poniedziałek, 16 grudnia 2013

Warhammer 40000: Dark Heresy: Agenci Tronu cz.3

Motyw Muzyczny




W poniższym opowiadaniu udział wzięły postacie stworzone według zasad z podręcznika, a końcowe efekty ich działań zostały poddane testom z użyciem kości i mechaniki gry.


Dark Heresy
Agenci Tronu
Gambit Apostazy: Czarny Grobowiec





Rozdział II
Hematytowa Katedra

Pomysł zbudowania lustrzanej świątyni zdawał się być wielu kaznodziejom Eklezji iście apetycznym pomysłem. Krążył po ich głowach przy wielu okazjach dotarcia ze słowem Imperatora do nowych, nieoświeconych światów. Cóż lepiej oddałoby powagę kościoła niż imponująca siła błyszczącego srebra? Barsapine jednak było osobliwym światem, który wiecznie przypominał architektom o ich faktycznej niemocy. Na Barsapine bowiem stała Ozłocona Katedra, jedyna w swoim rodzaju wzniesiona prawie całkowicie z idealnie spasowanych i wypolerowanych srebrnych paneli.
Planeta obracała się wokół własnej osi tak wolno, że jedna jej część nigdy nie doświadczyła promieni okrutnej gwiazdy, przypominając zlodowaciałe pustkowie, podczas, gdy druga część wyglądała jak wypalona do cna kraina piaszczystych wydm, surowych skał i zabójczych temperatur. Ludność Barsapine zamieszkiwała wąski pas umiarkowanego klimatu, wiecznie w strefie półmroku. W centrum, w samym sercu zindustrializowanego miasta o setkach świątyń, stała Ozłocona Katedra. Była tak masywną i potężną budowlą, że sięgała niebios chwytając promienie gwiazdy i rozświetlając półmrok otulający miasto. Dla mieszkańców obserwujących ją z daleka, srebrne ściany smagane intensywnie żółtym światłew wyglądały jak szczere złoto.
-Wielu wieży, że ta światłość, to dar od samego Imperatora... Część jego woli zmaterializowanej w cudach błyszczącej świątyni. – Łowca wiedźm stał przy oknie w starej izbie, spoglądając na odległe wzgórze, oraz jedyny błyszczący obiekt, złoty nieregularny kształt dostarczający światła Kephistron Altis. – Nawet teraz się jej kłaniają.
Caiden parsknął spoglądając na starszą kobietę przechadzającą się brukowanymi ulicami miasta. Starowinka zwróciła się ku błyszczącym ścianom, po czym nakreśliła znak aquili, kłaniając się tak nisko, że z niesionego przez nią kosza wypadł ziemniak, w mig pochwycony przez szczura przyczajonego nieopodal rynsztoka.

Nad miastem roztaczał się granatowo czarny całun ugwieżdżony po jednej stronie bajecznymi konstelacjami, po drugiej zabarwiony sinym pomarańczowym światłem. Ulice Kephistron Altis były relatywnie czyste, zadbane jak na tą część miasta. Bliżej centrum wyrastały masywne faktorie i wymyślne rezydencje możnych, wysokie na tyle by sięgać naturalnego dziennego światła, podczas gdy biedota skazana była na życie w ich cieniu. Masy taniej siły roboczej modliły się, pracowały i bawiły w ponurej atmosferze wiekowej metropolii, jednej z niewielu z portem kosmicznym. Od wielu dni nikt nie przybywał, zaś akolici zakonspirowani pod przykrywką pielgrzymów byli ostatnią grupą jaka wylądowała i przez kilka cykli wzbudzała zainteresowanie lokalnych. Życie wróciło do normy dość szybko, a akolitów wynajmujących lokum w małej gospodzie na skraju miasta zaczęto po prostu akceptować jako zwyczajowych gości zwiedzających miejsca święte. Prawdą było, że Barsapine stała na wszechobecnej teokracji, zaś religia była dla jej mieszkańców głównym tematem rozmów, nauk i rozrywki, jeśli modły można w ich poczet zaliczyć.
Gospoda była dziwnym połączeniem betonowego pudła i drewnianej nadbudówki mającej swym kształtem emulować ostre i spiczaste gmachy szlacheckich dworów w centrum Kephistron Altis. Rozmawiając z właścicielem gospody, starym wiarusem imieniem Haston, Gaius Tharn zdołał ustalić, że przed wieloma laty ten budynek stanowił warsztat szewski garnizonu sił obrony planetarnej, lecz po tym jak miasto znacznie się rozrosło i garnizon musiano przenieść, budynek o typowo bunkrowym charakterze ostał się jako wolny do wykupienia. To też tłumaczyło, czemu nad wejściem widniała stara powlekana tworzywem stalowa płyta przedstawiająca but, na której Haston sprytnie domalował nazwę „Pod Śladem Pielgrzyma”. Sam budynek był na tyle solidny, by z łatwością dobudować na nim jedno, a nawet drugie piętro, przez co stary gospodarz mógł pochwalić się najwyższą budowlą na obrzeżach. Pielgrzymi właśnie dlatego kierowali się do gospody, jako, że była jednym z niewielu przybytków, w których wierny i skromny podróżnik mógł wynająć pokój z niezasłoniętym widokiem na Ozłoconą Katedrę. Zdawało się jedynie odpowiednie, że tak znamienici goście spoza planety wynajęliby lokum właśnie u Hastona.
Teraz siedzieli w jednym pokoju, w pełnym rynsztunku, jako, że wreszcie nadszedł meldunek i informacja, że mogą przystąpić do działania. Siedzieli w gospodzie i gnuśnieli udając strudzonych pielgrzymów, chodząc co dzień na nudne religijne obrządki, co dzień w innej świątyni, a tych Kephistron Altis miało setki. Gaius z nudów rozłożył karabin i przejrzał w nim absolutnie każdą szczelinę, następnie złożył z powrotem i tak w kółko.
Do Caidena przy oknie dołączył Havelock Skavaldi wstając z relatywnie wygodnego choć prostego łóżka o sztywnym materacu, na którym od ciężaru arbitratora w pełnej zbroi, odcisnęło się duże zagłębienie.
-Czy wiemy kto nas transportuje? – Spytał wyglądając na brukowaną uliczkę, po której przejechała ciężarówka ze złomem zdążając w kierunku zamiejskiego wysypiska, trąbiąc i strasząc ludzi. Kierowca walczył z rzężącą skrzynią biegów, podczas gdy jego towarzysz wychylony z szoferki zwymyślał przechodniów każąc im zejść z drogi. Mało mu papieros nie wypadł z niezamykających się ust.
-Opat stwierdził, że dla bezpieczeństwa każe podstawić sam wóz. Lepiej by jak najmniej osób maczało ręce w sprawach inkwizycji, szczególnie tutaj, w okresie przed zwiastowaniem – spokojnie odpowiedział łowca.
-Wolałbym, by ktoś kompetentny został z pojazdem, gdy zaczniemy badać katedrę – słusznie zauważył Havelock. – Wskazałbym młodzieńca Kaltosa, ale nie radzi sobie z bronią dostatecznie dobrze, by odeprzeć większą grupę, a i zdaje się jest jedynym, który okiełznał „dar” od mistrza Vaaraka.
Kaltos spakował więcej książek niż broni. Plecak oparł na kolanach udając, że przegląda zebrane dzieła jakby miały uratować wszystkim życie, choć tak na prawdę ukrywając zasmucenie, że ponownie została mu wytknięta bojowa nieporadność. Tuż obok pucułowatego okularnika unosiła się medyczna serwoczaszka. Urządzenie wbudowane w pozostałość ludzkiej głowy, rzekomo używające resztek ośrodka nerwowego byłego właściciela jako podstawy logicznego silnika, najeżone było dziesiątkami zmechanizowanych końcówek, z czego większość kończyło się groźnymi strzykawkami i ostrzami. Nie wiedzieć czemu, lecz dar mający utrzymać wszystkich przy życiu słuchał się tylko chłopaka i to właśnie za nim podążał jak wierny towarzysz lub ostro wytresowany niewolnik.
Nie tylko Kaltos widział w tym szczyptę czarnego humoru mistrza Vaaraka. Trudno było reszcie uwierzyć, żeby głupia maszyna wybrała sobie Kaltosa na patrona, więc podejrzewali, że sam inkwizytor nie informując o tym nikogo kazał zaprogramować w czaszce taki algorytm. Tym samym upewnił się, że nie zostawią Kaltosa w bezpiecznym miejscu, a i chłopak wreszcie zobaczy więcej akcji i może się czegoś nauczy. Mistrz był równie świadom co wszyscy, że Kaltos nie potrafi dobrze walczyć i szansa na skrócenie jego żywota znacznie się zwiększy, to zaś samemu adeptowi dawało znać, że choć mistrz chce dla niego jak najlepiej – wyszkolić go przez praktykę i improwizację w trudnych warunkach – to jednak ekstensywna wiedza i wyszkolenie nie zagwarantują Kaltosowi bezpieczeństwa, jest tak samo zastępowalny jak inni. Jest narzędziem inkwizycji i nie powinien o tym zapominać.
Na Barsapine lecieli ponad dwa miesiące, dwa długie miesiące na pokładzie okrętu zaprzyjaźnionego z inkwizycją rogue tradera. Przepaść między panią magistrat Marrsing, a łowcą wiedźm pogłębiła się do stopnia, gdzie prawie zaprzestali kontaktów, a odzywanie się do siebie nawzajem ograniczając jedynie do niezbędnych formalizmów. Wszyscy czuli ten niezdrowy chłód, bardzo dogodny wrogim siłom, jeśli takie chciałyby skorzystać z klina wbitego w grupę. Choć Cynobia nie usłyszała o dalszych zainteresowaniach jej rodziną, podejrzewała, że Caiden wcale nie zaprzestał inwigilacji, po prostu dobrał bardziej dyskretne metody. Nie mając jednak bezpośrednich dowodów, nie mogła mu nic zarzucić, ani niczego wygarnąć. Coś jej jednak nie pasowało. Miała natomiast dość dużo czasu, by odnowić znajomość ze Skavaldim. Próbowała dotrzeć do wielkiego arbitratora, lecz ten odpowiadał z wyrobionym chłodem. Była ciekawa co się z nim stało, gdzie zagnały go obowiązki. Odpowiedź była nieoczekiwanie negatywna. Havelock nie był niegrzeczny, opryskliwy czy jej wrogi, sam ton jego wypowiedzi sprawiał, że czuła bijącą zeń pustkę i ból, a za razem wrytą w umysł komendę, by się swą przeszłością nie interesował. Toczył w sobie wewnętrzną walkę o prawo do chcenia... Chcenia poznania własnej przeszłości, gdyż z wyczyszczeniem pamięci nawet to mu odebrano. Jedyne co pocieszało wielkoluda to fakt, że w ogóle pozwolono mu służyć dalej. Ten fakt właśnie świadczył, że Havelock Skavaldi musiał być przykładnym sługą Imperatora i nie splamił swego honoru zwątpieniem, czy tchórzostwem, a i widać w walce musiał popisać się umiejętnościami. Jeśli ktoś miał na koncie jakąś przewinę, skazę, lub zobaczył coś czego nie powinien zobaczyć, obcował z zakazaną wiedzą, Inkwizycja pozwalała służyć dalej, nawet wartościowym akolitom, ale najczęściej pod postacią durnych mechanicznych serwitorów pozbawionych własnej woli. Jeśli zaś zadali sobie tyle trudu, by poddać Skavaldiego psychicznemu czyszczeniu, musiał odznaczyć się czymś naprawdę ważnym.
Do dużych drewnianych drzwi ktoś zapukał. Siostra Talia otworzyła je spoglądając z góry na siwego zgarbionego gospodarza z ręką uniesioną, by ponownie uderzyć w drzwi, lecz teraz wznosił się przed nim czarny pancerz rozłożony na sylwetce siostry. Cofnął rękę szybko i skłonił się nisko.
-Wasze dostojeństwo, raczę zawiadomić, że na placyku na tyłach jakiś jegomość zatrzymał transporter. Poszedł żem się wypytać w czym rzecz, a ten mi papier wręczył i rzekł, że toć do was.
Z tymi słowami Haston skłonił się w pas jeszcze raz i wyciągnął przed siebie zwinięty w rulon sztywny dokument obwiązany czarną wstążką.
Zainteresowanie grupy się wzmogło, powstali ożywieni, gdy siostra odebrała zwój i rozwiązawszy tasiemkę zaczęła czytać na głos. Gospodarz oddalił się rozumiejąc, że w tak ważnych spraw nie powinien być uwikłany. List zawierał w sobie instrukcje jak i kiedy dotrzeć do Ozłoconej Katedry, nad którą to pieczę sprawował opat Jurtuas. Dziwnym się zdawało, że tak długo unikał spotkania, dopiero teraz udzielając odpowiedzi na prośbę akolitów. Z początku prawie wszyscy obstawali za tym, by odwiedzić opata, póki był nieprzygotowany, jakakolwiek mógł być tego powód. Za namową magistrat Marrsing zmienili zdanie i poczekali te kilka dni. Caiden jako pierwszy przyznał jej rację ucinając dysputy. Cynobia podejrzewała, że skoro opat ma coś do ukrycia, niech ukrywa i wymyśla wymówki. I tak dzięki odpowiednim pytaniom znajdą nieścisłości, a jeśli tak się stanie i dojdą natury jego tajemniczego postępowania, przynajmniej będą mieli wygodę manewru. Nawet jeśli odkryją, że opat coś knuje, będą mogli grać nieświadomych wodząc go przy tym za nos.
-Wielce ubolewam – siostra czytała na głos, - że nie byłem w stanie udzielić wam audiencji należytej w czasie przez was żądanym, aczkolwiek mój ulubiony serwitor się... rozchorował?
Siostra nie mogąc uwierzyć co też czyta uniosła głowę, a lewą brew jeszcze wyżej. Akolici wzruszali ramionami w milczeniu rzucając sobie wzajemnie pytające spojrzenia.
-Serwitor zachorował? I to ten wielce ważny powód? – Spytał łowca.
-Ulubiony serwitor... – magistrat cicho powtórzyła.
-Może mu chodziło o usterkę techniczną – zaproponował Kaltos unosząc palec. – Słyszałem jak w podobny sposób starsi akolici zwracali się do techkapłanów prosząc o naprawę serwoczaszki lub mechanicznego familiara.
Młodzieniec miał trochę racji w tym co mówił. Akolici wychowani na bardziej cywilizowanych światach, obyci z bardziej zaawansowaną technologią zdążyli przesiąknąć poważniejszym leksykonem. Lecz żeby ktoś przywiązywał się do serwitora? Mógł być użyteczny, owszem, może nawet niezastąpiony w pewnych pracach, lecz ulubiony?
-Starzec mógł zdziwaczeć – westchnął Gaius. – Czasem tak mają, jak żyją w odosobnieniu to sobie wyrabiają lubości do maszyn lub zwierząt.
-Cóż, dowiemy się więcej na miejscu – Caiden wzruszył ramionami przechodząc obok siostry i wybywając na korytarz. – Nie traćmy więcej czasu, juz dość go spożyliśmy na bezczynne siedzenie.

Zeszli na ogrodzony placyk za gospodą. Obok kontenera na śmieci i małego buczącego generatora stał ogromny sześciokołowy kanciasty pojazd, przystosowany do jazdy terenowej i ubłocony do stopnia, gdzie przypominał raczej pancerny transporter oddziałów prewencji po trzech kampaniach odbytych akurat w najbardziej mokrych dniach jesieni, niż coś godnego kościelnych oficjeli. Mimo zewnętrznej aparycji musieli przyznać, że wysłużony wehikuł był świetnym wyborem. Wszechstronny na tyle, że może poruszać się po utwardzonych nawierzchniach w centrum, brukowanych alejach na obrzeżach, zmarzniętych glebach po ciemnej stronie planety, oraz piaszczystych wydmach po oświetlonej. Wytrzymałby ostrzał z cięższej broni i wszelkie warunki atmosferyczne. Boczny właz otwierał się szeroko, a stopnie sięgały niemal ziemi, dzięki czemu można było doń wygodnie wbiec i tak samo szybko wysiąść. Dwa rzędy prostych twardych siedzeń, potężny silnik i przestrzenna ładownia na cały ich dobytek. Ktokolwiek pojazdu nie wybrał miał na względzie bezpieczeństwo akolitów.
By dotrzeć do Ozłoconej Katedry musieli zagłębić się w monumentalizm Kephistron Altis, między wielkie gmachy i fabryczne hale. Sama świątynia była zamknięta dla wiernych, stanowiąc odosobnione święte miejsce dostępne jedynie dla hierarchów kościoła. Prostaczkom ostawiono dziesiątki pomniejszych świątyń stojących na prawie każdym rogu. Wielki gmach w sercu miasta otaczał kordon budowli sakralnych. Opat Jurtuas był niejako osamotnionym kustoszem, który wraz z zastępem serwitorów dbał o komnaty katedry, by te nie były niepokojone i by tylko formalnie konieczne sprawunki się w nich dopełniały. Straże świątynne zatrzymywały akolitów nie raz patrząc krzywo na pojazd, lecz gdy akolici okazywali glejty podpisane przez samego opata, przepuszczali ich dalej.
Wszystkie katedry były monumentami uosabiającymi niezłomność woli Boga Imperatora. Gdy wysiedli i spojrzeli na niebosiężną architekturę dech zaparło im w piersiach. Setki metrów złocistego blasku wznosiły się meandrami kolumn i płaskorzeźb, łuków, krawędzi – wszystko odlane z odbijającego światłość srebra. Rozszczepiane promienie słońca na załomach rozpraszały się w tysiące wstęg o zmieniających się żywo barwach, jakby przepuszczonych przez okular kalejdoskopu.
Akolici podeszli do schodów rozkładających się wachlarzem przed monumentalną konstrukcją. Na końcu schodów stała figura, zdawało się równie antyczna co i wielka budowla za jej plecami. Zgarbiony i wychudły mężczyzna owinięty w mnisze szaty wspierał się na długim kosturze, którego kraniec zaadaptowano na pulpit, na pulpicie zaś ciężka księga otwarta na świętych słowach imperialnego kredo, traktujących o pokucie i zadumie ubogacającej charakter wiernego.
-Witajcie, słudzy Świętych Ordo – rzekł rozedrganym słabym starczym głosem pełnym spokoju i cierpliwości. – Jestem opiekunem tego świętego miejsca i choć stronię od gości, pozwoliłem sobie przygotować komnaty jeśli zechcielibyście zostać na dłużej w swych dochodzeniach i dotrzymać mi towarzystwa.
-Opat Jurtuas jak mniemam – łowca wiedźm wystąpił przed szereg i podszedł bliżej starca skłaniając się mu nisko. – Radzi jesteśmy z waszej oferty, to wielka przyjemność i zaszczyt odwiedzić miejsce tak święte i znaczące dla sektora.
Caiden podszedł bliżej i umieścił dłonie na ramionach opata, ściskając je delikatnie w geście szacunku, oraz przyjaźni. Był to gest dobrany celowo, stosowany częściej między przyjaciółmi o równej sobie pozycji. Chciał dać opatowi znać, że w stosunku do akolitów nie jest tu panem i władcą, i że nie zamierzają go jako takiego traktować.
-Tak, zaiste, to przyjemność... – skomentował cicho uśmiechając się do łowcy i odwracając w kierunku drzwi, przed którymi czekał zastęp serwitorów.
Skinąwszy na nich dłonią wpół-mechaniczni słudzy poczęli siłować się z drzwiami wysokimi na blisko czterdzieści metrów. Jedni ciągnęli za olbrzymie obejmy, wytężając mięśnie i serwomotory, inni, ci od wewnątrz poczęli pchać, sprawiając, że drzwi skrzypiąc okrutnie na antycznych zawiasach i kołowych prowadnicach, wreszcie ustąpiły.
Weszli do środka przyglądając się kolosalnym zdobieniom. Srebrne ścienne panele uzupełnione klejnotami i wyściełane krwisto czerwonymi jedwabiami, współgrały kolorytem z podłogą, sklepieniem oraz kolumnami, ukazując etapy z życia Świętego Drususa. Główna nawa audiencyjna przytłaczała swą skalą, sprawiając, że akolici czuli się mali i przygnieceni rozmiarem. Wszyscy, prócz siostry Talii, która stąpała korytarzami Ozłoconej Katerdy zbyt zaabsorbowana kontekstem przedstawianych obrazów, by ulec presji rozmiarów budowli. Z resztą jako członkini zakonu bywała w większych i bardziej imponujących świątyniach.
-W nawie wschodniej, po prawej stronie możecie zobaczyć malowidło osławionego sztukmistrza... – prawił opat wiodąc ich w kierunku zdobnych schodów na końcu pustej modlitewnej sali.
-Jeromina znanego jako mistrza bez oczu? – Wtrącił Kaltos podbiegając do grupki.
Jurtuas aż się wyprostował, spoglądając przez ramię na pucułowatego młodzieńca po czym, po chwili namysłu i milczenia uśmiechnął się dodając:
-Ktoś tu jest oczytany. Zaiste, chłopcze, Jeromin bezoki. Od dziecka pozbawiony wzroku, a mimo wszystko autor pięknych malowideł. Niegdyś, żywy dowód, że wzrok śmiertelnych właśnie jest nie potrzebny temu, komu światłość Imperatora rozjaśnia drogę.
Przeszli wreszcie cała długość nawy głównej, na której końcu mieściła się ogromna na kilka pięter kopuła okryta aksamitem. Czarny materiał zdawał się być zawieszony w powietrzu, jakby oparty na idealnej obłości, nigdzie się nie marszcząc. Dokładnie nad nią wznosił się występ ambony, oraz kamienny pulpit w kształcie Imperialnego dwugłowego orła, zawieszony przed amboną na ciężkich łańcuchach sięgających sklepienia.
-Ach, widzę, że zwróciliście uwagę na Czarny Grobowiec. – Starzec westchnął zauważając wielkie zainteresowanie akolitów kopułą skrytą pod aksamitem. – Zdaniami eklezjarchów ostatniego tysiąclecia, które znalazłem spisane w księgach, pod tą kopułą znajduje się broń... Jeśli Imperator tego zechce jej moc spadnie z całym słusznym gniewem na wrogów jego kościoła i wrogów wiernych mu poddanych.
-Mówicie to jakbyście powątpiewali w naturę rzeczy pod całunem – zauważył łowca, a opat jedynie odpowiedział mu uśmiechem.
-Co jakiś czas zdejmujemy materiał by go wyczyścić... Pod spodem znajduje się pole siłowe, nieprzeniknione, choć badali je liczni techniczni kapłani rozkładając ręce. Pole jest przezroczyste i można przez nie spojrzeć. Pod spodem znajduje się sarkofag otoczony przez trzy kamienne rzeźby. Widzicie, dobry akolito, jestem sługą eklezji na tyle długo by wiedzieć wiele o grobowcach, owszem, nie jeden raz odprawiałem ceremonie odesłania ducha wiernego do światłości Złotego Tronu. Natomiast na broni się nie znam. Jeśli hierarchowie z dziejów twierdzą, że to broń... może i tak jest, ale głupstwo bym poczynił, gdybym świadczył pewne ekspertyzy w dziedzinach, o których nie mam pojęcia. Być może w sarkofagu znajduje się jakiś uświęcony relikt, ja w każdym razie nigdy go nie widziałem.

Droga do lustrzanej biblioteki była długa i męcząca. Wspinali się setkami schodów sprawdzających wytrzymałość i determinację. Dziesiątki pięter, bez przerwy w górę, ku szczytowi jednej z wież chwytających światło gwiazdy. Opat szedł miarowo, powoli, swoim tempem ciągle w górę, a kordon akolitów coraz bardziej się wydłużał. Tylko siostra Talia miała w sobie na tyle siły ducha, by nie odstąpić opata na krok, podczas gdy Kaltos człapał kilka pięter niżej, dysząc i sapiąc. Stary Jurtuas, któremu powierzono pieczę nad Ozłoconą Katedrą, zdawał się być absolutnie nie strudzony, przemierzał te korytarze co dzień przez większość swego życia, doglądał zmechanizowanych zastępów sług dbających o świątynię.
Opat w końcu wprowadził ich do librarium, w której serwitor-kurator w towarzystwie archiwizacyjnej serwoczaszki dbał o ciężkie, obite w skóry tomiska segregując je na pułkach uginających się pod ich ciężarem. Odrobinę dalej, za delikatnymi szklanymi drzwiami mieścił się zadaszony ogród, lustrzane sklepienie i system zwierciadeł kondensował promienie gwiazdy, zawracając je z powrotem do wnętrza. Ogród na szczycie wieży był jednym z niewielu punktów zaopatrywanych w naturalne światło, temu i zaszczytem było w nim czytać nie męcząc oczu od mdłych świec czy lamp. W centrum ogrodu rosło prawdopodobnie jedyne drzewo w mieście, a przynajmniej pierwsze, które akolici widzieli od przylotu na Barsapine. Dzięki lustrom rozwijało sie regularnie i bujnie, zielone liście roztaczały przyjemną i uspokajającą woń natury. Wokół drzewa, w zasadzie na krawędziach ogrodu, rozstawiono kamienne ławeczki oraz pulpity, na których można było oprzeć tomisko i pogrążyć się w lekturze. W ogrodzie znajdowało się jeszcze dwóch kleryków. Z początku akolici uznali ich za serwitorów oceniając bladość cery za defekt związany ze stanem mechanicznej śmierci, lecz jak wytłumaczył opat byli to braciszkowie przysłani przez różnych hierarchów, by na ich polecenie sprawdzić pewne zapiski z Lustrzanego Librarium w Kephistron Altis, jak zwano bibliotekę Ozłoconej Katedry. Zrozumiałe było, że dobrze odżywiona i wiecznie zajęta persona o randze biskupa miałaby nie dość, że problem wejść na górne piętra świątyni, narażając dumnie eksponowane podgardla na stopnienie w wyniku zwiększonego wysiłku, to jeszcze czas potrzebny na wertowanie ksiąg można było wszak wykorzystać na inne, o wiele bardziej produktywne cele. Temu co jakiś czas lojalni słudzy zjawiali się z delegacją i poleceniem skonsultowania almanachów na potrzeby wsparcia argumentami debat, rozpraw, kazań i dzieł pisanych.
-Mistrz Vaarak wyraził w liście, że przybywacie w celach badawczych, skorzystać z dobrodziejstw naszej biblioteki – zaczął opat wołając serwitora gestem dłoni. – Jeśli mogę udzielić wam pomocy w jakikolwiek sposób, proszę, bądźcie śmiali zapytać, a postaram się zrobić co w mej mocy...
Z tymi słowami spojrzał przez ramię na dwójkę kleryków czytających tomy w ogrodzie, po czym szybko dodał.
-Ach, i proszę, nie zakłócajcie spokoju braci. Ich badania są ważne dla przygotowywanego przemówienia kardynała.
Kiedy akolici znacząco skinęli głowami, obiecując, że wezmą sobie do serca jego życzenia, opat poinstruował serwitora w stroju skryby, by ten wypełniał polecenia nowych gości.

Poszukiwania wspomnianych przez Trhungga anomalii nie mogły być łatwe. W jego zapiskach wskazywał Ozłocona Katedrę, lecz akolici upewnili się, że ten nie mógł w niej zawitać. Mimo wszystko odnosił się do czegoś ważnego, co mogło mieć związek właśnie z nią. Sposób w jaki Thrungg wysławiał się o wielkich siłach drzemiących na Barsapine, o nauczycielu nie z tego świata, o przewodniku przenikającym rzeczywistość, o mocach zwiastowania przyszłości i nasączania myśli ludzkich znakami i symbolami... To wszystko zbyt dobrze wskazywało na plugawą intruzję. Obiektem nie mogła być jednak Ozłocona Katedra jak początkowo uważali. Ta stała w centrum miasta, była chroniona potężnymi pieczęciami i akolici Świętych Ordo z polecenia Inkwizycji regularnie dokonywali kontroli. Stało się jasne, że odwiedzając Barsapine, upadły Scintilijski szlachcic musiał zawitać w jakimś innym miejscu.
Długie i męczące chwile wertowania ksiąg zmieniły się w godziny, a oni wciąż niczego nie mieli. Bulagor Thrungg wypowiadał się słowami natchniętego warpem szaleńca, którego umysł został wypaczony. To oznaczało, że musieli poskładać obrazy snute w jego majakach i dopasować do opisów miejsc, rzeczy i osób, które mieli nadzieję znaleźć w księgach. Gaius i Havelock pomagali serwitorowi w noszeniu almanachów, samemu nie znając się dobrze na tak ważnych pismach. Siostra Talia przeglądała tomy poświęcone żywotom świętych i naukom Barsapińskich eklezjastów. Caiden obeznany w najczarniejszej zakazanej wiedzy trudził się szukaniem zapisków o ekskomunikowanych i ich bluźnierczych praktykach, oraz o wyrokach jakie im narzucono. Kaltos zabrną w historię i przerobił póki co najwięcej książek. Ostatnia, Cynobia Marrsing, jako oczytana i wysoko urodzona postanowiła wykorzystać swoje talenty śledcze i pośrednie obeznanie w wiedzy administracyjnej, do przejrzenia ksiąg wieczystych i listów organizacyjnych skatalogowanych w niektórych tomach.
Wtem coś przykuło jej uwagę. Spomiędzy grubego woluminu pełnego luźnych kart, wydobyła poczynioną w dawnych czasach notatkę na temat włości eklezji i ich statusu. Przeszła się ogrodem zbliżając do łowcy i cicho pytając:
-Thrungg wspominał o rodzie Hekatów?
Caiden Valentine obrócił sie w jej kierunku i szybko przypomniawszy zapis z elektronicznego notatnika potwierdził:
-Tak... Zapisał, że będę u jego boku, gdy czempion Hekatów powstanie.
Cynobia uśmiechnęła się gorzko i wręczyła mu papier.

-To zapis ojca Martella o majątkach eklezji. Notatki poprzedzające raport do stolicy o stanie włości i sugerujące dalszy ich rozwój lub restrukturyzację. Szczególnie zapis numer sto dwadzieścia.
Caiden spojrzał w tekst i odczytał na głos:
-Hematytowa Katedra, ulokowana na Krawędzi Półmroku, na wschodnim wybrzeżu. Rezydujący kler, żaden. Nie przydzielać nikogo do tego przeklętego miejsca. Uprasza się o skierowanie sprawy do Świętych Ordo o ustalenie natury działań Koronatha Hekate, Gustavusa Hekate, oraz Nikaei Hekate.
-Osobliwe – rzekła siostra Talia stając obok łowcy i spoglądając mu przez ramię. – Mistrz Vaarak zazwyczaj powiadamia nas o innych interwencjach inkwizycji.
-Prawda. Trudno mi uwierzyć, by przeoczył taką sprawę, szczególnie, że w liście otwarcie stoi nazwisko rodu z notatek Thrungga... – oczy łowcy się zwęziły po czym źrenice wbił w magistrat Marrsing. – Powiedziałaś, że to notatki do raportu. Czy możliwe by raport nigdy nie doszedł?
-Możliwe, ale to gdybanie, wiem zaś na pewno, że to ostatni zapisek ojca Martella. W kolejnych latach nikt nie wpisywał Hematytowej Katedry na ewidencję w inny sposób jak po prostu miejsce opuszczone i zrujnowane. Nie pojawiają się też wzmianki o żadnych Hekatach.

Akolici wiedzieli jaką wagę niosły ze sobą te słowa. Kościelny urzędnik sugeruje skierować sprawę do inkwizycji, a potem znika, zaś jego meldunek nigdy nie dociera do odpowiednich organów. Zadawali sobie pytanie jak daleko doszedł raport nim został zniszczony. Im dalej, tym gorzej, tym większe zagrożenie, że grupa interesu, której przeszkadzał, siedzi wyżej na drabinie zależności.
Kaltos kilka razy natknął się na nazwę Hematytowa Katedra w swoich poszukiwaniach, lecz nic nie przykuło jego uwagi na dłużej, gdyż naturalnie szukał według innych wytycznych. Chłopak dowiedział się, że budowla ta została wzniesiona podczas wielkiej wojny z plugawymi zielonoskórymi xenos, jako część nadmorskich umocnień broniących klify przed desantem. Dzieje te sięgały kilkuset lat wstecz, a informacje zdążyły przesiąknąć legendami i domysłami, szczególnie, że od czasu zażegnania zagrożenia ze strony obcych, Hematytowa Katedra gościła może kilka okazjonalnych obrządków dla obsadzonych na wybrzeżu garnizonów, lecz kiedy i je rozwiązano przestała być potrzebna.
Akolici przenieśli się do zaciszonej biblioteki, gdzie mogli naradzić się w spokoju i z dala od wścibskich uszu.
-Nie powinniśmy kogoś o tym poinformować? – Skavaldi przerwał chwilę ciszy. – Choćby mistrza Vaaraka? Ktoś w końcu chce, by meldunki do samej inkwizycji nie docierały. To zaś oznacza, że nie tylko mamy do czynienia z korupcją, lecz i niebezpieczeństwem wolnego, nieskrępowanego działania takich zwyrodnialców jak Thrungg. A temu udało się przeszmuglować wielce niebezpieczne artefakty na Scintillę, do serca sektora.
-Na szczęście szybko je przechwyciliśmy – przypomniał Valentine, unosząc palec i tym samym zaznaczając, by zbyt łatwo nie poddawał się obawom.
-Arbitrator ma słuszność – chrząknął Gaius opierając się o ścianę. – Należałoby ostrzec mistrza. Między Barsapine, a Scintillą są dwa miesiące podróży, jeśli ostrzeżemy go teraz będzie miał czas, by zareagować z wyprzedzeniem.
Siostra Talia odgarnęła białe włosy za ucho wcinając się w dyskusję.
-Barsapine to absolutna teokracja. Adeptus Astra Thelepatica pracują w gmachach eklezji i im się spowiadają. Przez kanały eklezji wiadomości docierają do astropatów. Jeśli raport przechwycono na wysokich szczeblach, możemy się zdradzić wysyłając meldunek.
-Co sugerujesz, siostro? – Spytała Cynobia.
-Działać dalej według wytycznych misji i sprawiać wrażenie, że niczego nie odkryliśmy. Do końca upewniając potencjalnych obserwatorów, że robimy swoje i nic nie znalazłszy zamierzamy odlecieć z planety jak najszybciej to możliwe.
-Zgadzam się – stwierdził Caiden. – Wykażmy nieco inicjatywy, jestem pewien, że z naszym zestawem kompetencji rozwiążemy ten problem i dojdziemy sedna sprawy. Kaltosie, znalazłeś może konkretne koordynaty świątyni?
Chłopak skinął głową przedstawiając pospiesznie poczynione notatki.
-W jednym z almanachów znalazłem opis starego szlaku, którym wojsko zaopatrywało nadbrzeżne garnizony. Trasa kończy się dziesięć kilometrów od hematytowych gmachów.



Minęły cztery godziny odkąd Skavaldi zmienił Gaiusa za kółkiem. Prowadzenie szło mu niezwykle naturalnie i choć co jakiś czas musieli zwalniać, ażeby wyminąć większą dziurę, arbitrator wymijał przeszkody z gracją. Obok niego siedziała magistrat czytając zdobytą mapę i okazjonalnie umilając podróż rozmową. Po prawdzie, to podobnie jak większość nie mogła spać w warunkach jazdy, więc postanowiła, że przynajmniej zajmie czymś umysł. Spoglądając przez ramię zobaczyła niezadowolonego Kaltosa, który przewracał się na siedzeniu usiłując znaleźć wygodną pozycję, choć ciągłe wyboje i podbicia w jeździe po bezdrożach sprawiały, że ciągle się o coś obijał. Siostra Talia z zamkniętymi oczami pogrążona była zapewne w jakiejś formie modlitwy lub medytacji, podczas gdy Valentine przeglądał elektroniczny notes Thrungga uważając czy czegoś nie przeoczył. Jedynie Gaius Tharn oparł twarz o płytę pancerza chybotliwego pojazdu i spał, głośno chrapiąc. Z kącika otwartych ust uszła stróżka śliny, gdy na kolejnym wyboju, którego niestety Skavaldi nie miał jak wyminąć, tak zarzuciło zabójcą, że walnął głową o ścianę na tyle mocno, że wszyscy usłyszeli metaliczne brzęknięcie, niby z głębi kościelnego dzwona. Gaius przewrócił się na drugi bok i głośno zamlaskał nie przerywając snu.
-Powiedzieli ci gdzie służyłeś? – Spytała Cynobia spoglądając na mapę.
Havelock beznamiętnie wpatrzony w drogę, wyschniętą glebę i skarłowaciałe drzewka milczał.
-Oferowali – odpowiedział wreszcie. – Uważali, że skoro każdy z czyszczonych szuka swej rudymentarnej przeszłości, to i pewnie ja będę.
-Zatem zdradzili ci, że...
-Nie chciałem – uciął. – I nadal nie chcę... To nie ma znaczenia.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem odrywając na chwilę oczy od mapy.
-Za czasów służby w naszym okręgu...
-Panno Marrsing – wciął się w jej zdanie spokojnym i chłodnym głosem. – Proszę... Nie chcę wiedzieć.
Cynobia westchnąwszy skinęła głową i wróciła do czytania mapy. Byli coraz bliżej, choć jechali blisko pół dnia. A może ponad? Słońce było ciągle w tej samej pozycji, tylko odrobinę wschodząc nad horyzont im dalej jechali w kierunku oświetlonej strony planety. Złudzenie braku ruchu słońca było najbardziej męczące. Ciągle zdawało się im, że trwa ta sama chwila i jest ta sama godzina, przez co podróż była tylko dłuższa.
-Chciałam tylko powiedzieć, że był z ciebie dobry arbitrator – dodała cicho, wiedząc, że Skavaldi usłyszy, lecz reszta to zignoruje.
Nie odpowiadał, nie skinął głową, nie mrugnął. Havelock Skavaldi prowadził pojazd jak wielki zautomatyzowany golem, skoncentrowany na jednym zadaniu. Zredukował bieg, gdy zjechali na bardziej piaszczystą dróżkę.
-Miałem psa? – Spytał po długich chwilach milczenia.
Cynobia obróciła ku niemu głowę ciesząc się, że nikt na nią nie spogląda i nie musi podziwiać wyrazu zagubienia jaki utknął na jej twarzy.
-Mam dziwne wrażenie, że miałem psa... – dodał. – Chciałbym mieć psa.
-Cóż, nie znaliśmy się dobrze. W sumie, to znałam cię głównie z widzenia, od czasu do czasu coś tam zasłyszałam o akcji, w której brałeś udział, ale nie pamiętam, by ktoś wspominał coś o psie, czy żebyś kiedykolwiek z takim zjawił się w forcie.
Znów zapadła długa cisza, jeśli można było zeń wykluczyć warkot silnika i skrzypienie amortyzacji.
-Szkoda – odpowiedział arbitrator.

Znad horyzontu wyłoniły się spiczaste wieże, czarne jak noc, którą zostawili setki kilometrów za sobą. Podjeżdżając bliżej, lawirując między wzgórzami coraz gęściej porośniętymi małymi drzewkami o splątanych wzajemnie gałęziach, zauważyli wreszcie całokształt budowli wyrastającej zza skalistych form okalających  załom zawiłej drogi.
Paskudna gotycka budowla osiadła na samym skraju klifu, za którego krawędzią rozlewał się cicho szumiący ocean granatowych wód ozdobionych szaro-białymi kożuchami pian wzbudzanych załamaniami fal. Cynobia gwizdnęła głośno spoglądając w głąb pasażerskiego przedziału i budząc ledwo przytomnych, znudzonych kompanów. Katedra była równie nieciekawa co odizolowana i tylko fakt tajemniczej aktywności Bulagora Thrungga mógł sprawić, że chcieliby zbadać podobne miejsce. Dziesiątki mniejszych i większych szpiców, wież i wieżyc, poznaczonych czarnymi oknami wąskimi i wysokimi niczym drapieżne źrenice, górowały nad rozległymi zapuszczonymi ogrodami nieprzyciętych drzew złączonych gałęziami i konarami z pousychanymi reliktami przeszłości. Wyschnięte trawy wysokie do połowy uda chwytały resztki światła przechodzącego przez zazębiające się listowie. Ściany świątyni obsiadły gargulce zastygłe wpół harców i figli. Ich czarne twarze na zawsze wykrzywione w grymas śmiechu sprawiały wrażenie cichego komentarza stanu posesji, jakby monstra kpiły sobie konstruktorów, którym marzyła się wiecznie dostojna świątynia. W cieniu budynku, nieopodal lewego frontowego skrzydła, znalazła się nekropolia pełna nagrobków i posągów przeżartych przez czas i otulonych bluszczami.
Transporter zatrzymał się na skraju ogrodów, w cieniu ogromnej budowli i bokiem do ścieżki pod koronami drzew, prowadzącej w stronę wejścia. Niektórzy jak Kaltos doskoczyli do okien, by obwieść hematytowe ściany wzrokiem z daleka i z bezpiecznej odległości, lecz inni, jak Gaius, który odczuwał silną potrzebę natury, od razu otworzył właz boczny i pogwizdując beztrosko narzucił karabin na ramię i udał się za pojazd, by nie robić sceny.
Siostra Talia wysiadła w towarzystwie Caidena, depcząc źdźbła gęsto rosnących traw. Łowca głęboko odetchnął świeżym powietrzem niosącym ze sobą zapach wyschniętej wegetacji oraz słonawy posmak chłodnego morza. Szum fal rozbijających się o klif dziesiątki metrów niżej przebijał się przez delikatne pogwizdywanie wiatru oraz cykanie polnych owadów, jakie zdążyły uczynić sobie z ogrodu pokaźne królestwo. Havelock w tym czasie przeszedł na tyły transportowca sprawdzić stan silnika i zapasu promethium.
-Mam złe przeczucia – stwierdziła Cynobia, także wysiadając z pojazdu.
-Paliwa starczy nam na drogę z powrotem, z niewielkim zapasem – dołączył do nich arbitrator zarzucając ciężką tarczę na ramię. – Bardziej mnie martwi, że opony nam łysieją po tych wydmach. – Kopnął butem w jedno z kół środkowej osi, zwracając uwagę wszystkich na obrzeża czarnej elastycznej materii, wyraźnie odartej z wierzchnich warstw, w której połyskiwały długie, cienkie metalowe wstęgi.
-Druty zaczynają wyłazić... Jeszcze trochę i strzelą, a mamy tylko dwa zapasowe.
-Dobrze - Caiden skinął głową. – Wybierzemy bezpieczniejszą trasę powrotną, nawet jeśli dłuższą.

Gaius skończył, ciesząc się ogarniającą go ulgą. Panujący w tym rejonie planety półmrok był niezwykle kojący. Gwiazda zawieszona daleko nad horyzontem sprawiało wrażenie wiecznego wschodu lub zachodu słońca, co dla pewnych sentymentalnych typów mogło wydawać się dość atrakcyjne. Przypomniał sobie jednego Maccabeańskiego szlachcica, który zanudzał go opowieściami o nadmorskiej posesji z widokami na piękne zachody słońca. Pewnie postawiłby sobie w okolicy dwór gdyby mógł się przeprowadzić na Barsapine.
Za plecami Gaiusa coś cicho pękło, jakby nadepnięta gałązka. Odruchowo jego oczy się poszerzyły, spojrzał na konar drzewa przed którym stał. Szum fal i cykanie owadów dominowało w chwilach napiętego oczekiwania. Zabójca zapiął spodnie, a jego dłoń powędrowała do maleńkiego noża ukrytego w pasku. Nie zdążyłby chwycić za pistolet bez zdradzania się. Małe ostrze, może wielkości palca, ułożył na dłoni, jedną końcówkę wsuwając do rękawa. Na klindze oparł kciuk, a następnie opuścił ręce by te luźno zawisły, sygnalizując że niczego się nie spodziewa.
Nagle Gaius obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach ręką z ukrytym ostrzem! Kiedy kątem oka uchwycił nieznajomego mężczyznę w poszarpanych szatach, dzierżącego sierpowaty nadziak, przesunął kciuk wysuwając ostrze! Zimny metal przejechał po ubłoconym bladym torsie, na którym wisiały szmaty we wszelkich odcieniach niebieskiego, od ciemnego granatu, po jasny błękit! Posypały się skrawki materiału, gdy zabójca dodał kolejnych blizn do upstrzonego bliznami ciała. Mężczyzna próbował go zajść, i prawie mu się udało! Spierzchnięte sine wargi wygięły się gniewnie, gdy wyeksponował prawie czarne zęby! Na pociągłej łysej głowie miał maskę zasłaniającą oczy i nos. Długa hakowata forma przypominała ptasi dziób! Wyglądał jakby ktoś przywiązał go do wozu i ciągnął po żwirze, całe jego ciało pokrywały blizny i dopiero po dłuższych chwilach Gaius mógł ocenić, że te układały się w nieprzypadkowe wzory.
Mężczyzna coś wysyczał biorąc potężny zamach nadziakiem, lecz Tharn zblokował jego nadlatujące ramię skracając dystans i niestety narażając się na obcowanie z cuchnącym oddechem. Przedramię Gaiusa zderzyło się z jego przedramieniem, dłoń szybko powędrowała do łokciowego przegubu, gdzie zabójca wbił kciuk z całej siły i wykręcił mu rękę, wbijając nóż w szyję dziwacznego obdartusa, gdy ten tylko wykrzywił w bólu całą swą sylwetkę!
-Trzy na sznurach marionety... – wycharczał, i ginąc z uśmiechem na ustach, obryzgał Gaiusa mieszaniną krwi i śliny, jakie trysnęły z zaciśniętych z bólu szczęk.
Zabójca dopadł drzewa i wyciągnął wyciszony pistolet, w oka mgnieniu zauważając innych podobnych szaleńców jacy pognali w kierunku transportera uzbrojeni w sierpy i korbacze. Zostali zdemaskowani, próba zabicia akolitów jeden po drugim się nie udała, więc nie mieli nic do stracenia jak się wydawało. Było ich siedmiu, równie dziwacznie ubranych, bladych i okaleczonych! Gaius przytknął palec do komunikatora wsuniętego w ucho i już miał powiadomić resztę, gdy rozległy się odgłosy wystrzałów arbitratorskiej strzelby i ciężkie dudnienie boltera siostry Talii.
-Biegną z południa! Zza wzgórz! – Ostrzegł Tharn zmieniając ostatecznie meldunek.
-Są wszędzie – odpowiedział łowca wiedźm.

-Tańcują skrzydlate, zepsute... – wycharczał zamaskowany kultysta nim pocisk boltowy rozsadził mu tors.
Siostra ze spokojem oceniła, że reszta sobie dobrze radzi i na wszelki wypadek rzuci okiem na sytuację za pojazdem. Skavaldi właśnie skontrował tarczą nadlatujący koniec korbacza, podczas gdy Caiden parował mieczem bliski okrążenia, choć w ostatnim momencie pomogła mu pani magistrat szykując błyskawiczną zastawę srebrzystym pałaszem. Ci, zdawałoby się kultyści, dobrze wiedzieli o ich nadejściu zaczajeni w gąszczach i wysokich trawach. Teraz ich grupka postanowiła uderzyć, była kierowana przez nienaturalną moc skłaniającą ich do parcia przed siebie. Siostra widziała to po bólu wyrysowanym na zniszczonych zamaskowanych twarzach. Wtem, przyklękając za krawędzią pojazdu zauważyła to czego się obawiała. Między dwójką ostatnich kultystów stąpała równie dziwacznie ubrana kobieta. Chorobliwie chuda i wiotka o twarzy urody niegdyś przeciętnej, teraz zniszczonej przez czas, słońce które spiekło jej posiniałe wargi, oraz blizny jakie oszpeciły policzki. Szaro-siwe włosy, brudne i skołtunione. Kobieta wycelowała ręką w stronę Gaiusa, do którego podbiegało dwóch kolejnych kultystów. Rękawy kobiety ozdobione były zwisającymi zeń piórami, niektóre zdecydowanie ptasie inne wyglądające na kawałki metali przycięte na kształt piór.
Kobieta rozpoczęła plugawą inkantację, umieszczając dłonie na skroniach, zamknęła oczy stąpając w kierunku Gaiusa. Siostra zrozumiała, że ma do czynienia z wiedźmą zaczerpującą mocy z innego świata, wiedźmą, która tą moc przeobrazi w nic co będzie im pomocne. Uniosła swój wierny bolter i oddała strzał, lecz pocisk ze świstem przeleciał tuż obok celu.
Gaius w tym czasie zbyt zaabsorbowany dwoma obdartusami jacy do niego biegli chwycił w drugą dłoń miecz i strzelił do jednego z pistoletu. Wolał używać potężnego karabinu jaki miał zarzucony na plecy, lecz przeciwnicy byli zbyt blisko, by tak płynnie żonglować bronią. Posłał szybką trój-pociskową serię, która tylko zaświstała na krawędzi tłumika nim wpadła w kultystę i ścięła go z nóg. W tym samym czasie jeden z przyczajonych obdartusów zauważywszy, że sororita atakuje wiedźmę i stanowi dla niej zagrożenie, rzucił się w kierunku białowłosej wojowniczki gniewnie wymachując drążkiem, na końcu którego, na długim łańcuchu, majtał metalowy obciążnik z wystającym zeń tuzinem kolców. Przebiegł szybko dzielący ich dystans i mało by się przewrócił na uschniętym konarze, tak nieporadnie zamiatał bosymi stopami.
-Odziani w skóry, tańczcie na paszczy! – Wycedził przez zęby, nienawistnie się zamachując, lecz siostry nie sięgnął, gdy trajektorię kolczastej końcówki zmieniła obecność pancerza transportowca.
Caiden odskoczył przed nadlatującym sierpem, którym kultysta naprzeciw niego wymachiwał. Obok Havelock Skavaldi mistrzowsko blokował tarczą zmieniając uzbrojenie. Pozwolił strzelbie zawisnąć na pasku podczas, gdy sam podjął ciężki bojowy buzdygan.
Kaltos dobył taniego pistoletu, który miał schowany gdzieś w swych szatach. Mocno go ściskał stojąc na schodkach transportowca i celując nerwowo w okolicznych. Nie potrafił jednak zebrać się do oddania strzału, w obawie, że trafi kogoś ze swoich.
Wiedźmie udało się wykorzystać chwilę zamieszania by podejść na około dziesięć metrów w stronę Gaiusa. Uwolniła przeraźliwą moc uosobioną w potwornym krzyku! Wrzask kobiety był tak bezwzględny, że wdzierał się w zmysły wszystkich, niezależnie jak mocno chcieli zakryć uszy. Gaiusa przytłoczył straszliwy ból, jakby coś od środka rozrywało mu czaszkę, a coś zupełnie innego chciało mu ją zgnieść. Dyszał ciężko i przycupnął na jednym kolanie ledwo zbierając myśli.
Łowca wiedźm wietrząc obecność ważniejszego celu spojrzał gniewnie na typa, z którym walczył dochodząc do wniosku, że czas kończyć popisy i zająć się groźniejszym źródłem nie tak odległego wrzasku. Prostą klingę srebrzystego miecza wbił w nogę kultysty. Ostrze przeszło z łatwością na wylot, a łowca szarpnął mocno wyrywając kawał mięsa i otwierając ranę obficie broczącą krwią. Chlust czerwonej juchy dał początek szybko rozrastającej się kałuży przed Valentinem, lecz ten nie miał czasu by podziwiać rzeźnicze dzieło. Pognał za pojazd.
Marrsing w tym czasie krzyżowała broń z wrogiem oczekując na jakiś błąd z jego strony. Zaciekłe wymachy korbaczem nie pozwalały jej na decydujące pchnięcie bez zagrożenia, że łańcuch owinie się wokół jej ramienia, a kolce wbiją się w ciało. W tym samym czasie arbitrator u jej boku podkręcił moc buzdygana. Zamach był tak potężny, że ładunek elektryczny nie miał znaczenia. Buzdygan wylądował a skroni kultysty... Wylądował, ale nie wyhamował. Potężny impet gnał obuch dalej zostawiając na swej drodze rozlatujące się resztki czaszki. Bezgłowe truchło padło na ziemię.
Gdzie indziej, drugi z szaleńców zaatakował Gaiusa, jeszcze bardziej rozwścieczony faktem, że ten sprzątnął mu towarzysza. Korbacz odarł się jednak o drzewo, gdy skatowany zmysłowo zabójca odbiegł kilka metrów w tył, w stronę zatopionej w gąszczu marmurowej fontanny. Z daleka wyglądała jak kolejny krzak, lecz z bliska ukazywała trzy kobiece postacie z pustymi dzbanami, wylewające ich zawartość do owalnego zbiornika poniżej. Zabójca przycupnął obok marmurowej formy i roztarł czoło, nadal szumiało mu w głowie. Kultysta nie odstępował go na krok, dlatego Gaius spróbował szczęścia, ciął na oślep mając nadzieję że trafi trzymanym w lewej dłoni mieczem. Ciął przez jego pierś, lecz rana była zbyt płytka.
Siostra Talia kopnęła z całej siły atakującego ją kultystę. Mężczyzna padł na plecy krztusząc się od ciosu, gdy kobieta opuściła ku niemu lufę broni i pociągnęła za spust. Jeden pocisk w pełni wystarczał.
Kaltos czując presję usiłował pomóc Cynobii, strzelił raz i naturalnie nie trafił, a odrzut jaki poczuł prawie wytrącił mu broń z dłoni. Pistolet podskakiwał w jego wiotkich paluchach, nim Kaltos z powrotem mocno i pewnie go chwycił.
Wiedźma zauważyła biegnącego łowcę, wyczuła jego intencje, jakby potrafiła czytać w myślach, lub coś jej podpowiadało. Powoli się w jego stronę obróciła szczerząc spiczaste zęby. Jej głowa drgała, szybko zmieniała swoje położenie, obracała nią podobnie jak to robią ptaki usiłując obejrzeć nową ofiarę pod innym kontem, analizując z ciekawością kim jest i po co przybył. Skupiła moc, widział to po drapieżnym spojrzeniu. Nagle czas pobiegł wolniej, sekundy mijały nieznośnie długo, gdy jakiś ciężar starał się przygnieść świadomość łowcy. Dźwięki walki ucichły, wytłumiły się, najpierw spadły do kilku ledwo słyszalnych tonów, a potem rozmyły. Ich miejsce zajął tysiąc delikatnych szeptów nakładających się na siebie jak nakładają się fale, by wzmocnić swe działanie, tylko po to, by po chwili ponownie się rozpłynąć i rozmyć w szumie beznamiętnych głosów. Łowca wiedźm zacisnął szczęki i zbił brwi w gniewie, skupił się i spojrzał kobiecie prosto w oczy. Stąpał na przód, pewnie, miarowo, dłoń mocniej zacisnął na rękojeści miecza. Wiedźma przeklęła charcząc i zaprzestała sztuczek widząc, że nie wpłynie do jego umysłu tak łatwo. Chwyciła oburącz kostur. Musiała ochłonąć przed kolejną próbą przywołania bluźnierczych mocy.
W ten czas łowca zaszarżował tnąc nienawistnie wprost w jej pierś, lecz cel błyskawicznie zastawił się kosturem! Skrzyżowali oręż napierając na siebie. Caiden zbliżył twarz na tyle, że prawie sięgał jej głowy rondem kapelusza.
-Z przyjemnością zobaczę jak płoniesz... – wycedził przez zęby.
Havelock Skavaldi odepchnął plugawego napastnika, sprawiając, że ten postąpił kilka kroków w tył. Zza odchylającej się tarczy wypadł buzdygan uderzając ofiarę dwa razy, w dwóch zamaszystych ciosach. Pierwszy zgruchotał kolano, aż kultysta zgiął się z bólu, drugi cios nadleciał od dołu i sprasował mu szczękę, wbijając kość z zębami w podniebienie.
Gaius próbował uciec przed szaleńcem, zastawiał się mieczem przed nadlatującym korbaczem. Jego głowę rozrywały odbijające się w jaźni wrzaski wysączające z niego siły i mamiące zmysły, pragnął ciszy. Był zbyt wolny, kolczasta kula uderzyła lądując na jego piersi. Gdyby nie kamizela balistyczna kolce rozorałyby jego tors, na szczęście skończyło się na kilku ukłuciach, bolesnych, acz nie śmiertelnych. Zabójca ciął dwa razy, próbując odegnać napastnika, lecz im bardziej starał się skupić tym większy ból wcinał się w jego skronie. Drasnął jego pierś upuszczając krwi. Kultysta wrzasnął nienawistnie, gdy ból i jego zmusił do ugięcia kolan i złapania się za ranę.
Sororita nachyliła głowę obserwując łowcę ścierającego oręż z kosturem wiedźmy. Przymierzyła ostrożnie wyczekując chwili, w której się rozdzielą. Nie chciała trafić akolity, więc wyczekiwała momentu. Kiedy wiedźma odskoczyła by zaczerpnąć kolejnych plugawych mocy, siostra oddała strzał. Masywny bolt wyrwał dziurę w jej szatach zadzierając skórę z części nogi. Wiedźma zawyła z bólu, przyklękując. Rana krwawiła obficie, aż wokół jej prawej stopy zebrała się szybko mała kałuża krwi.
Psykerka skupiła moc mimo bólu i ostrzału chciała sprowadzić na łowcę szaleństwo, zniszczyć jego umysł i obrócić go przeciwko swym kamratom. W desperacji wyszczerzyła zęby, koncentrując się na jego umyśle. Umysł sługi inkwizycji był jednak jak nieprzenikniony mur, jak forteca obsadzona przez dobrze wyszkolone sługi zamykające wrota w sam czas, pozwalając najeźdźcy rozbić się na zimnych niezdobytych ścianach. Na Caidena ponownie spadł ciężar psychicznej presji, gdy przed oczami próbowały zawirować szaleńcze obrazy. Miast poddać się im, miast dać się zalać wizjom i doznaniom, wyobraził sobie cel w miejscu gdzie stała wiedźma i „zamknął” oczy umysłu. Liczyła się tylko jedna komenda: ciąć by zabić. Miecz runął z góry! Wiedźma spróbowała zastawić się kosturem!
Drąg padł na ziemię, a ona spojrzała na swą broczącą krwią dłoń z rosnącym przerażeniem... Dłoń pozbawioną palców, które dygotały na ziemi w spazmatycznych skurczach.
Cynobia wespół z kolegą po fachu zasiekli ostatniego z kultystów jacy chcieli wpakować się do wnętrza pojazdu. Kobieta odbiła w bok, tak by wraz ze Skavaldim wziąć szaleńca od flanki. Wbiła mu sztych pałasza głęboko pod bok, zaś arbitrator grzmotnął w jego trzewia tak mocno, że mógł usłyszeć pęknięcie każdego wewnętrznego organu z osobna. Napastnik rzygnął krwią i padł na ziemię.
Boleści Gaiusa zdawały się przechodzić, lecz nadal nie był w stanie skutecznie walczyć porażony mocami wiedźmy. Musiał odbiec o kolejne kilka metrów, okrążając porośniętą bluszczami kamienną fontannę. Mało nie potknął się o zardzewiałe rury mechanizmu pompy jakie okoliczne drzewa wypchnęły z ziemi rozrośniętymi korzeniami. Napastnik go gonił nie dając odejść za daleko, lecz kolczasta kula częściej obijała się o konary drzew i marmurową fontannę, niż sięgała odzianego w ciemny płaszcz zabójcę.
Siostra Talia oddała kolejny strzał, tym razem ostatni. Bolt wpadł w samo serce wiedźmy po czym, po chwili ciszy, eksplodował rozrywając ją na multum krwawych ochłapów roszących okolicę. Parujące osmalone resztki zachlapały twarz łowcy, który z obrzydzeniem zgarnął krew z oczu. Rzucił Talii krótkie spojrzenie po czym skinął z szacunkiem głową.

Gaius przebiegł niezły kawał rozległych ogrodów. Widział krawędź klifu, niegdyś ozdobny chodnik teraz zarośnięty przez chwasty przebijające się między rokrytowymi płytami, oraz przeżartą rdzą barierkę chroniącą wizytujących przed spadkiem w przepaść. Obrócił się by przyjąć kolejny cios. Ból ustał i rozpłynął się jakby zdjęto zeń straszliwe piętno. Rozejrzał się dookoła siebie, lecz nie dostrzegł goniącego go kultysty. Wręcz przeciwnie, zauważył jak mężczyzna w łachmanach umyka co sił między konarami w kierunku wyższych skarp na południowo wschodnim krańcu ogrodów. Odrzucił maskę i broń, czmychał jak... zwykły wystraszony człowiek.
W tym czasie reszta zebrała się nad grupką zabitych kultystów. Siostra talia trąciła stopą maskę na twarzy jednego z nich. Długa sztywna dziobata forma okrywająca nos i część twarzy wokół oczu spadła, zaś z otworu w pustym dziobie wysypały się posiekane i upchnięte gęsto liście. Caiden przeszukiwał truchło wiedźmy i zdecydowanie nie wydawał się skory do rozmowy. Cynobia zawołała Kaltosa i poleciła mu, by ten przeprowadził analizę ziół. Podobne liście znaleźli u wszystkich mężczyzn z maskami.
-Pocięte i świeże... – syknęła sororita. – Oddłużali się oparami.
-Właściwości podobne do frenzonu – skwitował Kaltos, gdy unosząca się obok niego serwoczaszka wyświetliła dwuwymiarowy zielonkawy hologram pełny danych. Pobrała próbkę i według poleceń wylistowała wszelkie możliwe zastosowania znajdujących się weń substancji.
Caiden Valentine zabrał coś z połci szat rozszarpanej kobiety, po czym skierował się ku transporterowi. Obserwowany przez wszystkich przytachał kanister promethium i począł polewać truchło rzucając brunatne szmatki w stronę reszty.
-Nie powinniśmy marnować paliwa. – Stanowczo odezwał się arbitrator występując przed szereg.
-Nie marnujemy – rzucił oschle łowca.
Przyglądali się mu w milczeniu. Wylał jedną czwartą zawartości kanistra, odstawił ciężki zbiornik kilka metrów dalej, odpalił jedną zapałkę i rzucił na zdewastowane truchło. Ciało zajęło się płomieniami i ku nagłemu zdziwieniu drużyny, zaczęło się poruszać! Choć wiedźma miała w torsie ogromną dziurę, choć jej ramiona trzymały się dolnego tułowia na ochłapach skóry, choć głowa z kawałkiem szyi przyniesiona przez łowcę także była odseparowana, kończynami targnęły spazmatyczne konwulsje! Nogi zginały się w kolanach, ręce wiły jak węże, mięśnie twarzy pod skwierczącą i czerniejącą skórą kurczyły się i rozciągały. Nad płomieniami zatańczył błękitny dym.
Łowca wytarł pot z czoła rękawem po czym wsparł się pod boki i skinął na skrawki jakie rzucił im pod nogi.
Cynobia teraz dopiero zauważyła, że to co rzucił to nie były „szmaty”, lecz kawałki skóry. Odstąpiła o krok rzucając pytające spojrzenia to Caidenowi to reszcie grupy. Nawet chłodno myślący arbitrator, który sądził, że broni stanu drużynowych zapasów teraz czuł się zagubiony. Krańcem buzdygana szturchnął zrolowany skrawek skóry, pierwszy z brzegu.
Odstąpił o krok, a jego usta powoli się rozchyliły. Spoglądał na swoją twarz. Prawie idealnie odwzorowany wizerunek Havelocka Skavaldiego, obraz wypalony z dbałością o najmniejsze szczegóły.
-Po jednym dla każdego – zakpił sobie Valentine niezwykle gorzkim tonem po czym splunął w kierunku wiedźmy.
-Wiedzieli że przybywamy? Ale skąd? Jurtuas? – Spytał Kaltos bojąc się zbliżyć do kawałków skóry.
-Nie przywiązujcie wielkiej wagi do waszych twarzy, ale do teł za nimi. Mniemam, że panna Marrsing powie nam coś więcej.
Kiedy tylko to rzekł Cynobia poczuła się jakby trafił ją piorun. Wysokie płomienie dodatkowo nasączały powietrze pobudzającą pomarańczową łuną, zaś gorąco przez nie emitowane tym prędzej wypędzało rumieńce na twarz. Choć ona nie miała nic do ukrycia i nie rozumiała co też za zarzut może w jej stronę kierować.
Magistrat przykucnęła szukając swej podobizny. Z obrzydzeniem odgarniała skrawki skóry aż w końcu zobaczyła siebie. Gdyby nie miała rękawic w ogóle by tego nie podniosła, ale musiała się przemóc. Gdy zobaczyła obraz nadeszły olśnienie i ulga, a za chwilę uderzyły w nią obawy, kolejne i o wiele straszniejsze. Rozumiała dlaczego ją łowca poprosił o identyfikację. Te wizerunki zostały „zdjęte” w konkretnym miejscu. W pewnej rodowej kaplicy. Na kawałku skóry z jej podobizną, za jej plecami, wypalono wizerunek kolumny, na której widniało godło domu Thrungg.
-Ponad dwa miesiące temu... Muzeum apostazy Bulagora...
Wszyscy przypomnieli sobie sądne słowa łowcy wiedźm obeznanego w wiedzach zakazanych zwykłym obywatelom Imperium. Mówił wtedy o konieczności spalenia truchła i modlitewnika zmasakrowanego klechdy. Modlitewnika przyprawionego stosownymi runami, przez które, zdaniem Caidena, po drugiej stronie podobnej księgi ktoś ich obserwował. Mało przy tym Cynobia nie wydrapała mu oczu.
Zrodziło się wiele pytań, na które nie znali żadnych odpowiedzi. Kto śledził ich tak długo? Jakim cudem wiedział, że przywędrują aż tu? A skoro miał moc ostrzeżenia swych sług o przybyciu akolitów, skoro sięgał tak daleko, dlaczego nie pokrzyżował im planów i nie zapobiegł przyleceniu na Barsapine? A może chciał by tutaj przybyli, by cokolwiek nie było w Hematytowej Katedrze zdawało im się jeszcze ważniejsze i warte zbadania. Skoro plugawemu kultowi chciało się chronić tego miejsca, to przecież w jakimś konkretnym celu.

Gaius dobył wiernego Nomada. Nawet jeśli bydlaka zobaczy kilometr dalej, skończy jego żywot szybko i bez zbędnej konieczności pogoni. Podążał jego śladami wydeptanymi w wysokich trawach. Doszedł w końcu do skarpy, tutaj klif był wyższy względem otaczających ich ogrodów, a w jego zboczu mieściła się jaskinia. Przed nią wylany rokrytem dół wyglądający może na niegdyś szeroką sadzawkę, lub oczko wodne, teraz żałosne porośnięte mchami suche szare dziursko z maleńką kałużą brunatnej wilgoci. Jedna część sadzawki wychodziła za barierkę, jakby sugerując że tutaj trafiająca woda spływała w dół klifu. Nad jaskinią, wysoko u samego szczytu skarpy charakterystyczne zardzewiałe krawędzie rur. Wszystko wyglądało, jakby ozdobny wodospadzik umilający wizytującym czas i chłodzący przyjemnie powietrze pompowaną z oceanu wodą.
Zabójca splunął na ziemię widząc, że ślady krwi kultysty wiodą właśnie do jaskini. Chwycił mocniej swój karabin w myślach obiecując swołoczy, że zrewanżuje się za wyrządzoną ranę w piersi. Ta szczypała cholernie, lecz nie na tyle, by Gaius specjalnie się nią przejął. Kiedy tylko zbliżył się do mrocznej jamy w nozdrza uderzył go przejmujący i niemal obezwładniający smród. Musiał odwrócić głowę na chwilę i dać się zmysłom przyzwyczaić. Woń rozkładu była tak silna, że nawet jemu zrobiło się niedobrze - człowiekowi o żelaznym żołądku, który zwiedził większą część sektora Calixis i próbował najbardziej wymyślne świństwa.
Wszedł powoli do jaskini pozwalając się oczom przyzwyczaić. Na ścianach widniały słowa namazane krwią i dłońmi: „Płoń w tysiącu piekieł...”.
-Tharn, gdzie jesteś? Spaliliśmy wiedźmę, czekamy na ciebie przy transporterze. – Zabrzmiał głos w komunikatorze wepchniętym w ucho zabójcy.
Oczy Gaiusa powoli przyzwyczaiły się do ciemności. Już miał pociągnąć za spust, by rozwalić klęczącego i chichoczącego maniakalnie zbiega, gdy wtem zobaczył, że za jego plecami leżą dwa tuziny ciał poddanych powolnym procesom rozkładu. Spoglądał na bezokie twarze, lecz nie twarze ludzie, ale i nie twarze obce. Należały może niegdyś do jego gatunku, lecz okropne zniekształcenia sprawiły, że Gaius zwątpił przez chwilę w ich faktyczną naturę. Głowa jednego giganta o kolosalnym torsie i maleńkich kończynach wyglądała jakby rozwinęła się jedynie w połowie. Muskularny tors był zatem zwieńczony koszmarną aparycją noworodka pozbawionego oczu i kawałka nosa. Inne monstrum nie miało zwykłych rąk. Tam gdzie te powinny wyrastać, znalazło się sześć cienkich kościanych ramion obciągniętych skórą, każde zwieńczone hakowatym pazurem. Zwłoki napęczniałego grubasa gościły inną ludzką formę wyrastającą z jego brzucha. Trup zastygł tak, jakby próbował ostatkiem sił się uwolnić i uzyskać samodzielność.
Gaius powoli dotknął komunikatora rozedrganym palcem.
-Lepiej przygotujcie więcej promethium...



Wrota otwarły się przed nimi, delikatnie skrzypiąc. Gdy wstąpili do recepcyjnej alkowy powitał ich mrok i chłód panującej wewnątrz ciszy. Za plecami dym wylewał się z odległej jaskini, którą akolici oczyścili ogniem, a przed nimi roztaczało swe wdzięki miejsce równie tajemnicze, co niebezpieczne. Idąc dalej wyszli na nawę główną, niegdyś miejsce modłów i zadumy. Nawa szeroka i ostro zakończona, okalała prostotą czarnej formy dziesiątki starych ław i ozdób sakralnych nadgryzionych zębem czasu, dalej otwierając się na owalną salę nakrytą kopułą, przez którą to na zewnątrz wyglądał szkielet jakiegoś starego działa, szerokiego na tyle, że mogliby zeń wystrzelić ich własny transportowiec... przynajmniej takie mieli wrażenie. Pordzewiała forma wychylała się przez szczelinę w kopule spoglądając gdzieś w morze, pamiętając prawdopodobnie czasy inwazji. Oplecione schodami z metalowej kratownicy używanej niegdyś przez obsługę, wyglądało jakby zaraz miało się rozpaść.
Ławy choć pokryte kurzem i pajęczynami, podniszczone przez czas, zdecydowanie wyglądały drogo. Drewniane, obite srebrem i złotem, z ręcznie rzeźbionymi wzorami, sprawiały wrażenie przepychu. Jakby kler z dawnych lat, chciał przegnać z wiernych zwątpienie drogimi dziełami z zupełnie niedopasowanych do siebie stylów. Większość mebli przytwierdzono do podłogi. Złote klamry i śruby połyskiwały w miejscach, gdzie elegancko rzeźbione drewno spotykało się z przetartymi i wyblakłymi resztkami niegdyś wielkich i wspaniałych dywanów.
-Musiało być tu całkiem przytulnie – parsknął Gaius ściskając opatrunek na piersi. – Pierwszy raz widzę dywany w sali modlitewnej.
-Bardziej tu jak w domu niż w świątyni – słusznie zauważyła Cynobia spoglądając szczególnie na wielki zegar stojący przy ścianie za prostym kamiennym ołtarzem.
W tym też momencie zegar się odezwał, zabił kilka razy sygnalizując nadejście godziny siódmej po południu. Ku ich zdziwieniu nadal działał i tykał. To z pewnością nie był żaden omam, gdyż wszyscy akolici to zauważyli.
Przeszli zatem w kierunku zegara rozglądając się uważnie. Gaius i siostra Talia celowali z wielkich kalibrów do każdego najmniejszego cienia, których akurat w Hematytowej Katedrze nie brakowało. Promienie słońca leniwie wlewały się przez kilka niewielkich wąskich okien, tylko tych nie zasłoniętych, zastawionych czy zamalowanych. Wiele rzeczy tutaj nie pasowała, co Caiden jako były kleryk zauważył od razu. Świątyń nie buduje się jako czystych pustych hal, by potem przykręcić weń tyle ozdób ile tylko możliwe, natomiast tak wnętrza tej świątyni się rysowały. Patrzyli na płaskie gładkie ściany z delikatnymi załomami... i dopiero do nich dorobiono płaskorzeźby, wkręcone lub przyczepione w inny sposób, dopiero do nich przybito gargulce i zawieszono obrazy, dopiero na tych płaskich hematytowych powierzchniach ułożono mozaikowe wzory ciemnej posadzki, teraz jeszcze sprytnie zamaskowane dywanami.
Stając naprzeciw wysokiego zegara zauważyli, że za oszklonymi drzwiczkami nie ma żadnych obciążników, czy innych mechanicznych części. Mimo wszystko wskazówki się poruszały. Przyglądając się bliżej arbitrator, za zgodą reszty, uchylił drzwiczki. Za nimi zaś zauważyli umieszczony w skrzyni powyżej mechanizm zasilany z baterii. Mały głośnik prawdopodobnie symulował bicie gongu w danej godzinie.
-Spójrzcie na to – rzekł, zbliżając dłoń do ściany za zegarem, który de facto nie miał tylnej ściany drewnianej skrzyni. Na czarnej materii katedry widniało delikatne wgłębienie, mniej więcej wielkości dłoni, o kształcie koła zębatego.
-Jakiś mechanizm? – Spytała magistrat.
-Później – wtrącił łowca wyczuwając spojrzenie, które na nich ciążyło. Obecność podobna do tej, którą wiedźma próbowała wniknąć do jego umysłu, lecz ta dobiegała zewsząd. Ktoś dobrze się krył w ciemnościach budynku i zdecydowanie wyczekiwał na ich błąd.
-Najpierw zbadajmy resztę świątyni. Nie mamy kapłana technicznego, by bawić się w technologii szybko i bez straty czasu.
Zgadzając, rozeszli się po nawie badając łącznie czwórkę drzwi. Dwójka prowadziła do wysokich wież, które zauważyli wcześniej, podjeżdżając do katedry. Kolejne drzwi prowadziły do części gospodarczej, audiencyjnej i mieszkalnej, zaś po przeciwnej stronie, znalazły się wielkie trwałe żelazne wrota wzmocnione dziesiątkami sztab. Nad nimi umieszczono brązową tabliczkę w wyrytą nań nazwą: „Sanatorium”.
Arbitrator uchylił lżejsze drzwi do spokojnego cichego, długiego na czterdzieści metrów korytarza w prawym skrzydle. Dwie lufy wejrzały do wnętrza znad ramion Havelocka na wszelki wypadek zasłaniającego resztę drużyny ogromną tarczą. Resztki czerwono-granatowego dywanu, teraz pobladłego, okrytego kurzem, wiły się nieregularnie jak zrzucona wieki temu skóra węża. Na jednej ze ścian, mniej więcej w połowie korytarza wisiał ogromny obraz w złotej oprawie, przekrzywiony, utrzymujący się ledwo na jednym drucie. Zdobne lichtarze z czarnego żelaza teraz puste, przypominały klatki, w których hierarchowie kościelni umęczali skazańców. Trójka drzwi w lewej i prawej ścianie odpowiadała sobie stylem – proste, drewniane, z ozdobnymi rzeźbieniami wieszczącymi o naturze pomieszczeń. Na końcu korytarza zaś znajdowały się drzwi o wiele większe, w drewnianą płytę, świetnie zachowaną mimo upływu czasu, wprawiono metalowe wstawki. Srebro, złoto i polerowany brąz przeplatały się wzajemnie tworząc wzorce srebrno-liściastych drzew obradzających w złociste owoce.
Akolici rozdzielili się, by sprawdzać każde z pomieszczeń po kolei. Pierwsze z prawej było starą zapuszczoną, pozbawioną okien izbą, gdzie prawdopodobnie niegdyś zapuszczała się tylko najniższa służba. Woda powoli kapała z sufitu formując maleńkie, szare kałuże. Co jakiś czas kropla wody spadła na jedną z wielkich zardzewiałych patelni zostawionych na przemysłowych kuchenkach. Po przeciwnej stronie, na rozciągłości niemal całej ściany, znalazł swe miejsce potężny piec z zamkniętymi stalowymi drzwiami, przypominający miniaturową wersję pieca hutniczego. Po obu stronach masywnych stalowych wrót znajdowały się haki od potężnego rożna, na którym można było upiec jadła dla całej kongregacji, lub kilku biskupów ze słusznym apetytem. Pod resztą ścian znajdowały się stanowiska pracy służby – wielkie blaty noszące ślady rzezi i rozbioru wielu egzotycznych zwierząt.
Cynobia Marrsing i Kaltos Zek weszli do wnętrza oświetlając sobie drogę latarkami.
-Uważaj na pajęczyny – magistrat ostrzegła adepta, który skinął jej głową i poprawiwszy grube okulary postąpił krok w przód wpadając w zakurzoną starą pajęczą sieć.
Kiedy zaczął mleć w panice łapami i ściągać ją z siebie kobieta rzuciła mu spojrzenie pełne politowania i ciężko westchnęła. Sama skierowała się pod jedną ze ścian wymijając kałużę i kapiącą z sufitu wodę. Trzymając broń w gotowości otwierała po kolei stare szafki, lecz nie znalazła w nich nic poza pająkami i kilkoma muchami pochwyconymi w sieci. Oświetlając drogę dalej nagle się wzdrygnęła zauważając kości wystające spod zawalonych mebli w kącie. Ciało dawno się rozłożyło, a spomiędzy resztek wystawały metalowe siłowniki i druty, sugerując, że ich niegdysiejszym właścicielem mógł być serwitor zostawiony tu przed laty. Kaltos uczepił się metalowych wrót do pieca. Podchwycając, że magistrat przeszukuje absolutnie każdy kąt, też chciał się wykazać. Ciągnął z całej siły, a wrota skrzypiąc ustąpiły ukazując im... nic. Popioły przesiąkły wilgocią podobnie jak resztki nadpalonego dawno temu drewna.
-Nic tu nie ma – stwierdził. – Może przeniesiemy tu zapasy z pojazdu? Cztery ściany, żadnych okien, wydaje się bezpiecznie.
Panna Marrsing pokiwała przecząco głową samemu zaglądając do otwartego kuchennego pieca.
-Lepiej mieć choć jedno okno, żeby osoba na warcie miała oko na wejście i transporter... Nie sądzisz? Szkoda gdyby tak ktoś go wysadził, a my byśmy tego nie zauważyli.
-Racja... – przyznał adept.

Sororita ułożyła dłoń na klamce drzwi po przeciwnej stronie. Ciężka rękawica pancerza wspomaganego prawie zgniotła mały obły uchwyt, gdy siostra próbowała go przekręcić. Drzwi nie chciały ustąpić, choć napierała na nie coraz mocniej. Zamek szczękał w pewnym momencie blokując klamkę i nie pozwalając jej ruszyć się dalej, choć po drugiej stronie było coś jeszcze. Gdy wojowniczka szturchnęła drzwi ramieniem, usłyszała szuranie mebli po wyłożonej drewnem podłodze.
-Zabarykadowane od środka – zaraportowałą do reszty drużyny sprawdzającej pomieszczenia w dalszej części.
-Później się tym zajmiemy – zdecydował łowca. – Na razie przeszukajmy co się da bez zbędnego hałasu.
W następnym pomieszczeniu po prawej stronie, zaraz w sąsiedztwie skullerii, gdzie przygotowywano jadło, znalazł się pokój z trofeami. Przestronna galeria pełna była wypchanych zwierząt w drapieżnych postawach, oraz łbów i rogatych czaszek wiszących na ścianach jeśli stworzenie było za duże. Najbardziej spektakularny okaz stał w samym centrum. Masywna umięśniona bestia o względnej aparycji niedźwiedzia, pokryta była łuskami, jej paszcza, szeroka i nieco spłaszczona, rozwarta w gniewnym ryku. Cienkich ostrych zębów gąszcz, przypominał raczej wygięty brzeg piły, aniżeli szczękę. Większość eksponatów przeżarły głodne szkodniki, wokół niektórych, na ziemi, leżały kupki wypłowiałej sierści. Na jednej ze ścian, po przeciwnej stronie okna wisiały ramki z egzotycznymi owadami, żukami i motylami. W ich towarzystwie, także wysoko na ścianie, umiejscowiono szeroką gablotę z myśliwskim karabinem o długiej srebrzystej lufie z grawerowanymi nań motywami florystycznymi. Kolba o kremowej barwie mogła być wykonana najpewniej z kości jakiegoś rzadkiego zwierza – o czym zaświadczył z dumą zabójca identyfikując broń jako Scapulę IV, egzemplarz kolekcjonerski robionej na zamówienie serii karabinów wielce cenionych w sektorze.
Podziwiali różne rzadkie okazy w niemałej zadumie zastanawiając się jak długo mogły się tu znajdować.
-To coraz mniej przypomina katedrę, a coraz bardziej czyiś dwór – rzekła siostra. – W świątyniach, owszem, znajdują się mieszkalne części dla urzędującego kleru, ale, żeby w tak małej budowli panował tak ogromny przepych? Godny biskupa, albo i wyższych hierarchów.
-Według zapisków ojca Martella, od dawna nie urzęduje tu żaden kler – przypomniał Caiden. – Być może ci Hekaci korzystając z okazji się tu wprowadzili, zdecydowanie tak to wygląda.
-Nie jest to oby nielegalne? – Arbitrator stanął w drzwiach przysłuchując się konwersacji. Jego pytanie było retoryczne, był przedstawicielem organizacji, która pilnowała by Lex Imperialis było powszechnie przestrzegane i wiedział, że okupowanie majątków eklezji było surowo karanym przestępstwem, niemniej, niezwykle rzadko zgłaszanym. Łowca wiedźm rozumiejąc do czego zmierza i znając zbyt dobrze zakulisowe mechanizmy działania eklezyjnej biurokracji, postanowił rozwiać wątpliwości:
-Wątpię, by władzom Ministorum na Barsapine tak bardzo zależało na tej budowli. Nikt nie mieszka w pobliżu, nie ma komu zbierać ani składać ofiar i datków, nie ma komu sprzedawać odpustów. Nic tu nie zostało, pielgrzymi nie przychodzą, bo po co do tak mało znaczącej katedry zbudowanej dla żołnierzy, a tych na dodatek przeniesiono dawno temu. Obsadzenie tutaj kilku kleryków i patronującego im kapłana wyższego szczebla to zbyteczny wydatek, a już nie mówiąc o potrzebnych remontach… Co roku przynajmniej kilka tysięcy tronów bez widma zwrotu. Jestem pewien, że kardynał spisał to miejsce na straty i ma nadzieję, że z czasem świątynia się rozpadnie. Mógłby sprzedać grunty i spożytkować pieniądze na lepsze cele… A póki widma wojny z tej strony planety nie ma, żeby katedra znów mogła służyć jak dawnej, to pewnie nic eklezję nie obchodzi.
Kiedy rozmawiali Gaius podszedł do małego sekretarzyka i zaczął w nim szperać otwierając sobie szufladki lufą pistoletu. W jednej znalazł małą srebrną piersiówkę, którą ostrożnie podniósł. Potrząsł przy uchu z ciekawości, a wewnątrz zachlupotał płyn. Otwierając naczynko ostrożnie przysunął nos zaraz go odsuwając. Korzennie przyprawione wino wewnątrz zdążyło już skwaśnieć i teraz raczyło zabójcę piorunująco cierpkim zapachem octu.
W innej szufladzie znalazł rewolwer do połowy nabity, zakopany pod masą wyschniętych skórek jakiegoś cytrusa. W ostatniej szufladce były mapy okolicy oraz kilku większych miast występujących na Barsapine.
-Sprawdź czy nie ma na mapach żadnych oznaczeń, albo symboli – rzekł Caiden spostrzegając przez ramię co znalazł Tharn.
Gaius już miał odłożyć mapy z powrotem do szuflady nie zauważając na nich nic ciekawego, prócz kurzu, ale skoro łowca wiedźm uznał, że warto rozłożyć i dokładnie sprawdzić, to tak też zrobi. Zabójca rozprostował pierwszy arkusz, który już przy próbie ułożenia na sekretarzyku zaczął się drzeć.
-No ładnie – ze zrezygnowaniem zacmokał prostując papier. Przyglądał się uważnie, lecz poza kilkoma plamami od trunków nie było na mapie nic nienaturalnego.
Wziął się za kolejną, mapę Kephiston Altis, gdy nagle z papierowego zawiniątka wypadł list. Tharn od razu zwrócił uwagę na papierową kopertę zalaną woskiem. Podniósł ją i pomachał do reszty.
-Spójrzcie co tu mamy.
Akolici podeszli zaciekawieni. Pieczęć na liście ułożona w kształt wielkiej i zdobnej litery „H”. Łowca wiedźm odebrał pismo i rozłożył papier zagłębiając się w lekturę.
-Do władz Kephiston Altis – czytał łowca. – W obawie o zdrowie osobiste, oraz generalny stan i dobrobyt mej rodziny, czuję się w obowiązku poinformować o podejrzanej aktywności mego brata, Gustavusa, którego czynów efektem może być seria niewytłumaczonych zaginięć. Uchroń Imperatorze nasze dusze, nie chcę zwracać się przeciw bratu rodzonemu, jednako niesława i obrzydzenie związane z lekarskimi praktykami jakich dopuszcza się Gustavus nie pozwala mi, praworządnemu subiektowi Imperium, stać bezczynnie. Trudnym jest mi zdobyć dowody na jego postepowanie, bez zabrnięcia w jego prywatne komnaty, nawiasem, strzeżone dobrze i jeszcze lepiej zamknięte sposobami, których nie jestem władny przełamać, ale wielokroć widziałem Gustavusa palącego szczątki swoich, jak to określił „eksperymentów na zwierzętach”, a które to następowały w dniach po jego powrocie ze szlacheckich przyjęć i uroczystości. Tych samych, o których było głośno za sprawą rzeczonych zaginięć. Proszę o zbadanie sprawy i podjęcie przeciwdziałań praktykom Gustavusa. Podpisano, Vorkas Hekate…

Sprawa zdawała się nabierać kolorytu. Hematytowa Katedra już od zewnątrz prezentowała się bardziej jak dwór i czyjaś prywatna posesja. Fontanny i ogrody, tarasy widokowo-spacerowe, wodospadzik zaadaptowany na ozdobę. Wewnątrz dywany, obrazy, boazerie, pokój łowiecki z trofeami, kuchnia na żołądki dobrze urodzonych. Kilka mieszkalnych kwater odkrytych dalej w korytarzu wskazywało na panujące tam niegdyś bogactwo. Tkaniny zasłon i pościeli wymyślnie obszytej ozdobami objął grzyb zabarwiający powietrze mdłym zapachem. W jednej z komnat znaleźli nawet kolekcję zniszczonych balowych sukien szytych dla kobiety o zdecydowanie bardziej obłych i przysadzistych kształtach. Niegdyś różnokolorowe stroje mogły uchodzić za piękne, teraz stanowiły żałosną resztkę swoich odbić z przeszłości. Na baldachimie jednego z łoży zagnieździło się robactwo czmychające przed promieniami latarek, spod komody w drugim, wybiegł szkodnik wyglądający na coś pośredniego między bezogoniastym szczurem, a jaszczurką. W tym samym pomieszczeniu akolici znaleźli zestaw bardzo dobrze zachowanych narzędzi chirurgicznych zamkniętych w zaimpregnowanej szkatule. Kaltos ruszył analizować znaleziska z użyciem serwoczaski i ustalił, że narzędzia są niezwykle ostre i można byłoby z ich użyciem spokojnie przeprowadzić skomplikowaną operację. Nie osiadł na nich kurz, a skalpele były tak przycięte, jakby dopiero wyszły z manufaktorii. W tym samym miejscu Gaius zauważył coś, co reszta była skłonna przeoczyć. Wmontowane w ścianie ukryte drzwi. Cóż, może nie aż tak dobrze ukryte, skoro zabójca je zauważył, ale zdecydowanie musiał oddać, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie upływ czasu. Na ścianie okrytej drewnianymi panelami oraz farbą degradacja związana z napływającą wilgocią przebiegała równomiernie… Równomiernie za wyjątkiem krawędzi i kątów, gdzie drewno puchło szybciej, a farba łuszczyła się w pierwszej kolejności. Gaius zauważył cienką linię wybiegającą mniej więcej na wysokość człowieka, a następnie kolejną linię, która biegła prawie do narożnika ściany. Zwrócił tym samym uwagę wszystkich, tym bardziej, że wejście zdawało się prowadzić do sąsiedniej zabarykadowanej komnaty z zablokowanym zamkiem. Przyglądali się jak Gaius szukał klamki, czy jakiegokolwiek sposobu, by drzwi otworzyć. Odsunąwszy ciężki kredens znalazł uchwyt wbudowanej w ścianę zasuwy. Musiał potraktować ją kopniakiem, gdyż zardzewiały kawał metalu nie chciał drgnąć. Gdy jednak zasuwa wysunęła się z ukrytych drzwi, te natychmiast odskoczyły o drobinę na odkształconych i naprężonych zawiasach. Havelock i Talia zabezpieczyli korytarz na wszelki wypadek, podczas gdy reszta wstąpiła do zamkniętej skąpanej w mroku komnaty.
Duchotę cuchnącego rozkładem powietrza przeszyły wiązki latarek, choć w ścianie było jedno dość przestrzenne okno, masywne ciężkie okiennice starannie zawarto i jedynie cienki promyk światła przebijał się przez milimetrową szczelinę. Komnatę przetrząśnięto, na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby ktoś dokonał tu włamania, lecz po bliższej egzaminacji dostrzegli wyraźne ślady walki, oraz próbę zabarykadowania drzwi przed intruzją ze strony korytarza. Na ziemi, z plecami wspartymi o bok łoża, siedział szkielet. Kościste palce wciąż zaciśnięte na rękojeści długiego sztyletu, który wbił się w materac przechodząc między żebrami, jeszcze skrywanymi przez zwiewne i lekkie kobiece szaty.
Kaltos zakrył nos, lecz reszta, lepiej przyzwyczajona do podobnych widoków, podeszła bliżej. Cynobia przykucnęła przy zwłokach próbując sobie przypomnieć dawne seminaria poświęcone podobnym zbrodniom.
-Miał siłę, żeby przebić sztyletem ciało i wbić w materac, z resztą całkiem głęboko – stwierdziła przyglądając się podziurawionej szacie. – Kilka pchnięć. Dźgnął ją około tuzin razy. Hmmm...
-Musiała być kimś ważnym... – mruknął Caiden.
-Nie na tyle ważnym, by wiedzieć o ukrytych drzwiach do jej komnaty – magistrat odpowiedziała i z razu ujęła rękojeść sztyletu wyciągając go z truchła. – „G.H.” to chyba jakieś inicjały. Wyryte na głowicy.
-Gustavus Hekate jak mniemam – stwierdził Valentine. – Jego brat miał rację sądząc, że jest groźny, mniemam, że i jego zwłoki gdzieś tu znajdziemy... Gaiusie, zajrzyj do szafek, dobrze ci wychodzi znajdowanie ciekawych detali ostatnim czasem.
Tharn rzucił łowcy swe firmowe spojrzenie, leniwe i pełne zmęczenia, po czym groźnie zwęził oczy odczytując przytyk do niedawnego wydarzenia oraz faktu, że w małej wyprawie na stronę za potrzebą prawie dał się zabić. Sapnął ciężko otwierając szuflady i skrzynie.
Gaius niestety nic nie znalazł, choć naprawdę próbował zajrzeć pod każdy możliwy przedmiot. Łowca wiedźm co jakiś czas wachlował się rondem kapelusza samemu szukając dziwnych oznak ponadnaturalnej aktywności.
Marrsing zaś badała otoczenie, ułożenie przewróconego świecznika sugerowało, że musieli przynajmniej raz uderzyć w szarpaninę o komodę przy której stali napastnik i jego ofiara. Gdzie mogło ich nie być? To było prawdziwe pytanie, ważne z punktu widzenia sceny zbrodni. Panujący tam generalny rozgardiasz podpowiadał, że po dokonaniu zbrodni napastnik dodatkowo przeszukał pomieszczenie. Cynobia sięgnęła pod łóżko macając dłonią po drewnianych pręgach dźwigających materac, lecz nic tam nie znalazła. Wtem nastąpiło olśnienie. Otworzyła szerzej oczy spoglądając na barykadę pod drzwiami. Znajdowało się w niej wszystko, zgruchotane krzesła, przewrócona komódka, podarte ubrania.
Podeszła do sterty śmieci i odgarnęła kilka wierzchnich szmat. Łowca wiedźm chciał się spytać czemu tam klęczy i odgarnia łachmany, po czym zrozumiał co pani magistrat zdawało się oczywiste. Skoro napastnik wtargnął i zabił ofiarę, a potem przeszukał całą komnatę, to znaczy, że przyszedł w jakimś konkretnym celu. Wielce prawdopodobne, że ofiara zdawała sobie sprawę, że ten czegoś będzie szukać, że i tak przetrząśnie całą komnatę zamieniając ją w obraz nędzy, rozpaczy i bałaganu, więc gdzie indziej ukryć poszukiwany przedmiot, jak nie w gotowym bałaganie właśnie? Jeśli barykadę sporządzono przed wtargnięciem Gustavusa jak mniemali, a było to najbardziej prawdopodobne, ta mała sterta śmieci zdawała się być najlepszą kryjówką. Cynobia Marrsing sięgnęła w głąb sterty wyszarpując z jej wnętrza obity skórą zbiór papierów.
-Wygląda na dziennik – stwierdziła przeglądając kilka losowych stron.


Pośród innych zapisków Hadrii znaleźli więcej pytań niż odpowiedzi. Tym większa była ich waga, im dalej historia mieszkańców katedry się rozmywała na dotąd zaciemnione fronty. Hadria nie była dobrą pisarką, zdecydowanie plącząc się i mieszając, na przestrzeni kilku stron przeplatając kilkadziesiąt niezwiązanych ze sobą wątków. Jednakże z zeznań przez nią poczynionych, mogli wywnioskować, iż była niegdyś astropatką w załodze rogue tradera Barabusa Zanatova. Przybyła do tego miejsca wraz z załogą szukając odpowiedzi i niosąc brzemię jakiejś wielkiej tajemnicy – to przynajmniej mogli wywnioskować. Hadria zdawała się wiedzieć czym owa tajemnica mogła być, lecz zbyt troszczyła się o swych kompanów, by uchylić choćby rąbka, bojąc się, że wiedza o niej może wpaść w niepowołane ręce, nawet poprzez dziennik. Zdaniem Hadrii coś w katedrze żyło, odkąd przybyli czuli się jak niemile widziani goście. Jej przyjaciele, dawni kompani, zaczęli się dziwnie zachowywać popadając w odosobnienie. Szczególnie Gustavus, który według Hadrii był kimś bliskim i ważnym przed przybyciem do katedry... Z czasem znikał na całe dni i tygodnie, a wszelkie pytania i oznaki troski spotykały się z agresją z jego strony.
-Słyszałam szept – czytała Cynobia, gdy zebrali się nad dziennikiem. – Przemówił do mnie, gdy modliłam się w starej nawie. Byłam sama i pewna, że nikogo wokół mnie nie ma, a mimo wszystko słyszałam szept. Mówił do mnie głosem ciepłym i spokojnym, współgrał z mym sumieniem. Myślałam wtedy, jak pomóc Gustavusowi, a szept akcentował wszystkie moje myśli. Gdy postanowiłam wybrać się do jego pracowni i wszystko mu wygarnąć, szept dopowiedział, bym zrobiła właśnie to i przy okazji zabrała zębaty klucz, gdyż miał być nam potrzebny. To nie były moje myśli i prawie bym je przeoczyła, zapominając o szepcie, ale ten tam był i próbował wracać. Coraz rzadziej, jakby czuł, że mogę być go świadoma i zaalarmować innych. Pewnego razu spóźniwszy się na ucztę, zauważyłam jak reszta na mnie patrzyła. Szczególnie Gustavus i Nikaea, obdarowali mnie urażonymi i nienawistnymi spojrzeniami. Czasem wyczuwałam prezencję, bardzo silną psychiczną emanację, lecz nie potrafiłam jej namierzyć. Gdy się zbliżała, temperatura sięgała nizin, czułam dreszcze, gorący napój potrafił w chwilę wystygnąć. W ten sposób szept dotyka swych ofiar, obcuje z nimi, gniewa się...
-Przeklęte miejsce – mruknął Gaius zaciągając nosem.
-Pierwsze słyszę o Zanatovie – stwierdził łowca, gdy magistrat przestała czytać i podała dziennik Kaltosowi.
-Może to jakiś rogue trader z wygasłej linii? – Zaproponowała białowłosa.
-Zapewne... Ale po co jego załoga miała tu przybyć? Hekaci byli załogą Zanatova? Zazwyczaj prominentni oficerowie próbują znaleźć angaż u innego dobrego kapitana. Nie znam się dobrze na marynarce, ale nie wydaje się rozsądne, by mając taki potencjał i wiele lat przed sobą, duża grupa załogi Zanatova miała osiąść na odludziu zapuszczonej planety w podupadającej katedrze.
-Chyba, że mieli po temu ważny powód.
-Naturalnie, choć nie jestem sobie w stanie wyobrazić jaki.
-A może strach? – Wtrącił Kaltos unosząc głowę i sprowadzając na siebie spojrzenia zabójcy, łowcy i magistrat. – Może przed czymś uciekali... tam, gdzie nikt by ich nie szukał?
W długiej chwili ciszy jaka nastała, trójka starszych rangą akolitów wymieniła się spojrzeniami, pytając samych siebie w głębi, czemu od razu o tym nie pomyśleli.
-Celne spostrzeżenie, Kaltosie – łowca go pochwalił kładąc uznaniem dłoń na ramieniu. – Mamy zatem trzy tropy. Pierwszy, to tajemnica, być może tą tajemnicą jest coś co wzbudziło w nich strach i zmusiło do schowania się na Barsapine. Drugi to Zanatov, rogue trader, który według zapisków miał dla Hekatów wielkie znaczenie. Trzeci, to Gustavus... i jego pracownia, pod pomieszczeniem kuchni... mówiliście, że sprawdziliście kuchnię?
Łowca skierował pytanie do Cynobii i Kaltosa. Oboje skinęli głowami przypominając sobie, że przecież wszędzie zajrzeli.
-Pod piecem także?
-Piec jest kolosalny, taki do opiekania dużych zwierzy. Zajrzeliśmy do środka, lecz nie znaleźliśmy nic prócz kurzu i resztek starych spalonych węgli – odpowiedziała kobieta.
-Gaiusie, rzuć tam jeszcze raz okiem, my zajrzymy do reszty komnat w tym skrzydle.

Arbitrator dostał znak, że może podejść do kolejnych drzwi, ostatnich po prawej. Siostra Talia towarzyszyła mu co jakiś czas celując bolterem w stronę nawy głównej, z której przyszli. Havelock wyciągnął dłoń w kierunku klamki, lecz nim jej tknął usłyszał kliknięcie. Obła klamka drgnęła.
Skavaldi z razu zastawił się tarczą celując w drzwi ciężkim arbitratorskim pistoletem.
-Tam ktoś jest – rzekł, a siostra Talia zjawiła się u jego boku kierując lufę boltera na drzwi.
-Zamknął drzwi – dodał, stając po przeciwnej stronie i próbując przekręcić klamkę.
Przekręcił klucz w samą porę – pomyślał arbitrator groźnie marszcząc brwi.
-Jeśli tam są drugie drzwi, może uciekać – stwierdził Caiden wychodząc z komnat mieszkalnych! – Nie pozwólcie mu zwiać!
Havelock skinął Talii, po czym oboje unieśli nogi i poczęstowali drzwi solidnym kopniakiem. Drewniana tafla zaskrzypiała, stare zawiasy wygięły się puszczając futrynę w gąszczu drzazg. Przesłona padła na drewniane panele pokryte dywanem, ukazując duże pomieszczenie obwieszone ogromnymi portretami w złotych oprawach. W samym centrum owalna kanapa ustawiona tak, by siedzący mogli oglądać dumne i wyniosłe twarze na obrazach. Na kanapie ktoś siedział i to właśnie w tą osobę wymierzyły lufy! Promienie z latarek oświetliły istotę! Ich oczom ukazała się ciemno-szara suknia balowa, oraz obficie pudrowana wysoka peruka, obie osadzone na... przeżartym przez czas szkielecie.
Havelock i Talia wiedzieli, że trup nie mógł zamknąć drzwi, więc weszli do wnętrza szukając sprawcy, rozchodząc się na boki i przeczesując każdy możliwy kąt! Za nimi wpadła reszta, Gaius postanowił mieć baczenie na korytarz, w razie gdyby ktoś próbował ich zajść.
Obeszli całą komnatę lecz bez skutku, nie znajdując żadnego innego wejścia, prócz zawartego przed wiekami okna.
-Jesteś absolutnie pewien, że ktoś zamknął te drzwi? – Łowca spytał spoglądając zagadkowo na arbitratora.
Havelock nagle jakby dostał kubłem zimnej wody, odczytując ton wypowiedzi Valentinea. Obrócił się powoli w jego kierunku, uznając, że pomieszczenie jest czyste.
-Wiem, co sobie pewnie myślisz – zaczął. – Nie przewidziało mi się, widziałem ruch gałki i słyszałem szczęk klucza obracanego w zamku. To nie była zwida.
-Ale tylko ty to widziałeś? – z tym pytaniem skierował się raczej do siostry, która stała najbliżej.
Wojowniczka wzruszyła lekko ramionami.
-Patrzyłam w kierunku wejścia do korytarza – odpowiedziała szczerze. – Nie widziałam ruchu gałki.
-Wiem co widziałem! – zaznaczył bardziej stanowczo.
-Nie twierdzę, że z tobą jest coś nie tak, panie Skavaldi – Caiden odpowiedział uspokajająco olbrzymowi. – Ale natknęliśmy się na zapiski jednej z tutejszych ofiar. W katedrze coś jest i potrafi snuć podszepty nakłaniające ludzi do agresji i dziwnych zachowań, działa bardzo subtelnie. Jeśli jest w stanie przemawiać do umysłu, to nie zdziwiłbym się, gdyby był w stanie generować dźwiękowe i wizualne omamy.
-Dlaczego mnie obrało na cel?
-Bo miałeś wejść do komnaty, gdzie znajduje się coś ważnego.
-Wyglądają dość podobnie – rzekła siostra Talia przerywając wzajemne podejrzenia. Skinęła głową w kierunku portretu, przed którym siedziała zmarła.
Drużyna spojrzała na obraz, zauważając, że widniejąca nań dostojna matrona o słusznej tuszy i intensywnym makijażu, jest uderzająco podobna do trupa na kanapie. Ta sama suknia, ta sama peruka. Jedynie twarz kościana, nie zgadzała się z pucułowatym obliczem na portrecie. Portrety nie były podpisane, więc na akolitów spoglądały twarze wyglądające poważnie i gniewnie, twarze ludzi, których nie znali. Na maleńkim wypiętrzeniu, wyrastającym z centralnego oparcia kanapy, znajdowała się pusta szklana gablota. Przed niegdyś puchatą poduszeczką, na której coś spoczywało, umieszczono polerowaną brązową tabliczkę. „List Kaperski Zanatov” – głosił napis na niej wyryty.

Gaius spróbował przeszukać skullerię jeszcze raz. Kierując się wskazówkami Hadrii Hekate szukał wszędzie wokół pieca, na nawet w jego wnętrzu. Odgarnął węgle i brud z kamiennych płyt ścielących podłożę paleniska. Jeśli ktokolwiek miałby tu ukryć laboratorium, mało prawdopodobne byłoby każdorazowe podważanie płyt łomem, lub jakimś innym kawałem metalu, dlatego miast patrzyć w dół, Gaius spojrzał w górę. Komin był dawno temu zapchany przez liście, sadze i pleśń, ale świecąc sobie latarką dostrzegł, że jeden kafelek po wewnętrznej stronie jest czystszy niż reszta, jakby wytarty. Nie chcąc ryzykować wyszedł z pieca obserwowany przez pozostałych. Rzucił lekki uśmieszek drużynie zaciągając nosem w swój firmowy sposób, po czym sięgając dłonią do kafelka tuż za krawędzią komory pieca, wcisnął przycisk. Głośny szczęk dobiegł ze strony płyty. Drużyna spoglądała jak ta powili zaczyna się unosić, z typowym jazgotem tarcia kamienia o kamień. Wszelkie węgle i polana mogły dzięki takiemu rozwiązaniu zostać na miejscu stanowiąc idealną przykrywkę.
Gdy płyta się uniosła, ukazał się im ciemny wilgotny korytarz pełen schodów prowadzących w dół. Woń różnych chemikaliów, a przede wszystkim silnych środków konserwujących przepełniała powietrze. Zeszli w dół, najciszej jak się dało, ostrożnie, wsłuchując się w przytłumione buczenie energii dobiegające zza ogromnych drzwi z litego brązu, na których widniał herb rodu Hekate.
Ponownie siostra Talia wraz arbitratorem zajęli szpicę formacji otwierając wrota i powoli wchodząc do wnętrza. Przepchnięcie wrót było zadziwiająco łatwe i poszło dość gładko.
Laboratorium oświetlały dwa świetlne ogniwa wprawione w sklepienie. Z kulistych form sączyło się światło mętne i ledwo rozjaśniające ciemność. Ogniwa skądś jednak pobierały resztki energii, lecz nawet zużywając jej absolutne minimum niemożliwym było, by działały wiecznie, ktoś musiał je regularnie zasilać, lub nawet, robić użytek z katedry. Na ścianach perliła się wilgoć, a powietrze wypełniał zaduch przesiąknięty zapachem potu, krwi i rozkładu. Były to jednak zapachy świeże, nie wyblakłe czy zwietrzałe jak w innych zbadanych komnatach.



Rząd klatek ustawiono pod jedną ze ścian, niektóre z krat wygięte, jakby coś próbowało z nich ujść, lecz nie miało dość siły. Podłogę znaczył ogromny i złożony owalny symbol. Po przeciwnej stronie pułki i stanowiska niemal uginały się pod ciężarem składników najczęściej trzymanych w grubych słojach. Na dnie klatek leżały szkielety, lecz nie zwykłe, nie pochodzące z normalnych ludzkich form. Wiele z kości do siebie nie pasowało, tak samo wymiarami jak i kształtem, przywodząc na myśl inne gatunki, części zwierzęce.
Na stołach pobłyskiwały idealnie zachowane chirurgiczne narzędzia, podobne do tych, które odkryli w szkatule na górze. Łowca zidentyfikował symbol na podłodze jako wężowaty półksiężyc, znak utożsamiany z kultami jednej wielce przebiegłej emanacji chaosu.
-Tzeentch – szepnął.
-Czyżby Gustavus składał mu cześć? – Spytała siostra postępując dalej.
-Wątpię – łowca przyklęknął zaraz przy wielkim kręgu. – Wątpię, by w ogóle wiedział z kim ma do czynienia. To krąg przywołań – Caiden wskazał kilka przecinających się wzajemnie kresek i zawijasów. – Nawet najgłupsi kultyści stosują jakieś zabezpieczenia, by nie dać demonowi wyleźć i pochłonąć umysłu przyzywającego. On tego nie zrobił.
-Demon wyszedł na tą stronę?! – Kaltos prawie się zakrztusił.
-Wiedzielibyśmy – rzekł łowca, kręcąc przecząco głową. – Mniemam, że demon już był gdzieś uwiązany i szukał sposobów na wyjście. Mógłby spróbować przemówić do podatnego umysłu i dać mu wytyczne co zrobić... Przy okazji pewnie oferując coś bardzo apetycznego.
-Skąd takie przypuszczenia, Caidenie – Talia spytała spoglądając przez ramię. Sama szła wzdłuż jednej ze ścian oświetlając obrzydliwości pływające w słojach. Widząc organy tak bardzo nienaturalnie wypaczone, kusiło ją by spalić to miejsce do cna pozbywając się resztek dorobku szaleńca, który dopuścił się heretyckich eksperymentów.
-Bo poprawiał symbole – znowu wskazał na niektóre zawijasy wymalowane farbą na kamiennej podłodze. Gdzie niegdzie farba została zeskrobana, gdzie indziej maźnięcia pędzla sugerowały, że dodano kreski i kropki do wcześniej krótszych lub inaczej zbudowanych znaków. – Miał nauczyciela. Instruował go jak kreślić. Najciekawsze jest to, że poprzednie zapisy były dobre i udane, kultysta mógłby za ich pomocą nawiązać odpowiedni kontakt, ale ten „kontakt” chciał czegoś więcej. Instruował swego ucznia jak zmienić symbol, by dać bramie większą moc.
-Znalazłem tu coś – zawołał Havelock stukając buzdyganem w ścianę na końcu laboratorium.
-Dziwne – rzekł Kaltos, gdy podeszli do arbitratora. W porozumieniu z unoszącą się tuż obok serwoczaszką wyświetlającą na bieżąco dane z prowadzonych analiz, próbował ustalić źródło tego silnego zapachu zgnilizny, potu i krwi. – Większość z pojemników jest zamknięta, a eksponaty w klatkach zbyt rozłożone, by emitować taki smród.
-Sprawdź szafki, Kaltosie – powiedziała Cynobia. – Może wołaj jak znajdziesz cokolwiek podejrzanego.
Na samą myśl, że chłopak miałby przeszukiwać laboratorium samemu, bez ochrony innych, pobladł, a jego kark zrosiły dreszcze.
-Ale...
-Masz serwoczaszkę, na pewno to wytłumaczysz.
Ucinając rozmowę podeszli do ściany przed którą stał Skavaldi. Mężczyzna wskazał buzdyganem na ślady zostawione na podłodze. Po obu stronach widniały półkoliste zarysowania, lecz im bliżej środka, tym mniej były widoczne. Siostra Podeszła do jednego krańca ściany dobrze przeczuwając z czym mogą mieć do czynienia. Naparła ramieniem na ścianę, a ta poczęła się powoli obracać na głównym centralnym zawiasie. Nagle laboratorium stało się większe, poszerzone, zaś półki na obu stronach obracanej ściany zdawały się wreszcie współgrać z generalnym wystrojem laboratorium. Pod lewą ścianą stały stanowiska z chemiczną aparaturą oraz klatki, pod prawą, słoje z organami i narzędzia, dokładnie to samo było na obu stronach działowej przegrody. Niektóre ze specyfików zwietrzały do stopnia, gdzie nie wiele dało się z nimi zrobić. To co jednak zobaczyli na szarym końcu laboratorium zmroziło im krew w żyłach.
Na łącznie pięciu wystawnych piedestałach stały wypchane eksponaty. Ludzkie formy oświetlane latarkami zdawały się być wygięte niczym drapieżne bestie. Ciała pozszywane ze sobą w najdziwniejsze okropieństwa zastygły w pozycjach podobnych do zwierząt upolowanych piętro wyżej, w galerii – symulujących naturalne środowiska. Na sztucznej kłodzie siedziało coś przypominające kobietę, której nogi ucięte u kolan zszyto z odnóżami ptaka. Ręce wznosiła niczym rozpostarte skrzydła, gotowa do wzbicia się. Długie czarne pióra wyrzynały się ze skóry, wyglądając, jakby ta faktycznie je wyhodowała. Twarz miała zdeformowaną do stopnia, gdzie nie sposób było odczytać jej wyrazu. Kości czaszki jakby zmiękczono, wydłużono i z powrotem uformowano w kształt zębatego dzioba, obejmującego niemal całą głowę. Umysł pani magistrat, wbrew jej chęci wygnania okrutnych myśli, poddał się pod naporem doznań. Oczami wyobraźni zobaczyła jak tak kobieta przetrzymywana przez tygodnie, albo nawet i dłużej w ciasnej klatce usiłuje uciec, gdy jej oprawca rozkłada przed nią plany przepoczwarzenia jej w to coś. Wyobraziła sobie, jaki ból musiały sprawić transmutacja i kształtowanie kości. Postąpiła o krok w tył dysząc coraz głośniej.
Innej ofierze przeszczepiono parę stóp w miejsce gdzie winna mieć dłonie. Chirurg pozamieniał kości w jego nogach i przemieścił miednicę tak, że istota poruszała się na czworaka niczym pies. Jedynie głowa została ludzka, żałośnie pochylona w dół. Gaius przeklął pod nosem widząc eksponat. Wyobrażenie o tym, jak zmuszony do żałosnej psiej egzystencji człek musiał biegać po laboratorium zabawiając swego oprawcę budziła w nim coś gorszego niż wstręt. Był zabójcą, dawał szybką śmierć. Kontrakt był świętością, zabijanie rutyną, z którą był obeznany, ale żeby kogoś urządzić w ten sposób? Żołądek podszedł mu do gardła.
Spośród innych okropnie przebudowanych ciał jedno wybijało się na pierwszy plan zdecydowanie zwracając na siebie uwagę. Olbrzymia sześcioramienna żmijowata istota. Łańcuch pozbawionych kończyn i głów korpusów zwijał się w kłębek, by w końcu wystrzelić w górę dźwigając ten jeden muskularny tors z sześcioma ramionami groźnie nastawionymi przeciw widzom. Głowa przypominała gadzią formę, z rozciągniętą nań ludzką skórą. Z szeroko rozwartych szczęk wyrastały łącznie cztery kły, każdy o długości wskazującego palca.
-Znalazłem skąd... – rzekł Kaltos podchodząc do grupy.
Młodzieniec spoglądając na szpetne monstra zaniemówił. Gdyby cokolwiek trzymał w dłoniach zapewne już znalazłoby się to na ziemi.
Łowca wiedźm obrócił się ku niemu i podszedł, ujmując za ramiona. Szarpnął chłopakiem wyrywając go z transu.
-Kaltosie, co znalazłeś? Spójrz na mnie... Co znalazłeś?
-Powinniśmy spalić całe to przeklęte miejsce – wtrąciła siostra Talia z obrzydzeniem.
-I tak zrobimy! – Odpowiedział Valentine, by zaraz potem znowu spojrzeć na przerażonego chłopaka. – Kaltosie, co znalazłeś?
-P... Panie... źródło tej, tej atmosfery, skażenia... – Plątał się i jąkał próbując wykrztusić z siebie słowa.
-Gdzie? Pokaż – z tymi słowami go puścił i rozkazał Gaiusowi gestem, by ustawił ścianę w poprzedniej pozycji.
Adept podbiegł do jednego wielkiego panelu w podłodze, metalowej płyty wprawionej w kamienną ramę. Serwoczaszka dryfująca zaraz obok niego, wyświetlała hologram ubierając odczyty w słupki. Gdy zbliżyli się do metalu, wyniki były zdecydowanie bardziej wyraźne i znaczące sięgając górnych krawędzi oznaczających maksimum stężenia.
Skavaldi uniósł płytę na życzenie grupy i od razu pożałowali. Spojrzeli do wnętrza długiego szybu wypchanego niemal po brzegi wpół rozłożonymi ciałami! Kończyny i korpusy pokrywała czarna kleista substancja.
-Jakim prawem nachodzicie mą pracownię! – Nagle od strony schodów, którymi przyszli, rozległ się gniewny ryk!
Unieśli głowy, a w ich dłoniach natychmiast znalazła się broń! Na przeciw drużyny stał dobrze zbudowany blondyn o wyniosłym spojrzeniu. Splatał ręce na piersi skrytej w granatowo-złotym mundurze. Przystojna, niemal młodzieńczo żywa twarz zdawała się co kilka chwil pobłyskiwać bielą. W tym samym momencie natężenie świetlnych ogniw rosło.
-Co tu robicie? To miejsce badań i wiedzy, przerastającej wasze prymitywne umysły. – Mężczyzna wyglądałby na okaz zdrowia, gdyby nie dziura wyrwana w jego trzewiach. Rana nie krwawiła, lecz nie zdawała się goić.  – Oczekuję wyjaśnień – syknął groźnie, opuszczając dłonie i zbijając je w pięści.
-Nie dajcie się sprowokować... – rzekł Caiden. – To psychiczna aparycja, anomalia zachowująca strzępy jaźni oryginału.
-Rozmawiamy... Z duchem? – Cynobia nigdy nie sądząc, że stanie w obliczu podobnego monstrum przerzuciła pistolet w drugą dłoń, by móc dobyć i miecza.
-Nie... Duch się rozwiewa. Ten jest znacznie niebezpieczniejszy... Jest realny. – Łowca zwrócił uwagę na krew, która poczęła spływać po zaciśniętych pięściach nieznajomego, rozbryzgując się na podłodze.


-Poznaję go z portretu – stwierdził Gaius, przyciskając karabin mocniej do ramienia. – Gustavus?
Gniewna twarz istoty lekko złagodniała, gdy usłyszała swe imię. Uśmiech wystąpił na twarz mężczyzny.
-Wiecie kim jestem, zatem moja sława dotarła dalej niż sądziłem.
-Tak, owszem, wiemy kim jesteś – wtrącił się Caiden występując między siostrę, a arbitratora. – Pragniemy się dowiedzieć, skąd czerpiesz wiedzę. Jest zaiste imponująca.
Psychiczna aparycja Gustavusa Hekate jakby się czymś wzdrygnęła. Widzieli po jego twarzy zmieszanie. Raz spoglądał w pustkę gdzieś w rogu pokoju. Innym razem jego oczy wędrowały po ścianach czegoś szukając, zaś nastroje na twarzy zmieniały się z grymasów gniewu i bólu, po uśmiech i humor.
-To... To jest dzieło mego życia, a efektem życie wieczne. Dzięki wstawiennictwu mego łaskawego patrona jestem oddalony o zaledwie kilka eksperymentów od opracowania rytuału, który da mi wieczność – w słowach Gustawusa kwitła istna pasja, którą można było łatwo pomylić z okrutną obłudą. Kiedy zaczął mówić o sprawach swego „mistrza” przestał spoglądać na akolitów, a kierował się do nieistniejącej publiczności daleko za ich plecami. – Żywi są jedynie paliwem dla tego procesu, bo i jak można stworzyć życie, jak nie z życia właśnie? Poza tym, nikt ich nie szukał, nikomu nie byli potrzebni. Upewniałem się, że jedynie margines, ludzie nieprawi, skorumpowani i wrodzy wszystkiemu co mi bliskie staną się pożywką dla nowego ładu. Nikt ich wszak nie szukał... Pomyślcie ile mógłbym żyć uratować, gdyby mój eksperyment się udał! Poczynione dobrodziejstwo dla Imperium byłoby niewspółmierne, pisaliby o mnie, uczyli mych praktyk w najwyższych scholach.
-Hadria też należała do marginesu?
Na wspomnienie o Hadrii Gustavus znowu wbił wzrok pustkę poza nimi. Coś zdawało się mieszać w jego myślach, mieli wrażenie, że czegoś słucha, toczy walkę, lub jest rozdarty między więcej niż jedną jaźnią.
-Hadria niczego nie rozumiała. Chciała zatrzymać postęp nie tylko mój, ale i całej ludzkości. Musiałem bronić większe, wspólne dobro!
-Nie żyjesz Gustavusie – rzekł Caiden dając znak reszcie by szykowali broń. – Zdajesz sobie sprawę, że rytuał, który udoskonalałeś nie miał służyć tobie, tylko twemu panu?
Na te słowa psychiczna aparycja Gustavusa Hekate ponownie zacisnęła pięści, a spomiędzy palców pociekły czerwone krople, jakby wyciskał w dłoniach krwiste ochłapy.
-Dei-Phage nigdy by mnie nie zdradził! – Wrzasnął nagle, po czym dodał z obrzydzeniem: – Widzę, że i was przekonała do swoich iluzji... Ta chora wiedźma i wy jesteście siebie warci. Jednak mam do czynienia z prymitywnymi umysłami. Jesteście tacy zwyczajni... A zatem i wasz los będzie podobny, do tego, który zwyczajowo aplikuję nieproszonym gościom!
Gustavus uniósł swe pięści i wyszczerzył zęby, a metalowa płyta w podłodze prowadząca do szybu pełnego ciał poczęła się poruszać, podskakując dźwigana przez zwłoki próbujące wyjść na wolność! Koścista ręka pozbawiona skóry, z czerwonymi wstęgami mięśni i pożółkłymi ścięgnami wysunęła się łapiąc but Kaltosa!
Chłopak wrzasnął przerażony, a siostra Talia na szczęście szybko orientując się w sytuacji dała krok do tyłu następując na płytę i zgniatając ramię, które ostre krawędzie ścięły zaraz za łokciem.
Gaius cały czas trzymał psychiczną aparycję na muszce celując i czekając aż tylko drgnie. Wymierzył prosto w jego oko, choć widok dziury w trzewiach podpowiadał mu, karabin może mu niewiele pomóc. Pociągnął za spust śląc gorejący pocisk wprost w Gustavusa! Wtem upiór, obdarował go podłym uśmiechem i rozwiał się na ułamek sekundy! Pocisk przeszedł nie wyrządziwszy mu szkody, po czym rozprysnął się na ścianie tuż za nim. Caiden zrobił dokładnie to samo, dzierżąc w jednej dłoni miecz, a w drugiej pistolet. Posłał dobrze wymierzoną serię w szarżującego mężczyznę! O dziwo dwie kule trafiły nogę oraz tors Gustavusa, a z ran pociekła krew! Ten skrzywił się zniesmaczony, lecz dopadł wreszcie łowcy, jako najlżejszego przeciwnika. Potężny zamach zakrwawioną pięścią wbił się w bok Caidena i gdyby nie ciężki płaszcz ochronny absorbujący część energii, pewnie cios zgruchotałby mu żebra jak i wnętrzności. Łowca wpadł na siostrę Talię, w drodze ku szafkom i półkom ze składnikami eksperymentów. Z ogromną prędkością, uderzył plecami o krawędź pułki, zrywając ją z łoskotem i śląc słoiki oraz puszki na spotkanie z podłogą. Szkło pękało rozlewając zawartości, zakonserwowane organy oraz oleisty płyn. Łowca przewrócił się na podłogę, szybko jednak wstając, odbiegając już na równych nogach i ponownie nastawiając ostrze przeciw napastnikowi. Psychiczna aparycja była zdecydowanie potężna, zaś skrajne emocje jedynie dodawały jej sił.
Magistrat spróbowała szczęścia i cięła wprost w rękę jaka przed chwilą pchnęła Caidena na ścianę, lecz gdy ostrze miało już tknąć jego ramienia, materia z której Gustavus był wykonany jakby rozwiała się na chwilę. Cel zamigotał przed oczami, niczym reflektor z problematycznym zasilaniem, by skondensować się na powrót w realną istotę. Skavaldi szybko podjął buzdygan, po czym ten runął na upiora w dwóch potężnych ciosach. Raz masa stali grzmotnęła potwora w plecy, aż ten stęknął z bólu i ugiął kolana. Natomiast przed drugim ciosem Gustavus ponownie rozwiał się niczym hologram!
Siostra Talia wyciągnęła miecz. Obnażona klinga zabłyszczała, gdy spowiło ją pole siłowe. Zamaszysty cios przeszedł jednak tuż nad głową celu, który z gracją ugiął się nie robiąc sobie wiele z jej prób. Teraz jednak sororita zauważyła, że przesunięcie Caidena, fakt, że na nią wpadł i zepchnął ją z płyty, to pozwoliło wyjść na powierzchnię jednej abominacji. Poskręcany, pozbawiony skóry trup podpełzł w stronę Gaiusa usiłując pochwycić jego nogę. Kłapał zepsutymi zębami chcąc zanurzyć je w ciele zabójcy. Dość powiedzieć, że Tharn mimo zagrożenia, odszedł o kilka kroków i wymierzył lufę Nomada w ożywione zwłoki. Srogi, potężny kaliber rozsmarował trupa śląc cuchnące szczątki na wszystkie możliwe ściany, przedmioty, meble i samych walczących.
Valentine czuł rwący ból w klatce piersiowej, ale choć oszołomiły go zmysły, dał krok na przód, by odpowiadając na zaczepkę ugodzić aparycję lśniącym mieczem. Valentine był dla Gustavusa najgroźniejszy, ponieważ przeciwnie do reszty, znał jego sztuczki. Przypatrywał się reakcjom organizmu. Już wyrzucił dłoń do przodu i nagle cofnął by znowu pchnąć. Psychiczne stworzenie na ułamek sekundy rozmyło swą formę, złudzone, że pierwszy cios jest tym właściwym. Kiedy się na powrót zmaterializował miecz przejechał ostrzem po twarzy Gustavusa, rozcinając mu policzek i ucho! Łowca szarpnął szybko w tył rozcinając jeszcze jego brew. Gorąca krew napłynęła do oka. Upiór zawył z bólu. Jego odpowiedź była stanowcza i równie rychła! Jedną pięść posłał wprost w twarz Caidena, lecz ten, przygotowany, ugiął się przed atakiem. Drugą ręką starał się schwycić włosów siostry Talii! Krew zalewająca oko uniemożliwiała aparycji trafienie, co i rusz mrugał, syczał, szczególnie, gdy płat skóry z jego twarzy zaczął powoli odłazić.
Cynobia Marrsing spostrzegła jak Kaltos przed czymś ucieka, czołgając się po podłodze. Istota pozbawiona dolnej części tułowia, tors, głowa i dwie ręce głodnie wyciągnięte w kierunku chłopaka. Ociekała śluzem, zaś mięśnie pokrywające jej bezskórne ciało poczerniały do barwy bliskiej bryłom węgla. Istota charczała groźnie, wylewając z paszczy śmierdzący śluz. Choć wbiła ostrze w plecy stwora, cienki pałasz otworzył zaledwie niewielką rankę w i tak martwym ciele.
Istota przerwała swą tułaczkę, po czym zaczęła się obracać obierając nowy cel.
Skavaldi wymachiwał buzdyganem, lecz ten ani myślał trafić celu. Arbitrator czuł gniew i wewnętrzną determinację by stwora zniszczyć, lecz jego broń przechodziła przezeń jak przez chmurę!
Siostra Talia uniosła miecz chwytając go oburącz i opuściła wprost na cel, upewniając się, że cios zgra się z ciosami arbitratora i nie da celowi rozwiać się ponownie przed jej gniewem. Sororita zrozumiała mroczny dar psychicznej aparycji. Mógł na krótką chwilę przejść w plugawy warp, gdzie wysyłał swą esencję. Nie mógł tam jednak zostawać zbyt długo, więc musiał uważać i mieć oczy dookoła głowy, co też tłumaczyło, dlaczego Gustavus tak dokładnie się rozglądał wypatrując nadlatujących ciosów. Klinga miecza siłowego cięła po ramieniu, które byłoby ją chwyciło ułamki sekund wcześniej. Potężne mięsiste ramie Gustavusa padło na ziemię skwiercząc od porażenia energią pola siłowego. Jucha trysnęła, a istota przed nimi zaryczała! Ból aparycji był realny, gdyż upiór był wypaczoną kopią samego siebie z momentu śmierci, nadal poddawany wszelkim fizycznym procesom. Tylko w ten sposób mógł dalej kontynuować eksperymenty, lecz to stało się jego zgubą. Gustavus niemal wyrwany z bojowego szału stracił zainteresowanie Caidenem i rzucił się do walki z siostrą Talią, spoglądając tęsknie na odciętą rękę, jaka powoli schła i zamieniała się w popiół. Wielka zakrwawiona pięść grzmotnęła pancerz sorority, o dziwo tak mocno, że kobieta poczuła energię przenoszoną przez ceramitowe i stalowe płyty. Siostra na chwilę straciła dech, miecz prawie wypadł z jej rąk. Pięści Gustavusa mogłyby zrobić dziurę w człowieku, gdyby nie opancerzenie.
Pełzające po ziemi monstrum wyrzuciło łapska w kierunku Cynobii wczepiając się w jej biodro. Kościste szpony rozdarły ciemny materiał i wytoczyły z magistrat krew. Gaius widząc to zrezygnował z zamiaru strzelania do upiora, który zdawał się być na krawędzi istnienia. Wyciągnąwszy miecz zaszarżował monstrum jakie raniło panią magistrat. Odkroił płat mięsa starając się wroga posiekać na kawałki.
Zauważając szał jaki owładnął Gustavusem, Valentine wbił ostrze głęboko pod jego pachę. Ciął w dół rozrywając bok brzucha! Wnętrzności wylały się brocząc równie czarnym śluzem co ten w szybie pełnym trupów.
Psychiczna aparycja zastygła. Upadł na kolana, a jego głowa powoli powędrowała do rozerwanych trzewi. Lewą ręką złapał się za ranę próbując ją uciskać. Oczy ostatni raz powiodły po ścianach szukając czegoś, pocięta twarz zmieniała nastroje z chwili na chwilę, lecz jedna emocja zdawała się przeważać – rozczarowanie. Westchnął głośno po czym padł na podłogę tuż przed siostrą Talią.
Podobny los spotkał trupa związanego walką z Gaiusem i Cynobią. Istoty pod płytą szybu zaprzestały swych starań. Laboratorium ucichło.
Ciało Gustavusa poczerniało i wyschło na wiór. Zaczęło w końcu tracić kolor szarzejąc i zapadając się w kupkę popiołów. Na podłodze, w miejscu, gdzie leżała jego odcięta dłoń, wciąż zaciśnięta nawet po jej ucięciu, w stercie powstałych prochów ostał się kawałek miedzianego koła zębatego. Przedmiot wyglądał, jakby został odłamany od reszty koła, stanowiąc marną jedną trzecią oryginalnego tworu.
Koszmar ustał. Ponownie słyszeli miarowe buczenie elektryczności świetlnych emiterów, oraz ciche kapanie chemikaliów konserwujących ze strzaskanych słojów. Od czasu do czasu ktoś głośno westchnął, lecz nikt nie był w stanie się odezwać choćby słowem. Łowca znalazł swój kapelusz leżący na podłodze. Z obrzydzeniem wytarł go o kraniec płaszcz i nałożył na głowę. Kaltos z własnej inicjatywy zajął się raną magistrat Marrsing widząc jak ta jest bliska paniki. Krwawiła, lekko, lecz to nie krew nasycała ją obawami, lecz stan monstrum, które ją zaatakowało. Istota w tak zaawansowanym stadium rozkładu mogłaby zaszczepić jej niewyobrażalne schorzenia. Serwoczaszka na polecenie chłopaka ukuła jej nogę pobierając próbkę. Z innej zmechanizowanej końcówki urządzenie rozpyliło błękitną ciecz odkażającą. Rana zaczęła piec, a Kaltos odciągnąwszy Cynobię z pomocą Gaiusa, zaaplikował jej przygotowany pospiesznie opatrunek.
Siostra Talia schowała miecz i klęknęła przy popiołach. Podniosła kawałek zębatego koła i przyjrzała się mu uważnie. Gdy łowca do niej podszedł wyciągnął rękę prosząc o przedmiot. Owinął białym materiałem i schował do kieszeni, dbając, by potencjalnie spaczona rzecz nie miała wpływu na towarzyszy.


Lachesis - Księżyc Scintilli
Bastion Serpentis
815.M41

W czarnej komnacie, czarnej twierdzy na srebrzystym księżycu zasiadał mężczyzna. Czarno-złotą zbroję inkwizytora w wersji lekkiej przywdział na specjalną okazję. Zwoływał kabałę na zdanie raportu, a co więcej, chciał poinformować swych towarzyszy o nowych odkryciach. I właśnie dlatego nosił zbroję – spotkanie z innymi inkwizytorami rzadko wiązało się ze spokojem, zaś ani jeden myślał zaprzestać swych podejrzeń wobec braci, czy sióstr. Anton Zerbe, Lord Inkwizytor, nigdy nie zdejmował złotej maski skrywającej jego prawdziwe oblicze, chyba, że miał po temu bardzo ważny powód. Niektórzy sądzili, że maska kryła potworność i okropne zniekształcenia, lecz tacy byli szybko korygowani przez starszych inkwizytorów, którzy stanowczo temu zaprzeczali, choć żaden nie chciał ujawnić jak mistrz Zerbe faktycznie wygląda. Jego sprawa – i taką decyzję szanowano. Inni mówili, że lord inkwizytor przywdziewa maskę, by jeszcze bardziej zdystansować się od swych podwładnych. Ostatnim i chyba najbardziej trafnym powodem był fakt, że w swej kabale zawiązanej do zbadania zagadki Komusa, Tyrantyńskiej Gwiazdy, zrzeszał inkwizytorów z najróżniejszych ugrupowań, o często sprzecznych światopoglądach, czy metodach. Łatwiej było takimi dowodzić nie okazując emocji.
Fale białych loków ciężkiej peruki opadały na jego ramiona oraz tors, okalając złocistą twarz zastygłą w idealnym spokoju. Czarno-złota zbroja idealnie zgrywała się z kolorytem tronu, na którym zasiadał – siedziska nigdy tak oficjalnie nie nazwano, choć wbudowane w oparcie stanowiska pracy maszyny i kogitatory, zdecydowanie owe oparcie wydłużyły do stopnia, gdzie potężny mebel można było uznać za tron. Anton Zerbe spoglądał przez oszklone wysokie okna, na srebrzysty krajobraz pustego księżyca, oraz malującą się w oddali ciemną stronę Scintilli, poznaczoną pajęczynami świateł zamazywanych jedynie przez nieliczne wstęgi chmur.
Obszerna sala audiencyjna była prawie pusta, jak i przestrzeń wokół Lachesisa, do którego dekretem Mariusa Haxa nie wolno było się zbliżać nikomu. Tam stał fort inkwizycji poświęcony jednemu celowi tylko i wyłącznie – wytłumaczeniu natury tajemniczego fenomenu znanego jako Tyrantyńska Gwiazda. Ten nieuchwytny obiekt był koszmarem spędzającym sen z oczu wszystkim bogobojnym. Niewielu znało zapiski przepowiedni, której gwiazda była kluczowym punktem... I lepiej by tak zostało, nic nie robi gorzej stabilności sektora niż ogólna panika.
Przepowiednia zwiastowała wiele różnych standardowych wizji apokalipsy: upadek ludzkiej cywilizacji i w efekcie jej wymarcie, przepoczwarzenie ludzkości tak, by jej umysły przyjęły nadchodzący mrok – pusta dialektyka. Co jednak niepokoiło inkwizytorów to fakt, że natchnieni wieszczący psykerzy, jak heretyk, który przepowiednię spisał, widzieli w swych umysłach dziwaczne obrazy, jakie następnie odziewali w słowa. To właśnie symbolika obrazów była niepokojąca. W treści przepowiedni użyto wiele razy słów takich jak „pożerać”, czy „pochłaniać”, a już podobne teksty okazywały się zwiastunem nadejścia Tyranidów – istot spoza granic galaktyki, których jedynym celem jest pożreć wszystko na swej drodze, uzupełnić genom o nowe składniki znalezione w eksterminowanych rasach, i wygrać w odwiecznym wyścigu ewolucji. Dlatego lord inkwizytor zaprosił towarzyszy z Ordo Xenos, inkwizytora Van Vuygensa, ucznia legendarnego Kryptmanna, którego wieloletnie doświadczenia w badaniu i opracowywaniu środków walki z Tyranidami, mogło okazać się bezcenne. U boku Vuygensa stał najmłodszy członek kabały i jego bezpośredni uczeń, będący zaprzeczeniem metod mistrza, bardziej skorego do badań i analiz. Inkwizytor Al-Subaai uważał, że tekst Propheticum Hereticus Tenebrae to manipulacja xenos, którzy zaszczepili swe podejrzenia ludziom sektora odwracając uwagę od prawdziwego zagrożenia. Zaiste był gorliwym wyznawcą idei, że obce rasy są odezwą galaktyki na dominacje ludzkości. Wierzył, że zarówno eldarzy, orkowie, tau i inne pozbawione światłości Imperatora stwory powinny zostać wytępione, gdyż działają w pewnej niszczycielskiej symbiozie wymierzonej przeciw Imperium. Al-Subaai, choć młody, był jednak bardzo skuteczny w tropieniu szczególnie tych obcych, którzy specjalizowali się we wpływaniu na ludzką cywilizację, którzy porywali ludzi, niewolili ich lub szeptali do uszu słodkie obietnice władzy i potęgi, czy też czystą demagogię. Większość braci kabały stanowili jednak zrzeszeni w Ordo Hereticus, jako, że pojawienie się Tyrantyńskiej Gwiazdy zawsze wiązało się z ludźmi i ich reakcjami, a któż lepiej się na tym zna niż tropiciele wiedźm, kultów, zdrajców i manipulatorów. Sam Anton Zerbe wywodził się z tegoż ugrupowania i dobrze wiedział jak głęboko zajść mogą macki wpływów jego organizacji, jaki potencjał informacyjny posiada inkwizytor z tegoż ordo, oraz jak wybitnie oślepieni mogą zostać przez jednego ze swych towarzyszy. Ordo Hereticus było gniazdem żmij, które przez większość czasu pracowały we wspólnym interesie, lecz lord inkwizytor zdawał sobie sprawę, że w takim gnieździe łatwo o żmiję zdradziecką, która jest bardzo do reszty podobna. Jedno ukłucie niewiadomo skąd i dziesiątki lat śledztw poszły na marne. Dlatego też siatki każdego z inkwizytorów Hereticus przypominały odbicie całej inkwizycji w miniaturze, stosunek lennika, wasali, sług, przyjaciół i informatorów na wzajemnych dworach. Anton Zerbe uchodził za mistrza w swej profesji i lorda, nie dlatego, że miał wiele lat na karku, ale dlatego, że wpływy wielu inkwizytorów Ordo Hereticus sięgały na prawdę daleko, od gabinetów Mariusa Haxa, po daleką zbuntowaną peryferię, od Drusjańskiej Marchii, po Dopływ Josianu, od chłodnych gabinetów Hegemonii Skaelen-Har, po głębokie kopalnie poganiaczy Inkorporacji DeVayne’a, czym inkwizytorzy niekiedy lubili się chwalić, pokazując przy potężnych figurach i ciągając je za nosy, realizując stare przysługi... O wpływach Antona Zerbe nie wiadomo było nic. Towarzysze wiedzieli, że je posiada, ale nikt nie wytropił jego agentów, ani kontaktów, nikt nie znał ich imion czy twarzy. Bali się lorda inkwizytora.
Inkwizytor Rykehuss zwany również Postrachem Wiedźm, Filarem Bogobojnych, Młotem Płomiennych Pogromów, człek, który rozprawiał publiczne sądy nad setkami podejrzanych budząc strach i podziw, nie śmiał stawać na drodze lorda inkwizytora Zerbe, choć przez resztę kabały postrzegany był za najbardziej krewkiego i porywczego. Nawet taki siepacz jak on był potrzebny. Pojawienie się Komusa w systemie często poprzedzał publiczny chaos, gniewne nastroje, rewolty, akty przemocy, zdrady i zepsucia. Nic tak nie studziło owych nastrojów jak wieść o przybyciu Rykehussa na planetę.
W gronie Hereticus znalazła się także inkwizytor Astrid Skane, była arbitrator, która gardziła bezprawiem i szlachtą równie mocno co chaosem. Astrid była dobrą duszą, która traktowała zasłużonych akolitów na równi z sobą, nie miała czasu na pompy, obrzędy i pustosłowie. Taka kolej rzeczy nie podobała się kolegom i koleżankom z ugrupowania, twierdzili, że daje zły przykład, że jej akolici zapominają gdzie ich miejsce. Anton Zerbe potrzebował jej, gdyż jeśli za sprawą objawień Tyrantyńskiej Gwiazdy stały kulty z wysokimi kontaktami, lord mógł być pewien, że Astrid ściągnie posiłki z tylu fortec okręgowych, z iloma jest w stanie się tylko skontaktować, i z wielką przyjemnością sprowadzą szlachetnie urodzonego do gruntu. Jeśli zaś kult chowałby się w podziemiach, ciemnych zaułkach i finansował z przestępstw, któż lepiej sprawę okiełzna niż Adeptus Arbites?
Pani Olianthe Rathbone, była kolejną ważną personą w gronie Hereticus. Zagorzała przeciwniczka Skane, wysoko urodzona zimna kobieta, z którą, jak mawiano, niemożliwe się zaprzyjaźnić. Jej sieć informacyjna sięgająca dworów, salonów i prywatnych komnat niemal każdego z ważniejszych rodów szlacheckich w sektorze, zaskarbiła jej przychylność lorda inkwizytora. Udowodniła swą wartość szczególnymi wpływami, gdy za sprawą swych agentów, doprowadziła do mariażu dwóch wzajemnie niechętnych sobie rodów, w ramach zakładu oczywiście. Nikt nie był w stanie udowodnić pani Rahtbone maczania w tym procederze palców, lecz informacje jakie przyniosła i przedstawiła, pozwoliły sugerować iż jej akolici od dawien dawna zajmowali stanowiska wysokich doradców i bliskich przyjaciół.
Inkwizytor Soldevan, uczeń Rykehussa był jego zupełnym zaprzeczeniem. Osoba wielce zainteresowana badaniem arkanów, które jego niegdysiejszy mistrz z zaciekłością niszczył. Jego, dla niektórych chorobliwe, zainteresowanie warpem, może okazać się pomocne w ustaleniu czym Komus jest. Soldevan wysunął ciekawą teorię, że może to być warpowe lustrzane odbicie realnej gwiazdy, lub planeta pochłonięta w całości przez warp, której tymczasowa aparycja wyrywa się co jakiś czas z immaterium. Anton Zerbe zaprosił go do grona, gdyż jako jeden z niewielu badaczy, młody inkwizytor w ciągu roku wysunął więcej rzeczowych teorii popartych rzetelnymi empirycznymi dowodami, niż sześciu badaczy poprzedniej dekady wysunęło w okresie czterech lat.
Oczywiście nie mogło zabraknąć Globusa Vaaraka, oczu i uszu kabały, który zawsze wszystko wiedział pierwszy, pierwszy działał, pierwszy opracowywał plany. Stary doświadczony cyniczny grubas, którym Globus niewątpliwie był i z czego czerpał wielką dumę, stanowił za razem opokę spokoju i trzeźwego myślenia. Wraz z lordem inkwizytorem Zerbe, Van Vuygensem, oraz gościem z Ordo Malleus, mieli największe doświadczenie w pełnionym zawodzie.
Ostatni dodatek do kabały stanowił tajemnicę. Sędziwy, zgorzkniały samotnik, badacz warpu i demonów przybył z innego segmentu specjalnie, by przyjrzeć się Tyrantyńskiej Gwieździe. Łowca Demonów Ahmazzi twierdził, że tekst przepowiedni stanowi wskazanie natury zwiastuna. Przepowiednia ostrzegała o „otwarciu ludzi na mrok”, zaś w pismach, z którymi starzec się spotkał podczas uprawiania swej profesji, podobnymi słowami określano mutacje chaosu, przepoczwarzenie marnej ludzkiej formy na ubogacony warpem twór – jak mawiał.

Sługa lorda, chudy wpół ślepy człek imieniem Mikus, odziany w proste brunatne mnisze szaty wszedł do komnaty audiencyjnej. Chorobliwie blady, z sińcami wokół oczu, ust i na szyi, wygoloną do cna głową i zapadniętymi policzkami wyglądał jak ucieleśnienie śmiertelnej choroby. Niósł w dłoniach dzban z wodą. Podszedł do ogromnego owalnego stołu o promieniu blisko pięciu metrów. Na czarnej płycie złote i srebrne litery oraz symbole przypominały o najświętszych obowiązkach świętej instytucji. Na największym centralnym wizerunku rozety widniał symbol czaszki pozbawionej szczęki, oraz z pustymi oczodołami wionącymi pustką. Mikus wedle zaleceń nalał wody do stojącego w centrum złotego pucharu, zaledwie do połowy, gdyż tak nakazywała tradycja.
-Już idą? – Lord Inkwizytor powstał odchodząc od siedziska.
-Tak, panie. Inkwizytor Soldevan i Skane są w drodze, kolejne promy już lądują... – Rzekł chudzielec skłaniając się nisko i świecąc błędnie pobielałymi oczami. – Zaś jego ekscelencja, inkwizytor Ahmazzi kazał przekazać, że znowu się nie stawi.
-Dziękuję, Mikusie, możesz odejść – Anton odpowiedział stając przed stołem i wyjąwszy jedną złotą monetę, ułożył ją w miejscu jednego pustego oczodołu czaszki.
-Przysłać skrybów, panie?
-Obejdzie się bez nich tym razem.
Mikus poczłapał w kierunku korytarza dla służby i serwitorów, gdzie pospiesznie zniknął za drzwiami.
Nad stołem wisiała ogromna tarcza iluminacyjna opięta czarnymi łańcuchami – zamknięta w próżni mieszanka metali rozpalała się do bieli emitując przyjemne naturalne światło. Jego strumień idealnie oświetlał stół, dokumenty, jeśli jakieś zostały nań rozłożone, oraz najbliższych przy nim stojących. Przy większych spotkaniach z najbliższymi akolitami, oświetlenie pomagało zachować pewien estetyczny porządek, jaki Anton Zerbe wielce sobie cenił. Dla rozmówców najlepiej widoczni byli inni rozmówcy w najbliższym gronie, a gdy któryś z akolitów poproszony został o głos, zbliżyć się mógł do stołu wchodząc w krąg iluminacji, tym samym zwracając na siebie pełnie uwagi i tak samo rozmywając się w cieniu, gdy kończył sprawozdania i odchodził na miejsce za plecami patrona. Z tej perspektywy ledwo widoczne były ściany owalnej komnaty audiencyjnej, na której filarach i płaskich powierzchniach wyryto sceny z życia Nathaniela Garro i Malcadora, stróża Pieczęci. Ostatnią sceną był lot kapitana Garro ku Ziemi. Choć wszyscy wiedzieli jak historia się kończyła, była jeszcze jedna ściana, która nie została wykończona, a która pokazać miała scenę niemal mityczną dla wszystkich świętych ordo. Nathaniel Garro i jego ośmiu dzielnych lojalistów, oraz Malcador zwołujący wszystkich niezłomnych duchem poddanych do stanięcia razem w obronie przed Horusem, upadłym zdrajcą, którego słaby umysł uległ przy podszeptach niszczycielskich potęg. Ostatnia scena miała pokazać ich razem, ściskających sobie dłonie – mityczny początek organizacji, idea zasiana tysiące lat wcześniej. Anton Zerbe jednak nie chciał by salę wykończono, uważając, że jedna pusta strona stawia bardzo ważne pytanie i rodzi obawy. Co jeśli lot Eisensteina się nie powiódł? Lord Inkwizytor chciał, by jego koleżanki i koledzy wiecznie sobie przypominali o ewentualności, że jeśli oni zawiodą w swej misji, konsekwencje mogłyby okazać się tragiczne dla wszystkich.

Astrid przeczesała krótkie włosy palcami. Jej pancerz wyglądał jak jedno wielkie pobojowisko, sama zaś nie stroniła od kilku siniaków na szyi i brodzie. Makijaż i tak jej nie służył, więc była arbitrator w ogóle się nim nie przejmowała. Wyglądała jakby nie jadła od dwóch dni.
Musiała zapalić, nie wypadało, tak tuż przed zebraniem, ale miała okropny dzień, a jeszcze prawdopodobnie czeka ją konieczność przebywania w jednym pomieszczeniu z lady Rathbone, a tej spiętej mumii nie trawiła bardziej niż handlarzy żywym towarem jakich szajkę dziś zamknęła. Stała w spokojnym chłodnym korytarzu. Jak wszystko w Bastionie Serpentis, był cały czarny i wykończony złotem. Mono-tematyka wystroju może i była nudna, ale powoli zaczynała być dość swojska. Usłyszała z głębi, za zaułkiem znajomy odgłos. Ciche buczenie energii, syczenie siłowników, pomp, serwomotorów, szczęk przekładni i trybów. Zza rogu wyszedł przysadzisty oszpecony grubas, który gdyby nie szaty inkwizytorskie mógłby być żywą przestrogą przed nieprzestrzeganiem regulaminów bezpieczeństwa. Mechaniczne szponiaste nogi ledwo utrzymywały korpulentną sylwetkę. Obła twarz, z której wyłaziły rurki i przewody, uśmiechnęła, gdy jej właściciel rozłożył szeroko ręce.
-Moja droga! Wyobraź sobie, że właśnie minąłem się w hangarze z Rykehussem – zaczął. – I całe szczęście, że na ciebie wpadłem, bo już myślałem, że do końca dnia nie obaczą me oczy nikogo kompetentnego.
Astrid Skane zaśmiała się pod nosem odpalając papierosa i kierując spojrzenie na przybysza.
-Globusie, ciebie także miło widzieć – jasnowłosa skinęła głową po czym pacnęła się w głowę i poczęstowała podłymi Sibellańskimi szlugami. – Zapalisz? Mamy jeszcze trochę czasu nim zaczniemy.
-Oj, dziękuję, bardzo, ale widzisz... – odkaszlnął teatralnie i uderzył się zmechanizowaną pięścią w pierś, z której rura respiracyjna wychodziła do małej fabryczki podtrzymującej życie inkwizytora Vaaraka. – Widzisz... byłem ostatnio u znamienitego medyka, który stwierdził, że palenie może mi tak zaszkodzić, że znowu będą musieli mi coś wyciąć... Jakbym go nie znał pomyślałbym, że w jakiejś innej części sektora ktoś znalazł moją rękę i nogi, a teraz próbuje dokompletować resztę przez podstawionych cyrulików.
-Jeszcze tego by brakowało, żeby pogłoski o Globusie Vaaraku będącym w kilku miejscach naraz okazały się prawdziwe – kobieta dodała buchając dymem, po czym oboje się zaśmiali.
-Oj, nie kuś! Chyba złożę donację w postaci nerki, jeśli tylko uprawdziwienie takiej plotki sprowadzi większy niesmak na oblicze lady Rathbone, naszej kochanej czcigodnej koleżanki – cynicznie podkreślił.
-Powiedz, Globusie – po kilku chwilach Astrid zmieniła odrobinę ton wypowiedzi, pozwalając by humor naturalnie odpłynął, a poważniejsze tematy zajęły jego miejsce. – Czy informacje, które dostarczyłam udało ci się potwierdzić? Wiem, że wysłałeś na Barsapine swych akolitów, a w tym dwójkę przedstawicieli Arbites, nawet swojego najlepszego ucznia. Mam nadzieję, że nie posłałam ich tam na darmo, albo nie wepchnęłam w zbytnie kłopoty, są obiecujący, a mi nie widzi się tracić dobrych ludzi zbyt łatwo.
Mistrz Vaarak uśmiechnął się tym bardziej zniekształcając swą twarz, po czym poklepał ją po ramieniu.
-Możesz być spokojna, są bardzo zdolni i na pewno sobie poradzą.
-Ale kardynał...
-Kardynał wie tyle ile powinien, moje dziecko. I bardzo dobrze, jeśli by się zbytnio martwił naszym zainteresowaniem na jego podwórku, jeszcze zrobiłby jakieś głupstwo i, nie daj Imperatorze, komuś krzywdę. Niech sądzi, że badamy sprawę tego idioty Trhungga. Lata podkładania mu heretyckich artefaktów opłaciły się, możemy działać kardynałowi pod samym nosem, z tak piękną wymówką, że mucha nie siada... Tylko jednej rzeczy nie przewidziałem... Liber Ex Mentis.
-Artefakt jak każdy inny, wrócił przecież do archiwów, czyż nie?
-Owszem, ale chodzi o mojego ucznia. Jest bardzo sprytny i przebiegły, prędzej czy później pojmie w jaki sposób Bulagor posiadł pismo.
-Sądzisz, że może być niebezpieczny? – Astrid Skane zmrużyła groźnie oczy przekrzywiając głowę.
Globus Vaarak miał doskonałego nosa do ludzi i wyszkolił znakomitą kadrę śledczych, więc gdy pojawiło się pewne „ale” pobrzmiewające w niedopowiedzeniach kolegi inkwizytora, odebrała je jako niepokojący omen.
-Nie w tym rzecz. Księgę uzyskałem od informatora głęboko w rangach, które jeszcze nie czas rozbrajać i kruszyć. Jestem zaś pewien, że gdy Caiden wpadnie na właściwy trop, nie spocznie, póki nie wyłowi faktycznego heretyka, a to może zaszkodzić naszym operacjom.
-Nie da się mu przemówić do rozsądku?
-Nie znasz go, moja droga. To człowiek chorobliwie skoncentrowany na zadaniu. Jak ma dorwać wiedźmę, psykera, mutanta, czy zdrajcę to właśnie to zrobi, choćby działał poza oficjalnie. W pogoni za jedną z wiedźm stracił dwie trzecie oddziału, z czego jedną osobę poddał egzekucji, bo chciała się wycofać będąc zbyt blisko celu. Ma obsesję, którą u nieustępliwego łowcy cenię, oraz przenikliwy umysł, ale to wszystko może się kiedyś obrócić przeciw nam.
-Miejmy nadzieję, że Barsapine trochę schłodzi twych akolitów.
-Osobiście mam nadzieję, że ich podgrzeje... Pomyśl co byśmy mogli ugrać z dużymi pokładami podejrzliwości i gniewu, jeśli by je dobrze ukierunkować – z tymi słowami Globus Vaarak spojrzał na inkwizytora Soldevana, który właśnie otworzył wrota do komnaty audiencyjnej, by zaprosić ich gestem do wnętrza.
-Długo mamy na was czekać? – Rzekł mężczyzna o śniadej cerze, wydatnej szczęce, lubujący się w mundurach czysto białej barwy. Jego pozbawione źrenic w pełni białe oczy demaskowały silny psykerski dar.
Globus Vaarak nie spoglądał jednak na Soldevana, jako, że okaleczony inkwizytor był raczej niski i przysadzisty, mógł omieść wzrokiem stojącą już przy iluminowanym stole lady Rathbone, wobec której inkwizytor Skane, jak i Vaarak mieli wielkie podejrzenia. Wysoka smukła kobieta w czarno-granatowej sukni, przypominającą stroje z sal balowych, z wysoką cudaczną peruką. Biało-różany makijaż wcale nie ocieplał zimnej twarzy i sądnego spojrzenia.


Salę balowo-jadalną jak mniemali, zdominowały dwa ogromne stoły. Wysokie sklepienie dźwigało dwa zdobne żyrandole obwieszone zakurzonymi kryształami. Witraże na krańcu komnaty ostały się we w miarę nienaruszonym stanie, przepuszczając promienie odległego światła zabarwiane czerwienią, granatem, złotem i błękitem. Niezliczone pajęcze sieci powlekły kandelabry i krzesła, na których siedziały zwłoki zastygłe w wyniosłych pozach. Była ich około szóstka, wszystkie ciała ubrane w odzienie, które zdaniem Cynobii Marrsing wyszły z mody w subsektorze Dopływu Golgenny około dwie dekady wcześniej. Ciała siedziały przed talerzami, na których ostała się jedynie brunatna przyschnięta maź.
-Powinniśmy zawiadomić mistrza Vaaraka – stwierdził Skavaldi stąpając tym razem z tyłu, teraz to on pilnował pleców.
-Nie wrócimy do miasta bez odpowiedzi, jeśli o to pytasz... – skwitował łowca przeszukując pomieszczenie. Przyglądał się zwłokom, szczególnie ich ubiorom, które zachowały się całkiem nieźle.
-Moglibyśmy się lepiej zaopatrzyć.
Caiden Valentine zaczął mieć powoli dość wybiegów arbitratora, więc zdecydował się wyłożyć swe racje. Podszedł na kilka kroków do Havelocka, po czym ciężko westchnął.
-Wiem, że nie przemawia przez ciebie strach, bo jesteście ponadto, panie Skavaldi. Wiem, że kieruje wami zdrowy rozsądek. Tego nauczono was w Adeptus Arbites. Kiedy zachodzi problem i po jego pierwszym zidentyfikowaniu, wypada poinformować szczebel wyższy, wypada pobrać nowy sprzęt... Jeśli pacyfikacja nielegalnego zgromadzenia, to tarcze, pałki, paralizatory, jeśli gangsterka z podula, to broń ostra, jakiś transportowiec, psy gończe. W pełni to rozumiem. Ale teraz apeluję, byś i ty zrozumiał mnie, człowieka, który ma pojmować niepojmowalne dla waszego dobra, byście sami się nie narazili na kontakt z rzeczami niebezpiecznymi dla umysłu. Więc jeśli mieliśmy tu do czynienia z psychiczną aparycją, oznacza to, że coś ją tu trzyma, coś bardzo ważnego, coś bardzo potężnego... lub ktoś. I to nie jest byle ganger spod ula, czy wściekły motłoch, to inteligentna istota, która nas obserwuje, czuje i słyszy, która szepcze słowa mające nas podzielić. Dać jej dzień lub dwa zapasu, to dać potężne pole do manewru, możliwie i na tyle szerokie, że może dzięki niemu zwiać. Póki tu jesteśmy, póki wie czym się zajmujemy, musi być ostrożna. Ja wiem, że bardzo chcesz wrócić do miasta, ja wiem, że ta myśl nie może zniknąć z twych myśli, prawda?
Havelock Skavaldi słuchał skupiony. Ku niemu obróciła się reszta drużyny zauważając i to co Caiden zauważył. Oczy arbitratora błądziły po ścianach, zagubione, jakby czegoś szukał.
-Rozumiesz, czemu powinniśmy mieć tylko jeden cel, na którym jesteśmy skupieni? – Spytał łowca podchodząc bliżej. – Rozumiesz, że nie możemy zaprzątać sobie głowy innymi myślami? Jest tylko jeden cel, panie Skavaldi. Tylko jeden cel.
-Tak... – Havelock opuścił wzrok oddychając ciężko. – Jeden cel... rozumiem.

Jak określił to Kaltos, nieszczęśnicy zostali otruci. Serwoczaszka wykryła śladowe ilości reduxu w pozostałościach wina. Toksyna pozwalała usztywnić ofiarę w jednej formie i w jednym stanie, zamieniając żyjącą osobę... w żyjący świadomy posąg, który nie może się poruszyć, odezwać, ni mrugnąć okiem. Biedacy pewnie umarli z głodu. W kieszeni jednego z mężczyzn znaleziono scenopis. „Rodrigo i Thesaladonna” – stara sztuka o kobiecie wygnanej z dworu za młodu, która znalazłszy miłość swego życia musiała udowodnić o prawdziwości szlacheckiego pochodzenia. Przedstawienie na jej podstawie było ulubioną umoralniającą bajeczką nowobogackiej szlachty, gdyż kończyło się masową heretycką konwersją i puentą, że wielkie i szlachetne uczucia czy inne powody, nie uzasadniają paktów z niszczycielskimi mocami. Tragedię wielce cenili sobie hierarchowie kościelni, zaś każdy z odrobiną realnego gustu i dobrego smaku, słusznie od niej stronił.
W rogu komnaty balowej znajdowały się drzwi do spirali schodów prowadzących ku jednej ze skrzydłowych wież jak mniemali, ale prawdziwą uwagę przykuły skromne odrzwia zaraz po lewej. Wydawałoby się idealne miejsce na pomieszczenie gospodarcze, dla służby. Znaleźli tam maleńką scholarię, miejsce prac naukowych i badań, póki co najlepiej zachowana komnata w całej katedrze. Na biurku nadal leżały arkusze z niedokończonymi zapiskami, choć zarówno papier jak i atrament uległy wpływowi czasu, nadal mogli odczytać część elaborat natury medycznej. Na ścianach, oprawione w zakurzone szkło i wymyślne ramy, wisiały liczne dyplomy akademii naukowych i wyrazy uznania dla osiągnięć w dziedzinie zgłębiania tajników ludzkiego ciała... Na wszystkich widniało imię Gustavusa Hekate.
Gaius w ten czas objął straż w sali balowej, przechadzał się wzdłuż okien i witraży próbując uchwycić jak sprawa wygląda na zewnątrz. Czubkiem lufy odsunął ciężką przeżartą i wyblakłą zasłonę. Spojrzał na zaparkowany dalej transporter skryty między konarami drzew. Nikt nie kręcił się po okolicy odkąd sprzątnęli ostatnich napastników, więc odetchnął ze spokojem. Podszedł do klatki schodowej prowadzącej ku wieży, myśląc, że będzie z niej miał lepszy widok na okolice i może sięgnie okiem odrobinę dalej. Niepokoiły go wzgórza i wydmy, za którymi mogliby się czaić jacyś obserwatorzy, a niestety z parteru nie wiele widzieli.
Wtem, drzwi przed jego nosem się zatrzasnęły! Stał jak wryty patrząc na zamknięte przejście do spiralnych schodów. Po chwili uniósł lufę karabinu, a kolbę zaparł mocno o ramię, jakby wyrwał się z transu i przypomniał sobie, że trzeba działać!
-Tharn, uważaj na meble... – rzekł ktoś z grupy, gdy razem wychodzili ze scholarii.
Zobaczyli jednak, że zabójca celuje do drzwi jakby właśnie zobaczył w nich ducha.
-Zamknąłeś je? – Spytała siostra Talia podchodząc bliżej i widząc jak Gaius kiwa przecząco głową sama uniosła lufę boltera.
-Zamknęły się same, czy kogoś tam widziałeś? – Dopytał Caiden samemu łapiąc za rękojeść miecza.
-Same... Podszedłem do nich, a tu nagle trzask, prawie mnie znokautowały. I to nie był przeciąg, nic nie czułem, żadnych powiewów.
-Wiedziałem – syknął Skavaldi podchodząc do reszty. – Mi zamknęło zamek pod ręką.
Łowca dał znak, że mogą ruszać, siostra podeszła i spróbowała swych sił z drzwiami. Okazało się, że nie tylko się zatrzasnęły, ale i chyba każda zapadnia jaką wmontowano w nich przed wiekami postanowiła się uaktywnić i wysunąć. Kobieta we wspomaganej zbroi odsunąwszy się o kilka kroków wzięła rozpęd, po czym runęła twardym naramiennikiem na drewnianą powierzchnię. Drzwi wypadły z zawiasów z trzaskiem, a sororita spojrzała w górę schodów celując bolterem w ciemność i pustkę.

Droga w górę schodów coraz bardziej ich dziwiła. Spiralna klatka niegdyś wyłożona była lustrami mającymi chyba łapać światło z komnat widowiskowych i balkoników, teraz zaledwie łapiącymi kolejne pokłady rdzy. Co jakiś czas klatka schodowa otwierała się na wielką galerię zajmującą całe piętro wieży. Pod nagimi ścianami stały puste gabloty czekające na eksponaty, zaś w samym centrum stały niszczejące kanapy, zapewne przeznaczone dla gości, skazanych na długie podziwianie okazów w towarzystwie gospodarzy, oraz przymus chwalenia ich osiągnięć. Na szczęście dla potencjalnych gości, wystroju nigdy nie dokończono. Dotarli w końcu i na sam szczyt, do wielkiej komnaty, której podobnie broniła tajemnicza siła zamykając drzwi przed nosem. Gdy się jednak z nimi uporali, zbyt zdeterminowani by zatrzymała ich kolejna przeszkoda, ich oczom ukazała się podobna przestrzenna komnata. W centrum stał masywny kamienny stół nakryty zwiewnym jedwabistym obrusem. Srebrny kandelabr z dziewięcioma wysokimi świecami rzucał przyjemnie ciepłe światło na srebrną zastawę oraz smakołyki pierwszego dania. W nozdrza uderzył zapach świeżo upieczonych mięs, duszonych warzyw, soczystych owoców. Pod ścianą czekali serwitorzy, mechaniczne trupy, z których zdążyła spaść resztka organicznej materii, dźwigali tace z kolejnymi daniami. Stół otoczony był ósemką krzeseł o zbytecznie wysokich oparciach. Na pustych talerzach dla gości, okalających rumiane pieczenie, rozstawiono bielutkie karteczki z nazwiskami wypisanymi wymyślną czcionką.
-To nie może być prawdziwe – stwierdził Kaltos cofając się pod kąt.
-Bo nie jest – odpowiedział łowca wiedźm zbliżając się do stołu i bacznie obserwując zautomatyzowane zwłoki, które jakimś dziwnym trafem jeszcze stały. Jego uwagę przykuło jedno nazwisko. Miejsc przy stole było siedem, siedem kompletów srebrnych sztućców i talerzy. Sześć stanowisk zostało opisane, ale jednemu nazwisku zarezerwowane honorowe miejsce u szczytu.
-Marrsing... – Łowca odczytał zapis powoli odwracając się ku Cynobii.
-Tu są nasze nazwiska – powiedział Gaius unosząc karteczkę ze swoim. – Nas wszystkich.
Pani Magistrat spojrzała groźnie na mężczyznę w kapeluszu, podchodząc do niego i zarzucając dotychczasowe hamulce profesjonalizmu.
-Jeśli coś sugerujesz tylko dlatego, że mam siąść do kolacji na krawędzi stołu, to wyrzuć to z siebie...
Spoglądali sobie wzajemnie w oczy. Ani jedno ani drugie ani myśląc ustąpić.
-Kto ci powiedział – zaczął Caiden obserwując ją uważnie, badając każde drgnięcie każdego mięśnia. – Kto ci powiedział, że MASZ usiąść? I kto ci powiedział, że do kolacji?
Pytał łagodnie. Cynobia Marrsing zaś zaniemówiła. Chłodne oczy pani magistrat powędrowały w bok, w pustkę, gdzie zaczęły błądzić, lekko drżąc, szukając odpowiedzi. Nic z tego nie rozumiała, zdawało się jej, że po to właśnie przybyli, zaraz miano podać kolację, a ona miała być główną gwiazdą wieczerzy. Przedstawicielka szlacheckiego domu na odległej wizytacji.
-Lepiej się stąd wynośmy – wtrącił Kaltos zauważając kartkę ze swoim nazwiskiem.
-Czy to kolejna... aparycja? – Spytał arbitrator powąchawszy ociekającego sosem udźca obłożonego kawałkami cytrusów.
-Kuchnia była w stanie ruiny – zauważyła siostra Talia odmawiając spojrzenia na ostatni talerz, gdzie jak mniemała na kartce widniało jej imię. – Nie widzieliśmy żadnych składników, a po drodze ani wskazówki by dania mogły być przygotowane gdzie indziej... To sztuczka.
-Jeszcze skończymy jak ci biedacy na dole... – wtrącił Gaius.
-Powinniśmy ruszać – Caiden dodał kładąc dłoń delikatnie na ramieniu magistrat Marrsing. – Siostra Talia ma rację, to sztuczka. Skupmy się na jednym celu, pamiętacie, co mówiłem? Jednym celu.
-Naturalnie... Sztuczka – białowłosa mundurowa w końcu odpowiedziała i wzięła się w garść, choć nadal widać było, że ścierała się z jakąś ogromną siłą.
Skierowali się ku drzwiom, wszyscy razem, po czym nagle srebrne tace trzymane przez serwitorów opadły! Misy i talerze opróżniły się, gdy ich zawartość rozsmarowana teraz na podłodze, została dodatkowo zdeptana przez metaliczne stopy. Bezmyślne automatony zagrodziły im wyjście w kilku ruchach.
-Tak mi odpłacacie?! – Zawył żałosny wysoki i płakliwy głos za ich plecami.
Drużyna z razu obróciła się na piętach spoglądając na kobietę, której przed chwilą w komnacie nie było! Po przeciwnej stronie stołu, także na honorowym miejscu, przed talerzem na którym nie stała żadna kartka, siedziała korpulentna, przyciężka kobieta w tak grubo tkanej sukni balowej, że można by przysiąc, ta ważyła drugie tyle co jej właścicielka. Fioletowe falbany, długie rękawiczki, pudrowana peruka wysoka niczym zamkowa baszta, bielutka kryza wrzynająca się mocno w pulchną szyję. Warstwa makijażu jaki krył jej wykrzywioną gniewnie twarz, dodawał jej trupiego wyrazu, tak bardzo bowiem był blady, skutecznie maskując rumieńce, jeśli takie kiedykolwiek na niej wykwitały. Matrona wysoko uniosła czarne brwi i wykrzywiła wymalowane wargi w gniewnym krzyku.
-Jak śmiecie! Najpierw nikt nie stawia się na moje zaproszenia! Ignorujecie naszą rodzinę ostentacyjnie nie odpisując! Nie jesteśmy dla was dostatecznie bogaci?! Może wolicie wierzyć w pogłoski o naszym złym urodzeniu?! Ile razy mam przed wami udowadniać czystość błękitnej krwi? Och, nieee... Wy sobie z nas kpicie! A kiedy już myślałam, że mogę was ugościć, przyjąć i podzielić się opowieściami o naszym wspaniałym rodzie... – kobieta przemawiała przejęta, teatralnie gestykulując i unosząc się na równe nogi – wy ostentacyjnie wychodzicie.
Ją także poznali – widniała na jednym z obrazów w salce z portretami. Ciało siedzące naprzeciw wizerunku odziane było w podobną suknię i perukę, choć tamte zdecydowanie bardziej nadgryzione zębem czasu. Łowca nie musiał dodawać, że to kolejna z psychicznych aparycji przywiązanych do tego miejsca. Kobieta wrzasnęła gniewnie, a jej serwitorzy postąpili o krok. Gdy upiór zaczął swe inkantacje, ociężałe proste automatony zaszły grupę z trzech stron uderzając jako pierwsi. Ich proste pordzewiałe ramiona, siłowniki operujące bez asysty mięśni opadały powoli niczym maczugi zasilane wolą i gniewem ich pani. Akolici mając już broń w gotowości nie musieli się bronić ze specjalnym trudem przeciw takim atakom, lecz prawdziwą rolą serwitorów było opóźnić agentów inkwizycji. Upiorna matrona wzniosła się w powietrze na niecałe pół metra. Nie widzieli jej nóg, suknia gładko zwisała i powiewała na zawirowaniach powietrza, gdy ta wyminęła stół, a jej oczy zajaśniały od kołtuniących się weń iskier. Splotła moc kierując nagle spojrzenie na Gaiusa Tharna, który miał już przeciw niej wyciągniętą potężną broń. Nikt nie widział wyładowania energii, ale jedna osoba ją słyszała.



W umyśle Gaiusa rozległ się brutalny krzyk. „Zabij ją! Zabij!” Słyszał bez przerwy powtarzaną komendę odbijającą się echem! Świat spowolnił a zmysły zawirowały. Wiedział, że chodzi jej o Cynobię... nie wiedział skąd, ale tyle był pewien! Sekundy przedłużały się boleśnie, a on nie mógł się skoncentrować! Starcie woli jego z okrutnym krzykiem rozdzierającym zmysły.
-Zamknij się! – Krzyknął wypuszczając broń i opadłszy na kolana ujął głowę w dłonie! Próbował rękami zatkać swoje uszy. Nie poddał się sugestii, ale cierpienie było nieznośne.
Ponieważ zmora zmaterializowała się za ich plecami, gdy wychodzili, jedyną osobą nie związaną walką z serwitorami, oraz jedyną najbliższą psychicznej aparycji, był nie kto inny jak adept Kaltos Zek. Chłopak zdawał się być skołowany! Spojrzał na pozostałych, którzy już parowali i unikali nadlatujących wymachów bionicznych automatów. Nikt się nie odezwał, więc Kaltos chwycił za mały pistolet u swego boku i wymierzywszy w wiedźmią projekcję oddał strzał! Kątem oka widział i przeczuwał jak upiór chce się rozwiać, lecz jakimś trafem nieprzewidywalne  niechlujstwo adepta popłaciło, gdyż trafił sunącą nad podłogą kobietę wprost w prawą rękę, którą ta chwytała za zwieńczony srebrną czaszką biernacz. Broń wypadła z jej dłoni, a zapudrowana twarz skrzywiła się w gniewie i bólu. Kobieta wyszczerzyła zęby, makijaż uzupełniany przez lata i chyba nigdy nie zmywany począł pękać pod tak okrutnym napięciem.
Tym czasem siostra Talia szybko uporała się z uporczywym napastnikiem. Cios przeszedł przez tors serwitora gładko. Miecz spowity polem siłowym rozbił strukturę na krawędzi cięcia! Dwie połówki wygasającej maszyny spoczęło obok siebie na podłodze.
Cynobia i Caiden walczyli ramię w ramię, zupełnie nie świadomi, że psychiczna aparycja zbliża się coraz szybciej.
-Wyryję się w waszych snach... – Syknęła i wyrzuciła ręce w powietrze kończąc zogniskowanie kolejnej mocy.
Oczom Skavaldiego, Kaltosa, Gaiusa i Talii ukazało się zupełnie nowe oblicze Nikaei Hekate. Choć ani razu się nie odezwała, poznali jej imię wypalające się w jaźni. Dla nich w komnacie zapadły ciemności, zaś jedyna światłość docierała zza pleców Nikaei jak seria bijących w jeden punkt piorunów! W tym upiornym świetle zobaczyli jej twarz, od której odczepił się makijaż. Dekoracja tak mocno zespoliła się ze skórą, że spadając, zabrała ją ze sobą. Okropne zakrwawione i owrzodzone monstrum stało przed nimi, sięgając ku nim niszczycielskimi mocami. Pudrowe obłoki cuchnące wyschniętym makijażem brnęły do nich chcąc dopaść ich twarzy. Kaltos wrzasnął ze strachu rzucając się do panicznej ucieczki w kąt, odganiając od swej twarzy chmury powłóczystymi rękawami szat.
Havelock nie poddał się tak łatwo. Widział już Gustavusa i jego warsztat śmierci. Teraz łomotał buzdyganem po automatonach, lecz broń nie wiele robiła metalicznym ciałom w przeciwieństwie do broni siostry Talii, która rozrywała metal na poziomie molekuł. Jeden z serwitorów, który oberwał zaskrzypiał jakby kpiąc sobie ze starań arbitratora.
Gaius wybudził się z transu! Spostrzegł, że na podłodze leży jego wierny karabin. Uniósł go pospiesznie, po czym zszedł z drogi siostrze talii przetaczając się po podłodze. Usiadł na ziemi zaraz za rogiem stołu i szykował broń do ataku.
Sororita cięła szerokim łukiem i ścinając jedno z oparć krzesła! Potworna Nikaea rozbudziła w niej tylko gniew. Nie dając się sprowokować czy złamać, Talia pragnęła skrócić psykerską podłość o głowę, lecz ta sunęła się spod miecza. Aparycja poczęstowała siostrę biernaczem, celnie godząc w brzuch. Talia musiała przyznać, że mimo prymitywnej broni, cios nienaturalnej reanimowanej warpowej istoty był potężny i poczuła go na własnej skórze. Pancerz przeniósł część impetu. Jak to było w ogóle możliwe, że ją trafiła – pomyślała sobie siostra, przypominając jak aparycja odskoczyła o dwa metry przed jej ostrzem, zaś wcześniej Kaltos wytrącił jej broń celnym strzałem. Teraz to dostrzegła spoglądając pospiesznie na brzuch. Nikaea trzymała wyciągniętą przeciw niej rękę, zaś obuch uderzył ją niesiony czystą telekinezą. Przedmiot wrócił do dłoni rozbawionej właścicielki, jaka zaśmiała się tak głośno, że ledwo wytrzymały ich bębenki.
-Dodam was do kolekcji! Vorkas będzie ze mnie taki dumny!
Gaius wystrzelił wychyliwszy się zza krawędzi stołu, lecz cel ponownie się rozwiał w ostatnim możliwym momencie! Mężczyzna przeklął nie rozumiejąc w jaki sposób upiór czyta jego ruchy i adaptuje się do sytuacji.
Gdy Kaltos zwijał się ze strachu w kącie próbując zebrać się do kupy, siostra Talia poniesiona gniewem doszła do wniosku, że nie ma sensu wstrzymywać się przed takim wrogiem. Zaniechała jakiejkolwiek próbu obrony, defensywnego fechtunku, widząc, że Nikaea może wywijać biernaczem nie mając go nawet w dłoni. Wściekły atak doszedł głowy! Psychiczna Aparycja nie mając gdzie cofnąć się w tył przed nacierającą sororitą mogła tylko w dziwieniu spoglądać na spadające ostrze. Nie zdążyła z obronną reakcją i choć odchyliła się jak tylko mogła. Czubek miecza spowity polem otarł się o jej czoło upuszczając krwi! Rozdarł policzek i kawałek nosa, górną wargę i podbródek, wyszarpując także odrobinę materiału sukni. Smród skóry palonej skondensowaną energią pola, oraz piekący ból sprawił, że Nikaea zawyła i złapała się za ranę, próbując odsunąć się w bok przed siostrą Talią.
Próbowała swym głosem ogłuszyć siostrę i sparaliżować jej umysł. Napędzany mocami immaterium krzyk wyrył się w umyśle siostry! Niezłomna sororita skupiła się odeprzeć psychiczny atak, lecz los jej nie sprzyjał, Nikaea okazała się zbyt szybka i zbyt wściekła. Siostra upadła, najpierw na kolana, następnie z całym ciężarem pancerza wspomaganego, gruchnęła w podłogę prawie krusząc posadzkę. Miecz brzdęknął lądując obok niej. Upiór zaśmiał się, chyba samemu nie wierząc w swe szczęśćie.
Caiden widząc co się dzieje, słysząc westchnienie upadającej córki Imperatora, podjął ryzyko. Odbiegł od serwitora i ten byłby go prawie trafił, być może gdyby nie determinacja i wola ratowania towarzyszki, wobec której miał ogromny szacunek i dług wdzięczności. Łowca wiedźm przebiegł za plecami walczącej magistrat i arbitratora. Wyminął krawędź stołu za którą krył się Gaius przeładowujący karabin. Skracając dystans wystrzelił z ręcznego automatu i tego ataku, wystrzału połączonego z wiedzą łowcy wiedźm o podobnych istotach, psychiczna aparycja Nikaei Hekate nie mogła uniknąć. Pocisk trafił w samo serce, rozbijając krwiście czerwony kamień złotego wisiora na jej piersi. Monstrum zastygło w bezruchu. Podobnie jak jej serwitorzy, matrona padła z łoskotem i zaczęła blednąć, schnąć, obracać się w pył. Dokładnie tak jak stało się z Gustavusem.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz