz jeden
motyw przewijał się przez wszystkie scenariusze – nikt kto żyje w sposób prawy
i spokojny nie ściąga na siebie gniewu wroga, który w swej potędze potrafi
zmusić ziemię do rozstąpienia się. Przeszłość cytadeli stanowiła nie małe
misterium.
Dotarli wreszcie na skraj półki skalnej, szeroka płyta stanowiła
solidne podłożę. Spoglądając w dół dostrzegli jedynie skąpaną w czerni
przepaść. Kamienny występ nosił na sobie znamiona użytkowania, był przetarty,
wyślizgany gdzie niegdzie, co wskazywało, że regularnie ktoś tędy przechodził.
W ścianie, wzdłuż której schodzili, znajdowały się wykute szczeliny, układające
się w formę długiej improwizowanej drabiny z wilgotnych skalistych zagłębień,
stosunkowo zbyt małych i wąsko rozłożonych, by być dobrym środkiem wspinaczki
dla człowieka.
Wąskie i strome schody prowadziły od skalnej półki w dół, zaledwie na
pięć stóp szerokie, otwarte na srogą przepaść poniżej. Baflin zarekomendował,
że on pójdzie przodem, wystarczająco dużo widząc w ciemnościach i będąc na tyle
ostrożnym, by w razie czego asekurować. Za nim szedł Stern, czujny, trzymał w
dłoni pochodnię i rozświetlał ciemności, w których powietrze co jakiś czas wyło
boleśnie, zawiewając lekko to z jednej, to z drugiej strony.
W końcu, na skraju pola widzenia, z mroku wynurzył się czubek fortecy.
Podziemna cytadela, choć zapomniana, wydawała się nadal robić wrażenie. Nieoświetlone
okna w ścianach ruiny, popękane blanki i pochylone wieże, były świadectwem
tego, że budynek nie był czymś zwyczajnym. Upadek z takiej wysokości, a sam parów był głęboki
na blisko sto pięćdziesiąt stóp, zdruzgotałoby dokumentnie każdą, nawet najwytrzymalszą
konstrukcję, chyba, że ktoś próbował ją ocalić środkami równie nadnaturalnymi.
Gdy chłodny wietrzyk znów zawiał, tym razem zabrał część aromatów bijących z
fortecy. Dominowała woń wilgotnego kurzu, oraz nutka mdłej słodyczy rozkładu.
Wąskie schody wyszły wreszcie na mały dziedziniec, najwyraźniej czubek
tego, co niegdyś było blankami. Zapadnięta cytadela przez wieki osiadła tak
głęboko, iż te znalazły się na równym poziomie z podłogą otaczającej je groty. Po
przeciwnej stronie placu wyrastała wysoka, chyląca się ku upadkowi wieża. W jej
ścianie natomiast zauważyli stare solidne drzwi, nie wyglądające na specjalnie przeżarte przez czas.
Gdy Baflin szedł na szpicy, zatrzymał się kilka stóp przed samym
wejściem. Wlepił wzrok w podłogę, coś mu bowiem nie pasowało w wyślizganej
kamieniarce podłoża. Uniósł rękę, zatrzymując idących za nim mężczyzn i
kobiety. Stern oddał pochodnię Irin, by mogła dostarczyć im odrobinę światła
gdy dobędą broni. Baflin dzierżył ciężką tarczę, oraz swój zwyczajowy topór z
masywną głownią. Loric sam zdjął tarczę z ramienia, ściągnął pasy tak, by
solidnie trzymały stalową płytę. Nie złapał jeszcze za żaden z mieczy, ale
przyglądał się uważnie krasnoludowi. Kapłan natomiast wydobył zza pasa
buzdygan. Ciężka metalowa tarcza zasłoniła jego odziany w kolczugę tors, jakby
bał się, że zaraz ma coś wyskoczyć zza drzwi, czym rozbawił starego paladyna.
Nikt poza Loriciem tego oczywiście nie odczuł, jako, że twarz mężczyzny
pozostała niezłomnie czerstwa i pozbawiona uśmiechu. W dłoniach Maleny znalazła
się lekka kusza. Brunetka obeszła zebranych cicho niczym kot, także wlepiała
spojrzenie w podłogę, jakby rozumiejąc co krasnolud zauważył.
-Zapadnia? – Spytała podchodząc bliżej i szturchając koniuszkiem buta
kawałek podłogi.
-Tak wygląda... – krasnolud stwierdził, dając typową swej rasie
ekspertyzę. – W podłodze nie robią się takie szczeliny, powinny być piachem
zasypane, o tu, między kamiennymi płytami. Znaczy, pod spodem musi być luz.
Kobieta westchnęła widząc niezdecydowanie grupy.
-Mam to rozbroić?
Na te słowa Stern zamrugał oczami i wlepił w nią pytające spojrzenie.
-Znasz się na takich rzeczach?
-Na mechanizmach zapadkowych? Hah, jasne... Ymm, terminowałam u
ślusarza. – Zaśmiała się leciutko widząc, że kapłan chyba oczekuje wytłumaczenia
się. Była złodziejką, prędzej czy później odkryją jej talenty, wielkie jej
halo. Może lepiej, by odkryli je teraz i przekonali się, że jest przydatna,
niżby mieli potem biadolić, że coś gwizdnęła.
-Ślusarza? – Brew kapłana uniosła się w niedowierzaniu.
-Słowo honoru! Całymi dniami naprawiałam kłódki, kajdanki i zamki.
-Jest to cholerstwo jak ominąć? W gruncie rzeczy, moglibyśmy to
wykorzystać – stwierdził niziołek przyglądając się pułapce zamaskowanej w
podłodze dziedzińca.
-A jak będziemy musieli uciekać w pośpiechu – spytał paladyn
spoglądając na Hugo z ukosa. – To będziesz pamiętał, żeby przez te drzwi nie
dawać zbyt tęgich susów?
-No fakt.
-To jak, rozbroić, czy nie? – Malena ponowiła, widocznie się nudząc.
-Chce ci się tu siedzieć godzinę i pieprzyć z tymi mechanizmami? – Siwy wiarus
nie przeniósł wzroku na brunetkę.
-To zajmie chwilkę – odpowiedziała, pewna siebie.
Grupa wzruszyła ramionami po krótkiej wymianie zdań, po czym Stern
dodał:
-Dobrze, skoro potrafisz skomplikowany mechanizm rozbroić w kilka
chwil, to proszę.
-Dziękuję – kobieta wykonała lekko kpiący skłon.
Wyciągnęła z plecaka zagięty metalowy pręt, lecz zamiast kucać przy
zapadni, spokojnie przeszła sobie pod samiuśką ścianą do potężnych i ciężkich
drewnianych drzwi obitych żelazem. Wsunęła pręt między ścianę a zewnętrzny
górny zawias. Choć drzwi wyglądały na dość świeże i w miarę odremontowane,
ktokolwiek mógł to uczynić, pierwszą rzeczą jaka rzuciła się jej właśnie w
oczy, to fakt, że nikt nie zadbał o stare, przerdzewiałe zawiasy. Pchnęła
mocno, to samo czyniąc z dolnymi gniazdami, a potężna drewniana płyta padła
przed drużyną z hukiem, wzbijając tumany kurzu! Słyszeli szczęk pod drzwiami,
jakiś mechanizm zwalniany od uderzenia, lecz drzwi w przepaść zdecydowanie
mniejszą nie spadły, tworząc trwałą i solidną kładkę, po której można było
wejść.
Malena uśmiechnęła się słodko, skłoniła i zamaszystym gestem wskazała
na mrok wnętrza wieży widoczny przez otwartą dziurę.
-Zapraszam jaśnie państwo – rzekła.
Baflin w uznaniu zaśmiał się rubasznie i dźgnął Sterna w bok łokciem.
-Nie spodziewałeś się tego, co? – Chrząknął wstępując na solidną
kładkę, która ani myślała się ugiąć, po czym przeszedł na drugą stronę. –
Sprytna z ciebie dziewucha, he, he, he! – Dodał już do Maleny.
Okrągłe wnętrze wieży straszyło pustką, wybrukowane strzaskanym
granitem niegdysiejszych pięter, które zapadły się przed wieloma laty. Od
wnętrza, wieża wyglądała jak wybrakowany komin. Na ziemi leżały łącznie cztery
gobliny, wszystkie usieczone w walce. Jeden stał oparty plecami o zachodnią
ścianę, z zabójczą włócznią wciąż wystającą z jego piersi, utrzymującą go w
pionie. Z wieży wychodziła dodatkowa para drzwi, prowadzących w głębsze
zakamarki starej fortecy.
Hugo klęczał nad jednym z zielonoskórych kaprawych stworów, a raczej
tym co z niego zostało. Przysadzista, zgarbiona istota była w gruncie rzeczy
obżarta przez grasujące w pobliżu gryzonie. Mogły mieć z jakiś miesiąc, może
ciut więcej, nie miały przy sobie żadnych kosztowności, ktoś musiał zbadać ich
ciała i zabrać co bardziej użyteczne rzeczy.
-Ktoś tu niedawno łaził – niziołek zaświadczył przeskakując od śladu do
śladu, dostrzegając rozgarnięte buciorami kamienie. – Duże nogi, ludź jaki,
albo krasnolud.
-Dawno temu? – Loric spytał. – Może to nasze zguby, możesz je wytropić?
-Dawno... no dawno, dawno, więcej niż dwa tygodnie, mniej niż trzy
miesiące... No do ciężkiej cholery, to nie las, żeby się tu wcisnąć dobrze
stopą. Same kamienie, ktoś je obruszył, trochę kurzu starł, mało wiadomo. –
Niziołek wszczął tyradę. – A odnośnie tropienia, to jeśli dalej będziemy mieli
taką mnogość wyboru jak te dwa dźwirza, sugeruję po prostu obleźć całą
placówkę. Może nie bardzo konkretne, ale, cholibka, dokładne.
Wybrali drzwi po lewej, w południowo-zachodniej części wieży. Być może
dlatego, że mało co śladów się tam ostało. Nie zaszkodzi sprawdzić na wszelki
wypadek jakiś zakamarek, niż się potem wracać.
Murowane ściany tego długiego na czterdzieści i szerokiego na
piętnaście stóp korytarza były w fatalnym stanie, zdradzając, czemu nikt się
tutaj nie zapuszczał. Choć sklepienie istniało nad ich głowami, to jednak
rumowisko skalne straszyło z jednej strony, jakby zaraz miało się obruszyć i
zasypać ich lawiną cegieł i odłamków. Zachodnia ściana była w znacznie lepszym
stanie, na tyle solidna, że szóstka śmiałków wolała się trzymać bardzo blisko
niej, dochodząc do zdobnych drzwi na szarym końcu korytarza. Kamienna płyta z
płaskorzeźbą smoka zdawała się być jednak nie do ruszenia. Nie dostrzegli
żadnych widocznych zawiasów, zaś sam kamień, zdawał się świetnie opierać
upływowi czasu. W smoczej znajdował się jeden samotny otwór na klucz
najprawdopodobniej, przynajmniej pasował wzorcem na jakiś zamek, jak Malena
zaświadczyła.
Gdy brunetka badała strukturę zamka, obracając w nim maleńkimi
pręcikami wytrychów, nagle, coś w gruzach złowieszczo zapiszczało! Stern i
Baflin zajęli miejsca!
Hugo skierował swój łuk na rumowisko, a Irin, trzymająca pochodnię,
niemal wypuściła ją z dłoni.
-Co to u licha było?! – Spytała czarodziejka, zaciskając palce na
kosturze.
Malena schowała szybko swoje narzędzia, odruchowo łapiąc za kuszę, na
której na nowo osadziła bełt.
Wtedy, zgroza! Z rumowiska, na światło pochodni, wylazła poczwara i
zmora wszystkich poszukiwaczy przygód na swych wczesnych szlakach i u początku
swych epickich wojaży... Złowieszczy szczur! Czarne bydle nastroszyło sierść!
Pożółkłe siekacze i czerwone ślepia zabłyszczały odbijając światłość pochodni.
Towarzysze przygotowali broń, byli o włos od rozpętania piekła! Monstrum
postąpiło o krok, unosząc łapę ozdobioną poczerniałymi pazurami! Wydało z
siebie okrutny syk, jeżąc włosy na karkach zaskoczonej trupy!
Ogromny, stalowy but opadł, z łoskotem zamieniając gryzonia w krwawy
przecier.
Spojrzeli wszyscy na Lorica, który wytarł podeszwę o kilka kamieni.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
-Możemy już iść dalej? Nie chcemy tu całego dnia zmarnować... – dodał.
Ruszyli z powrotem, sprawdzić następny korytarz wychodzący z wieży.
Malena w końcu stwierdziła, że otwarcie zamka w poprzednim pomieszczeniu było
niemożliwe. W otworze, mimo, że przypominał dziurkę od klucza, nie było żadnych
elementów mechanicznych, tylko pusty otwór z przestrzenią na obrót, brakowało
także jakichkolwiek zaczepów świadczących, by jakikolwiek mechanizm tam się w
ogóle znajdował, gdy tamte drzwi oryginalnie wmontowano.
Kolejny korytarz był na czterdzieści stóp długi, a szeroki na dziesięć.
Stare ciemne ściany w świetle pochodni, skrzyły się drobinkami wilgoci jaka
pokryła ociosane kamienie. Z drzwi na zachodzie wypływało powietrze cieplejsze,
niosące ze sobą zapach mocno skruszałego mięsa. Nim tam jednak doszli sprawdzali
każdy możliwy zakamarek. Krasnolud otworzył tarczą drzwi w prawej ścianie
zaglądając, ku swemu zawodowi, do komnaty pustej, gdyby nie liczyć gruzu,
pajęczyn i generalnej nudy, jaka zeń wionęła.
Na przeciwko tych drzwi, znajdowały się inne, bardziej zdobione,
kamienne. Na nich, ktoś bardziej nieporadnie, a raczej symbolicznie, wyrył
wizerunek ryby przypominającej smoka w pewnym sensie.
-Hmm... – Sapnęła Irin przyglądając się z bliska tym wszystkim
symbolom. – No to już wiem jakich się możemy spodziewać motywów artystycznych.
-Smoczych? – Spytał Stern podchodząc do drzwi i badając powierzchnię
rękawicą.
-Raczej monotonnych – dziewczyna odpowiedziała przewracając oczami.
-Smoki przestały być modne zanim Elminster wyrósł z pieluch – Malena
dorzuciła, śmiejąc się leciutko. Sama zbliżyła się do drzwi, by przyjrzeć się,
czy tam podobny „zamek” się znajdował.
Ku swojemu zdziwieniu, grzebiąc pręcikiem w otworze, usłyszała kilka
metalicznych brzęknięć i od razu uśmiechnęła się do siebie, wyciągając swe
narzędzia w skórzanym zawiniątku.
-Smoki zawsze były modne – dodał Loric gorzkim głosem. – I będą, tak
długo, jak rodzą się typki, które rekompensują sobie niedostatek rozmiarów
swojego „jaszczura”, zakładając kult innego.
Wytrychy były czułe i delikatne, zaś sam zamek zatarty i przerdzewiały.
Brunetka musiała to posmarować coś łojem, to oczyścić pilnikiem, ale koniec
końców otwarła drzwi, które lekko drgnąwszy, zrzuciły z siebie całun kurzu. W
zasadzie, nie zależało im by każde drzwi otwierać, tym bardziej, jeśli te
zdawały się być od wieków zawarte i zapieczętowane na amen. Byli jednak
zaciekawieni jak jej pójdzie z faktycznym zamkiem i musieli przyznać, że ta
smukła brunetka w skórzanym odzieniu, i lekkiej kolczej koszulce, zrobiła na
nich nie małe wrażenie. Otwarła przed nimi małe pomieszczenie, na blisko
dziesięć stóp szerokie i długie, w którego to sercu stała olbrzymia beczka z
pordzewiałego żelaza, wsparta na kilku równie podniszczonych rurach, które
nikły w podłodze.
Spoglądali na to dziwo nie wiedząc do czego może służyć. Malena
wyminęła Sterna, podeszła do beczki i zastukała w nią grzbietem dłoni. Wewnątrz
zachlupotała jakaś ciecz.
-Chyba jakiś zbiornik z płynem... Cholera wie jakim.
-Woda? – Spytał krasnolud, który straszliwie zmęczył się schodząc z
dobytkiem po linie.
Jeśli mogli gdzieś dostać choć odrobinę wody, byłoby to istnym
błogosławieństwem w ich sytuacji. Nie musieliby się wspinać w górę, a potem
znowu złazić, by uzupełnić zapasy najpotrzebniejsze przynajmniej, zaś kapłan
mógł w ten czy inny sposób wodę oczyścić.
-Może – kobieta wzruszyła ramionami, wychodząc z wnętrza. – Sama nie
wiem, próbujcie sobie to otworzyć jak chcecie.
Spróbowali prawie wszyscy, siłując się z ciężkim, metalowym szpuntem.
Baflina, nie dość, że trzeba było podsadzić, to rozbolały go ręce. Stern
grzmotnął z jednej strony buzdyganem, tak samo z drugiej, chcąc obluzować
wieko, ale jego ręce nie dały rady. W końcu spojrzeli na Lorica, który
przewrócił oczami, podszedł, walną piąchą prosto w wieko, które wpadło do środka
beczki, w połowie skrzywione.
Spokojna ciemna tafla zimnej wody ukazała się ich oczom, gdy tylko fale
ustały. Baflin uśmiechnął się słysząc te wieści, wiedząc, że może żłopać do
woli. Kiedy zebrali się w dalszą drogę, zbiornikiem zatrzęsło. Trzej mężczyźni
stanęli przed wejściem obawiając się, że mogli naruszyć strukturę beczki. Co to
do cholery mogło być?
Wtem, z wody zmąconej w jednej chwili, w powietrze wystrzeliła
dziwaczna mikra istotka. Unosiła się przed nimi, nad wodą, mieniąc błękitem.
Miała humanoidalny kształt i ociekała wodą ponad miarę. Mimo tego, że krople
winny z niego szybko opaść, woda spływała nadal, jakby rodząc się na
pół-przezroczystej skórze skrzydlatego... żywiołaka?
Maleństwo zachichotało złowieszczo i buchnęło znienacka żrącymi oparami
w Baflina i Lorica, sącząc stożek rozpylanego płynu prosto z jego maleńkiej,
kaprawej gęby. Obaj mężczyźni w ostatniej chwili zastawili się tarczami! Metal
zaskwierczał pod kwasowym dotykiem. Baflin, niższy, któremu fryz się nieco
przysmażył, był zdecydowanie urażony zachowaniem żywiołaka, do stopnia, gdzie
dał krok w bok, robiąc miejsce Sternowi, który stał zaraz za nim w wejściu, a
następnie ciął toporem dziko! Furia gotowała się w żyłach krasnoluda, dla
którego rany odniesione przez owłosienie, szczególnie głowy i twarzy, były
najdotkliwsze i najbardziej godzące w honor.
Ostrze przeszło przez ciałko żywiołaka jak przez masło, i jak masło,
szybko się zasklepiło. Mordka uśmiechniętego stworzenia szyderczo spojrzała na
baflina, który ledwie go drasnął. Lecz gdy stworzenie tak bawiło się z
Baflinem, nie dostrzegło długiego miecza nadlatującego błyskawicznie z flanki.
Trzymał go Loric tym razem wyrządzając więcej szkód. Istota instynktownie się
cofnęła czując, jak przechodzące ostrze wyrywa kolejny haust wody, tym razem,
dość duży.
Gdy żywiołak w gniewie zanurzył nogi w wodzie, nad uchem Lorica
przeleciała strzała, wypuszczona przez niziołka we własnej osobie. Grot ugodził
istotę, lecz... nic jej nie zrobił, strzała przeszła przez ciało roześmianego
szkodnika!
-A niech mnie! Morski diaboł! – Warknął Hugo. – Wyhodowali go pewno w
jakimś... babolatorium!
-To jest mefit – dodała Irin przeczuwając, że stworzenie zaraz może się
zemścić kolejnym chluśnięciem kwasowych oparów, dlatego przywarła plecami do
ściany i pozwoliła reszcie walczyć. Stern zajął miejsce przy kompanach.
Buzdygan zdrowo pieprznął mefita, a przy okazji zadzwonił o krawędź zbiornika.
Istota zawyła boleśnie, tracąc następny haust. Siedząc do połoww w swym
zbiorniczku zregenerował siły, wsysając straconą wodę. Spojrzał gniewnie
szczególnie na paladyna, chyba wiedząc, że mimo małej przewagi, nie ma większej
szansy. Żywiołak zmącił wodę, splótł łapska, a z palców wystrzeliła stężona
wiązka zielonkawego płynu. Kwasowa strzała ugodziła paladyna z łatwością, część
chlusnęła na tarczę, część na zbroję, część przypaliła mu kilka kosmyków na
brodzie, co tylko bardziej Lorica rozzłościło. Baflin wykorzystał okazję i
zdzielił stworzenie toporem, tym razem, wyciągając zeń więcej wody, niż to było
w stanie uzupełnić. Loric zawrócił miecz i przeciągnął tym razem od dołu,
rozcinając małe bydlę na dwa równe kawałki.
Mefit rozpadł się w dwa obłoki pary, piszcząc przy tym boleśnie.
-Dobra – sapnął krasnolud. – Nic stąd nie pijemy! Już wole trałować na
górę...
-Morski diaboł... – Hugo dodał pod nosem. Zatarł łapska, snując sobie
niecne plany.
Nieregularna komnata otwarta przed nimi była o wiele bardziej
przestrzenna, niż to co dotąd widzieli. Jej ściany dekorowały niezdarnie
wykonane symbole i glify, nakreślone jaskrawozielonym barwnikiem. Wielka jama w
samym centrum, ukazywała pozostałości po niedawnym ognisku. Pod południową
ścianą stała metalowa klatka, dość pokaźnych rozmiarów, może nawet duża na
tyle, by zmieścić tam niziołka, gdyby tak go dobrze zapakować. W mocarnych
kratach widniała dziura, zaś sama klatka była pusta. Przed nią, na skromnej
ławeczce ze starego drewna, prawdopodobnie zbitej z jakiś pozostałych rupieci,
ustawiono rządek skromnych naczynek i innych przedmiotów: pędzelków, szczypiec,
widełek, noży i szpikulców, oraz miseczek i flakoników, między nimi stały także
małe statuetki przedstawiające smoka stojącego na tylnich kończynach, wykonane
z zielonkawego kamienia. Obok ławki spoczywał materac, z niego zaś, dochodziło
nieprzerwane skamlenie i pochlipywanie. Dwie pochodnie zatknięte u wejścia do
długiego ciemnego korytarza po przeciwnej stronie, dostarczały skromnego
oświetlenia. Podróżnicy rozeszli się, rozpraszając dość zwarty szyk, w którym dotąd
podróżowali. Z przestrzennej komnaty odchodziło kilka innych korytarzy i
pomieszczeń zamkniętych przez solidne odrzwia.
Loric stanął nad brudnym materacem, przekrzywił głowę spoglądając na
małą, łkającą jaszczurkę, która opatuliła się kocem. Pociągły, psowaty pysk
humanoidalnego gada był lekko rozwarty, obnażając igłowate pożółkłe zęby. W
ogóle nie zwracał na nich uwagi, leżał i łkał. Ciemno miedziane łuski rosiły
łzy, spojrzenie wydawało się być puste i obojętne.
-To kobold... – stwierdził krasnolud drapiąc się po czerepie.
Irin w tym czasie przyglądała się znakom. Nazwanie przedstawionej tam
gramatyki rudymentarną, byłoby niezłym komplementem. Największy napis wieścił
po prostu podniosłe hasło koboldziego szczepu, oddane w najbardziej
beznadziejnej formie drakońskiego: „Smoki som tu i uwdzie!”. Irin widziała już
kilka przejawów koboldziej bytności i coraz bardziej oczywiste zdało się
czarodziejce, iż te małe nicponie, czczące smoczych kuzynów niczym bóstwa,
popisywały się znajomością trudnego drakońskiego języka gdzie tylko mogły i bez
większego sensu. Frajdą i dumą było samo pochwalenie się znajomością jakiegoś
słowa, lub choćby spojrzenie na frazę, która wyglądała, jakby nakreślona
smoczym pazurem – długie zagięte kliny krzyżowały się ze sobą tworząc litery,
które dla niezaznajomionego oka mogły wyglądać, jak pokłosie konkursu rzucania
toporów pod najbardziej durnymi kątami.
-Co z nim zrobimy, kierowniku? – Spytał Hugo, zachodząc kobolda z
drugiej strony. Niziołek miał w dłoniach łuk i strzałę, choć nie napiął
cięciwy. Niemniej reszta była pewna, że gdyby chciał ustrzelić biedaka,
zrobiłby to w mgnieniu oka.
-Nic – Loric wzruszył ramionami. – Jest bezbronny.
-Ale to kobold! – Mruknął niezadowolony niziołek.
-No i?
-Może ostrzec swoich ziomków!
-Zgadzam się – dodał Baflin. – Choć typa nie lubię, prawdę mówi.
-Jakby chciał ich ostrzec, już by to zrobił.
Kobold załkał jeszcze raz, jednym okiem niemrawo śledząc zebranych nad
nim oprawców, jakby się miało zdawać. Malena stanęła między mężczyznami i
spiorunowała ich spojrzeniem.
-Co jest z wami? Tak się przestraszyliście żywiołaka, że teraz chcecie
zasiec wszystko na drodze? Ten biedak nic nam nie zrobił!
-Meepo... – mlasnął jaszczurkowaty pysk kobolda. – Zabijcie Meepo...
jemu już nie zależeć... Meepo stracił Calcryxa, swojego smoka. Mały dobry Calcryx...
Chciał śmierci? Takie wyznanie zmroziło nawet Baflina, który nawet
przez swą grubą skórę, poczuł chłód bólu kobolda. Miał coś powiedzieć, by
zachować fason i wesprzeć swój argument, lecz zapomniał.
-Meepo? – Irin spytała, dołączając do reszty. – Mieliście tu smoka? Co
się stało?
-Taak, koboldy miały smoka, a Meepo się nim opiekował. Karmił,
wychowywał, odkond sie wykluł z jaja, był jak mały brat dla Meepo... – kobold
pociągnął nosem kilka razy. – Potem przyszły gobliny, napadneły, zabiły koboldy
i ukradły Calcryxa... Teraz inne koboldy mówiom, Meepo tchórz, bo nie umar
razem z innymi... Mówią, dla Meepo nie bedzie jedzenia, bo nie poczebny już bez
smoka... Zabijcie Meepo, już nie ma nic, wszysko stracił...
-Jest tu was więcej? – Stern spytał, zaniepokojony wyzwaniem stworka.
-Ehem... Ale Meepo już sie nie liczy, one nie szanujom Meepo.
-A powiedz no, Meepo, widziałeś tu ludzi? Jakiś czas temu? Parka,
schodziła tutaj. – Zagaił paladyn, ale Meepo pokręcił głową.
-Meepo nie wie, od niedawna tutaj. Tutaj być kiedyś wielki kult smoka,
wielkiego smoka! My siem tu sprowadzić, honorować przodka, opiekować siem domem
jego dawnych sługuf... Tak. Meepo opiekował sie smokiem, ale go ukradli...
Ukradli!
-Dawno temu?
-Nie, pół czuwania. Wielka bitwa z goblinami, napadneły znienacka.
Meepo przeżył, bo sie schował.
-Chyba nie mamy czego tu szukać... – Loric w końcu stwierdził. –
Zostawmy go, w gorszym stanie nie będzie.
-Zgoda – Stern przytaknął. – Nie ma co się ociągać.
-Dalej nie pójdziecie – wtrącił Meepo, gdy ci mieli już odejść. Kobold
nawet wsparł się ramionkami i usiadł na materacu.
-A dlaczegóż to?
-Bo tam tereny koboldów! Tam koboldy som, jezd ich dużo!
Baflin z wyrzutem spojrzał na Helmitę, po czym przejechał ostentacyjnie
paluchem po ostrzu topora.
-No, to sprawa jasna – krasnolud wzruszył ramionami.
-Czekaj – paladyn uniósł dłoń, uciszając brodacza, który coraz bardziej
nastawiał się na jakąś porządną bitkę. – Meepo, znasz jakąś drogę, dzięki
której moglibyśmy ominąć wasze tereny?
-E, e... – kobold pokręcił głową. – Znaczy, tak, ale... to nie takie
proste!
Coś zdawało się błyszczeć w oku kobolda, w jego rubinowym ślepku
obudziła się iskra wieszcząca jakiś pomysł.
-Zaraz... Wy wielgachne ludzie! I ten, o tamten – pazurkiem wskazał na
zdegustowanego niziołka. – Jak chcecie pójść tam gdzie som gobliny, to
moglibyście odzyskać smoka! Jezdeście wielkie i silne! Możecie goblinom spuścić
bencki! Tak! Możecie odbić Calcryxa! Meepo zabierze was do nasz wódz, Yusdrayl!
Ona wielki, mondry kobold! Dużo wie, jak bendom grzeczni, to wódz da pozwolenie
coby spokojnie mogli przejść! Jak uwolnicie smoka, wódz pomoże, pomoże, bo my
bardzo sprytne koboldy som!
Rozważali ofertę dyskutując między sobą po cichu. W tym czasie, mały
kobold natchnięty nadzieją odzyskania smoka, rozejrzał się po starej strażnicy.
Mógł przysiąc, że na stoliku stały nefrytowe statuetki. No cóż, widać gobliny i
to musiały gwizdnąć.
***
Meepo prowadził ich długim korytarzem. Zgnilizna i zepsucie
prosperowały tam podobnie jak i wszędzie. Wzdłuż całej sali ciągnął się
podwójny rząd pokrytych płaskorzeźbami marmurowych kolumn. Przedstawiały smoki
w najróżniejszych pozach, niektóre walczyły ze sobą zadzierając wysoko pazury.
Co jakiś czas spoglądała nań grupka trzech uzbrojonych koboldów na bacznym
patrolu. Gdy Meepo obwieścił, że prowadzi gości, którzy pomogą pogromić
gobliny, strażnicy pozwolili im przejść, choć nadal śledzili każdy ich ruch,
najmniejsze drgnięcie, jakby wyczekując, czy obcy nie chwycą za broń i nie
zaczną jakiejś awantury.
Jak wytłumaczył przewodnik, plemię zdobyło niemały przyczółek w
cytadeli, wyganiając wszawe gobliny z niektórych komnat i korytarzy. Koboldy
nie chciały nikomu wadzić, ani też napadać na ludzi poza kanionem, co mógłby
potwierdzać fakt, że dotąd o nich nie słyszano w okolicy. Chcieli odnowić
miejsce kultu potężnego smoka. Przybyli do cytadeli, bowiem dla nich była
miejscem ważnym kulturowo i religijnie. Nie obchodziły ich sprawunki ludzi, tak
długo jak ci nie zamierzali mieszać się w odległe życie koboldów.
Nareszcie dotarli do dużej, a przede wszystkim wysokiej komnaty, w
którym dominował ogromny posąg drapieżnego skrzydlatego gada. Stał na tylnich
łapach, silną pierś prężył mężnie, rozczapierzone pazury łap przednich, zdawały
się być wymierzone przeciw przybyszom. W rozwartej paszczy gada, osadzony był
duży metalowy klucz. Przed majestatyczną rzeźbą wyrastającą z gruzowatej hałdy,
stał niski tron, złożony z kawałków marmuru. Na tronie zasiadała mała istotka.
Jej łuski były bardziej lśniące, ciemniejsze, miała na sobie krwiście czerwone
szaty. Na szyi kobolda pobrzękiwał naszyjnik ze świecidełek i różnokolorowych
blaszek. Istoty na tronie strzegło sześć podobnych istot. Wojowniczy uzbrojeni
byli w krótkie włócznie i rudymentarne zbroje, choć w oczach drużyny, mogli
wyglądać na prostych obwiesi, po płomieniach żywych w czerwonych ślepiach widać
było, że traktują swoje obowiązki bardzo poważnie. Z dumą sprawowali wartę
mierząc wielkich przybyszy podejrzliwym wzrokiem.
-Yusdrayl, Meepo przyprowadził bohatyruf! – mały przewodnik skłonił się
nisko przed istotką na połamanym tronie.
-Cicho być, Meepo! – zrugała go przywódczyni, bardziej piskliwym
głosem. – Ja zadawam pytania...
Loric, jako chyba jedyny z grupy, skinął głową dziękując za audiencję.
Było to dość niepodobne do na ogół opryskliwego paladyna, ale tak jak wyniósł
wiele doświadczeń z bojów, wiele też wyniósł z dworów i sztuki dyplomacji.
Jeśli obejdzie się bez walki, pójdzie im szybciej, a skoro koboldy mogą okazać
się sojusznikami, raźniej będzie walczyć nawet z kilkunastoma przedstawicielami
jaszczurzej hołoty, aniżeli samemu przerąbywać się przez zastępy goblinów.
Bojownik nigdy nie mówi „Nie” okazji na zyskanie przewagi.
-Witajcie, przybysze – koboldzia szefowa stuknęła kijkiem w podłogę,
jakby chcąc zaakcentować swe słowa. – Co was tu sprowadza?
-Szukamy zaginionych poszukiwaczy przygód, dwójki ludzi.
-Ah, tak. Pozwoliliśmy im przejść, poszli, dawno temu, na terytorium
goblinów, w północnej części... – Yusdrail warknęła szczerząc kły na
wspomnienie o goblinach. – Nie wrócili.
Irin nie mogła wytrzymać i musiała z ciekawości także spytać, więc
wystąpiła przed szereg stając ramię w ramię z Loriciem, przy którym wyglądała
dość marnie.
-Jestem ciekawa... Co was tu sprowadza? – Dziewczyna spytała.
-Ha! To nie tajemnica jezd! – Odszczeknęła koboldzia kobieta. –
Jezdeśmy tu, bo koboldy som spadkobiercami smoków. Jako najpotenżniejsiejsza z
mego ludu, poprowadziłam tom odważnom garstkem do tego pradawnego, świentego
miejsca, gdzie dawno temu czczono smoki. Wielki Ashar-dalon, był naszym
patronem!
-Czy ci podróżnicy mówili coś konkretnego? – Ponownie wtrącił Loric. –
Coś, dlaczego tu przyszli?
-A, pewnie, pewnie! – Zaśmiała się jaszczura. – Interesowali się
owocami... Owocami, które hoduje wygnaniec...
-Wygnaniec? – Stern dodał od siebie.
-A tak... Wygnaniec. Mieszka w zagajniku, jeszcze głembiej, na niższych
poziomach. To zły człowiek jezd. On hoduje owoce, on daje je goblinom, a one mu
wiernie służom. Gobliny, złodzieje smoka... Wyglondacie na lepsiejszych od
tamtej grupki. Powiem wam tak... Jeśli uda sie wam odbić smoka dam ja wam
niemałom nagrodem, dobra? Nasz szczep pomoże wam, bedziemy przyjacioły! Meepo
wam bedzie towarzyszyć, on zna korytarze, zaprowadzi bezpiecznom ścieżkom.
-A co oferujesz? – Loric spytał unosząc lekko brew, jakby testując
cierpliwość przywódczyni koboldów.
Yusdrail wstała z tronu. Powoli, łapkami wygładziła swą prostą barwną
szatę. Kosturem wskazała na klucz w pysku smoka za swymi plecami.
-Droga do wielki skarb, wasza bendzie, bendzie otworem, tak –
oświadczyła, by po chwili obrócić się znów w ich stronę i dumnie unieść gadzi
łepek. – A szczep Białego Pazura stanie wraz z wami w walce, gdy bedom nas poczebować!
***
-Zdradzą nas przy pierwszej okazji – Loric mruknął w kierunku niższego
kapłana Torma, jaki szedł tym razem z paladynem zamykając orszak.
Meepo prowadził ich z rzadka uczęszczanym korytarzem. Brnął na szpicy,
za nim szła Malena i Hugo, wypatrując niebezpieczeństw. Krasnolud z nimi ciągle
gaworzył, a dwójka ludzi na tyłach skorzystała z okazji, by wymienić się
opiniami.
-Czemu się zatem zgodziłeś? – Stern szepnął do wyższego, siwego
kompana, gdy przeciskali się wąskim, krętym korytarzem.
-Zgodziłem się, bo niepotrzebna walka tylko opóźnia – spokojnie odparł.
– Kobodly są z natury podłe, a przynajmniej większość z nich. Już raz kilku
zaufałem, takie z nich niewinne głupki się zdaje. Tak nieporadne, że się chce
im pomóc. Czczą jednak chromatyczne smoki, nie zapominaj o tym, nigdy. A póki
możemy ich nasłać na gobliny i odwrotnie, cóż, sama korzyść, niech się
wycinają.
-Coś mi mówi, że ten Meepo zaprowadzi nas do samego leża goblińskiej
hołoty – kapłan Torma spojrzał na wiszący na szyi symbol swego boga, po czym
westchnął. – Wyświadczymy im przysługę wycinając opozycję, będą miały ten
poziom Cytadeli na swój użytek. Może wtedy się przeciwko nam zwrócą.
-Owszem, możliwe, ale koboldy na ogół dotrzymują słowa. Najpierw
odbijemy im te komnaty, dostaniemy nagrodę, zejdziemy do zagajnika, a kiedy i
tam poczynimy czystki, kiedy otworzymy i oczyścimy im te zamknięte smocze
wrota, wtedy, wywiązawszy się ze wszystkich umów, mogą się nam zrewanżować
kordzikiem pod żebro.
-Sądzisz, że będą tak długo zwlekać?
Loric zaśmiał się pod nosem, po czym obdarzył młodszego kolegę
sardonicznym uśmiechem.
-A sądzisz, że dlaczego trzymają ten klucz pod strażą? Pewnie nie raz
wysyłali tam swych ziomków, by zdobyli im jakieś ważne precjoza, a ci nie
wracali. Czekają na imbecyli co im te hale otworzą, oczyszczą i już osłabieni,
wyniosą łupy. A wtedy... Sam wiesz co.
-Tendy, tendy! Meepo prowadzi! – Zapiszczał jaszczurek z przodu
formacji.
Korytarzem wyszli do komnaty na dwadzieścia pięć stóp szerokiej i
zaledwie dwadzieścia długiej, była pusta, a ściany i podłogi zakurzone. Na
kamiennych płytach podłoża walało się kilka kamiennych odłamków, gruz niekiedy
zakrywał plamy po zaciekach wilgoci. Smród szczurzych odchodów był równie mocno
zaakcentowany w zatęchłym powietrzu, co rozentuzjazmowane okrzyki kobolda.
-Bardzo tajna trasa! Tendy na tyły goblinów wyjdziemy, jeszcze
chwilkem, jeszcze chwilkem! Tendy, tendy!
-Ktoś tędy przechodził – nagle odezwał się Hugo, klękając przy kilku
śladach zostawionych na kamiennym podłożu. W kuckach, z palcem przy ziemi, w
świetle pochodni trzymanej przez czarodziejkę, on zauważył wzorce. – Czterech
człekokształtnych, więksi od goblinów i koboldy. W dobrych butach... Tak,
karbowane podeszwy.
Niziołek doszedł w końcu do kolejnych drzwi wieńczących komnatę,
zauważając jak się tam ślad ucinał.
-Dawno temu?
-Nie dalej jak miesiąc, nie wcześniej jak pół.
-Widzisz tu jakieś inne ślady? – Dopytała tym razem Irin, zbliżając się
i świecąc niziołkowi pochodnią, by mógł lepiej zbadać wszelkie detale.
-Nie, no chyba że szczury, łażą tutaj, pewno dziurami w ścianach...
Meepo pokiwał głową słysząc ekspertyzę Hugo.
-To prawda jezd, tu ich jezd dużo, szczurzaków sie znaczy – rzekł swym
szczekliwym głosem. – Gobliny tendy nie zachodzom, bo sie bojom.
-Czego? – Malena uniosła brew zdziwiona. – Chyba nie szczurzych
odchodów?
-Nie, nie – Meepo pokręcił głową. – One sie bojom mocy... Mocy smoka.
-Mocy smoka? – Czarodziejka jakby na nowo się zaktywowała. – Mówisz o
jakimś przedmiocie?
Meepo spojrzał na nią i zamarł w absolutnej ciszy. Czerwone ślepka
opłynęła przezroczysta błonka. Pocieszność kobolda odpłynęła, jakby przypomniał
sobie właśnie, że coś podobnego już kiedyś słyszał. Od osoby bardzo
zainteresowanej przeszłością cytadeli, a przede wszystkim, mocą ich świętych
smoków.
-Nie... Zła komnata. Nawet koboldy do niej nie wchodzom. Yusdrayl
mówiła, że nie wolno. A gobliny bojom sie, omijajom.
-Gdzie jest ta komnata? – Czarnowłosa czarodziejka szerzej rozwarła
oczy, jej pierś pulsowała, gdy poczęła żywiej oddychać. Nawet nie zdała sobie
sprawy, jak jej towarzysze podejrzliwie nań spoglądają.
-Zaraz za tymi drzwiami – mały przewodnik odpowiedział. – Sie znaczy,
tam som drzwi z kamienia. Złe miejsce za nimi, ale Meepo nie wie. Meepo tam nie
wejdzie.
Trochę dalej, na tyłach sali Loric przechylił głowę w kierunku Sterna.
-Twoja przyjaciółka wielkim entuzjazmem pała – szepnął. Po tonie
stwierdzenia, kapłan odkrył, że to nie było ani pytanie, ani prośba
wytłumaczenia, a raczej zwrócenie uwagi.
Przeszli w końcu dalej, do sąsiadującej komnaty, bardzo podobnej do
poprzedniej, jednakże ta otwarta była na długi mroczny korytarz, z którego
wionęło podłą wonią zgnilizny. We wschodniej ścianie trwała wbudowana ozdobna
fontanna, o wyschniętym półkolistym zbiorniku. Choć popękana i poplamiona,
rzeźba nurkującego smoka zachowała swoje piękno. Dla niektórych, szczególnie
czarodziejki, stało się oczywiste, że dotychczasowo każdy napotkany wzór
przedstawiał ten sam rodzaj wielkiego gada.
W zachodniej ścianie znajdowały się pokryte płaskorzeźbą drzwi. Gdy
tylko tam wstąpili, Meepo odszedł jak najdalej od wrót, stając sobie
bezpiecznie pod przeciwną ścianą, w kącie. Kobold wytłumaczył im, że tam jest
komnata, której Yusdrayl zabroniła im badać, nawet zbliżać się. Paladyn Helma
uprzedzając czarodziejkę podszedł do rzeczonych drzwi. Choć dookoła ciepło nie
było, od kamiennej płyty, przyozdobionej runami smoczego języka, emanował
chłód, jakby wlewając się w rzeczywistość lub raczej wysączając z niej płomienie
życia. Hugo zauważył, że nawet szczury omijały to miejsce szerokim łukiem.
Paladyn wyciągnął dłoń przed siebie, schowawszy uprzednio miecz. Spiął
groźnie brwi i zamknął oczy. Poczuł mrowienie na opuszkach palców skrytych pod
rękawicą. Zimne igiełki coraz uporczywiej wgryzały się w skórę, sprowadzając w
końcu ból. Tajemnicza siła naparła na jego skronie, uciskając tym mocniej im
głębiej umysł wojownika Helma zagłębiał się poza kamienną barierę.
W końcu otrząsnął się i z ciężarem odetchnął, odstępując o krok.
-Martwi... – Rzekł. – Zamknięci i rozgoryczeni. Pełni gniewu.
-Chodzące trupy? Tam są chodzące trupy? – Hugo zatrząsł kolanami i
bliski był nimi zastukać.
-Nie wiem, czułem wielki ból i zawód, wolę zemsty i wyjścia, gniew
umęczonych dusz... Do takiego szaleństwa doprowadzić może wprawny kat lub
odizolowanie. I nie mowa tutaj o byłe tygodniowej nasiadówce w ciemnej celi.
W tym czasie czarodziejka udawała brak zainteresowania drzwiami,
bardziej przywiązując uwagę do napisów w smoczym języku otaczających fontannę.
Nie były zrobione koboldzimi farbkami, marmurowy panel inkrustowano srebrem.
Układały się w łuk nad sylwetką nurkującego smoka.
-Niech stanie się ogień... – przeczytała cichutko zastanawiając się nad
kontekstem. Irin przewróciła w końcu oczami. Tłumaczyła te słowa, a przecież
jaki szanujący się smoczy kult zapisywałby przesłanki w języku wielkich gadów,
gdyby nie właśnie po to, by językiem gadów zostały owe słowa wypowiedziane.
-Ninarya – rzekła w starym języku smoków.
Towarzysze obrócili się w jej kierunku, dziwiąc się co też powiedziała.
-Irin? – Spytał Stern podchodząc bliżej.
Wtem z pochylonego pysku smoka, zaczęła wypływać czerwona ciecz!
Niektórzy nastawili tarcze przeciw rzeźbie, lecz niektórzy, jak Hugo i mały
kobold, na czarodziejce skupili swą uwagę. Rubinowy, lśniący płyn zebrał się w
zbiorniku, strumień przeobraził się w lichą stróżkę, a w końcu zanikł. Kilka
ostatnich kropel opuściło kamienną paszczę mącąc taflę.
-Czy to krew? – Malena zadała pytanie, jakie nie jedna osoba zadałaby
sobie widząc podobny popis.
Irin pokręciła głową przecząco.
-To eliksir... – dodała od siebie. – Nie wiem jeszcze jaki, ale na
pewno eliksir. W podobnych świątyniach, przy takich fontannach, wierni smoczych
kultów spożywali wywary regenerujące, lub... wprowadzające w bitewny szał, gdy
mieli się bronić.
Gdy dała im stosowne wytłumaczenie, ochłonęli. Stern się rozluźnił i
położył delikatnie swą dłoń na ramieniu czarnowłosej.
-Znasz się na tym, dobrze, ale powiadom nas następnym razem zanim coś
uruchomisz.
Irin zamrugała, jakby ocknąwszy się z transu.
-Tak, wybaczcie, to moje pierwsze osobne zadanie – uśmiechnęła się do
nich niewinnie. – Dotąd podróżowałam z mistrzem po takich miejscach i świetnie
się rozumieliśmy, bez słów można powiedzieć. Po prostu przywykłam do innych
norm, rozumiem wasze zatrwożenie. Będę się musiała przyzwyczaić.
-W porządku – kapłan poklepał ją po ramieniu, dodając otuchy. Baflin z
ulgą odetchną, a Malena rozluźniła się i zawiesiła kuszę z powrotem na
ramieniu.
-Może pomożesz nam z tymi drzwiami? Tam też jest coś spisane, może to
jakieś ostrzeżenie. – Kapłan kontynuował, a dziewczyna potakiwała z uśmiechem.
Loric natomiast zaznaczył, że pchać się tam było bezsensem, choć wiedza
o inskrypcjach raczej nie powinna zaszkodzić.
-Jeśli wewnątrz drzemią martwi, panie paladyn – wtrącił krasnolud. – To
ich nie budźmy, nie ma co karku wpychać pod topór... Z resztą, jak to jaki
upiór cholernicki? Albo coś? Mi sie nie widzi walka z bazylem, co przez niego
ostrza przechodzą.
Złodziejka niemniej myślała w odmienny sposób, więc nie chciała dać za
wygraną. Musiała wymyślić na poczekaniu jakiś dobry argument. W końcu, jeśli
ktoś magią zabezpieczył wrota, a wewnątrz spętał nieumarłych, to raczej takiej
osobie zależało, by kimkolwiek byli intruzi, nie weszli do środka. Taka magia
musiała czegoś strzec, a skoro zadano sobie tyle trudu i wysiłku, to takie coś
musiało być raczej kosztowne. Błyszczące oczy kobiety powiodły do kamiennej
płyty z płaskorzeźbą, podobną do tamtych drzwi, jakie wcześniej odkryli.
-Hola, panie paladynie, ale jeśli kiedyś jakiś niewinny poszukiwacz
przygód zadzie tak daleko i bez twojego daru widzenia różnych czartów i
pomiotów, otworzy drzwi? Nie dość, że go zaciukają, to jeszcze bestie wypuści
na wolność, by szerzyły zepsucie.
Siwy wiarus parsknął spoglądając na nią przez ramię.
-Kogo ty chcesz na takie tanie chwyty złapać? – Zapytał, a wtedy Stern
nieoczekiwanie dodał swoje trzy grosze:
-Ma jednak rację, Loricu... –
Kapłan wstawił się za jej pomysłem i o to jej tak właściwie chodziło, co
wyraził maleńki uśmieszek rysujący się w kąciku ust. – Nie możemy tak po prostu
zostawić tych trupów. Jednym z moich obowiązków jest odesłać ich na tamten
świat, a po drugie, jeśli faktycznie to pomieszczenie jest ważne i coś tam
skrywa... Co jeśli znajdują się tam przedmioty lub wiedza, która może być
wykorzystana przeciw niewinnym ludziom? Wyobraźmy sobie, że któregoś razu
zejdzie tu ktoś na tyle kompetentny by te wrota otworzyć, a wtedy możemy mieć
tylko nadzieję, że to co tu znajdzie użyje do czynienia dobra... A w to wątpię.
Paladyn podrapał się pancerną pięścią po zarośniętym policzku, słuchał
kapłana i czy mu się to podobało czy nie, wiedział, że Stern zamierza zbadać
cholerne drzwi i to co jest za nimi. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie Malenie i
skinął jej głową, dając znać, że nieźle zagrała... tym razem.
-W porządku. Pomnij tylko, że jeśli, nie daj Helmie, nam się nie uda,
to otwarliśmy drzwi dla koboldów i goblinów, a cholera wie jak te stworzenia
mogą użyć czegokolwiek co tam się znajduje.
Irin odczytała inskrypcje na drzwiach. „Tana Aman Heka Men” – brzmiały
smocze słowa, tłumaczone dosłownie na: „Skup dobro, otworzysz drogę.” Fraza
zdawała się być wyrwana z kontekstu, sama zaś czarodziejka zastanawiała się nad
jej dosłownym znaczeniem.
-Może tu wrócimy jak wpadniesz na jakieś rozwiązanie? – Loric
zaproponował, ku aprobacie znudzonej czekaniem części drużyny.
Malena odeszła od drzwi, zakończyła swoje badania. Namierzyła dość
sprytną pułapkę, za którą póki co ani myślała się brać. Długa igła na sprężynie
schowana była w fałszywym zamku, podobnie jak w drzwiach, które badała
poprzednio, zamek był atrapą, pustą dziurą mającą zachęcić potencjalnego
złodziejaszka do mączenia w trybach i wyzwolenia śmiertelnego szpikulca.
Domyślała się ponadto, że mógł być zatruty, więc miast pułapkę rozbrajać
ustąpiła pola.
Irin była zamyślona, trzymała podbródek między kciukiem a palcem
wskazującym, gryzła nerwowo wargi. Czuła presję, czuła, że nikt jej nie
podpowie. Mistrz liczył na nią, liczył na to, że będzie samodzielna i zrozumie
podobne niuanse, rozgryzie zagadki.
-Sternie... – wycelowała w kapłana zielone oczy. – Czy w naukach i
technikach gromienia emanacji zła i odpędzania przyzwańców, ogniskujesz moc
przez święty symbol?
Chłopak zastanowił się przez chwilę, po czym spojrzał na wisior
dyndający na łańcuchu opętanym wokół szyi. Otwarta dłoń Torma przypominała
symbol wyryty na piersi Helmity, de facto obaj bogowie mieli wiele wspólnego
stojąc na straży prawa, porządku i honorowej walki. Jeden bardziej cenił idee, a
drugi, trzeźwy i surowy osąd.
-Tak. Używam symbolu – odpowiedział.
-Spróbuj odepchnąć zło z tych drzwi... – Irin poradziła.
-Z drzwi?
-Tak, z drzwi. Chyba wiem jak to działa. To takie podwójne
zabezpieczenie. Nie przeciw nam, ale przeciw złym właśnie. Ktoś użył jedynej
komendy, by zabezpieczyć komnatę przed swoimi ludźmi i przybyszami, którzy
właśnie mieli by powód tu przyjść i czegoś szukać.
-Warto spróbować – dodał Baflin i wzruszył ramionami, dzwoniąc płytkami
krytej zbroi.
-No dobrze... – Stern westchnął, uniósł w dłoni symbol swego bóstwa i
wycelował nim w kamienne drzwi.
Skupił moc w medalionie, prosił swego boga w cichej modlitwie.
Obserwowali go uważnie, a symbol Torma jaśniał i gasł co chwilę. Kapłan nie
mógł się skoncentrować. Inną rzeczą było poprosić patrona o wstawiennictwo w
walce z nieumarłymi gdy ci zagrażali życiu, a ich zgniłe cielska były o cale od
chwycenia szyi młodego mężczyzny, a znowu inną rzeczą, było prosić Torma, by
pokarał swą mocą drzwi. Czuł się głupio. Przełknął ślinę i wrzasnął, otwierając
oczy:
-Precz!
Impuls złotego światła uderzył z symbolu, był słaby, ale mimo wszystko,
coś w drzwiach zdało się zareagować. Odpowiedziały podobnym blaskiem. Kamień
jaśniał, a towarzysze ustawili się w szczelnym półokręgu, jakby spodziewając,
że zaraz coś wyskoczy z wnętrza. Wszyscy dobyli swej broni, tylko mały kobold
skulił się ze strachu w kącie sali. Solidna płyta bezgłośnie wniknęła w ścianę,
nie pozostawiając po sobie ani śladu, jakby w ogóle jej nigdy nie było.
Zajrzeli do cichej komnaty, w której na sztorc stało pięć zakurzonych
sarkofagów: trzy pod północną ścianą, dwa pod południową. Prostota materiału z
którego były wyciosane, ustępowała majestatowi elfich sylwetek zdobiących wieko
każdego z nich. Kamienne grobowce sądząc po niemal czarnej barwie wykonano z
obsydianu, podobnie jak skromną kapliczkę pod zachodnią ścianą, na której wciąż
płonęła samotna świeca. Zielony płomyczek na niej skaczący dostarczał pomieszczeniu
żałośnie słabego światła, co najwyżej akcentującego detale i zarysy wystroju.
Gdyby nie pochodnia, teraz trzymana przez podejrzliwego niziołka, który chciał
zbadać podłogę w poszukiwaniu jakiś ukrytych pułapek, nie wiele by dostrzegli.
Kapliczka sama w sobie zdawała się być nienaturalnie piękna i obrzydliwa za
razem. Mimo wielu wieków, utrzymywała niesamowity stan, w ogóle nie nadgryziona
zębem erozji. Rzeźbione detale oddano w kamieniu niezwykle skrupulatnie, dbając
o każdą zmarszczkę, fałdkę, czy nierówność, a kapliczka przedstawiała rozwartą
paszczę drapieżnego zwierza, otoczoną przez kości, błony, ścięgna, mięśnie,
pozbawione skóry. Wyglądała bardziej, jak paszcza zdeformowanego potwora, który
rozpuścił się w części i zamienił w kamień. Oprócz świecy, znajdowały się tam
także dwa przedmioty, zajmując niejako honorowe miejsca kapliczki. Fiolka z
płynem oraz szklana poskręcana muszelka...
Mimo tego, że komnata emanowała spokojem i wiekową stagnacją,
towarzyszyła im ciągle jedna dominująca myśl...
-Jesteśmy obserwowani – rzekł Loric. – Tu jest ktoś jeszcze.
-Też to czuję – dodał Baflin unosząc groźnie topór. – Może nie mam
jakiś mocy, co mi pozwalają głębiej w świat wniknąć, ale kiszki mi tak samo
prawią.
Loric, by nie ryzykować, skinął na Baflina i Sterna. Razem ruszyli na
szpicy, wchodząc do ciemnego pomieszczenia, w trójkę, stając ramię w ramię,
tarcza przy tarczy, tworzyli swoisty mur. Gdy tylko przekroczyli próg, zielony
płomień zajaśniał żywiej. Gdy wcześniej ledwo huśtał się na wiecznym knocie,
teraz zatańczył dziko, mrugając ze zdwojoną intensywnością.
Kurz opadł z pokryw sarkofagów. Zaryczał kamień drąc i szurając po
podłodze. Obłoki pyłu buchnęły w powietrze, gdy z wnętrza sarkofagów wyszło
łącznie pięć kościstych istot. Pożółkłe gnaty chybotały się pod własną wagą,
dźwigając leciutkie pozostałości niegdyś wymyślnych, zdobnych i dostojnych
szat, teraz zredukowane do niemal przezroczystych szmacianych skrawków. W
oczodołach nie odbijało się żadne światło, jakby ginęło w najgłębszej ciemności.
Sylwetki były wysokie, smukłe i pociągłe. Nie mogły należeć do elfów, choć
postacie na pokrywach sarkofagów przypominały długotrwałe długouche istoty.
Szczęki jednego ze szkieletów rozwarły się szeroko, kościste dłonie
zakończone długimi poczerniałymi szponami, rozczapierzyły się, gotowe do ataku.
Potwory dopadły tarcz dziko zamachując się pazurami! Hugo stojąc za
pancernymi towarzyszami jęknął i odskoczył za ścianę! Złodziejka celowała nad
ich głowami, przestraszona wypuściła bełt, lecz ten jedynie świsnął w
powietrzu, otarł się o szyjne kręgi jednego z kościanych monstrów i ześliznął,
nie czyniąc najmniejszych obrażeń.
-Stern! Odpędź je! – Krzyknęła Irin, widząc, jak jedno ze stworzeń
napiera na Baflina. Krasnoluda, niefartem, zaszło aż trzech. Runęli nań gradem
ciosów, okładając biedaka nienawistnie. Wściekły brodacz ryknął gorzko, ciężki
topór zatoczył młyn w jego dłoni, po czym błyskawicznie powrócił by ugodzić
kościeja! Masywne ostrze wyrąbało kilka żeber, stwór zatoczył się, próbując
utrzymać równowagę.
-Na młot Moradina, naucz się bić! Ha! – Krasnolud zaśmiał się widząc,
jak truposz kołysze się na własnych nogach.
Loric uniósł wysoko tarczę! Pazury zabrzęczały na metalowej płycie,
która po chwili osunęła się nieco niżej, otwierając okno ataku dla długiego
miecza nadlatującego z góry.
-Dalej, młodzieńcze! Poraź ich! – Wiarus się dołączył odrąbując
stworowi kościsty bark.
Stern miał w dłoni gotowy buzdygan. Skinął głową barczystemu kompanowi,
zatknął go za pas, po czym broniąc się tarczą, uniósł symbol Torma. Tym razem
nie było nikomu do śmiechu, tym razem faktycznie ogniskował swe modlitwy na
należytym celu.
Eksplozja złocistego blasku obmyła komnatę, a stwory zasyczały gniewnie
i boleśnie! Nie miały gardeł, języków, ni płuc, a mimo wszystko z ich głębi
wydobył się dźwięk. Uchodziły przed Sternem, czmychały w mgnieniu oka,
odwracając się plecami do Baflina i Lorica, pozwalając im jeszcze raz wymierzyć
sobie cios.
Światłość Torma raziła je, ale jako, że kapłan stał w jedynych
drzwiach, stwory nie miały gdzie uciekać. Stuliły się w kłębek pod przeciwną
ścianą, gdy paladyn z krasnoludzkim wojem podchodzili do każdego z nich
okładając płazami, tępymi krawędziami tarcz, gruchocząc szkielety, zamieniając
je w pyliste hałdy szczątków.
W kilka chwil było po wszystkim. Paladyn otrzepał tarczę i schował
miecz do pochwy przy pasie, otarł czoło odsuwając kilka szarych kosmyków z
twardej twarzy.
-To wszystko? – Spytał, gdy reszta dołączyła doń w komnacie.
Kapłan rozłożył ręce, także czując, że poszło im zbyt łatwo, z kolei
Malena z Hugiem nadal woleli pilnować drzwi.
-Ech – westchnął brodaty rudzielec. – Ja wiedziałem, że zarówno koboldy
i gobliny to z byle jakiego powodu w gacie robią. Kilka martwiejców se wstało
się przeciągnąć i powrzeszczeć, też mi armagiedon.
Krasnal machnął ręką, po czym coś przykuło jego uwagę. Zbliżył się do
kapliczki i chwycił to, co wyglądało na skręconą szklaną muszelkę z oddali.
Znalazł gwizdek, piszczałkę, która dla niewprawnego oka mogła wyglądać jak ze
szkła, ale tak naprawdę była niezwykle rzadkim przezroczystym metalem, z
którego nieliczne krasnoludy wytwarzały na ogół dziwaczne i kosztowne rzeczy.
Trzymał w dłoniach nie tyle muszelkę, co figurkę smoka zwiniętego w ślimaczą
spiralę. Na jego boku wykuto krasnoludzkimi runami napis Azan-gund.
-Patrzcie na to świecidełko.
-Co tam znalazłeś? – Spytała Malena, stając na palcach, by rzucić okiem
na Baflina.
-Wygląda jak gwizdek, z nefelium. Dawnom nie widział tego metalu, to ci
dopiero gratka.
-Nefelium? – Stern zainteresował się, kopiąc kilka szczątków, śląc
połamane gnaty pod ściany. – To ten przejrzysty metal.
-W rzeczy samej, cholernie rzadki i cenny. A to cacuszko to dzieło
nielichego złotnika. – Gęba krasnoluda się śmiała do skarbu trzymanego w
dłoniach.
-Czegoś tu nie rozumiem – Irin także podeszła bliżej, uważając, by na
coś przypadkiem nie nadepnąć. – Skoro to mieli być strażnicy, to czemu ktoś nie
wybrał lepszych wojowników? Czemu ich nie uzbroić w miecze i pancerze?
-Dobre pytanie – kapłan zajrzał do sarkofagu, gdzie śmierdziało rozkładem,
zaś na dnie walały się jakieś szmatki, pozostałości po odzieniu.
Kiedy Stern zwrócił się do Lorica, chcąc mu zadać pytanie w tym
temacie, zauważył, że twarz paladyna jest zwarta, a jego poszerzone oczy
skupione na jednym elemencie. Wiarus obserwował płomień, zielony płomyczek
wesoło skaczący na czerniejącym knocie. Sługa Torma także to zauważył... Wosk
począł się topić na dziwnej wiecznej świecy, krople, których dotąd nie było,
leniwie spływały po ściankach pochłanianego gorącem obiektu.
-Oni niczego nie bronili... – W końcu rzekł paladyn. – Oni chcieli
uciec.
Chłód, zarówno ten związany z poczuciem wszechogarniającej grozy, jak i
nienaturalny podmuch mrozu bijący od świecy sprawiły, że towarzysze
zesztywnieli. Gdy mieli się zerwać do ucieczki, do wybiegnięcia z komnaty,
wysoki, rozdzierający uszy pisk przeszył ich myśli!
Baflin złapał się za głowę i runął na kolana! Stern jęknął uderzając
się w skroń! Hugo wypuścił łuk! Malena upadła wijąc się z bólu na lodowatych
kamieniach! Na zewnątrz Meepo chicho jęknął, chowając się w małej szczelinie
między zbiornikiem fontanny a ścianą.
Loric przyklęknął zaciskając mocno zęby. Ból był nie do zniesienia!
Niezależnie, czy zakrywali uszy, czy wpychali weń palce, ból nie ustawał. Tylko
czarodziejka stała jakby nie wzruszona całym zajście, lub raczej zauroczona.
Zielony płomyczek odczepił się od knota, i niczym maleńki ognik szybował przez
powietrze, zbliżając się do każdego z nich. Przy większości spędził zaledwie
chwilkę, zaraz odlatując dalej, jakby rozczarowany znaleziskiem... Ale
czarnowłosa dziewczyna, uzdolniona magicznie i młoda, przyciągnęła uwagę
ognika. Zawisł przed jej wielkimi zielonymi oczyma. Rozwarła wargi, obserwując
zielone mrugnięcia, swoiste sygnały, którymi płomyczek dosłownie bombardował
jej twarz.
-Tak... – Irin kiwnęła głową. Wypowiedziała słowa, choć nikt nie zadał
jej pytania.
Loric otworzył jedno oko, przełamując się wolą, przez ścianę bólu.
Zauważył całą scenę, wsparł dłoń na mieczu. Niczego nie słyszał, jego myśli
wypełniał katorżniczy pisk, ale widział jak dziewczyna potakuje, jak otwiera i
zamyka usta.
-Tak... – kontynuowała. – Jestem... Nie... Tak...
Światłość ognika zbliżała się do jej twarzy, błyski stawały się coraz
bardziej żywe i intensywne. Na zbroi, klindze miecza i podłodze zebrała się
cieniutka warstwa szronu, strasząc widmową bielą.
-Precz, kurwi synu! – Stary paladyn nagle powstał, inwokując moc Helma
i przelewając ją w swą broń! Choć ból był nie do zniesienia, choć mięśnie
twarzy stężały, a pot perlił się na czole, on parł przed siebie. Zerwawszy się
na równe nogi, wykonał srogi wypad klingą i ciął powietrze tam gdzie migotał
ognik! Promienie energii rozlały się po o wiele większej, niewidzialnej
sylwetce, jaka lewitowała przed czarodziejką, jakby godzący cios wyładował się
na istotę nie z tego planu istnienia. Moc paladyna zapiekła iskrami wciąż słaby
ognik, który zaprzestał swych katuszy, jakby rozproszony. Reszta odetchnęła z
ulgą, gdy zielony płomień migiem wyfrunął z komnaty, znikając w ciemnościach!
Ból ustał...
Loric ciężko sapał, znów przyklęknął wspierając się na broni. Tarcza
zjechała z jego ręki, uderzając o podłogę z brzękiem. Samotna pochodnia u
wejścia leżała na ziemi, między dyszącą złodziejką, a masującym swe skronie i
syczącym z bólu niziołkiem.
-Jesteś cała, dziecko? – Paladyn spytał się Irin, która zamrugała
oczami, potrząsnęła głową, i dopiero co zrozumiała co przed chwilą zaszło.
-Bogowie... Co się? Stern? Baflin? – Irin podeszła do obu przyjaciół
pomagając im powstać, po czym przypomniała sobie rolę tego szorstkiego siwego
wiarusa. – Dziękuję, sir Loricu. – Odpowiedziała, szczerze żałując, że nie może
się inaczej zrewanżować. Jako jedyny, rzucił się jej na ratunek, był w ogóle w
stanie. Choć była pewna, że inni zrobiliby to samo, szczególnie kapłan Torma,
ale gdyby nie Loric Leman, rycerz wielce srogiego boga, kto wie co by się z nią
stało?
-Co to było, u licha?! – Przerażona brunetka próbowała się uspokoić,
sięgając po manierkę drżącą ręką.
-Tegom się nie spodziewał, ughh... Dzięki, złociutka – burknął krasnolud,
gdy Irin pomogła mu powstać.
Paladyn rzucił surowe spojrzenie młodemu Sternowi. Nie musiał niczego
mówić, jego oczy dostatecznie czytelnie zadawały cyniczne pytanie:
„Zadowolony?”. Sędziwy woj splunął na ziemię, jakby akcentując swoje
niewypowiedziane zdanie, ale i odganiając dalsze zbędne dyskusje. Siedzieli w
tym razem i razem poniosą konsekwencje.
-Wiem co myślicie – odezwał się kapłan Torma wstając na równe nogi i
pokazując, że już wszystko jest w porządku. – Ale i tak postąpiliśmy właściwie.
-Chłopcze – teraz Helmita musiał zareagować, nie znosząc podobnych
próżnych gadek wklepywanych tam, gdzie potrzebna była szybka podniosła wymówka.
– Pożyjesz jeszcze dwadzieścia lat, to się przekonasz, że najwięcej zła
wyrządzają idioci co wierzą, że działają w dobrej sprawie.
-Sam się zgodziłeś! – Brunet odburknął gniewnie zbierając swój dobytek
z podłogi.
-Bo i tak byście to zrobili, a rozdzielanie się w takich miejscach to
idiotyzm. Zostałem tu tylko ze względu na zadanie, które mam nadzieję,
zamierzamy wykonać.
-Sama nie wiem... – Irin przygryzła wargę wcinając się.
-Co? Teraz cię strach obleciał? – W paladyna wstąpiły nowe siły, ta
gównażeria działała mu na nerwy. – Już się pobawiłaś w badaczkę smoczych
grobów?
-Zostaw ją w spokoju, Helmito... – Stern podszedł bliżej.
-A co? – Loric uniósł brew, spoglądając nań z góry. – Też zbierasz się
do wyjścia? Jak rekreacyjnie zwiedzać ruiny i walczyć z umarlakami to chętnyś.
Ale jak dostaniesz po dupie, to truchlejesz? Nie zapomniałeś, że jesteśmy tu by
ocalić dwójkę ludzi? Jeśli żyją, liczą, że ktoś po nich przyjdzie... A nie,
zaraz – zaszedł nagle udawanym śmiechem. – To ja się podjąłem tego szlachetnego
zadania, wy sobie przyszliście popatrzyć na stare ściany i pogadać z koboldami
o smokach, tak?
Kapłan nie szukał zwady, w gruncie rzeczy czując, że z paladynem nie
miał by szansy. Odwrócił głowę ku Irin i wyczekiwał jej opinii. Jeśli
przyjaciółka będzie chciała wrócić, to nie zostawi jej samej, ale czarnowłosa
dziewczyna pokręciła głową przecząco.
-Przepraszam... Oczywiście, sir Loric ma rację. Nie możemy się wycofać.
Zabolało, trudno się mówi, ale pójdziemy dalej. W końcu żyjemy – wyznała,
postępując przeciw swemu przeczuciu i rozsądkowi, ale była coś winna
paladynowi.
***
Poszli na północ, korytarzem, między zakurzonymi celami czegoś, co
mogło wyglądać na skromny kazamat, lub sekcję, gdzie niegdyś odprawiano sądy
nad skazańcami. Trud było stwierdzić, jako, że i tu surowe kamienne ściany
pozbawione były jakichkolwiek ozdób. Po ziemi walały się tynki, a w zasadzie
pył jaki z nich został, nasiąkł wilgocią przemieniając się w brunatne plamy pod
ścianami, na podłodze. Wypatrywali zagrożeń, kontynuując swą misję, ale może
nawet bardziej niż tego, wyglądali powrotu zielonego płomyka. Meepo kompletnie
wsiąkł. Próbowali go szukać po najbliższych komnatach, lecz mały kobold czymś
przestraszył się tak bardzo, że zaszył się gdzieś głęboko i nie reagował na
żadne wołania.
To z lewa, to z prawa co jakiś czas wypadały przerośnięte szczury,
kąsając ich po kostkach, lecz towarzysze nie zaprzątali sobie nimi głowy.
Machnięcia mieczem Lorica i przyłożenia tarczą, skutecznie przecierały
szkodniki na tatar. Wreszcie doszli do przestrzennej komnaty zawierającej dwie
zapadnie podparte metalowymi prętami. Trud byłoby je wypatrzyć w brukowanej
podłodze, gdyby klapy znajdowały się na równi. Północną ścianę znaczyła podobna
fontanna do tej, na którą natknęli się wcześniej. Również wyschnięta i także
zawierająca rzeźbę smoka, którego pysk gotów był trysnąć jakąś substancją. Irin
nadal nie zidentyfikowała substancji z poprzedniego zbiornika, choć było
oczywistym, że zawierała w sobie magię, sam eliksir był na tyle stary, że w
dużej mierze zwietrzał i osłabł. Jedno było pewne – odradzała picia.
Po bliższej inspekcji zapadni, zablokowanych przez kogoś metalowymi
prętami, Hugo był w stanie stwierdzić, że ślady wcześniej tropionych osób krążą
wokół głębokich ciemnych dołów. Jamy były na tyle przepastne, a ich ściany tak
wyślizgane i gładkie, że stanowiły śmiertelną pułapkę. Na dnie, blisko
dwadzieścia pięć stóp niżej, leżały szczurze truchła, mniej lub bardziej
rozłożone.
-Wygląda, jakby ktoś je celowo unieszkodliwił – stwierdził niziołek
mierząc na oko jak długa ręka mogła zaprzeć metalowy pręt na konkretnej
głębokości, wzbraniając tym samym mechanizm zapadni przed ponownym nastawieniem
płyt do pozycji początkowych. – Nie mógł być to goblin ani kobold. Te dziadoki
nie mają takich łapsk... A pewnie by i wpadły do środka.
-Gdzie poszli? – Spytał Baflin oglądając sobie z ciekawością fontannę
razem z Irin.
-Kręcili się tutaj, część śladów prowadzi tam – niziołek skinął na
brudne przegniłe drzwi w zachodniej ścianie, od których bił straszliwy odór
zgnilizny.
Tym czasem czarodziejka, z pomocą Maleny, znalazła podobną inkrustowaną
płytę z inskrypcją. Słowo w smoczym brzmiące „Naihuine” dosłownie oznaczało
„Niech stanie się śmierć”. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czarnowłosa
adeptka magicznych arkanów była daleka od prób przywołania mocy fontanny, tym
bardziej, że jeszcze nie doszli natury eliksiru w poprzedniej komnacie, więc
cóż to mogła być za substancja? Jeśli znajdą więcej czasu, spróbuje rozgryźć
zagadkę, ale nie teraz. Mieli zbyt wiele na głowie, z resztą coś jej
podpowiadało, by nie wymawiała słowa na głos. Gdy próbowała skoncentrować się
na tym głosie, jak sądziła, płynącym z głębi sumienia, ten rozwiewał się i
nikł, niczym dawne, mało ważne wspomnienie.
Paladyn naparł na zachodnie odrzwia tarczą, zauważając, że miedziany
uchwyt dawno temu zaśniedział, skorodował, a teraz co najwyżej leżał na ziemi
otoczony szczurzymi odchodami. Z obrzydzeniem szturchnął płytą, zawiasy
zaskrzypiały, a z mrocznego wnętrze buchnęło smrodem o nieludzkim
okrucieństwie. Kompost z resztek, gnijącego mięsa, roślin, futer, hałd fekaliów
sączył niemal namacalny fetor. Obgryzione niemal do kości ciała, jakby
przygotowane do uczty, zebrane były w centrum, na najmniej brudnej części
podłogi. Gryzonie, robactwo, gobliny i koboldy, a między nimi... To co zostało
z ludzkiego ścierwa. Rozszarpany skórzany pancerz odkrywał kości oblepione
resztkami mięśni i ścięgnami.
-Oż kurwa! – Baflin zasłonił nos, a należał do wytrzymalszych
przedstawicieli drużyny. Irin wręcz odwrotnie, odbiegła kilka kroków, by
zwrócić suchary z ostatniego posiłku.
Stern przeklął cicho pod nosem, gdy Paladyn ruszył do wnętrza, przy
okazji depcząc kilka szczurów jakie wyskoczyły bronić swego gniazda. Jeden z
większych gryzoni, o tłustym zwalistym cielsku i rozmiarach rosłego psa, zdołał
nawet pisnąć, nim miecz starego woja rozorał mu pysk jednym, zamaszystym
ciosem. Loric nie bał się o własne zdrowie, Helm nad nim czuwał, ale ciało
przed nimi mogło okazać się sądne. Był to ktoś z trupy Sharwyn? Może jej
kompan? Jeśli tak, może jakaś wskazówka znajdzie się gdzie szukać dziewczyny,
lub czy i ją spotkał podobny los, a może nawet gorszy. Z obrzydzeniem paladyn
szturchał ścierwo butem. Trup miał przy sobie kołczan ze strzałami, także
objedzonymi przez szczurze zęby. Kerowyn Hucrele poleciła przynieść
pierścienie, gdyby coś Sharwyn i Talgenem się stało, zatem tego właśnie szukał.
Na palcu trupa był pierścień, złoty, solidny, przypominający trochę rodowy
sygnet z zatartym symbolem trójzębu. Ściągnął pierścień i wrócił ku reszcie, do
światła pochodni.
-Karakas – przeczytał imię wyryte po wewnętrznej stronie pierścienia,
gdy Baflin, z ulgą, zamknął za nim drzwi.
-Karakas? – spytał Hugo robiąc wielkie oczy. – Znałem chłopa... Był
tropicielem, pracowaliśmy przy skórowaniu jeleni zeszłego sezonu.
Loric podał niziołkowi pierścień, a ten, rozwierając lekko wargi,
przyjął pamiątkę po znajomku.
-Twój przyjaciel?
-Dobry był z niego koleś – kurdupel pokiwał głową. – Tak sobie go
znałem, ale pomagał od czasu do czasu, nie wchodziliśmy sobie w drogę...
Słyszałem, że znalazł jakąś fuchę w dużym mieście, ale od tamtego czasu go nie
widziałem.
-To był jedyny człowiek? – Złodziejka spytała z głębi południowego
korytarza, gdzie pomogła Irin z unormowaniem oddechu.
-Tak – Loric odpowiedział, o dziwo, z pewnej formy zawodem. – Ten był
jedyny, rozbrojony, tutaj...
-Co chcesz przez to powiedzieć?
-Ktoś go tu zostawił, albo wręcz przyniósł, by pozbyć się zwłok. Może
nawet go tam wrzucili żywcem.
-Żywcem?!
-W przeciwieństwie do koboldów i goblinów, które przytachały szczury,
jego nogi były zwarte, jakby związane. Szczury mogły przeżreć więzy i zjeść
linę, ale ułożenie ofiary dużo mówi. Plecy wygięte z bólu, znaczy przeszedł
katusze. Ale pytanie brzmi, nie jak zginął, tylko dlaczego.
-Ktoś z drużyny? – Stern wymruczał pytanie.
-Może... Do czegoś musiało między nimi dojść.
Tematów do dyskusji przybywało, a jednak nikomu nie było w smak się
dzielić swymi przemyśleniami, być może dlatego, że co pomysł, to gorszy i
bardziej koszmarny scenariusz malował się w ich wyobraźni. Co mogło skłonić
drużynę do zdrady kamrata i zostawienia go na tak okrutną śmierć? Loric myślał
o słowach, które zasłyszał u karczmarza. Sharwyn i Talgen ruszyli do miasta,
rzekomo po zapasy i by korzystając z okazji, zejść do cytadeli w tajemnicy.
Tylko po co? Po co miałoby im zależeć by robić to w tajemnicy? I po co ta długa
przerwa? Co jeśli dziewczyna faktycznie gdzieś zaginęła, co jeśli odkryła inny
powód, by zejść do cytadeli w tajemnicy?
Odeszli z dala od tamtych sal zapuszczając się w zachodnią odnogę. W
jednej z pustych komór odpoczęli chwilkę, z dala od smrodu i przykrych myśli.
Następnie otwarli wrota do długiego, szerokiego na dziesięć stóp korytarza,
który w świetle pochodni, okazał się być szczodrze zasłany kolczatkami. Po
przeciwnej stronie nie było drzwi, ale zamiast tego, znajdował się niski murek,
mniej więcej sięgający pasa przeciętnego człowieka. Niezdarna konstrukcja
zaopatrzona była w drewniane blanki, przypominając parodię miniaturowego fortu.
Zza krawędzi spojrzały na nich krwiste ślepia osadzone w parszywych
zielonkawych głowach. Pokurcza charcząc wrogo przygotowały sobie oszczepy,
stając przy murku.
Byli w kropce, ścianka świetnie osłaniała goblińskie pomioty, a cztero
ramienne pajączkowate kolczatki mogły przekłuć stopę, gdy postawić nań
nierozważnie but. To mógłby być koniec dla każdej wyprawy. Na ogół, trzeba było
z takimi rzeczami postępować rozważnie i ostrożnie, nie pchać się, a raczej iść
powoli i uważać gdzie się stąpa... Ale nie pod ostrzałem!
Paladyn jednak miał swoje lata, doświadczenie i znał kilka sztuczek.
Poluzował ciężką tarczę, u góry krawędź była płaska i szeroka, u dołu zwężająca
się.
-Za mną! Trzymajcie się blisko i idźcie po moich śladach! – Loric
wrzasnął, gdy o tarczę otarł się jeden z ciśniętych oszczepów.
Rycerz Helma obrócił tarczę, przyciskając równą krawędź płasko do
podłogi, po czym ruszył przed siebie. Pajączki piętrzyły się w małą stertę, gdy
miarowo sunął przed siebie, metal dzwonił jak worek pełen monet, gdy Loric
stawiał kolejny krok.
Kolejny oszczep świsnął nad głową paladyna i trafił w tarczę Sterna,
który uniósł ją tak, by zasłonić towarzysza z przodu, podchwyciwszy dobry
pomysł. Mogli wiele ryzykować albo biegnąc przez korytarz i kalecząc stopy,
albo idąc wolno i narażając się na kolejne ciosy. Dzięki prostej sztuczce
znaleźli się po drugiej stronie w kilka chwil. W tym czasie Hugo zwolnił
strzałę, lecz mimo świetnego wzroku osłona pokurczy była zbyt dobra by móc je
dobrze ugodzić.
Kapłan Torma obszedł Helmitę i stając przy samej ściance, próbował
zdzielić stwora buzdyganem przez łeb, niestety wadził ręką po drewnianych
blankach, a cios nie sięgał celu. Towarzysz powstał na równe nogi, przymocował
tarczę jak należało korzystając z chwili osłony. Złodziejka także nie miała
szczęścia z kuszą, gobilny stanowiły zbyt małe cele. Zwolniony bełt świsnął w
powietrzu uderzając w ścianę strażnicy
za murkiem.
Oba stwory zmieniły oręż, dobywając korbaczy trzymanych przy pasie.
Łańcuchy zachrzęściły, a kolczaste kule walnęły w pancerne płyty. Baflin w tym
czasie stanął za mężczyznami
przeklinając, że nie ma jak się między nimi przecisnąć. Zajmowali całe dziesięć
stóp szerokości korytarza i choć krasnolud pochrząkiwał i klął domagając się
przejścia, kompani nie słuchali, zbyt zajęci walką.
Gdy Loric uniósł ramię z mieczem, by pogromić stwora, nagle, pod jego
pachą świsnęła strzała, zanurzając grot prosto w czole skaryplałego potwora!
Goblin rozdziawił gębę i padł martwy, a jego towarzysz zastygł w strachu, gdy
srogo uniesiony miecz teraz pędził ku niemu. Ostrze rozłupało głowę na dwa
równe krwiste plastry.
Przedostali się przez barykadę idąc dalej, przez ciasny załom do sali,
w której kolejna banda parchatych stworów trenowała ciskając oszczepy zza
podobnego murka, w trzy słomiano-szmaciane kukły wielkości przeciętnego człowieka.
Ćwiczenia przerwano gwałtownie, a obrońcy przeklęli brak dystansowej broni, w
końcu większość została rzucona w stronę celów wiszących na ścianie. Gdy tym
razem trójka wojaków ruszyła do szarży i wpadli na murek w tym samym momencie, niemal
rozwalili przeszkodę w drobne kawałki. Ostrza krzyżowały się z pałkami,
morgenszternami , korbaczami, a te łoskotały w tarcze, iskry kilka razy
zamrugały w nad głowami, gdy miecz i topór ciął pancerze wraz z goblińską
zawartością.
Podłogę znaczyły ciemno-czerwone kałuże krwi upstrzone tu i ówdzie
stygnącymi ochłapami, gdy na ziemię padł ostatni goblin, tracąc jedną z kończyn.
Topór Baflina prześliznął się przez jego ramię. Towarzysze byli przekonani, że
zaalarmowali swym bojem inne istoty, słychać było chrząkliwy język, różne
dźwięki dobiegały zza drzwi w dalszej części placu ćwiczeń. Stern wraz z
Baflinem ustawili się po obu stronach drzwi. Niziołek oraz złodziejka skinęli
sobie głowami i unieśli broń przeciw wejściu. Loric dorzucił tylko pomysł, by
pozwolić kilku wbiec.
Tak też się stało, drzwi rozwarły się z impetem, a do wnętrza wpadła
rozwścieczona hołota! Dwóch pierwszych, trzymając kolczaste pałki nad głowami,
zaszarżowało w głąb. Minęli stojaki na broń, kilka skrzyń, ławkę, kocioł nad
paleniskiem, nim spostrzegli, że ich towarzysze byli już martwi. Odwrócili się
wtedy zaskoczeni, gdy pozostali wbiegli za nimi. Malena i Hugo wystrzelili w
plecy czołowej dwójki! Niziołek, dla pewności, nasadził na cięciwę dwie
strzały, które artystycznie przebiły czerep stwora, wychodząc oczodołami. Bełt
kuszy na tak bliskim dystansie nie mógł nie trafić. Goblin jęknął, czując jak z
piersi wyrasta mu stalowy grot, a z rany wysącza się życie.
Krasnolud i człowiek wzięli w kleszcze zaskoczoną dwójkę! Ciężki
buzdygan wgniótł płaskonosą twarz stwora w głąb czaszki, a topór szybkim
ślizgiem zdjął połowę głowy, zaraz nad brwiami śmierdzącego pokurcza. Jak
dobrze nasmarowane młyńskie tryby, obrócili tok walki na swą korzyść i zmielili
przeciwników w pył.
***
Podczas przeszukania pomieszczeń Malena wraz z Hugo natknęli się na
miłą niespodziankę, wreszcie jakieś konkretne kosztowności. Może i gobliny dużo
przy sobie nie miały, ale każde kilka srebrników stanowiło dobry początek i
ciekawą perspektywę. Skoro załatwili ich tylną straż a ta miała przy sobie
równowartość blisko czterech złociszy, oznaczało to, że teraz, im ważniejsi i
ciężsi przeciwnicy, zarobek może tylko rosnąć.
-Nieźle strzelasz – Hugo wycedził skromny komplement, gdy kobieta,
dobywszy swych narzędzi, zaczęła przebijać się przez zamek do sąsiedniej sali.
Wykoncypowali, że skoro gobliny nie miały przy sobie klucza, to musiał go mieć
ktoś ważniejszy, a skoro tak, to prawdopodobnie cenne dobra znajdowały się za
drzwiami.
-Miałam dobrego nauczyciela – brunetka odpowiedziała kiwając głową na
wspomnienie swego niegdysiejszego partnera. Była już bliska otwarcia zamka,
jeszcze tylko jeden obrót wytrychem i...
Metaliczne kliknięcie obwieściło, że wrota zostały otwarte. Zajrzeli do
wnętrza, wszyscy razem, uporządkowawszy uprzednio salę, dorzucając goblińskie
truchła do ognia pod kotłem, w którym gotowała się polewka ze szczura, albo
jeszcze gorszych składników.
Ukazał im się loch, skromny, zaimprowizowany, gobliny przystroiły go tym
czym mogły. Nędza prostych śmierdzących kazamat udzieliła się przetrzymywanym istotom. Trzy
małe rogate koboldy przywiązano za pomocą prymitywnych lin do szpikulca
nieopodal wejścia. Kawałek dalej zmaltretowany gnom marniał w zardzewiałej
żelaznej klatce, która była za mała, nawet dla niego. Do ścian doczepionych
było kilka skorodowanych kajdan, pustych, nie licząc rozsypujących się
szkieletów.
Wygłodniałe, chude koboldy były na skraju wytrzymałości, ledwo uniosły
łby i otworzyły ślepia, pół przytomne, temu rozwiązano je i puszczono wolno.
Baflin chciał im wytłumaczyć, że drogę mają oczyszczoną, ale te jakby bały się
wyjść z lochu, temu krasnolud musiał im pogrozić.
Zarost na wychudłej twarzy gnoma zdawał się blednąć, od braku słońca,
pożywienia i od stresu, podobnie jak jego włosy, które spływając już do ramion
mocno posiwiały. Malena podbiegła do biedaka usiłując zdjąć kłódkę z jego
klatki, a ten tylko gorzko się uśmiechnął, ledwo dźwigając własne powieki.
-Trochę... trochę wam... to... zajęło... – ciężko dyszał, widocznie
zadowolony, że wreszcie ktoś po niego przyszedł. Nikt nie miał jednak serca
powiedzieć mu, że natknęli się nań zupełnym przypadkiem, a powód ich podróży
był z goła inny.
Paladyn wraz z kapłanem pomogli mu wyjść z klatki, był w samych
łachmanach, po spierzchniętych wargach widzieli, że potrzebował nie tylko
jedzenia ale i wody. Siwowłosy woj rozpakował swój bagaż i zaczął oddzielać
racje żywnościowe, których zawsze brał większy zapas.
-Posil się. Może to nie najczystsze miejsce, ale po twych oczach widzę,
że pożarłbyś konia z kopytami.
-Bogowie... – westchnął niziołek stając naprzeciw gnoma. – Ja go
znam...
-Kolejny z twoich przyjaciół? – Irin spytała stając nieopodal i
wspierając się na kosturze.
-Nie, ale mam pamięć do twarzy. Jego zaś była na liście zaginionych, a
widziałem ją w Triel... rok temu.
-Rok temu?! – Baflin zapytał, niemal się krztusząc. Wszyscy obrócili
głowy ku gnomowi, a ten najzwyczajniej w świecie skinął im, potwierdzając i za
razem wiedząc, że zastanawiali się jak to w ogóle możliwe, by tak długo
przeżył. – Byłeś cały rok w lochu?
-Zwą mnie Eryk, Eryk Timbers... – podziękował paladynowi, odbierając
manierkę i sącząc łapczywie wodę, nim był gotowy kontynuować z wyraźną ulgą
wymalowaną na twarzy. – Rok temu wyruszyłem szukać zarobku. Chciałem badać
takie miejsca, jednakże z daleka tylko, sporządzić jakąś mapę, wydać
ekspertyzę, a potem wynająć się u jakiejś trupy poszukiwaczy skarbów za procent
udziałów w zyskach... Kiedy nocowałem nieopodal kanionu napadła mnie ta wszawa
hołota... – Gnom wyraźnie chciał splunąć, lecz jego ślinianki ledwo pracowały,
wykonał zatem tylko symboliczny gest. – Goblińskie ścierwo, tfu! Heh, gdyby nie
me czary leczące już dawno bym zdechł z głodu lub cierpienia. Tylko one pomogły
mi przetrwać w nadziei, że ktoś ruszy mnie odnaleźć.
-Jesteś kapłanem? – Spytał Stern, na co gnom zaśmiał się chrapliwym
głosem, odbierając od paladyna kawałek słoniny i plaster suszonego mięsa.
Gdy wgryzł się w tak prostą strawę, jego brzuch zaburczał, a twarz
zalała istna błogość, wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
-Och, boże mój, prawdziwe jedzenie... – Westchnął i sapnął, połknął
kęs. – Aaa... Tak, terminowałem i pobierałem nauki jako akolita Gonda, ale
nigdy nie doczekałem się tytułów. Szczęście, że wiara i upór pozwoliły mi tak
długo przetrwać.
-Powiedz, czy widziałeś lub słyszałeś o jakiś innych więźniach, czy tam
pojmanych? – Spytał paladyn, klepiąc wytrwałego gnoma po ramieniu. Zasłużył na
szacunek. Kto inny poddałby się, ale przetrwać rok bez jedzenia, męcząc się i
regenerując magią, gdy ciało samo zaczyna marnieć próbując z dnia na dzień się
jakoś utrzymać, to nie lada wyczyn, wymagający charakteru i jaj.
-A, tak, byli tacy... Może z miesiąc temu, może mniej, nie pamiętam
dokładnie. Gobliny złapały trójkę takich kretynów, nie trzymali ich tutaj, ale
znam gobliński na tyle, by wiedzieć czego dowiedzieli się z przesłuchań. Jakaś
Sherwen, Tenglos i Bradford, czy coś takiego. Trzymali ich w osobnej salce,
nieopodal, a potem mówili, że Belak ich chciał u siebie w zagajniku... To
ostatni raz kiedy o nich słyszałem.
-Belak? – Malena powtórzyła. – Ta szefowa koboldów o nim wspominała,
imię tego wygnańca.
-Tak – gnom potaknął. – Jest taki, żyje na dole, gobliny boją się tam
zapuszczać. Z opisów, to chyba jakiś druid jest, ale trudno powiedzieć.
Zdążyłem ustalić, że zajmuje się jakimś zaklętym ogrodem i pielęgnuje owoce, z
czegoś co te wszawe pokurcza zwą Drzewem Gulthiasa. Za każdym razem gdy
wspominali tą nazwę, robili to szeptem, jakby się bojąc czegoś...
-O co chodzi z tym owocem? – Spytał zatrwożony Baflin, który już
niczego nie rozumiał.
-Powiadają, że letni owoc daje ducha i wigor tym, którzy go zjedzą, a
blady, zimowy owoc tego samego pozbawia. Belak pozwala sprzedawać owoc goblinom
na powierzchni, ale nie wiem dlaczego, i chyba oni sami też nie wiele wiedzą,
po prostu się cieszą ze złota.
-Wspaniale, mogą nadal żyć – Loric szepnął wysłuchawszy wypowiedzi.
Kimkolwiek Belak nie był, miał dla poszukiwanych pewne plany, znaczy nie było
im dane zginąć lub, nawet jeśli, to zginąć bezcelowo, a to kolejny trop.
-Jeśli pozwolicie, dajcie mi jakąś broń i choćby skórznie z goblina,
już im się zrewanżuje.
-Nie żartuj – pancerna pięść Helmity spoczęła na jego ramieniu. –
Jesteś odważny, winszuję, ale po roku w klatce, nie nadajesz się do walki.
Odpocznij, zbierz siły, zabierzemy cię stąd.
-Niewiarygodne, że tyle wytrwał – Stern pokręcił głową, nie mogąc sobie
wyobrazić co biedak przeszedł, a z kolejnymi słowami zwrócił się już do
skromnego Eryka. – Może i masz wielkie serce, do walki skore, ale nie możemy
się martwić o twoje bezpieczeństwo.
-Rozumiem, rozumiem... W porządku, ale pozwólcie, że do wyjścia stąd
będę się trzymał z wami, nie chciałbym znowu wpaść w czyjąś zasadzkę.
Ściany ozdabiały wypchane zwierzęce głowy. Były spreparowane byle jak,
a do samych zbiorów można było zaliczyć bydło, szczury oraz inne robiące
niewielkie wrażenie gatunki, jakby ktoś, kto zajmował się wypychaniem tych
zwierząt miał czystą frajdę z samego procesu babrania się we flakach, krwi i
mięsie. Kilka potwornych trofeów także dzieliło ściany z rzeczonymi
eksponatami, wliczając w to kilka oblicz koboldów, utrwalonych w miarę jak
najdotkliwszym i bolesnym wyrazie. Pod ścianami zalegały potrzaskane i połamane
szafki oraz małe stoliki, nieme ofiary jakiegoś niszczycielskiego ataku. Po
środku komnaty stał przekrzywiony i zardzewiały żelazny pręt, z którego zwisał
zerwany łańcuch. Kamienne ściany, podłoga i szczątki po prostym umeblowaniu,
pokrywała dziwna i cieniutka warstwa szronu.
Gdy wstąpili do wnętrza, Loric z Baflinem najpierw ze zdziwieniem
spostrzegli, jak przed ich twarzami obłoki pary gęstnieją. Gdy chłód powietrza
uderzył w lica, zrozumieli, że to nie para, a wilgoć oddechów szybko stygnących
na mrozie.
-Cóż to? Dotknięcie lodu na tych ścianach spoczywa? – Malena weszła
zaraz za nimi, oglądała sobie fanty w nadziei znalezienia czegoś cennego.
-Nie, nie wyczuwam splotu zaklęcia, jako takiego – rzekła czarnowłosa
towarzyszka, próbując kosturem zdrapać szron z podłogi. Łatwo schodził, bez
większego problemu.
-W takim razie to może ich chłodnia? – Stern podrapał się po skroni
starając się wymyślić jakieś wytłumaczenie. Zaraz pacnął się dłonią w czoło. –
No tak... niby od kiedy gobliny martwią się świeżością mięsa, z resztą, za
ładnie tu pachnie na ich upodobania kulinarne. Jesteś pewien, że to jest to
pomieszczenie?
-Tak – Eryk, gnom, którego niedawno uwolnili podążał za drużyną,
prowadząc ich po komnatach. – Przynajmniej tak mi się wydaje, tutaj wrzucali
zebrany ekwipunek.
Dzielny wychudzony gnom, przez ostatni rok, zamknięty w ciemności, miał
niewiele do roboty, poza rozmyślaniem i zbieraniem zasłyszanych informacji. Z
goblińskich gadek, strzępków wspomnień o różnych miejscach w cytadeli, budował
w głowie mapę na wypadek, gdyby znalazło się okienko szansy, ewentualność działania,
okazja, z której mógłby skorzystać i zwiać.
-Po tym rozgardiaszu wygląda to raczej na śmietnisko – zaśmiał się
Loric. – Rąbali tu stare meble by mieć drewno na opał, czy jak?
Niziołek zdawał się zwietrzyć jakiś trop. W kuckach szedł za powiewami
chłodnego powietrza. Miarowo biło spod sterty szczap będących niegdyś stołem.
Jakby ktoś pracował miechem, powiewy były regularne, długie i bardzo mroźne.
Hugo stanął przed stertą, po czym chwycił za jedną z desek i użył jej jak
pogrzebacza, rozgarniając drwa.
Z głębi coś zacharczało. Para błękitnych punkcików rozjarzyła się,
maleńkie źrenice wycelowały w twarz zszokowanego niziołka, gdy ten rozwarł gębę
i odskoczył w mgnieniu oka w tył, padając na ziemi! Tuż nad nim wionął długi na
piętnaście stóp stożek lodowatych igieł, odrobinek wilgoci zamrażanych w locie.
-Smok! – Hugo krzyknął, przetoczył się między towarzyszami i stanął na
nogach, chwytając za łuk!
-Smok? – Malena spytała, gdy reszta nastawiła się przeciw stercie szczap!
W tym samym momencie, deski odleciały pchane rozkładanymi skrzydłami!
Maleńki skrzydlaty jaszczur piszczał na nich groźnie, jakby próbując
przestraszyć. Długa szyja wiła się jak u węża, czterema łapami uczepił się
kawałku deski, zaś skrzydła załopotały, gdy szykował się do lotu. Śnieżnobiałe łuski dość otwarcie świadczyły z
czym mieli do czynienia. Chromatyczne smoki były istną zmorą, niezależnie od
barwy, pragnęły albo uwielbienia, albo niezależności, z czego sposoby
osiągnięcia obu były dla nich zupełnie nie ważne. W zależności do intelektu ich
cele mogły być bardziej lub mniej ambitne, jedno jednak pewne, nigdy nie
liczyły się z żadną inną formą życia, poza sobą lub innymi smokami. Dla Lorica
odpowiedź na przetarg stał się prosty i oczywisty. Chromatyczny smok nie może
urosnąć. Za kilka lat mógłby osiągnąć rozmiary, gdzie koboldy nie mogłyby go
kontrolować, a to zaś znaczy, że uciekłby z ich niewoli i terroryzował ludy
okolicznych krain. Wpierw napadając bydło, aż pewnego razu zacznie smakować w
ludzkim mięsie.
-Uderzajcie płazami – Stern ostrzegł, chcąc zwierzę spętać i
zaprowadzić przed obliczę wódz koboldów.
Malena już miała strzelić z kuszy, zastanawiając się jak ma rąbnąć
smokowi płazem bełtu. Dla Sterna było to łatwiejsze zadanie, ciężki buzdygan
trafił gada, gdy ten wzbijał się do lotu! Kapłan starał się go stłuc, nie
zabić, a odpowiednio przyłożony obuch był do tegoż zadania najlepszym środkiem.
Calcryx w gniewie, trzepiąc skrzydłami i nastawiając pyszczek przeciw
agresorom, ponownie zionął mrozem! Choć Stern w ostatnim momencie zastawił się
tarczą, to stożek mrozu objął i Lorica, jaki poczuł lodowate ukłucie, oraz to,
jak płyty pancerza przymarzają do skóry. Hugo otwarcie miał gdzieś zalecenie
kapłana, chyba nie do końca uznając jego autorytet w drużynie, od czasu kłótni
w komnacie z ognikiem, wziął stronę paladyna, który myślał w bardziej
praktycznych kategoriach. Dwie strzały osadzone na cięciwie, skromne ręce
niziołka naciągnęły linkę i zwolniły świszczące pociski. Lecąc między
kamratami, ledwo mijając ucho kapłana, groty ugodziły gada prosto w nogę, oraz
skrzydlate ramię! Calcryx zawył boleśnie, widać strzał trafił krytyczne punkty
na jego małym ciałku, krew smocza chlusnęła obficie, rosząc oszronioną podłogę.
Baflin wkroczył wspomóc przyjaciela, choć wcale mu się to nie podobało,
obrócił topór w dłoniach, i spróbował stworzenie zdzielić tępą stroną głowni.
Smoczątko charczało, gdy metal musnął jego grzbiet.
Wtedy ruszył i paladyn. Obrócił dłoń tak, że zdawało się, miał rąbnąć
smoka płazem, a mimo wszystko ostrze zjechało gładko między łuski. Wyglądało to
wręcz tak, jakby smok sam się mu nawinął na ostrze, w końcu, ciągle się miotał
podrygując w powietrzu. Łeb wraz z długą szyją spadł na ziemię, tuż obok reszty
wierzgającego ciała.
-Szlag! – Warknął kapłan. – Coś ty zrobił?
-Ech, naszedł mi pod ostrze – stwierdził paladyn wzdychając cicho i
spoglądając na porąbanego gadziego trupa z góry. – Już nie te lata, nie idzie
mi tak sprawnie.
Loric powiedział to co Stern chciał usłyszeć, w głębi serca ciesząc się
z ubicia czerwia, który kiedyś mógłby się zwrócić przeciw nim. Biały smok leżał
w kałuży własnej krwi, gdy szron powoli zszedł ze ścian, a wiarus w duchu
uśmiechnął się do siebie, widząc, jak kapłan daje za wygraną. Paladyn nie
skłamał, wszystko co powiedział było prawdą, smok wpadł mu pod ostrze, ale to
on nastawił miecz tak, by stało się to możliwe. Prawdą też było, że za młodu z
celnością podobnych zagrywek szło mu lepiej.
-A ty, niziołku? Po coś go ustrzelił? – kapłan spytał Hugo, który jakby
dopiero teraz otrząsł się z transu.
-Co? Ja? A... – zamotał się drapiąc po czarnej rozwianej czuprynie. –
Bo to smok! I chciał mnie zamrozić! Jak widzę bestię, to strzelam! Z resztą, wszystko
stało się tak szybko...
Wszystko co wpadło w ich dłonie lądowało w plecaku Baflina, co
krasnolud skwitował pogorszeniem humoru z kaprawego na podły. Nie dość, że
dźwigał najcięższą ze zbrój, to jeszcze wrobili go w dźwiganie tak nieludzkich
ilości sprzętu i łupów. Był to pomysł Lorica, na który wszyscy musieli się
zgodzić wysłuchawszy dość interesującej argumentacji. Krasnoludy znane były z
pazerności, ich rdzenne uwarunkowania zaś kazały nienawidzić i zwalczać
wszystko co chciało ich wyrolować o najmniejszego miedziaka. Reputacja
dusigroszy skutecznie odstraszała złodziei, którzy dwa razy pomyśleli nim narazili
się na ich gniew. A gniewny krasnolud potrafił niebo i ziemię ruszyć, tylko po
to, by odzyskać choćby sznurowadło skradzione ze starego buta, tak przynajmniej
prawiła plotka. Gobliny używały poprzedniej komnaty jako swoistego składu
łupów. Zaiste łupami mogli się popisać, choć smok zrujnował wiele ze skrzyń i
mebli, znaleźli w szczątkach mnóstwo srebra. Brosze, ozdobne klamry od pasów,
nawet komplet sztućców, wszystko skradzione biedakom z powierzchni, teraz to
wszystko trafiło do krasnoludzkiego plecaka. Baflin stękał czując, jak wór na
jego ramionach ciąży, odciągając łopatki w tył. Przynajmniej nie będzie na
starość garbaty.
Południowymi drzwiami wyszli do długiej sali z podwójnym rzędem kolumn
przedstawiających smoki w przeróżnych scenach codziennego gadziego życia.
Pochodnie osadzone w pordzewiałych ściennych lichtarzach dostarczały
regularnego światła, ciesząc Irin, bowiem od dźwigania ich jedynego źródła
oświetlenia rozbolała ją ręka.
-Czekajcie... – szepnął Eryk zatrzymując całą gromadę. Przyłożył palec
do ust, podkreślając, by zachowywali się cicho. W samej podłużnej sali panowała
lekka mgiełka. Była bezwonna, zaś jej natura niejasna nawet dla czarodziejki.
Sięgała im mniej więcej do pasa, niziołek i gnom mogli się w niej zupełnie
ukryć, wystarczyło, że schylili nieco głowy. Widać było ich doskonale, lecz im
niżej, im bliżej faktycznej podłogi, tym trudniej było cokolwiek wypatrzyć.
Spojrzeli na gnoma uważnie, gdy ten podszedł na szpicę, informując o
dalszym rozplanowaniu. Na północnej ścianie znajdowała się para drzwi
prowadzących do tylnego korytarza, na przeciw nich, na zachodniej ścianie zaś,
duże wrota kryć miały główną kolonię goblinów, ich pieczarę i centralne
gniazdo. Na południu, na końcu korytarza, miało znajdować się umocnione
przejście na teren koboldów. Spoza wrót docierały ciche skrzeki, chrumknięcia i
piśnięcia zielonoskórej tłuszczy.
-Jeśli nie chcemy ich wszystkich zaalarmować, lepiej bądźmy cicho... –
mruknął gnom.
-Przecież i tak musimy tamtędy przejść – Loric odpowiedział wskazując
na największe drzwi na zachodzie, te upstrzone malowidłami paszcz, kłów i
włóczni, przestroga dla zbliżających się.
-Jeśli tam pójdziemy, ściągniemy na siebie wszystkie zawszawione
gobliny z okolicy – gnom przestrzegł. – Dlatego gnieżdżą się w takim centrum,
dookoła zazwyczaj mają strażnice. O ile udało wam się zasiec dwójkę lub czwórkę
na raz, pomyślcie co będzie z dwoma tuzinami, z czego połowę stanowić może
roślejsze kuzynostwo.
-Hobgobliny? – Krasnolud spytał szczerząc zęby.
-Tak, jest ich kilku, można poznać po zapachu... Śmierdzące dranie... W
każdym razie, jest alternatywa.
-Jaka? – Stern wsparł się pod boki.
-A no taka, że to tchórzliwe typki są, jeśli byśmy zatłukli ich wodza,
mogłoby się obejść bez większej bitki, a nawet jeśli ściągnęliby posiłki, to
zobaczywszy łeb Durnna nabity na kij, czmychną.
-To dobry pomysł – przytaknął Loric. – Ale czy nie musimy i tak przejść
tamtędy? – Spytał wskazując na drzwi do goblińskiej kolonii
-Nie, z tego co pamiętam, dla hobgoblinów handlujących z Belakiem mają
o tutaj dodatkowy korytarz – gnom skinął na przejście w północnej ścianie.
-Gdybyśmy mieli tego smoka... – kapłan westchnął ciężko, ale zaraz
potem Loric wciął się w zdanie:
-Koboldy by nam nie pomogły, zapomnij. Jeśli zwietrzyłyby możliwość,
żeby nas wycyckać, to właśnie by zrobiły. Zaniósłbyś smoka Yusdrayl, a ona by
ci powiedziała, że planują wielki atak za tydzień, bo w ostatnim napadzie
gobliny raniły wielu z jej wojaków, i takie tam. Nie złamałaby słowa, ale
czekała, aż puszczą ci nerwy a ty i tak zrobisz swoje. Takie już są, te
cholerne jaszczurki.
-Gdybyśmy mieli smoka – Stern wzmocnił swój ton, niezadowolony, że ktoś
raczył mu przerwać. – Moglibyśmy go podrzucić goblinom, by ten narobił
zamieszania. Uganiali by się za zionącym lodem stworem, a my w ten czas
moglibyśmy zająć się wodzem. A gdyby smok zdechł, winne byłyby gobliny, a nie
my.
Loric aż uniósł wyżej brew doceniając teoretyczny plan Sterna. Nie
wiedział, czy chłopak mówił to, co Helmita chciał usłyszeć, czy obudził się w
nim jakiś faktyczny pragmatyzm, ale przez chwilę żałował, że sam na to nie
wpadł. Obserwowali się przez sekund kilka w absolutnym milczeniu i wyczuwalnym
napięciu, kleryk czuł, że wywarł wrażenie na starym paladynie, a ten zaś
parsknął.
-No, teraz gadasz z sensem – dodał Loric, lecz po chwili spochmurniał.
Plan taki pozostawiał zbyt wiele okien i ewentualności, w których
jednak młody biały smok mógłby przeżyć, a chromatycznemu jaszczurowi nie można
było darować takiej szansy. Nie jeśli w perspektywę wchodzi przyszłość ludzi
Oakhurst.
Eryk Timbers wraz z Hugo Shmaltzingiem sprawdzili jedną z odnóg.
Faktycznie, korytarz był lepiej utrzymany, czystszy, używany z rzadka.
Oczywista, Malena musiała rozbroić zamek, jako że Hobgobliny trzymały tunel pod
kluczem. Idąc wąskim, ciemnym korytarzem dotarli wreszcie do końca. U wejścia
do owalnej komnaty wodza, zaraz obok znajdowało się dodatkowe, zapasowe
przejście do goblińskiego leża. Spozierając przez dziurkę od klucza wejrzeli do
przestrzennej komory, która niegdyś mogła stanowić wysoką nawę świątynną, w
której mieszkańcy cytadeli modlili się. Na ścianach i podłogach, teraz
naznaczonych wieloleciem bytności goblińskiego pomiotu, widoczne były jeszcze
stare malowidła, lub charakterystyczne wgłębienia do ustawienia ław. Stwory
żyły w ciemnym fioletowym świetle dziwacznych grzybów osadzonych w starych
naściennych lichtarzach, fluorescencyjne kapelusze zdawały się także stanowić
pożywienie, jako, że nie jedna z małych bestii chwytała za takowy by sobie coś
przekąsić. Gobliny i nieliczne hobgobliny w przeróżnym wieku i odmiennych płci
zajmowały się codziennym życiem, spały, gotowały, walczyły ze sobą trenując,
oprawiały zwierzęta, kłóciły się ze sobą z byle powodu. Południowa ściana
ogromnej sali była niejako podporą dla olbrzymiej sterty przedmiotów, do
których zaliczały się stare koła od wozu, połamane pancerze, zardzewiała broń,
skrzynie, małe rzeźby, antyczne meble oraz dzieła sztuki. Dla pokurczy było to
po prostu podręczne wysypisko. Było ich łącznie z cztery dziesiątki, może
więcej, nie wszystkie wyglądały na żołnierzy, ale nawet ze starymi i dziećmi,
drużyna miałaby nie mały problem. Przewaga liczebna goblinów była atutem, który
mógł śmiałków kosztować życie.
Gdy zajrzeli do innego pomieszczenia, tego, w którym miał znajdować się
wódz plemienia władającego częścią Bezsłonecznej Cytadeli, dostrzegli ogromnego
hobgoblina siedzącego na prostym kamiennym tronie. Owalna komora miała około
czterdziestu stóp średnicy, z dużego otworu w samym wnętrzu wyrastała wysoka
kolumna oblepiona wszelkiego rodzaju chorobliwymi pnączami o biało-szarych
żyłkach biegnących wzdłuż gałązek i pęt. Podobne fioletowe światło emanowało od
kolumny niknącej w mroku dziury, zaś cztery pochodnie rozmieszczone w równych
odstępach na ścianach odrobinę rozjaśniały ciemności, pozwalając obserwatorom
lepiej ocenić sytuację.
Naradzili się w ciszy ustalając rudymentarny plan, który jak liczyli,
miał obrócić resztę konfliktu na ich stronę. Zauważyli drzwi prowadzące do
głównej kolonii goblinów, troszkę dalej w południowo-wschodniej części komory.
Nieopodal wrót znajdowała się ustawiona pionowo kłoda, gotowa do opuszczenia w
klamry, unieruchamiając je skutecznie i odcinając od posiłków. Wewnątrz, przy
tronie stała chyba doradczyni wodza. Lekko zgarbiona, przypominająca szamankę goblińska
kobieta wspierała się na kiju obsadzonym wszelkiego rodzaju ostrzami,
paciorkami i kośćmi zwierząt. Trójka strażników w skórzniach, płytkach i z
prostymi krzywymi mieczami osłaniała swego szefa, gdy czwórka goblińskich
obdartusów sprawowała straż przy wejściach, jakoby pośrednicząc między wodzem,
a interesantami. Durnn miał gębę poznaczoną bliznami, wykrzywianymi w dziwaczne
wzory za każdym razem gdy uśmiechał się lub marszczył czoło w zamyśleniu,
wysłuchując swej doradczyni. Na zwalistym cielsku hobgoblińskiego brutala
wisiała łuskowa zbroja, zdecydowanie zbyt porządna i czysta by pochodzić od
rzemieślników jego gatunku. Wódz muskał łapskiem liście drzewka rosnącego w
pękatej donicy nieopodal tronu. Burknął coś na swego towarzysza, a ten
wyszczerzył tylko kły, zasyczał i pochylił łeb pokornie.
Baflin kopnął drzwi z całej siły! Drewniana płyta zaskrzypiała na
starych zawiasach, rąbnęła w plecy przechodzącego nieopodal goblina obgryzającego
pieczone koboldzie udko. Wraz ze Sternem wpadł do wnętrza rozpętując piekło i
nie dając zbytnio czasu na odpowiedź! Krasnoludzki topór przeorał klatkę
przerażonego stworka, gdy kapłan Torma wyminął przyjaciela, biegiem wzdłuż
ściany dopadł nieodległych drzwi i pchnął belkę blokującą, zaś ta opadła z
łoskotem w klamry.
Potwory chwytały pospiesznie za broń! Wódz wrzeszczały, aby straż
starła w proch przybyszów. Nie spodziewali się napaści poszukiwaczy przygód,
czemu nikt go nie ostrzegł?!
Malena i Hugo, zaczajeni za drzwiami wyczekali momentu, aż pierwszy
szereg wybiegnie, by mieć wolną drogę ugodzić mięsistego przywódcę. Hugo
wypuścił dwie strzały, z czego tylko jedna trafiła wodza, druga, ześliznęła się
po stalowym naramienniku. Loric przebiegł przez utworzoną lukę dopadając
pierwszego z muskularnych strażników. Szybki cios miecza ściął wroga, nim ten
zdołał unieść drewnianą tarczę.
Między zebranych wreszcie wkroczyła Irin. Zachowywała swe siły na
„grubszego zwierza”, jak zwykło się mawiać między tropicielami. Przymknęła oczy
przywołując z pamięci tajemne wzorce. Czar należało zapamiętać, był bowiem
niczym niedokończone dzieło sztuki, niezależnie jak prosty, czy skomplikowany.
W myślach istniał równie realnie, co na papierze w księdze czarów, na zwoju,
czy w runicznych symbolach. Każdy działał w podobny jednolity sposób. Skupiwszy
się na utrwalonej strukturze, dziewczyna dokończyła go inkantacją, kreśląc
symbole w powietrzu. Przypominało to ociosanie rzeźby z ostatnich kawałków
marmuru przed finalnym odsłonięciem i ukazaniem światu efektu. Poczuła jak czar
znika z jej pamięci, wypływa przez palce i materializuje się na ich
koniuszkach. Bawiła się masą energii z wyraźnym uśmieszkiem, podrzucała
niematerialną kulę mocy, nim zamaszyści cisnęła nią w kierunku zdziwionego
Durnna. Kula rozdzieliła się na dwa skrzące się energią pociski, które uniosły
się w powietrze i wedle woli maga, namierzyły na cel. Oba uderzyły prosto w
pierś hobgoblina, przechodząc przez pancerz, jakby go w ogóle nie było i smażąc
jego skórę wyładowaniami energii.
Loric widząc okno możliwości na dalszy atak, podbiegł niemal do wodza,
zamachując się mieczem, lecz wtedy, znienacka, drzewko rosnące w donicy
nieopodal tronu ożyło! Gałęzie, skrzypiąc jak wykręcane mokre drewno, splotły
się w ramiona zakończone pazurami ze stwardniałej kory. Łapska waliły o pancerz,
metal dzwonił w odpowiedzi, a paladyn zmienił cel i to na ożywionym krzaku
wyładował swój gniew. Miecz ciosał w pieńku potok drzazg, a badyl wyciągnął
korzeniowate nogi z ziemi, usiłując zebrać równowagę.
Baflin, chcąc pomóc Sternowi, który przez swe ryzykowne zagranie był
teraz w pełni otoczony przez pozostałe gobliny, ruszył na pierwszą ofiarę z
brzegu, biorąc ją z flanki. Niestety goblin był już zbyt dobrze zaalarmowany
prezencją ociężałego krasnala i zdołał uskoczyć przed nadlatującym ciosem.
Stworek popatrzył to na Baflina, to na Sterna i uznał, że spróbuje odwzajemnić
się krasnoludowi tym, co ten starał się wyrządzić jemu. Pałka zakończona
kolczastą kulą już miała brodacza sięgnąć, lecz ten nie dość, że ostentacyjnie
obronił się ciężką tarczą, to jeszcze krańcem tej tarczy walnął w sandał
goblina, miażdżąc mu palce.
Drzewna skaza wyładowywała swą niemą, roślinną agresję na paladynie,
lecz jedyne co udało jej się poczynić, to odwrócić tylko uwagę solidnie
opancerzonego mężczyzny. Goblińska szamanka w tym czasie, widząc bolesny grymas
na twarzy wodza. Splotła słowa prosząc w modlitwie do swych plugawych bóstw o
łaskę dla Durnna, położyła dłoń na jego boku, a wódz warknął groźnie, jakby
czując przypływ nowych sił witalnych.
Hugo, widząc jak do Lorica
podbiegają hobgoblińscy strażnicy ponownie osadził dwie strzały i z sokolim
okiem je wypuścił. Trudniej było strzelać w ten sposób, owszem, ale nie było to
zadanie niewykonalne. Oba pociski leżały wygodnie jeden na drugim, a im większy
cel, tym łatwiej trafić, co biorąc pod uwagę niziołczą posturę, nie było wcale
takie trudne względem hobgoblinów rozmiarami przypominających ludzi. Stwór
dostał w bok i w szyję, strzały zanurzyły się niemal po lotki! Ciało zwaliło
się bez jęknięcia wpadając do przepastnego otworu w centrum komnaty. Obijało
się o ściany, dudniąc i łomocąc. Irin zastanawiała się, czy powinna zmarnować
kolejne magiczne pociski na Durnna, czy
też paladyn sobie z nim poradzi, w końcu nie wiedzieli cóż jeszcze mogli
spotkać. Postanowiła schować się za rogiem, robiąc miejsce Malenie. Dwa gobliny
walczące ze Sternem nie wiele mogły wskórać, kapłan przywarł plecami do ściany,
więc nie łatwo było go zajść. Wtedy zauważył co zrobił Baflin z pozostałym z
łącznej trójki pokurczy. Biedak podskakiwał na jednej nodze obolały, sycząc i
usiłując zachować stabilność. Był na samym skraju otworu, przepaści prowadzącej
hen, daleko w dół, kto wie ile stóp lub setek stóp? Kapłan naparł ostro,
spychając go tarczą wprost w przepastną dziurę. Goblin wrzasnął, próbował się w panice chwycić jakiegoś pnącza, ściany
studni, lecz jego okrzyki po chwili ustały, gdy odgłosy obijania się o skałę
wzmogły na częstotliwości. Złodziejka kuszą mierzyła w szamankę, chcąc ją
powstrzymać przed splataniem kolejnych potworności. Bełt trafił goblinkę prosto
w nogę, zawyła stając bliżej tronu, chowając się za nim, za bezpieczniejszą
przesłoną.
Hobgoblin z długim mieczem dopadł Lorica, jego mięsiste cielsko
rozpłaszczyło się na stalowej tarczy, gdy ten przyjął szarżę, jak gdyby ktoś
weń cisnął co najwyżej bezwładnym worem ziemianków. Tyle też ze wspomnianego
ataku było pożytku. Loric nie miał na sobie pełnej ciężkiej płytowej zbroi,
raczej lżejszą wersję, mniej krępującą ruchy, ot napierśnik, kilka skórzanych
fartuchów, kawałek kolczugi to tu, to tam, jeden solidny naramiennik na lewej
ręce, tej co dźwigała tarczę. Gdy hobgoblin się o niego rozbił, wyglądało to
dosłownie jak wypadek, lub zagapienie się w biegu i przyrżnięcie w kamienny
obelisk. I jak obelisk, tak i Loric, nie wiele sobie robili z wyczynu stwora.
Durnn tym czasem zszedł z tronu, warknął groźnie bijąc się pięścią w
pierś, jakby wyzywając paladyna na pojedynek, a może zwracając uwagę na
łuskowaty pancerz? Czy chciał tym samym powiedzieć, że niegdyś należał do
człowieka i to człowieka także zamierza zdruzgotać tym razem? Mimo to Durnn nie
spenetrował defensywy paladyna, choć był blisko. Niewiele zabrakło, miecz odbił
się o krawędź szybko uniesionej tarczy, sztych świsnął kilka cali od srogiej
twarzy siwowłosego.
Paladyn rzucił okiem na generalną sytuację i ze spokojem zauważył, że
to znowu on dźwiga całość starcia na swoich barkach. Specjalnie mu to nie
przeszkadzało, przynajmniej żaden idiota z dziwnymi pomysłami nie plącze mu się
pod nogami, ale z drugiej strony nie po to godził się podróżować z „dodatkowymi
celami” by te siedziały sobie bezpiecznie z tyłu! Zdegustowany splunął na
ziemię, ten wkurzający badyl śmiesznie na niego spoglądał, więc postanowił go
trochę przyciąć, z resztą nigdy nie był amatorem chwastów. Drzewna skaza
rozsypała się w chrust, a cios był na tyle potężny, że po rozszczepieniu
marnego konarka, runął wprost na Durnna, od boku, zamaszyście i z rozmachem.
Miecz wbił się w ten łuskowy pancerz którym wódz goblińskiej swołoczy się tak
bardzo chwalił. Lśniąca klinga obmyła się krwią, metalowe płytki albo
powgniatały się, albo pękły od uderzenia, a skórzany fartuch nie powstrzymał
ostrza. Wódz jeszcze żył, lecz widocznie odczuwał piekielny ból.
Mała szamakna będąc światkiem całej sytuacji, postanowiła odwrócić
odrobinę uwagę swych niedoszłych oprawców. Inkantując zaklęcie zwieńczyła je
podłym śmiechem. Z powietrza nad nią, dla wszystkich obserwatorów, zaczęła się
rozlewać niemal namacalna ciemność, przygnębiający chłód... Ten czar przydał
jej się wielokrotnie, dotykając przeciwników plemienia niewytłumaczalnym
strachem... Ale, ponieważ goblińska kobieta nigdy w życiu nie miała styczności
z paladynem, nie mogła wiedzieć, że promieniująca wokół woja aura odwagi,
inspirująca prezencja bóstwa patrona, rozpędziła petryfikujący efekt czaru,
niczym powiew jesiennego wichru rozgania cieniutkiego bąka puszczonego na
krawędzi nadmorskiego klifu podczas sztormu. Hugo skorzystał z jej inkantacji,
zamaszystych gestów i piskliwego recytowania słów by przycelować spokojnie.
Chciał uciąć sprawę raz na zawsze, więc podjął tylko jedną strzałę, chcąc
zachować większą precyzję. Pocisk okazał się być na tyle skuteczny, że przeszył
goblince głowę, zwalając ją z nóg.
Walka dwóch pokurczy ze kapłanem i krasnoludzkim wojem natomiast
zdawała się być w ciągłym impasie. Mężczyźni wywijali bronią, a skoczne gobliny
uchylały się, podczas, gdy stworki dzwoniły o tarcze i zbroje, nie mogąc
znaleźć luki w obronie ani jednego ani drugiego. Sytuacja była patowa, męcząca,
a przy drzwiach do komory zebrało się niemałe grono słuchaczy zaalarmowane
ambarasem. Próbowali się wbić do wnętrza, ale odrzwia były zbyt trwałe i
solidnie zablokowane. Jeden ze stworków spóźnił się z unikiem dosłownie o
sekundę. Ciężki buzdygan opadł z góry wgniatając się w czaszkę goblina i
zmieniając jej zawartość w galaretowatą pulpę. Padł na miejscu.
Durnn ze swym strażnikiem okładali Lorica, jakby w ogóle nieświadomi
tego co się działo, tego, że za plecami stracili resztę obstawy! Okładali go
mieczami, w pewnym momencie, jakby porozumiawszy się między sobą, napastnicy
podzielili się rolami. Strażnik nacierał od lewej strony paladyna, podczas gdy
raniony Durnn, od przeciwnej, trzymając się za krwawiący bok. O dziwo, miecz
wodza doszedł celu, ramię Lorica poznaczyło długie krwawe draśnięcie, tym razem
nie nadążył z zastawą. Wiarusa to jednak tylko rozgniewało! W mgnieniu oka
podbił tarczę ku górze, uznając, że czas już kończyć zabawę, odrzucił tym samym
zbrojne ramiona obu wrogów w górę, a sam niemal przyklęknął. Ich brzuchy były
odsłonięte, więc miecz ciął z takim impetem, że rozbebeszył obu, jednym płynnym
ruchem.
Gdy Baflin ze Sternem mieli już wykończyć ostatniego z goblinów, nagle,
spomiędzy nich, wystrzelił dotąd kryjący się w odwodzie Eryk Timbers, mały
dzielny gnom. Coś w niego wstąpiło, nie mógł już stać i wszystkiemu się
przyglądać ze spokojem. Wskoczył na zielonoskórego stwora niczym puma, wczepił
się weń paluchami, przewrócił i szczerząc zęby, chwycił za szyję. Unosił
gobliński łeb i opuszczał, łomocąc nim o podłogę.
-Giń ścierwo! – Warczał, tocząc pianę z ust. – Giń! GIŃ!
Siedząc na wrogu okładał go pięściami, nie czuł własnych rąk, nie
zważał na ból i stłuczenia. Trzymali go jak szczura w klatce cały rok, czekając
aż zdechnie z głodu. Choć był wyczerpany, na skraju wytrzymałości, choć ramiona
miał chudsze niż ofiara, którą okładał, w małego Eryka wstąpiła dziwna moc,
istny bitewny szał. Zmienił twarz goblina w krwawą miazgę... i choć ten od
kilku chwil był już martwy, gnom nie przestawał. Dyszał ciężko, a wszyscy
zebrani nie śmieli mu przerywać słysząc w jego głosie ból jakiego nie byli
sobie w stanie wyobrazić.
Stern już chciał go powstrzymać, już chciał złapać za ramię i
odciągnąć, ale wtedy dłoń paladyna powstrzymała go. Ich spojrzenia skrzyżowały
się, a wyraz twarzy Helmity mówił, by ten nie przerywał gnomowi, by dał mu wyładować
ciężar z serca i myśli.
***
Nie widzieli reakcji reszty kolonii, ale sądząc, że nikt ich nie
ścigał, a w komorze na górze zrobiło się niezwykle cicho, wywnioskowali, iż
rządek ściętych łbów zostawionych przed
drzwiami zrobił konkretne wrażenie. Gobliny mogły szukać albo nowego wodza,
albo nowego miejsca zamieszkania, zdając sobie także sprawę, że ktoś wyrżnął
ich tylną straż oraz oswobodził jeńców, których trzymali na wymianę z
koboldami. Nie mieli lidera, nie mieli szamanki, została im jedynie skromna
garstka wojowników walczących o władze.
Kompostownia – tak można było określić cuchnące pomieszczenie w jakim
przed chwilą dokonali pogromu na kilku szkieletach i podobnych ożywionych
badylowatych istotach. Gdy zeszli po słupie, w dół, na poziom zagajnika,
spodziewali się, że jeśli jakaś strażnica się tam znajdzie i że pewnie już ktoś
będzie zaalarmowany obecnością dwóch trupów, które spadły z komnaty
goblińskiego wodza. Ożywione drzewne skazy zdawały się sterować szkieletami, wskazując
na drużynę, zmobilizowały je do działania. Pieczara znajdowała się na tyle
głęboko pod ziemią, że wzrost jakiejkolwiek powierzchniowej rośliny zdawał się
być niemożliwy, a mimo wszystko, w delikatnym świetle grzybów, w zaspach
gnijących resztek, ścinek, traw, liści naniesionych z powierzchni, jak i
rozkładających się pozostałości zwierzęcych, w tak śmierdzącej atmosferze i
bogatej glebie, rosły maleńkie łodygi, na giętkich gałązkach świeże czarne
liście. Kościeje zdawały się pracować jak pozbawieni woli niewolnicy,
przerzucali kompost widłami pod baczną obserwacją dorosłych humanoidalnych
roślin.
-Na Moradina... – Baflin wykrzywił twarz zdzierając toporem
pozostałości szlamu z tarczy. Oblepiona nim koścista dłoń przywarła do płyty i
nie chciała spłynąć. – Jak tu capi straszliwie. Któżby chciał tu żyć?
-Szaleniec... – Dodał Stern ocierając pot z twarzy. – Albo ktoś bardzo ambitny.
W gruncie rzeczy, nie wielka różnica.
Malena przestępowała z nogi na nogę, nie mogąc ścierpieć, że gdzie nie
stanie na miękkim kompoście, to zaraz z podłoża zaczyna się sączyć cuchnąca
posoka, oblepiając jej buty. Choć były solidne, nie mogłaby przeboleć fakty, by
nasiąkły smrodem. Hugo pomógł Erykowi, gnom ochłonął, od czasu bitki zdawał się
spokojniejszy, bardziej opanowany, choć wyraz jego twarzy zmienił się z
pociesznego na straszliwie pusty.
Loric obracał w dłoniach pierścień, który znaleźli na palcu wodza
goblinów. Po wewnętrznej stronie wygrawerowane było imię: Talgen. Symbol rodowy
starto. Durnn wziął sobie coś kosztownego na pamiątkę, cóż mogło to oznaczać
dla samego Talgena? Czyżby nie był już potrzebny? A może spotkanie z chłopakiem
i Sharwyn jeszcze przed nimi?
-Ktoś ambitny miałby mieszkać w takim smrodzie? – Złodziejka znalazła
sobie jakiś kawałek skały, na który wlazła i odetchnęła z ulgą.
-Tak – odpowiedział Stern. – Trzeba mieć nie lada cel przed sobą i
nielichy plan, by chcieć to znosić. Wiesz, taką dalszą perspektywę.
-Dlaczego druidzi nie mają normalnych zainteresowań, na przykład
hodowli majeranku – kontynuowała. – Majeranek jeszcze nikomu nie zaszkodził,
jest przydatny, i w ogóle...
-Gondowi niech będzie dzięki, że z nimi nie mamy do czynienia... To
wariaty są, panienko – Hugo wydał ekspertyzę unosząc sobie na czubku strzały
jakieś śmierdzące kłaki z pobliskiej kupki odpadów. – Fe! Czy tu się ktoś
golił?!
-Czy wy też słyszycie warczenie? – Irin spytała rozglądając się po
ogromnej pieczarze, jej wyostrzone zmysły czepiały się pewnych niuansów,
nieuchwytnych dla uszu zwykłego człowieka. Mrugnęła oczami, zamknęła je,
próbując wsłuchać się skąd dochodził odgłos.
-Też to słyszę – dodał od siebie Loric, obracając w kierunku jamy na
zachodzie, gdzie niestety nie sięgała jeszcze światłość pochodni.
Warczenie i popiskiwania stawały się coraz głośniejsze. Dwa szczurze
ryje wychynęły z ciemności, idąc jeden obok drugiego, jakby pod czyjeś
dyktando. Oba mogły rozmiarami konkurować przynajmniej z niziołkiem, będąc
wielkimi opasłymi bestiami. Pod czarnym cuchnącym futrem przelewały się mięśnie
potworów, straszących grupę ogromnymi pożółkłymi siekaczami. Tuż za nimi do
komnaty wlazła istota, zwalista, ciężka, potężnie zbudowana jak na swe warunki.
Tępy spłaszczony pysk pasował do nadzwyczaj prostego odzienia. Skórzane portki,
pół łuskowej zbroi, część skórzanych fartuchów przeplatanych ze skołtunionym
starym futrem. Żelazne naramienniki z połączonych pierścieniami płytek dzwoniły
optymistycznie, gdy brutal o ciemnej cerze splótł łapska i zaśmiał się. Uszy
miał wydłużone, dwa kły wyrastały pionowo z dolnej szczęki. Małe przekrwione
ślepia płonęły nienawistną żółcią. Na łbie, stwór nasadził sobie skórzany
czepiec, z wprawionymi weń rogami jelenia, jakoby dodającymi akcent grozy do
całokształtu.
Bydle zachrumkało w gobliśnkim języku, by skwitować ponownie śmiechem.
-On mówi, byśmy się przygotowali na spotkanie z kotłem – Eryk
przetłumaczył słowa stwora.
Usłyszawszy te słowa, paladyn nawet nie czekał na rozkaz, czy prośbę,
po prostu ruszył przed siebie w pewnej szarż, przy okazji zmieniając jednego ze
szczurów w porcję kilku równych plasterków. Niziołek w tym czasie zreflektował
co też się stało i ubabraną strzałą zastrzelił drugiego ze szczurzych ogarów.
Grot wpadł jednym uchem gryzonia, a wylazł drugim. Stern zajął miejsce przy
paladynie, ustawiając typową pancerną ścianę.
Potężny morgensztern potwora dzierżony był obiema łapskami. Gdy
zaszarżował na Lorica trzymał drzewce wysoko, a masywna kolczasta kula na końcu
zdawała się ciążyć na konstrukcji do stopnia, gdzie ta uginała się przy każdym
danym susie, jakby grożąc rychłym złamaniem. Nic bardziej mylnego, drzewce były
wytrzymałe, przenosząc impet na cel! Wiarusem zarzuciło, padł niemal na plecy
chwiejąc się od ciężkiego uderzenia. Z trudem to wytrzymał, kolana się pod nim
ugięły... Monstrum ryczało zbierając się do kolejnego zamachu. Malena nie
dobyła swej kuszy, a z pochew uwiązanych do pleców wyciągnęła krótki miecz oraz
drugie, podobne ostrze, lecz zagięte w dół, w połowie. Gdy wróg atakował
pancernych towarzyszy, ona sprytnie i błyskawicznie zaszła go z flanki. Choć
ten ją w końcu zauważył i mógł kontrować choć część furii, kobieta była w
stanie miecz wbić w jego plecy! Czubek ostrza zanurzył się płytko, lecz był w
stanie wyrządzić porządne obrażenia upuszczając krwi i nadcinając ścięgien.
Kukri obróciło się w dłoni, gdy przejechała ostrzem po skórzanych portkach
przerośniętego goblinoida.
Baflin zamknął śmiertelny krąg, razem otoczyli bydlaka okładając go z
resztą jak śmiecia, który świetnie pasował do wystroju kompostowni. Loric
zrewanżował się, gdy tylko odzyskał grunt pod nogami, grad ciosów wreszcie
znalazł konkretną okazję. Choć wróg odganiał się drzewcem, Loric znalazł
czubkiem miecza okno w jego defensywie, dźgnął i przeszył bok stwora, który
charknął krwią, próbując złapać oddech.
Stern chciał dodać swoje trzy grosze buzdyganem, lecz został sam
zdzielony morgenszternem, nim w ogóle zdołał cokolwiek zrobić. Cios był
potężny, a młodemu kapłanowi zaszumiało w głowie od dzwoniącego pancerza. Ręka
trzymająca tarczę jakby mu zdrętwiała, a palce poczęły mrowieć. Wtedy
nożowniczka za plecami podziemnego łowcy, z istną furią, wyładowała całą swą
nienawiść dla jego rodzaju. Miecz zanurzał się w jego plecach, wynurzał, i
zatapiał ponownie, otwierając istne fontany krwi, podczas gdy kukri odrąbywało
kawały mięśni. Łowca pobladł czując jak zalewa go mroźny dotyk śmierci, padł
brocząc krwią. Złodziejka stała naprzeciw nich, a wszyscy mężczyźni patrzyli
się na nią robiąc ogromne oczy, nawet Loric rozdziawił nieco gębę, dysząc.
Malena wytarła ostrza i schowała je pod peleryną, na plecach, tam,
gdzie nie były widoczne. Wtedy spojrzała na swe skórzane odzienie przykryte
jedynie kolczą koszulką od frontu, była cała we krwi. Brunetka uśmiechnęła się
wzruszając ramionami.
-Myślicie, że się spierze?
***
Błądzili korytarzami podziemnego zagajnika, wyrębując sobie drogę
między goblinami i inszym ścierwem, zazwyczaj zwykłych popychli nie specjalnie
wartych uwagi. Poradzili sobie z nimi dość szybko i sprawnie, co za razem stało
się oczywiste, że stwory na wyższym poziomie miały zatrzymać wścibskich
poszukiwaczy przygód, a nie te tutaj. Oczywiście inwazja koboldów pokrzyżowała
plany, zmiękczyła obronę, ale i tak mieli dużo szczęścia, walcząc rozważnie nie
pozwolili żadnemu pokurczowi zbiec, ostrzec swych ziomków i ściągnąć posiłki z
głównej kolonii.
W głębi, w podziemnych, zagrzebanych dziesiątki stóp niżej komnatach,
mogących niegdyś stanowić piwnice cytadeli, mieścił się wszelkiego rodzaju
ekwipunek bardziej przypominający laboratorium, niż cokolwiek innego. Pierw
przeszli przez długi kamienny hol, w którym to na stołach ustawiono misy,
flakoniki, zioła wpół starte w moździerzach. W sąsiednich maleńkich komnatach,
przy kotłach pełnych cuchnącej cieczy i w fioletowym świetle grzybów
porastających ściany, pracowały gobliny, niektóre nawet w skórzanych
fartuchach. Uwijały się w ukropie, ocierając pot z czół, nie spodziewając się
nagłego nadejścia uzbrojonych ludzi, krasnoluda, niziołka i gnoma. Gdzie
indziej pokurcza pastwiły się nad uwiązanym do deski szczurem, któremu podawały
uważone specyfiki, doglądając reakcji organizmu.
Przebyli długą drogę galerią sąsiadującą z holem. Oprócz monstrów stojących na straży,
szkieletów, goblinów i niedźwieżuków
podobnych do stwora który z parą szczurów naszedł ich w
kompostowni, natknęli się także na
głębinowe thoqqua – ogromnego czerwia ryjącego dziury w skałach dziobem
rozgrzanym do stopnia, gdzie mógł przetopić się przez najtrwalsze minerały.
Napadając na każdą z heksagonalnych komór z osobna, szybko oczyścili całą
długość galerii. Mimo wszystko, nie wydawało im się, jakoby istoty tam
pracujące miały sprawować konkretną straż i dozór, a raczej brały udział w
straszliwych eksperymentach. Ożywieńcze szkielety porośnięte były przez długie
pęta i korzonki. Choć istoty chciały kierować się własną wolą, walcząc z
pętami, te reagowały niczym ścięgna i mięśnie, zmuszając kościeje do działania
według woli pasożytniczych roślin...
Ciarki przechodziły po plecach tych, którzy zastanawiali się do czegóż
zbuntowany druid mógł wykorzystać swe moce i wiedzę.
Rzeźbione w smoki bloki granitu pokrywały ściany oraz strop kolejnej
komnaty, choć wiele z nich była potłuczona i popękana, tworząc gruz ścielący
podłogę. W krzywiźnie zachodniej ściany wciąż stała wielka, marmurowa statua
stojącego na tylnych łapach smoka. Jej oczodoły były puste, lecz błąkał się w
nich czerwony blask, zalewając całe pomieszczenie karmazynowym światłem.
Lśnienie rzucało atramentowy cień za rozległe skrzydła rzeźby. Pokruszona
okrągła płyta z czerwonego kamienia, o średnicy pięciu stóp, wprawiona była w
podłogę przed smokiem. Wzdłuż wewnętrznej krawędzi płyty wyryto tajemnicze
runy, które z razu ściągnęły uwagę czarodziejki.
-Niesamowite, spójrzcie tylko, jak idealnie zachowano... – Irin
szeptała zbliżając się do ogromnej statuy i wyciągając do niej dłoń.
Wtem Stern złapał ją za ramię i odciągnął w tył. Uścisk był na tyle
mocny, że dziewczyna zamrugała oczami i odwróciła się do kapłana.
-Irin... Nie słyszysz co się do ciebie mówi? – Spytał z wyrzutem, i
dopiero wtedy spostrzegła, że reszta spogląda na nią pytająco, rozgniewana,
przede wszystkim Malena, która rozkładała bezradnie ręce, jakby czekając, aż
ktoś czarodziejkę zdzieli przez łeb za karę.
-Słucham? – Spytała czarnowłosa.
-Mówiłam, że coś tam jest – brunetka wskazała pochodnią w stronę cienia
rzucanego przez masywne skrzydła smoczej statuy.
-Potwierdzam – paladyn przeklął pod nosem. – Nienaturalne ścierwo...
Napominaliśmy żebyś się nie zbliżała, a ty w ogóle nie słuchasz.
-Właśnie – Baflin ułożył jedną dłoń na głowni topora zatkniętego za
pas. – Co jest z tobą, dziewucho?
Irin pokręciła głową przepraszająco i wzruszyła ramionami.
-Wybaczcie, ja... Ja niczego nie słyszałam.
-Nie słyszałaś, albo nie chciałaś usłyszeć – słowa pochodziły od jej
przyjaciela, kapłana Torma, który jakby zaczął tracić cierpliwość, a może po
prostu wykazywał surowszą odmianę troski. – Irin, proszę, trzymaj się z tyłu.
Masz dużą wiedzę na te tematy, ale nie chcielibyśmy cię ratować niepotrzebnie
przez jakieś głupstwo.
-Tak, masz rację, przepraszam, nie wiem co sie ze mną dzieje.
Loric podszedł do nich przerywając wymianę zdań, dobrze zdając sobie
sprawę, że nawet jeśli coś miało wpływ na umysł dziewczyny, nie powinni
dochodzić zbyt szybko do niewłaściwych i pochopnych konkluzji, nie tak głęboko
pod ziemią i tak daleko od bezpiecznych izb Oakhurst. Panika i rozłam drużyny
byłby katastrofą, szczególnie tak niedaleko od celu.
-Możemy tu wrócić jak oczyścimy resztę tej plugawej twierdzy. Zajmiemy
się wszelkimi umarlakami na naszej drodze. Ten tutaj to cień... Przyzwany by
strzec konkretnego miejsca, powód, dla którego jeszcze nas nie zaatakował.
Paladyn wydał swą ekspertyzę wspominając różnego rodzaju potwory z
jakimi zwykł walczyć w swej młodości. Cienie, duchy nienawidzące życia były
istotami stworzonymi z czystej żywej ciemności, zaś w ich naturze było
niszczenie wszystkiego co choćby odrobinę promieniowało światłością lub siłami
witalnymi. To oznaczało, że gdyby taki miał tylko odrobinę szansy, już by się
na nich rzucił... Nie robił tego, gdyż musiał być związany klątwą lub jakimś
zaklęciem, najprawdopodobniej zmuszony do strzeżenia posągu.
Ruszyli dalej eksplorować labirynt mrocznych korytarzy, z wilgotnych
kamieni co jakiś czas opadła samotna kropla, jaka przez godziny, a może dni,
zbierała się do oderwania od sklepienia. Ciche kapnięcie odbijało się głębią
korytarzy, gdy tylko zrobili krótki postój i nie szurali butami. Ostatnie
zbadane drzwi kryły za sobą tajemniczą komorę, rozprawili się z goblińskimi
pracownikami dość szybko, a ich oczom ukazał się wspominany zagajnik, ten
właściwy. Mieli wreszcie wgląd w ogromną grotę, której glebę porastały kępy
cierni i poskręcanych drzewek. Im bliżej się im przyglądali, z tym większym
przerażeniem pojęli, iż to nie były ot jakieś sobie rośliny leniwie wzrastające
w mętnym fioletowym świetle. Dostrzegli rozczapierzone gałązki, haczykowato
zakończone, niczym stwardniałe palce dłoni, dostrzegli odnóża i humanoidalne
korpusy, wąskie, dopiero wzrastające... Cały zagajnik, ogromna skalista
pieczara z wiszącymi ze sklepienia stalaktytami porośniętymi fluorescencyjną
grzybnią, był domem dla wzrastającego legionu drzewnych skaz! Jak okiem
sięgnąć, małe cierniste rośliny zdawały się drzemać. Były jeszcze na zbyt
wczesnym stadium rozwoju, by stać się samodzielnymi.
Gdy zarżnęli gobliny i przesunęli się dalej wstępując w morze cierni,
co i rusz natrafiali na jedną z ożywionych, dorosłych skaz patrolujących teren,
choć było ich niewiele, nerwy mieli naprężone, jako, że cierniste otoczenie
rzucało tyle złudnych cieni, iż ciągle mieli wrażenie złudnego ruchu między
gałązkami, jakby coś tam się czaiło. To tu, to tam z ziemi wyrastała kawał
zrujnowanego muru, jakaś ściana, ledwo trzymające się ze sobą kamienie. Tyle
pozostało z dawnych podziemi cytadeli, której przeważającej części nie objęto
czarem zachowawczym. Możliwe było także, że korzenie i kłącza niczym węże
szukające miejsca w najmniejszej szczelinie, rozrastały się w nich z czasem,
rozsadzając zaprawę.
Przed nimi ukazała się w końcu wykonana z ciężkich głazów ściana
dziedzińca, tworząc przesiekę pośród cierni. Kilka rodzajów roślin rosło w jej
obwodzie, w tym kilka podejrzanie wyglądających drzewek, lecz ich ważność
bledła przy tym, co stało pośrodku dziedzińca. Pod jadowitym blaskiem grzybów
rosło samotne drzewo. Jego ogromne sczerniałe, poskręcane konary sięgały w
górę, niczym szkieletowata dłoń wychodząca z ziemi. W pobliżu drzewa stały
ludzkie sylwetki: kobieta oraz dwóch mężczyzn. Przy jednym z nich przysiadła
długa na metr drzewna żaba.
-Podejdźcie, podejdźcie, nie lękajcie się – rzekł siwobrody starzec w
starym prostym habicie. Odwrócił się do nich patrząc na grupę zamglonymi
ślepiami, jakby przeczuwając, że czają się nieopodal. Trudno było ich przeoczyć,
zważając, że zewsząd otaczali ich jego roślinni agenci.
Towarzysze spojrzeli po sobie, nagle dalsze chowanie się w ciemnościach
zdało się mieć niewiele sensu, skoro i tak zostali zdemaskowani. Baflin, Stern
i Loric wyszli zza krzewów, Irin, Malena i Hugo także zgodzili się wystąpić,
choć trzymali się raczej za pierwszą linią.
Razem z druidem dwie kolejne osoby obróciły się ku przybyszom, oczy
obojga były białe i mętne, a twarze pozbawione emocji. Ubrany w zbroję łuskową
młody mężczyzna w dłoni trzymał miecz z charakterystycznymi regularnymi
szczerbami po obu stronach ostrza, tuż przy prostym jelcu. Drugą osobą była
młoda kobieta w lekkim skórzanym półpłaszczyku, o prostych długich włosach
sięgających połowy pleców. Loric poznał ją z opisów, nie wiedział kim był ten
drugi, ale ta dziewczyna musiała być Sharwyn, tak opisali ją ojciec oraz matka
z Oakhurst, gdy przyszedł do nich wypytać o zlecenie.
Skóra Sharwyn i jej ludzkiego kompana była dziwnie szorstka, blada,
wydawała się być popękana, lub poznaczona jakimiś żyłkami, przypominała korę
drzewa.
-Jestem Belak – wznowił starzec widząc w jakim są osłupieniu i że żadne
nie garnie się do rozmowy. – Może o mnie słyszeliście. Nie mogę powiedzieć, że
społeczność druidów za mną przepada, ale widzicie... Nie są wyczuleni na
tajniki natury, które ja znacznie lepiej rozumiem i szanuję. Mam nadzieję, że i
wam otworzę oczy.
-Jesteś wygnańcem – wtrącił Stern. – Druidzi są znani ze
wstrzemięźliwości, ani oni dobrzy, ani źli, ani pomagają, ani niszczą, starają
się zachować ład. Skoro ciebie wygnali, musiałeś popaść w jedno z dwóch
ekstremów, a jakoś zwiedzając twoje włości i podziwiając eksperymenty nie
przekonaliśmy się, byś miał dobro ogółu na względzie.
Druid zaśmiał się starczym charkliwym głosem.
-Tak, tak... Ale to takie złudne frazesy i generalne terminy, a moja
praca jest o wiele bardziej skomplikowana. Żyjemy w świecie, gdzie szacunek
naturze jest spłacany toporem i ogniem, a ja poprzysięgłem naprawić wyrządzone
szkody i poszerzyć wpływy natury tam, gdzie nie ma ona dostępu lub gdzie nie
może się sama bronić. Moi bracia to głupcy, nie dostrzegli, że czasy się
zmieniły, że ludzie, krasnoludy i insze rasy zdobyły wiedzę dzięki, której
zdobyły przewagę. Cóż złego czynię dbając, by i natura dostała szansę w tej
walce? Czyż nie wypełniam swego obowiązku należycie? Tutaj, moi przyjaciele,
znalazłem to czego szukałem, zawarte w Drzewie Gulthiasa.
-To plugastwo za twoimi plecami? – Spytał paladyn czując wyraźną
odrazę. Drzewo emanowało bólem, pustką łaknącą pochłonąć płomienie życia.
Podłość i zepsucie w nim zawarte mogli wyczuć nawet niewrażliwi.
-Plugastwo? Hah! – Druid parsknął spoglądając na drzewo przez swe
ramię. – Nie dostrzegasz piękna, które ja w nim widzę. Piękno w wielkim
potencjale jaki ma w sobie owo drzewo... Wiem, łatwo oceniać je jako plugawe,
ale czyż i nawóz nie jest ohydny? Rodzi w sobie choroby, cuchnie, a mimo
wszystko, użyźnia pola, posila plony. To drzewo żyje, choć wygląda na martwe.
Dawno temu ktoś przybił wampira do ziemi w tym właśnie miejscu. Drewniany kołek
był jeszcze zielony i zapuścił korzenie, posilał się krwią sparaliżowanego
krwiopijcy. W ten sposób wyrosło, rozbrzmiewające pierwotną mocą dla tych,
którzy potrafią z niej korzystać.
-Te badylowate potwory – Baflin zarzucił wskazując trzonkiem swego
topora na liczne drzewka otaczające ich.
-Drzewne skazy? Cóż, wyrastają z ziaren owocu Drzewa. Dlatego dawałem
goblinom owoc i rozkazy, by rozsiali nasiona na powierzchni. To bardzo
podstępne istoty, sprzedają owoc, choć nasiona i tak zostają rozsiane, a mój
plan skolonizowania powierzchni Dziećmi Gulthiasa jest wprowadzany w życie.
-Co zrobiłeś z tymi ludźmi? – Spytał Loric obserwując dziewczynę,
zauważył pierścień na jej dłoni, rodowy pierścień.
-Cóż, byli dwojgiem pierwszych „suplikantów”. Drzewo przyjęło ich i ja
teraz jestem ich skromnym pasterzem. Nadaję im cel, którego nie mieli w tym
podłym świecie bezsensu i chaosu. Podobnie jak drzewne skazy, słuchają się
mnie. Nie możecie ich ocalić.
-Po co zatem ta farsa? – Malena była czujna, jej dłonie zaciśnięte były
na rękojeściach dobytej siecznej broni. Nie wiedziała do czego zmierzał Belak,
ale rozmawiał z nimi w jakimś konkretnym celu jak się zdawało.
-Och, cóż za piękny głos, dziewczyno – zaśmiał się druid gładząc długą
srebrną brodę. – Miło mi cię poznać. Będąc szczerym, to choć wasze szczątki
wzbogaciłyby kompost, obserwowałem was uważnie. Jesteście lepsi niż większość
mych sług, lepiej posłużycie moim potrzebom jako suplikanci. Poza tym
zachowacie życie, na swój sposób. Rzućcie broń i poddajcie się spokojnie. Po co
psuć sobie nastroje, razem przywrócimy równowagę naturze... Czy to nie szczytny
cel?
Malena wzdrygnęła się z odrazą, wyobrażając sobie co też za towarzystwa
potrzebował starzec i jak miałaby mu służyć, gdy już straci własną wolę.
Widząc do czego zmierza rozmowa i jak bardzo bezcelowa jest
pertraktacja z Belakiem, Irin w ciszy skupiła swą moc, koncentrując się na
słowach zaklęcia i splatając w dłoniach zielony pocisk. Wypuściła jadeitową
strzałę, która jak błyskawica, uderzyła prosto w Belaka! Kwasowa strzała
rozbryznęła się po jego szacie, wypalając dziury, skwiercząc i sycząc. W
odpowiedzi, młoda czarodziejka, którą Sharwyn także była, wyrzuciła przeciw
niej jeden z magicznych pocisków. Irin dostała fioletową kulą energii i aż ją zamroczyło.
Poczuła się słabo, gdy wyładowanie energii zapiekło ją w brzuch. Przerośnięta
żaba błyskawicznie podskoczyła w kilku susach do krasnoluda, próbując go
ukąsić, ale brodacz w odpowiedzi zdzielił ją tarczą i choć zdawało się, że oczy
płaza już nie mogły być bardziej wybałuszone, to zielony stwór zrobił wyjątek
po potężnym krasnoludzkim ciosie.
Bleak w tym czasie ponownie się zaśmiał. W jednej dłoni trzymał sierp,
drugą zanurzył w kieszeni i wydobył zeń kiść zasuszonych korzeni. Symbolicznie
uniósł je nad głowę i ściął sierpem, pozwalając by pędy opadły na ziemię. Gdy
tak się stało, te jakby ożyły, krótkie wyschnięte kawałki rośli wijąc się jak
małe dżdżownice wsiąkły w glebę, by nagle wystrzelić wszędzie dookoła grupy!
Ciemnozielone „liny” wyrastały między ich nogami, na oślep szukając nóg, wokół
których mogłyby się opleść. Hugo i Malena byli dostatecznie szybcy by uniknąć
pochwycenia, Loric był na tyle doświadczonym wiarusem, by spodziewać się
podobnego triku, ale Stern, Baflin i czarodziejka, okazali się zbyt powolni.
Pnącza oplątały ich buty skutecznie ściskając łydki, zatrzymując ich w miejscu.
Paladyn biegł przed siebie, depcząc wyrastające pędy, już miał dopaść
Belaka, gdy wtem uzbrojony ciężko
mężczyzna w łuskowej zbroi zaszedł mu drogę, krzyżując ostrza. Spoglądając mu w
oczy, Loric wiedział, że wewnątrz nie ma człowieka, jedyne co po nim zostało to
pusta humanoidalna skorupa. Ścięcie go było zatem wyrazem litości. Miecze
krzyżowały się, padały wzajemnie na tarcze. Wtedy zauważyli jak kilka drzewek
porastających przestronny dziedziniec ożywa. Drzewne skazy powstały otrzepując
korzeniowate stopy z grudek ziemi. Jedna z nich zaszła Lorica od boku wbijając
mu stwardniałe paluchy w bok. Ukłucie piekło od palącej żywicy, bolesnej niczym
jad.
Tajemniczy wojownik wymieniał
się z paladynem uderzeniami wyjątkowo znanego stylu, choć stary wiarus nie mógł
sobie przypomnieć skąd znał tą sztukę, wszystko stało się jasne, gdy spostrzegł
zawieszony na szyi mężczyzny symbol wagi dźwiganej przez młot na tle błękitnej
tarczy. Wtem zrobił zamaszysty wypad swym mieczem, stało się jasne, że nie
mierzył w Lorica, a w jego oręż! Długie miecze skrzyżowały się! Klinga weterana
ugrzęzła w szczerbach wrogiej broni. Szarpnął mocno, założył dźwignię, a
paladyn ze zgrozą zobaczył jak jego długi miecz pęka! Roztrzaskany na kilka
równych kawałków opadł na ziemię, a w dłoni Lorica została jedynie rękojeść i
kawałek skruszonego ostrza.
Stern usiłował wyrwać buty z oków roślinności, lecz mimo prób, mimo
wysiłków, mógł tylko patrzeć jak dwie kolejne drzewne skazy dopadają Baflina,
okładając go i próbując zamęczyć. Kapłan przeklął brak jakiegokolwiek ostrza,
buzdygan nie miał szans przeciąć cholernych kłączy.
Hugo dając susy między wężowatymi pętami starał się uciec poza szeroki
obręb ich działania. Gdy znalazł się na skraju, napiął pospiesznie cięciwę łuku
i dobywszy dwóch strzał posłał obie wprost w Belaka. Malena w tym czasie sama
znalazła się w potrzasku, także chciała przebiec ku przeciwnemu brzegowi strefy
roślinnej pułapki, lecz jedna z drzewnych skaz stanęła jej na drodze. Krótki
miecz i zagięte kukri runęły na chruścianego stwora gradem uderzeń, w kilka
chwil dziewczyna wyrąbała sobie skromną przesiekę, zmieniając przeciwnika w
hałdę szczap i drzazg, szybko pochłanianych przez wijące się po ziemi korzenie.
Irin nie mogła się skoncentrować, nie mogła rzucić czaru, gdy zielone
liany szarpały za jej szaty, jeden z korzeni owinął się boleśnie wokół kolana,
zgniatając przegub. Irin jęknęła z bólu, próbowała się wyrwać, zdzieliła kilka
razy korzeń kosturem, lecz bezskutecznie. Sharwyn spojrzała groźnie w stronę
niziołka, co niebezpiecznie blisko był postrzelenia jej władcy. Magiczny pocisk
uniósł się pod sklepienie i runął w dół, trafiając Hugo w bok. Wyładowanie
energii trochę nim zatrzęsło, na szczęście na niewielkim oparzeniu się skończy.
Wielka żaba badała ślepiami zachowania krasnoluda, był spętany, nie mógł ruszać stopami, choć
starał się wyrwać, płaz dostrzegł, że tu ma szansę ugodzić wojownika. Pysk
płaza wystrzelił, tułów pochylił się nieco w bok, a mocne bezzębne szczęki
zacisnęły się wokół oplecionej kostki Baflina. Jęknął, czując jak bydle miażdży
mu mięśnie, ukąszenie było niezwykle mocne, jakby wdepnął w pułapkę na
niedźwiedzie!
Belak wydobył w tym czasie nowy składnik. W liściastym zawiniątku,
uformowanym w małą cuchnącą kulkę, miał siarkę, zwierzęcy tłuszcz oraz opiłki
żelazne. Odprawiwszy inkantację upuścił przedmiot, a ten w chwili kontaktu z
ziemią, urósł do znacznych rozmiarów, płonął! Ognista kula średnicy blisko sześciu
stóp! Widząc zakłopotanego krasnoluda, Belak z uśmiechem skierował obiekt
przeciw niemu. Toczyła się w jego stronę, paląc pędy i korzenie na swej drodze.
Działanie kwasu ustało, druid otrząsnął się z bólu, który dotąd musiał
wytrzymywać, już planował przeturlać płomienną śmierć od Baflina, do Maleny, a
na koniec, do czarodziejki, która śmiała go zranić! Baflin poczuł na sobie
przejmujący gorąc, gdy bryła zderzyła się z jego pancerzem i tarczą! Wrzasnął,
przerywając modlitwe do Moradina, w prośbie, by mimo wszystko, mimo znoju, krwi
i ran... nikt nie przypalił mu brody.
Loric spoglądał na wojowniczego suplikanta, dość z zastanawianiem się o
jego intencjach, kim był i tego typu bredniach. Zniszczył mu broń, jego wierny
długi miecz. Odepchnął go tarczą, podobnie i drzewną skazę nabierając odrobinę
dystansu. Napierśnik unosił się i opadał, a gniewny paladyn Helma bliski był
krzesania gromami z oczu i puszczenia pary nozdrzami. Patrzył w te puste białe
ślepia drzewnego niewolnika. Kątem oka zobaczył jakąś gorejącą kulę, którą miał
konkretnie w dupie. Odrzucił złamany miecz, pozwalając by rękojeść z brzękiem
wylądowała na ziemi. Opuścił rękę z tarczą, puścił uchwyt i pozwolił, by
stalowa płyta opadła, skórzane obejmy zjechały po rękawicy gładko. Siwe włosy
okalały posępną brodatą twarz, skrywając oczy w cieniu. Prawe ramie powędrowało
w górę, palce zacisnęły się na długiej owiniętej skórą rękojeści dwuręcznego
skurwiela... Gdy wyciągał potężny miecz, posypało się kilka iskier, sądny
szczęk metalu zapowiadał co miało się stać. Miał serdecznie dosyć tego typa,
teraz przeciwko niemu skierował stalowego kolosa dzierżonego w obu dłoniach.
Loric ryknął wściekle! Miecz poszybował w górę w mocarnym zamachu! Skóra na
rękojeści zaskrzypiała w tytanicznym uścisku wiarusa! Klinga świsnęła
rozcinając powietrze i opadając w dół! Przeciwnik spróbował zastawić się swym
mieczem, sparować po części tarczą, ale cios był zbyt silny! Ostrze zderzyły
się, lecz sama masa i siła ciosu odtrąciła ręce obrońcy, bezradnie opadły, gdy
stal zagłębiła się w mięsie, w barku, tuż obok odsłoniętej szyi! Klinga wgryzała
się głębiej, rozłupując kości, gruchotały żebra, tryskała czerwono-zielonkawa
krew. Niektóre łuski pancerze pękały, inne wiyginały się, jeszcze inne
rozdwajały w potoku iskier i szczęku metalu! Ostrze wyszło w okolicach biodra,
odrzynając większą część korpusu wraz z ręką, impet był dostateczny, by
zahaczyć jeszcze o drzewną skazę tuż obok, która także zmieniła się w
chruściany odpad. Loric uderzył z takim impetem, że jej patykowate ciało
odleciało daleko w ciemność.
Zdumiony niewolnik drzewa wypuścił miecz, głowę skierował w bok,
spoglądając na rozciętą jamę pulsującego płuca, na kawałki po żebrze, na leżący
obok ochłap mięsa wraz z ramieniem, które trzymało tarczę. Tylko żywiczne soki
pozwoliły mu zostać na tyle przytomnym, by pojąć horror swej dewastacji, nim
poddał się bólowi i utracie krwi. Truchło padło parując od uwolnionego ciepła.
Na drodze Lorica nie było już rycerza, obrońcy, ani drzewnej skazy,
przed sobą miał Belaka, a druid dobrze o tym wiedział. Przełknął głośno ślinę,
nie wiedząc cóż teraz uczynić. Paladyn zatoczył młyn ciężkim orężem i ułożył
delikatnie umoczoną w krwi klingę na swym ramieniu, spojrzał w stronę druida z
obrzydzeniem.
Sternowi wreszcie udało się wyrwać! Z trudem wielkim natłukł chwastów
zmieniając je w zieloną papkę. Powoli parł naprzód, zważając, by żaden inny
badyl nie czepił się jego nogi. Irin zaniechała prób wyzwolenia się, zamiast
tego splotła zaklęcie, dwie fioletowe kule magicznej energii poszybowały nad
walczącymi by uderzyć w Sharwyn, której chciała się zrewanżować. Wroga
czarodziejka postąpiła o krok w tył, czując uderzenie energii przypalające jej
skórę bolesnymi wyładowaniami. Ta w odpowiedzi chciała się Irin odwdzięczyć
czymś podobnym, miast tego Belak wezwał ją wskazując palcem nadciągającego
Lorica. Dziewczyna, na skraju wytrzymałości, wyciągnęła z kieszeni kłaczek
wełny. Z takim składnikiem związała kolejne zaklęcie, splatając je w mętny
obłok, który poszybował w stronę paladyna. Maleńka chmura nagle zajarzyła się
przed jego oczami, spalając tajemnym ogniem, katując uszy, oślepiając blaskiem.
Paladyn otrząsnął się dość szybko, Sharwyn nie była na tyle zaawansowaną
czarodziejką, by oszołomić doświadczonego wiarusa tak amatorskim czarem.
Druid kazał płonącej kuli zmienić swój bieg, cofnął ją w kierunku
Lorica. Mężczyzna pozbawiony ochrony tarczy poczuł gorąco żywego ognia na
własnym pancerzu, a przez to i skórze. Idąc w tył, powoli i uważając na dystans
między sobą a rycerzem Helma, postanowił dodatkowo uprzykrzyć mu życie,
rozgrzewając jego stalowy napierśnik jeszcze bardziej. Miał nadzieję ugotować
paladyna żywcem. Jego dłonie sięgały w kierunku Lorica, szara stal powoli
nabierała barwy ciemnej czerwieni w kilku miejscach. Paladyn nie raczył odejść
tak szybko i łatwo, lecz na drodze stała mu córka Hucrelów, zasłaniająca drogę
do swego nowego mistrza.
Spojrzał jej w oczy, choć paląca moc była okrutna, wykrzesał w sobie
krztę współczucia. Westchnął ciężko i nim ta zdążyła cokolwiek zrobić w
odpowiedzi, ściął jej głowę. Cios był szybki, bezbolesny, zupełne przeciwieństwo
tego co miał w planach dla Belaka.
Hugo sprytnie przeskoczył między lianami, zwinnie przez ostatnie kilka
chwil wgramalał się na część zrujnowanego murku dziedzińca. Dwie strzały
dopadły druida, ugodziły go, nie miał jak się przed nimi uchylić, czy kim się
zasłonić. Krew naznaczyła powłóczyste szaty. Belak zauważył, że jedynie drzewna
skaza i jego wierny płaz stoją jeszcze naprzeciw zmęczonego krasnoluda, ale
zdecydowanie nie układało się po jego myśli. Mógł wrócić ściągając posiłki,
mógł im jeszcze pokazać, miał nasiona drzewa, nie wszystko stracone. Wtem
poczuł jak w plecy zanurza mu się zimna stal! Ostrze przeszło płasko, między
żebrami, przez prawe płuco, otwierając wszystkie ważne żyły obok serca, lecz
nie przeszywając jego samego. Kaszlnął krwią, która zmieniła barwę jego brody
ze srebrzystej na ciemną czerwień. Po chwili drugie, zagięte ostrze przełupało
się przez jego ramię, oddzielając mięśnie, szarpiąc ścięgna, nie pozwalając na
dalsze wicie czarów.
-Podoba ci się mój głos? – Szeptem spytała brunetka za jego plecami. Po
wyzwoleniu się z kręgu kłączy, złodziejka znikła w ciemnościach, a on zupełnie
o niej zapomniał. – To niech będzie ostatnią rzeczą, którą usłyszysz.
Malena pozwoliła jego ciału osunąć się na ziemię, spływając z jej
ostrzy. W tym samym momencie magia Belaka prysła. Pancerz Lorica wystygł,
płonąca kula wypaliła się zmieniając w zaledwie obłoczek popiołów, zaś pędy
wokół nóg krasnoluda uschły i obumarły, pozwalając mu z nieukrywanym
zadowoleniem zrewanżować się badylowi oraz przerośniętej żabie.
***
Z ciężkim sercem ściągał pierścień z palca Sharwyn, wcale jej nie znał,
a z opowieści wynikało, że była raczej osobą, którą Loric wolałby przełożyć
przez kolano i porządnie zlać, ale mimo wszystko nie mógł przeboleć porażki.
Znów coś obiecał, znów ruszył z nadzieją, że uda się mu kogoś uratować, a w
efekcie może i położyli kres planom wygnanego druida, może i ścieli plugawe
drzewo, porąbali na szczapy i byli gotowi je spalić, ale mimo wszystko
przegrał. Sharwyn, Sir Bradford, Talgen, Karakas, wszyscy martwi. Od ściętego
przeciwnika wziął miecz, ciekawa broń, będzie mu długo służyć, jak miał
nadzieję. Broń zwała się Ćwiekołamaczem, należała do byłego paladyna Tyra, Sir
Bradforda, splugawionego przez drzewo, złamanego, wypranego i zniewolonego.
Niegdyś ta broń służyła dobrym celom, temu uznał, że się nią zaopiekuje, by tak
właśnie było dalej.
-Baflin, już starczy. – Rzekł Stern przyglądając się, jak krasnolud
rąbie Drzewo Gulthiasa. Krępy brodacz żywił do plugastwa taki wstręt, że mało
brakowało, a porąbałby je na wióry.
Hugo z Maleną pomagali zawlec kapłanowi ciała na stertę szczap.
Palenisko było gotowe, Loric polał drzazgi i gałęzie oliwą opałową. Rozpalili
ogień i rzucili zajęty płomieniem patyk na stos, obserwując jak żar szybko
pochłania kolejne porcje drewna i ciał. Trwali tak chwil kilka, ciesząc oczy
spektaklem, lecz w końcu znajdowali się w jaskiniach, powinni się stąd wynieść,
nim dym wypełni ich płuca, póki co obłoki zbierały się pod sklepieniem groty
zagajnika.
-Chodźmy, przed nami długa droga – stwierdziła w końcu złodziejka
wzdychając ciężko na wspomnienie ostatniego dnia, pełnego walki,
niebezpieczeństw i jakby nie spojrzeć małej fortuny.
-Irin, idziemy... – zawołał Stern gdy wychodzili przez dziedziniec.
-Gdzie cię posiało, dziewucho? – Baflin ponaglił spostrzegając, jak
niektóre z płomieni przenoszą się na otaczające palenisko małe krzewy
wzrastających drzewnych skaz.
Nie było jej, nigdzie. Znikła, podobnie jak Eryk, gnom, który nie brał
udziału w ostatniej bitwie, choć zdecydowanie podążał za nimi.
-Irin! – Stern chciał wrócić, rozejrzeć się po mrocznych zakamarkach,
lecz płomienie były coraz bliżej.
Hugo podchwycił co się miało na rzeczy, w miękkiej pylistej glebie
łatwiej było tropić zguby, temu, by uspokoić towarzyszy, przykucnął przy
śladach, tropił zgubę.
-Poszła tędy, z powrotem – rzekł niziołek. Niestety w okolicy nie było
śladów gnoma, co mogło oznaczać, że zatrzymał się w ostatnim korytarzu. Nie
specjalnie zwracali na niego uwagi, z resztą obiecał, że będzie się trzymał z
dala od kłopotów.
Pobiegli z powrotem, do korytarza którym przybyli. Ślady stóp Irin
prowadziły w ciemną głębię, najpierw myśleli, że coś znowu ją omotało i
podbiegła zainteresować się tą statuą smoka! Czarny scenariusz zakładał, że
znajdą ją martwą, życie wysączone przez potworny cień uwiązany do tamtego
miejsca, by sprawować wieczną straż... Ale tam Irin nie było, nawet śladu, poza
tym na ziemi, zostawionym przez jej skromne buty. Musiała przyspieszyć,
stawiała coraz dłuższe kroki.
-Gdzie ją do diabła posiało?! – Stern zdawał się być szczególnie
dotknięty jej stratą, była pod jego bezpośrednią protekcją, zżył się z
dziewczyną przez kilka tygodni, w których podróżowali przez nieznane im krainy,
z dala od rodzimego Cormyru.
Przebyli smocze galerie, przeszli przez komnaty laboratoryjne goblinów,
do kompostowni, cały czas podążając jej śladami, które kończyły się przy słupie
prowadzącym w górę, tym po którym tu zeszli.
-Czekajcie... – Niziołek powstrzymał ich gestem dłoni, czując ciarki
wspinające się w górę pleców. Reszta kompanów już miała ruszyć w górę, ale
wszyscy spojrzeli na Hugo, na jego szerokie przerażone oczy.
-Co się stało? – Stern spytał. – Czemu zwlekamy?
-Eryk – niziołek wspomniał imię gnoma. – Jego śladów tu niema...
-Jak to, nie ma? Gdzie poszedł? Został z tyłu?
Hugo pokręcił głową, wskazując na ślady każdego z nich kiedy tu
przyszli. Swoje, Maleny, ciężkie i głębokie należące do krasnoluda, skromne i
płytkie, które zostawiła czarodziejka, ślady Sterna o charakterystycznych
załomach metalowego obicia pięty, szeroki rozstaw głębokich śladów Lorica.
Brakowało jednak pary śladów, konkretnych śladów należących do gnoma.
-Jego tu nigdy nie było.
Loric zwarł mocno wargi w zamyśleniu, nagle wszystko zdało się jasne. W
tej sali, na wyższym poziomie, zielony ognik badał ich wszystkich, niemrawo
lewitując przed twarzami każdego, ale ze szczególną lubością przyglądając się
czarodziejce. Gdy paladyn go odegnał, znikł w korytarzach. Kiedy dotarli do goblińskiego
lochu i znaleźli zakutego gnoma starali się go uwolnić z klatki. Przypomniał
sobie jak spoglądały nań uwięzione tam koboldy, nie chciały się dać rozkuć, gdy
zobaczyły... że rozmawiają z pustą klatką? Skąd Eryk mógł tak dobrze znać cały
plan podziemi? Jak to możliwe, że przeżył cały rok w niewoli? Naprawdę mógł
złożyć mapę w pamięci, z zasłyszanych pogłosek i goblińskich rozmówek? Z kim
tak naprawdę podróżowali przez ostatnie kilka godzin? Podążali za iluzją,
istotą skromną i niewinną, budzącą zaufanie, nie wydającą się kimś groźnym,
wręcz przyjaznym, istotą dzielną, która zaskarbiła sobie uznanie paladyna,
doceniającego wytrwałość i hart ducha. Był kapłanem, kimś prawym i za razem
miał odrobinę poczucia humoru, polubili go Stern i Malena. Krasnolud docenił
plan, a niziołek znalazł w nim kogoś o pokrewnym problemie rozmiarów, a jednak
zawziętym i silnym duchem.
EPILOG
Byli w drodze od tygodnia, docierając wreszcie do Scornubel, targowego
miasta karawan wznoszącego się niczym ul narastających na sobie małych domków,
namiotowisk i pastwisk dla pociągowych zwierząt. Przygnębienie nie schodziło z
twarzy kapłana, wciąż bolejącego nad zniknięciem przyjaciółki. W Oakhurst nikt
o niej nie słyszał, nikt jej nie widział, przepadła jak kamień w wodzie
zostawiając część swego dobytku, jaki oddali karczmarzowi na przechowanie. Czuł
się jakby wszystko poszło na marne. Baflin stwierdził, że jego misja może
poczekać, pomoże odnaleźć mu zgubę, zaś Loric był jedynym, który zdawał się
mieć jakiś plan, to za jego namową podróżowali do miasta nad dopływem rzeki
Chiontar. Paladyn może nie miał zbyt wiele do zaoferowania, ani nie czuł więzi
ze Sternem i jego kompanami, ale zaginięcie kolejnej osoby pod jego pieczą?
Tego sobie nie wybaczył... Od lat pasmo osobistych klęsk ciągnęło się tuż za
nim, choć starał się ocalić Sharwyn i Talgena, przybył za późno... Trudno,
pech, fatum... Ale zaginięcie Irin? Pod jego nosem? Ta ofiara była dodatkowym
przytykiem, ujmą której nie mógł znieść. Zaoferował, że skonsultuje się w ich
imieniu ze starym znajomym, magiem, który jak mniemał pomoże namierzyć zgubę.
Mieli jej osobiste rzeczy, kilka włosów ostałych na grzebieniu oraz zapasowe
buty. Hugo poszedł za nimi, bo póki co byli pierwszymi ludźmi i krasnoludem,
którzy go nie wyrolowali w ten czy inny sposób, a Malena, cóż, potrzebowała
gdzieś spieniężyć smocze statuetki, które ukradła koboldom w cytadeli.
Podzielili się nagrodą, wedle umowy mając nadzieję, że to poprawi im
humor, a mimo wszystko strata kompana bolała jeszcze bardziej. Co może się z
nią dziać? Co jeśli Irin czeka ten sam los pod władzą tajemniczego zielonego
ognika, co Sharwyn po spotkaniu z Belakiem, zbuntowanym druidem? Kim lub czym
był duch, którego uwolnili?
W północnej dzielnicy, nieopodal jednego z placów targowych gdzie non
stop krzątali się wszelkiej maści kupcy przy rozstawionych straganach,
zachwalając tkaniny, przyprawy i pachnidła, stał samotny wysoki budynek. Mógłby
przypominać wieżę, gdyby nie to, że był dość nieregularny. Solidny murowany
parter miał wiecznie zabezpieczone okiennice, każda zawarta na tyle kłódek, że
mogłaby zatrzymać najlepszego złodzieja przez kilka godzin. Z centrum wyrastał
wysoki komin, szerszy u podstawy, zwężający się ku szczytowi. Ceglany tubus
otaczały przybudówki, niektóre murowane, inne drewniane, pnąc się dziwną,
chwiejną spiralą na wysokość czterech kolejnych pięter. Nie dziwota, że dom
stał osamotniony, większość mieszkańców bała osiedlać się wokół pracowni
kłótliwego indywidua , w obawie, że któregoś dnia komin padnie w jedną ze
stron.
-Cóż to za cholerstwo? – Baflin spytał, gdy wyminął ich karawaniarz
ciągnący ze sobą swój mobilny stragan. Krasnolud bał się niektórych ludzkich
konstrukcji, wolał konkretny grunt pod nogami, najlepiej ziemię lub stabilny
kamień.
-Warsztat, dobrego przyjaciela – Loric odpowiedział podchodząc do drzwi
i łomocąc piąchą we framugę.
Cisza była jedynym co usłyszał, więc ponowił łoskot. Ludzie przechodzili
tuż obok, zainteresowani czego też mogli chcieć od mieszkańca cudacznej
posesji. Pięść paladyna obudziłaby trupa, był tego pewien, a mimo wszystko nikt
nie otwierał.
-Vikardo! Wstawaj, stary draniu! – Zagrzmiał głos paladyna.
Zza rogu budynku wyszedł pewien młody czarnowłosy mężczyzna.
Karmazynowa kamizela, luźne spodnie, wysokie czarne skórzane buty. Lekka bródka
zgrana z ostrymi rysami i egzotycznie śniadą cerą, tęczówki oczu miał jasno
szare, niemal kredowe, temu spojrzenie wydawało się bardziej pytające niż
zdziwione. Trzymał w dłoniach kosz z owocami i kilkoma bochenkami chleba.
Podszedł do drzwi przy których stał Loric, powoli, milcząc, unosił wysoko brew
zadając nieme pytanie, czego od niego chcą.
-Przepraszam... – mężczyzna wyjął z kieszeni metalową obręcz z
kluczami, po czym otworzył sobie drzwi, czując na plecach ciężkie brzemię
poświęcanej mu uwagi.
-Młodzieńcze – spytał paladyn za jego plecami. – Powiedz, czy jesteś
uczniem mistrza Vikardo?
Mężczyzna obrócił się, dłonią przygładził czarne włosy zastanawiając
się jak odpowiedzieć i czy ci przybysze chcieli mu wyrządzić krzywdę lub po
prostu szukali pomocy.
-Nie, dobry człowieku – przemówił z ciężkim akcentem. – Byłem uczniem
mistrza Vikardo... Póki żył.
-Żył? – Wiarus powtórzył ostatnie słowo rozluźniając brwi, otwierając
szerzej oczy.
-Mistrz nie żyje od czterech lat...
-Jak to? – Helmita poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. – Jak
zmarł?
Nieznajomy nie odpowiadał. W ciszy mierzył ich wzrokiem, wszystkich,
nie tylko paladyna, który z największym zaciekawieniem wypytywał się o losy
starego nauczyciela. Westchnął spoglądając na kosz z owocami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz