Motyw Muzyczny
W poniższym opowiadaniu udział wzięły postacie stworzone według zasad z podręcznika, a końcowe efekty ich działań zostały poddane testom z użyciem kości i mechaniki gry.
Dark Heresy
Agenci Tronu
***
Marrsing
Gmach Sprawiedliwości grzmiał od wnoszonych wniosków i niekiedy bardzo
wulgarnych komentarzy uciszanych jedynie przez obecność arbitratorów oraz sił
porządkowych administratum. Uzbrojeni przechadzali się wszerz szerokiej sali,
po której to przeciwnych stronach zasiadali zwolennicy stronnictw. Blisko
cztery metry odległości między jednym rzędem siedzisk a drugim stanowiło wąską linię dzielącą spektatorów rozprawy.
Tym wąskim korytarzem krzątały się zgarbione zakapturzone postacie dźwigając
naręcza pism od pracujących na ambonach skryptorów spisujących wszystkie
padające słowa, oczywiście te bardziej istotne pomijając przekleństwo jakiegoś
hrabiego, lub barona. Ławy wzrastały stopniowo po obu stronach sali, tak by każdy
mógł się przyjrzeć twarzom reprezentującym przeciwne stronnictwo. Smukłe i
wysokie na blisko pięćdziesiąt metrów kolumny łączyły się w ostre łuki
wspierając sklepienie zdobne w liturgiczne freski, rzucając tym samym cienie i
rozbijając światłość wpadającą przez wysokie witraże. Zachód słońca zaś nadał
ławie i stronnictwu oskarżonych pomarańczowego kolorytu, potęgując wrażenie, że
są bliscy zapalenia się ze wściekłości. Tego dnia w Gmachu Sprawiedliwości, na
jednej rozprawie zebrało się blisko dwa i pół tysiąca interesantów zajmując
prawie wszystkie miejsca. Możni panowie, niekiedy bardziej niż słusznej tuszy,
młodzi szlachcice ciekawi losów swych krewnych, urzędnicy i kupcy siedzieli po
bokach obserwując cały spektakl, komentując, prawiąc żarciki, grożąc pięściami
– przepici poczuciem władzy i ważności nad sądem i jego przedstawicielstwem.
Jeden z arbitratorów w szaro-srebrnym pancerzu wyciągnął właśnie potrzaskujący
energią buzdygan kierując go przeciw jednemu potężnie zbudowanemu hrabiemu,
który wstał z miejsca, wyprostował zielonkawy płaszcz obszyty złotem i splunął
ciskając dekretem o podłogę, krzycząc: „Skandal!”
-Proszę o odeskortowanie jaśnie wielmożnego pana Emvenda – z
największej centralnej ambony przemówiła spokojnym głosem kobieta w czerwono-złotym
mundurze magistrata adeptus arbites.
Czarno-złote naramienniki podobnie jak odznaka urzędu na klapie jej
otwartego munduru ukazującego złotą aksamitną kamizelę, wieściły, że nawet tak
wysoko urodzeni przedstawiciele Sibeliańskiej szlachty powinni się z nią
liczyć. Przy brązowym pasie, z klamrą w formie złotej litery I oraz widniejącej
nań pięści trzymającej szalki wagi Imperialnego prawa, wisiał smukły miecz,
oraz kabura z masywnym rewolwerem. Wysokie kołnierze sztywnej białej koszuli okalały ostre, smukłe i drapieżne rysy jej
twarzy. Srebrzyste włosy zaczesane w tył i elegancko upięte, jak i lekkie
zmarszczki w kącikach oczu sugerowały postępujący wiek, lub fakt, że podczas
swej służby pani arbitrator widziała rzeczy i doświadczyła doznań, jakie pozostawiły
nań stałe i trwałe ślady inne niż tylko oczywiste blizny. Cynobia Marrsing
odprowadziła wzrokiem hrabiego Emvenda grzecznie prowadzonego przez dwójkę
strażników administratum, oraz jednego potężnego arbitratora z działu
porządkowego.
Ambona oskarżycielsko-sądowa zajmowała centralną część jednej z
szerokich ścian. Miała aż trzy piętra, z czego najniższe i najbardziej
wysunięte zajmowało gremium adeptów – znawców prawa, młodszych magistratów jak
i legatów administratum reprezentujących prawa lokalne, prokuratorów
posiłkowych dbających by to co zostało powiedziane na rozprawie było niegdyś
użyte przeciw oskarżonemu, oraz kodyfikatorów jak i kronikarzy – blisko setka
osób. Na drugim piętrze centralnej ambony znajdowała się mównica z dwoma
stanowiskami służebnych serwitorów po bokach, którzy podawali zażądane księgi,
otwierali je na odpowiednich stronach, lub przedstawiali materiały dowodowe.
Dalej siedzieli główni oskarżyciele – grono arbitratorów zajmujących się
różnymi elementami prowadzonej sprawy, a gdy sprawa wymagała przeprowadzenia
procesu w gmachu sprawiedliwości, szczegółowych dochodzeń było mnóstwo. Za
arbitratorami znajdowała się ściana z pancernego szkła oraz salka gdzie w
zupełnej ciszy siedzieli świadkowie oskarżenia, jacy pod strażą czekali na
wezwanie.
Na ostatnim piętrze zasiadał sędzia generalny w towarzystwie kapłana
ministorum, przedstawiciela gabinetu Mariusa Haxa, oraz zwierzchnika instytucji
patronującej rozprawie, a która wysunęła proces względem pozwanego. Pod amboną
szerokie ławy mieściły zainteresowanych upadkiem oskarżonego, podbudzając tylko
nastroje, niekiedy doprowadzając do eskalacji przemocy. To jednak ściągało tyle
osób na sale sądowe, gdzie adeptus arbites byli panami i władcami, podkreślając
ich formalną i nieformalną władzę. Cała szlachta interesowała się wynikami,
słuchając i podziwiając jak aplikuje się prawo z całą jego surowością, jak
arbitratorzy przechadzający się wąską alejką między dwoma stronnictwami mają
okazję by uciszyć kogoś elektryzującym buzdyganem. Gmach Sprawiedliwości
dzielił, wzburzał, karał i rządził.
Sędzia generalny spoglądał na salę z obrzydzeniem, dźwigał ciężkie
krzaczaste siwe brwi i co jakiś czas sięgał po wielki kielich z winem by
zwilżyć spierzchnięte sine wargi. Jego sylwetkę w czerwono-czarnych
powłóczystych szatach dodatkowo okrywała peleryna zwieńczona u kołnierza
puszystym brunatnym futrem. Nie miał na sobie peruki, miast tego przywdział
szkarłatny czepiec z insygniami urzędu, który zdawał się lepiej pasować na
łysej czaszce. Cybernetyczny implant prawego oka, niczym mała luneta o żarzącej
czerwienią soczewce, wydłużył się
skupiając na oskarżonym baronie. Sędzia uniósł młot i kilka razy stuknął
przerywając wrzawę związaną z wyprowadzeniem kuzyna głowy rodu Latenheim.
Zebrani uciszyli się, przynajmniej częściowo. Szum szeptów był cały
czas obecny, ktoś pokasływał, ktoś szurał butami. Byli zdenerwowani. Przed
centralną amboną na ławach trybuny, zasiadał baron wraz z rodziną, swymi
prawnikami i całym niemal dworem związanym z nim finansowo, w którego interesie
było wybronić magnata. Zostali zmobilizowani oczywiście ci, którzy mogli
przyłożyć się do wygranej, lub ci, których także pod przymusem wezwano do sądu.
Obrona miała przy sobie swoich własnych świadków, także pod strażą arbitratorów
pilnujących by ci nie komunikowali się ze sobą bez pośrednictwa oficjeli.
Tłusty mężczyzna w jednym z najbardziej wytwornym dubletów jaki mógł tylko
nabyć śmiertelnik, błyszczący od przepychu i wprawionych weń klejnotów zmrużył
groźnie brwi przyglądając się surowemu wyrazowi twarzy pani magistrat. Bujna
peruka czarnych loków spływała mu niemal do pasa a dłonie o serdelkowatych
palcach katowanych wrzynającymi się pierścieniami i sygnetami, zacisnął na
długiej czarnej lasce zwieńczonej rubinem wielkości pięści. Tak się pocił, że
chustką starł z siebie grubą warstwę makijaż już na początku rozprawy tego
dnia, kilka godzin wcześniej gdy oskarżenie odczytało wnioski z dni
wcześniejszych. Zdawało się, że wygraną mają w kieszeni, a tu nagle zjawia się
jakiś przeklęty rogue trader, który miał dawno temu wyruszyć do Ekspansji
Koronusa i zaczyna szastać przed nosem dokumentami i danymi o jego własnych
okrętach.
Sędzia nic nie mówiąc dał gestem znać pani magistrat, że może
kontynuować. Cynobia skłoniła się mu nieznacznie, spoglądając na starca przez
ramię po czym spojrzała na swój ostatni zapis sporządzany przez unoszącą się
tuż obok niej serwoczaszkę, wyposażoną w rulon z pergaminem, flakon z inkaustem
oraz pióro na małym mechanicznym manipulatorze. Wiedząc jakie punkty już poruszyła
uznała, że czas przejść do konkluzji.
-Pańska firma frachtowa, jak widzimy w świetle przedstawionych dowodów,
zajmowała się przewozem dóbr do miejsca spotkania z flotą waszego bratanka w
rejonie Dopływu Golgeny, gdzie dokonywano przeładunku dóbr, a następnie okręty
wracały do wyjściowych portów dokonując rozprowadzenia rzekomo oryginalnego
ładunku, unikając przy tym płacenia cła oraz rozpowszechniając towary
zakazanych prawnie na Scintilli, w tym pył Płońdusznicy – przełożyła kartusz
dokumentu. – Arbitratorium przychyla się do wniosku sprawdzenia źródeł
pochodzących piktogramów procederu transakcji, oraz szczątków floty oskarżonego
łaskawie oddanych do ekspertyzy przez dynastię Fist. Niemniej, wnioskując z
wyników poszczególnych śledztw, nie ulega wątpliwości, że proceder tu
przedstawiony rozgrywał się na przestrzeni ostatnich sześciu lat, w skutek
czego administratum wyliczyło stratę blisko siedmiu i pół miliarda tronów –
Cynobia czytała spokojnym tonem jakby zebrane astronomiczne liczby nie robiły
na niej wrażenia. – W związku z takim stanem rzeczy naczelna grupa
dochodzeniowa składa oficjalny wniosek o tymczasowy zakaz prowadzenia
działalności gospodarczej przestrzeni imperialnej, frachtowej przestrzeni
imperialnej i handlowej przestrzeni imperialnej oraz lokalnej, przez spółkę
pozwanego wraz z jej filiami i wspólnikami, do czasu zakończenia prac komisji
mającej potwierdzić prawdziwość dowodów. Dodatkowo, składamy w kwestii formalnej
wniosek o areszt tymczasowy w związku z paragrafem dziewięćset dziewięćdziesiąt
cztery, podsekcji dwunastej, rozdziału tysiąc czwartego Lex Calixis Commercium
Astrum, wolumin drugi.
Baron był bliski zerwania peruki i ciśnięcia nią w czytającą kobietę.
Wątpliwe, czy doleciałaby tak daleko, lecz determinacja na jego twarzy zdawała
się świadczyć, że na pewno w to wierzy, a nawet, że masą zastępczej fryzury
przebiłby ścianę. Wstał nagle i wrzasnął:
-Co z tym Fistem, się pytam?! Jakim prawem instytucja sądu daje wiarę
komuś, kto napadł na moje statki... MOJE STATKI! Zniszczył je w bezwstydnym
popisie piractwa, a teraz jeszcze mnie oczernia?!
Poruszenie zdawało się rozlać na okolicznych gości zasiadających obok
barona. Nawet ludzie siedzący dalej potakiwali komentując, że to co dokonał
rogue trader nie mieści się w głowie. Niejaki Hanover Fist z nikąd pojawił się
podczas gdy Latenheim dokonywał swych brudnych interesów, zaatakował jego
flotę, która nie miała szans w starciu z pełnowymiarowym krążownikiem, po czym
zebrał dowody, zniknął w pustce i jak dobry imperialny obywatel doniósł o
wszystkim władzom. W co on sobie pogrywał?
-Pragnę przypomnieć oskarżonemu, że sprawa poczynań przedstawiciela
dynastii Fist, podlega innemu śledztwu i nie powinien się nią obecnie
interesować. Wedle wniesionych próśb zajmiemy się potwierdzeniem wiarygodności
dowodów.
Mogło się zdawać, że Baron był urządzony, lecz tak naprawdę nie bał się
żadnych dowodów, żadnej ze śledczych komisji. Zawsze mogąc się wykpić tym, że o
niczym nie wiedział, zwalając winę na podkomendnych mógł się wybronić płacąc
zaledwie małe grzywny w porównaniu do dochodów jakie uzyskał... bał się
magistrat Marrsing, ponieważ była zdecydowana go zniszczyć wszelkimi możliwymi
sposobami, przed którymi bronić się nie mógł. Denerwował się właśnie dlatego,
że nie wiedział jak daleko zaszła i po jakie przepisy sięgnie by zrujnować całe
jego finansowe imperium. Statki można odbudować lub odkupić, ma ich jeszcze
sporo. O pieniądze się nie boi, zadłużenie zrzuci na podwykonawców i firmy
współpracowników, którzy będą mieli problemy i to z nich administratum wyciągnie
te zaległe siedem miliardów tronów nawet jeśli będą mieli ich obdzierać ze
skóry. Zakazy? Zakazy zaczną obowiązywać za kilka dni, gdy okręty wejdą do
portów i co najwyżej sobie trochę postoją, nie dłużej niż dwa tygodnie. Wiedział
jednak, że przed jedną rzeczą nie mógł się wybronić, nikt w jego branży nie
mógł się wybronić... Jedna rzecz o jakiej jego prawnik ostrzegał, ale za razem
zapewniał, że prawdopodobieństwo pojawienia się takiego argumentu jest
astronomicznie małe, jego kancelaria dokopywała się doń przez rok wytężonej
pracy.
-Czy to wszystko, magistrat Marrsing? – sędzia za jej plecami spytał ze
znudzeniem.
-Jeszcze jedna rzecz, sędzio generalny... – rzekła po czym poprosiła
serwitora o umiejscowienie na mównicy masywnej i starej księgi obitej żelazem.
-Ponieważ okręty oskarżonego, oraz jego współpracowników – kontynuowała
równie spokojnym tonem – korzystały z pływów poza protekcją sektora, znalazły
się poza sankcjonowaną granicą bezpieczeństwa. System w którym dokonywano
wcześniej wspomnianego procederu, jest systemem zabronionym w żegludze.
Hrabia pobladł słuchając jej wywodu, stał jakby zmienił się w posąg.
-Dlatego na podstawie aktu dwieście pierwszego kodeksu marynarki
sektora, wnioskuję o poddanie okrętów oskarżonego oraz przedsiębiorstw członkowskich
spółki przeglądowi generalnemu w porcie najbliższej planety kuźni.
Latenheim rozdziawił szeroko usta i usiadł... był blisko omdlenia, więc
jego towarzysze szybko mu pomogli, wspierając, wachlując kartami dokumentów.
Prawnik hrabiego z razu się aktywował czując nóż na szyi. Wstał unosząc
wysoko dłoń.
-Sędzio generalny! Zgłaszam sprzeciw, nie ma po temu podstaw! W naszym
podsektorze nawet nie ma wojny!
Stary mężczyzna mlasnął biorąc łyk wina po czym ciężko wzdychając
spojrzał na Cynobię Marrsing.
-Pani magistrat, jak się pani ustosunkuje?
-Cieszę się, że sąd pyta – wyjęła z teczki kartkę i ułożyła przed sobą.
– Otóż na akt może powołać się każdy przedstawiciel Imperialnej administracji i
w wyniku postępowania prawnego skierować okręt na przegląd generalny gdy,
marynarka podsektora jest zaangażowana w działania wojenne. W naszym
podsektorze żaden ze światów nie znajduje się w stanie wojny, aczkolwiek w
związku z krucjatą w Krawędzi Jerycha admiralicja, wysłała dwie floty
ekspedycyjne czyniąc podsektor aktywną częścią nie tylko wojny, ale i krucjaty.
Dodatkowo by móc posłać okręt na wspomniany sprzegląd, na szlaku pływu poza
protekcją musi zostać zidentyfikowane faktyczne zagrożenie w postaci: jednostek
xenos, manifestacji i anomalii warpu, lub udokumentowanej aktywności
przestępczej... cytując przypis: na przykład piractwa.
Po tych słowach Cynobia uniosła lekko głowę i skierowała spojrzenie
okrutnie zielonych oczu w prawnika i barona.
-A jeśli wolno przypomnieć oskarżony wnosił skargę o bezwstydnym popisie
piractwa, w wyniku którego zniszczeniu uległo pięć frachtowców, oraz dostarczył
nam elementy wraków do dochodzenia, przedstawiając także szereg świadków
zeznających pod przysięgą.
Brak triumfalnego uśmiechu na jej twarzy wróżył zaś, że dopiero zaczęła
grać uwerturę kończącą się głośnym wbijaniem gwoździ w trumnę.
-Ten sam akt, pozwala na odwołanie się i rozłożenie przeglądu na okres
do uzgodnienia z władzami marynarki... chyba, że marynarka bierze udział w
krucjacie. W takim przypadku admiralicja musząc wiedzieć jakie okręty może
zarekwirować na rzecz prowadzonych działań, oraz czy te są bezpieczne i w
stanie pełnić funkcje transportowców, czy jednostek wojennych, przegląd
generalny ma charakter obowiązkowy i natychmiastowy. Do zakończenia przeglądu,
okręty nie mogą zadokować w żadnym innym porcie, ani opróżniać swych ładowni.
Do czasu oświadczenia Magosa Biologisa, że te są bezpieczne. Pozwala się
jedynie na wymianę załogi oraz uzupełnienia zapasów na jej potrzeby.
Baron ściągnął perukę ukazując kilka marnych kłaczków goszczących na
łysiejącej spoconej głowie. Cała jego flota zostanie uziemiona, wraz z
ładunkami, wszystkie kontrakty ulegną unieważnieniu, z opóźnień się nie
wywinie. Grzywny jakie będzie musiał zapłacić będą druzgoczące, a w dodatku
zakaz prowadzenia działalności gospodarczej nie pozwoli mu ani kupić, ani
wynająć nowych, czy też sprzedać starych by uzyskać choć odrobinę kapitału.
Na sali zrobiło się naprawdę cicho. Głos pani magistrat niemal niósł
się echem. Ci, którzy wiedzieli za jakie sznurki pociągnęła boleli nad losem
kamrata, lub jeśli byli mu wrodzy, to nawet odrobinę współczuli. Akty i
przepisy to oczywiście jedno, realia to drugie. Przegląd generalny na papierze
ładnie brzmi, w rzeczywistości oznacza dokładne sprawdzenie jednostki śrubkę po
śrubce i choć to mocne uproszczenie, dobrze oddaje czasochłonność procesu, oraz
to jakie kolejki ma przy sobie podobna stocznia. Światy kuźnie dodatkowo miały
swoje priorytety, najpierw okręty marynarki Imperialnej, następnie okręty
własne, zaś reszta – jak starczy czasu.
-Pozwoliłam sobie podliczyć – kontynuowała, zaczynając swoje wbijanie
gwoździ – ile potrwają przeglądy szacując wedle średniej masy danej jednostki wraz
z przewożonym towarem oraz możliwymi kolejkami.
Prawnik barona opuścił ręce szepcząc coś na ucho swym kolegom po fachu,
prawdopodobnie, że czas znaleźć nowego pracodawcę. Syn barona niepełni świadom
co się dzieje starał się szeptem dopytać siedzących po bokach gości, lecz nikt
nie chciał się odezwać.
-Bryza, dwa lata – odczytała nazwę pierwszego statku i pierwszego
gwoździa.
-Dobry Szlak, dwa lata... Syn Przestrogi, cztery lata... Teocentria,
trzy lata... Magnitran, cztery lata... Ignitio, sześć lat... Machinat, osiem
lat... Nadzieja Spectoris, cztery lata... Salabis, sześć lat... Nimrod, osiem
lat... Ostogea, cztery lata... Wiatr Północy, cztery lata... Kapinio, dwa
lata...
Kanonada z jej ust godziła w
serce barona, gdy czytała ze zwykłej bielutkiej kartki. W końcu uniosła oczy i
wcelowała je w mężczyznę dodając ostatni okręt do listy, największy, duma jego
pradziada.
-Loman Latenheim, jedenaście lat...
Wieczór nie należał do miłych mimo wygranej. Dokonała wielkiego czynu
niszcząc głowę wysoko postawionego kartelu przestępczego, który wykpił się
prawu tyle razy, że Adeptus Arbites przyjęło za cel priorytetowy znaleźć inne
metody. Wszystko w świetle prawa, a mimo wszystko, gdy Latenheim opuszczał salę
zdruzgotany spoglądał na nią tak wściekle jak jeszcze żaden przestępca, którego
osądziła i skazała. Wszystko dlatego, że uczyniła zeń człeka co nie miał nic do
stracenia, a to ona była odpowiedzialna za jego upadek. Żaden inny arbitrator
nie drążyłby tak długo i tak intensywnie. Prowadziła to śledztwo blisko
półtorej roku, tracąc rachubę ile razy stawiała jego ludzi przed sądem w
fortecy okręgowej. Na tą okazję odkorkowała butelkę amasecu, który w porównaniu
do dostępnych win, może nie był tak dobry i aksamitny w smaku, ale zdecydowanie
dawał kopa, a tego potrzebowała.
Powinna być teraz w fortecy i odbierać wyrazy gratulacji od kolegów, a
mimo wszystko wolała zawitać w domu – sama wywodziła się ze szlachty, tylko
taki arbitrator był odpowiedni do rozsądzania innych wysoko urodzonych. Nie
konieczny, ale kurtuazja była wskazana by choć odrobinę uspokoić szlachtę. Bała
się, że baron wyśle swoich ludzi, by dokonali jakiegoś zamachu, więc wolała
odwiedzić stary dwór. Strach zupełnie nieuzasadniony, bo i co mógł tym
osiągnąć, ale nie mniej jednak bała się. A może inni przestępcy wywietrzą jak
silną ma pozycję i jak jest niebezpieczna i zdecydują się ją zdjąć, lub
zaszantażować rodzinę byle tylko się jej pozbyć, zanim sami przystąpią do
wypełniania dziury po Latenheimie.
Siedziała sama w pustej długiej sali jadalnej, czarne posadzki, wysokie
kolumny, długi kamienny stół wypolerowany tak, że można się w nim było
przejrzeć. Inkrustowany złotem wzór wyginał się w herb rodu Marrsing – czarny
żuraw z rozłożonymi skrzydłami, który z ziemi wyciągał węża. Pomyślała sobie,
że to piękna parafraza jej dokonania i jakaż ironia, jeśli przez ten wyczyn ktoś
się zainteresuje skróceniem jej życia. Kto się wtedy okaże wężem? Parsknęła na
samom myśl i dolała sobie amasecu do wysokiej lampki – naczynia zarezerwowanego
dla zdecydowanie szlachetniejszych trunków.
Wyjrzała przez ogromne okna posesji umieszczonej wysoko w iglicy ula
Sibelius. Nie były to najwyższe partie, ale na tyle wysokie, by żadne budynki
nie przeszkadzały w oglądaniu panoramy miasta. A miasto ul, skąpane było w
cieniu czarnych kołtunów jakie zasnuły wieczorne niebo skrząc się co jakiś czas
od skaczących piorunów. Sibelius rozlewał się po horyzont jak okiem sięgnąć.
Potężna metropolia zalewająca niemal cały kontynent – a przynajmniej tak mogło
się wydawać obserwatorowi. Tysiące świateł rozpromieniały skąpane w mroku
dzielnice robotnicze, mieszkalne, rozrywkowe. Wszystko pięło się wysoko, ulice
nad ulicami, platformy, budynki na budynkach wyrastały drapiąc niebo i wróżąc,
że tak jak na szczycie gości przepych i elegancja, gdzieś tam na dole, w
krainie wiecznego mroku, spływa cały brud tej małej cywilizacji, dosłownie jak
i w przenośni. Powinna dziękować Imperatorowi, za tak dobre urodzenie... W
niższych warstwach, jakby dostała się do Arbites, mogłaby co najwyżej liczyć na
pozycję prewencyjnego łamignata z tarczą i buzdyganem, i spuszczać profilaktyczny
łomot nielegalnym zgromadzeniom. O pod-ulu wolała nawet nie myśleć. Z pogłosek
jakie słyszała o tych toksycznych głębinach, co jakiś czas wpuszczają tam
transportowce z ludźmi w czarnych pancerzach i z miotaczami ognia.
Gotycki monumentalizm widzianych gmachów i iglic wydawał się jej bardzo
znajomy i za razem bardzo obcy... jakby jej miejsce było gdzieś niżej, w norze,
w fortecy okręgowej skąd nie dałoby się jej wywlec nawet czołgiem.
-Można? – Spytał się mężczyzna w granatowym mundurze administracji. Wszedł
jakby nie spodziewając się kogo zobaczy. Przygładził odstające pukle czarnych
włosów i podszedł z razu do długiego stołu.
Cynobia spojrzała na niego uśmiechając się nieznacznie.
-Twój dom...
-Miałem na myśli... – skinął głową w kierunku butelki, na co kobieta
wyprostowała się i podała mu naczynie.
Przysiadł się po przeciwnej stronie i wziął głębokiego łyka, po chwili
żałując, że nie ma pod ręką niczego do popicia.
-Uważaj, bo się jeszcze podpalisz – zażartowała patrząc na niego z
nieukrywanym zadowoleniem, że przyszedł. Potrzebowała towarzystwa, lecz nie
byle kogo.
-Jak ty to możesz pić?
-Przywykłbyś... po kilku przyjęciach urodzinowych, w tym mojego
partnera przestało mi przeszkadzać.
-W fortecy okręgowej nie podają wam... nie wiem... cherry? – Spojrzał
na nią z udawanym wyrzutem oddając butelkę, na co kobieta po krótkim
zastanowieniu wzruszyła ramionami.
-Podali raz nawet Maccabeańską brandy z pożeczek, ale nikt tego nie
chciał pić... Znaczy – szybko zaczęła prostować zeznanie – chciał, nie chciał,
musiał, awans na sędziego się trafił staremu. Ale jakoś tak słabo wchodziło.
-Może i tobie się trafi – mężczyzna się zaśmiał wyciągając wygodniej na
krześle – tak żeś urządziła Latenheima, że dziś wracając z gmachu wszyscy mi
mówili bym ci przekazał wyrazy uznania. No i Strophes kazał cię pozdrowić,
powiedział i tu cytuję: „Szepnij no siostrze, że pięknie urządziła tego
nadętego kutasa.” Dodał jeszcze, bym to ubrał w swoje, bardziej eleganckie
słowa, ale uznałem, że jego szczerość jest w tym wypadku bardzo na miejscu.
Oboje się zaśmiali.
-Wiesz... – brat Cynobii zaczął spoglądając przez okna na chmurne
niebo.
-Jeśli mi zamierzasz powiedzieć, coś a la „ojciec byłby z ciebie
dumny”, to na litość Imperatora, nie rób tego, Izaaku.
-Spokojnie, spokojnie – zaśmiał się rozumiejąc, że coś ją trapi i chyba
nie chce dalej psuć jej humoru. – Ale mam nadzieję, że będziesz mieć trochę
więcej czasu, teraz jak nie masz sprawy na głowie. Może dadzą ci trochę
przerwy? W każdym razie, zagość u nas częściej, to też twój dom...
Rozejrzała się po ścianach, wszechobecnych freskach, malowidłach,
arrasach skrytych w cieniu mrocznej komnaty.
-Być może, choć mam ciągle to dziwne wrażenie, że straszę twoje dzieci.
-Żartujesz?! One cię uwielbiają!
Na te słowa Cynobia rzuciła bratu spojrzenie, dźwigając ociężale
cienkie brwi, jakby ten chciał jej wmówić, że nie tykał się słodyczy, a cały
był umorusany czekoladą.
-No dobra, przerażasz je, ale jak dasz znać wcześniej, to poślę je
gdzieś do kuzynostwa...
Wtem przez główne drzwi do sali jadalnej wszedł kamerdyner imieniem
Narl. Stary mężczyzna w prostym i eleganckim ubiorze zbliżył się do ich stołu
niosąc ze sobą złożony i zalakowany list. Kartusz był ogromny i już nań patrząc
można było rozszyfrować, że będzie miał rozmiary na tyle przesadne by pochodzić
z jakiejś bardzo ważnej instytucji.
Widząc pieczęć na laku podobną do symboli administratum, w którym Izaak
zajmował wysokie stanowisko, podniósł się i już miał odebrać pismo, lecz Narl
kierował się w stronę Cynobii, co stało się oczywiste dopiero, gdy podszedł
bliżej. Oboje byli bardzo zaskoczeni patrząc po sobie, może stary kamerdyner
się pomylił?
-Do jaśnie panienki – rzekł w końcu wręczając jej dokument spisany na
grubym pożółkłym papierze.
Cynobia wstała wzruszywszy ramionami. Nie rozumiała, dlaczego nie
posłano listu do jej biura w fortecy, gdzie normalnie by go przyjęła, a zamiast
tego trafia do rąk własnych, w wolnym czasie, gdy wizytuje w prywatnych
sprawach w rodzinnym dworze.
-Kto to był, Narl?
-Z administratum, mieli na sobie czarne zbroje i wyglądali na tyle
poważnie, jakby zależało im, bym o nic nie pytał. – Starzec rzekł i skłoniwszy
się, odszedł.
-Z administratum, a pieczęci nie poznaję – stwierdziła przyglądając się
ogromnemu karmazynowemu rozlewisku plastycznej masy, w którym ktoś odcisnął
literę Alfa, lecz tak zdobioną wszelkiego sortu wzorkami, że można było dostać
oczopląsu po prostu patrząc na nią. W laku zatopiony był złoty sznurek, za
który pani magistrat pociągnęła odczepiając skomplikowaną formę od papieru.
Rozłożywszy list poczęła czytać. Jej oczy wędrowały w milczeniu po wymyślnej
czcionce, a Izaak patrzył jak brwi siostry w zdziwieniu unoszą się coraz wyżej.
-Cynobio... kto to? Możesz zdradzić? – Spytał równie zaintrygowany, gdy
ona czytała.
W końcu uniosła oczy ku niemu i przeczytała na głos podpis wieńczący
list.
-Z Bożej Łaski Lord Sektora, Marius Hax.
***
Prywatna wizyta Pałacu Przejrzystym jest czymś zarezerwowanym jedynie
dla najświetniejszych przedstawicieli w sektorze. Osadzony na masywnej kolumnie
wystającej z rozszalałego Scintillańskiego morza i połączony z krawędzią klifu,
u którego miasto faktycznie się zaczyna, pałac jest zupełnie innym światem,
kipiącym od czystej, niemal nieskrępowanej władzy. Zdawać by się mogło, że wody
szalejące tam w dole wiecznym sztormem same się rozstępują nie chcąc wzbudzić
gniewu tego, co w tym pałacu żyje.
Sam zaś pan i władca był niejako legendą w mniemaniu każdego obywatela
Imperium. Żył ponad dwieście lat panując niepodzielnie znany z olbrzymiej
lubości do zachowania porządku. Podobno spał jedynie cztery godziny dziennie i osobiście
przeglądał każdego dnia wszystkie raporty fiskalne z niesamowitym przywiązaniem
do detali. Jedni kpili z Lorda Haxa, twierdząc, że na zbyt wiele pozwala i zbyt
luźno rządzi, lub nie korzysta z codziennych przyjemności jak inni dobrze
urodzeni. Inni bali się mu zajść za skórę, bowiem zawsze znajdował sposób by
się zemścić i dokręcić śrubę, lub na głowę winowajcy spadała taka masa
nieszczęść, że trudno było je przypisać wyłącznie zbiegom okoliczności, choć po
bliższym badaniu, na to właśnie wyglądały.
Jaki był w naprawdę?
Cynobia siedziała właśnie w przestrzennym gabinecie zbudowanym na
planie półkola. Przez okna podziwiała rozszalałe może hen, ze sto metrów niżej.
Biurko jakie przed nią stało przypominało raczej rozmiarami stół, tak szeroki,
że zasiadłoby przy nim kilkanaście osób. Całe poznaczone papierami i typowymi
biurowymi artykułami. Mogłaby przysiąc, że będzie się tu uwijać setka
asystentów spełniająca każde nawet najmniejsze życzenie. Za biurkiem wysokie
krzesło, obok niego, nieco z tyłu wielki stojak z grubą żerdzią owiniętą
podrapanym sznurem, a dalej olbrzymia złota klatka.
-Herbaty? – Spytał mężczyzna, wyglądający na coś około pięćdziesiątki.
Szary płaszcz wtórował szarej cerze naciągniętej na wysoką i szczupłą sylwetkę
– zdecydowanie poddanej procesom odmładzania i wydłużania życia. Krótkie przyprószone
siwizną ciemne włosy zaczesane niemal na kark eksponowały twarde i dobrze
zarysowane granitowe rysy. Na jego ramieniu siedział olbrzymi dwugłowy orzeł.
Jedną dłonią mężczyzna karmił jeden z łbów podając mu smakołyki, druga głowa
ciągle spoglądała na nią, sprawiając, że magistrat czuła się niekomfortowo,
jakby ciągle prześladowana i wyceniana jaką byłaby przekąską.
Skinęła panu stojącemu przy srebrzystym samowarze, a ten z uśmiechem
napełnił dwie filiżanki i spokojnie podszedł stawiając jedną przed Cynobią, a z
drugą, trzymaną w dłoniach, podszedł na swoje miejsce i zasiadł na krześle
przed nią. Orzeł rozprostował skrzydła wzbudzając nie mały huragan targający
papierzyskami i z razu stało się jasne skąd tu tyle przycisków do papieru – a
były różnych kształtów i z najcudniejszych materiałów, jakby część małego
kolekcjonerskiego hobby. Orzeł siadł na oparciu krzesła i spojrzeniem obu łbów
badał interesantkę.
Mężczyzna nie odzywał się. Siedział spokojnie i nawet na nią nie
patrząc mieszał w filiżance, co jakiś czas rzucając okiem na chronometr.
Magistrat Marrsing miała już upić pięknie pachnącego płynu zbliżając
filiżankę do ust, lecz nagle wyprostowała się na siedzeniu spoglądając na
gospodarze podejrzliwie.
-Lordzie Hax, proszę wybaczyć, ale nie mogę zrozumieć jaki jest cel
mojej tu wizyty.
Na te słowa spojrzał na nią badawczo ale z wyraźnym znużeniem, jakby na
coś konkretnego czekał.
-Widzi pani, jestem winien pewnemu przyjacielowi przysługę, wielką,
naprawdę wielką przysługę za rozwiązanie dla mnie problemu, o jakim nie wypada
rozmawiać za jego plecami. Ten przyjaciel poprosił mnie, bym ku mojej wielkiej
niechęci tu panią zaprosił...
Cynobia mrugnęła, zaskoczona jego słowami lekko rozchyliła usta.
Jeszcze kilka chwil temu czuła się wyróżniona, a teraz, jakby została
zaproszona na wspaniały bal przez pomyłkę, gdzie wszyscy czekali żeby sobie
poszła, lecz nie wypadało jej tego powiedzieć wprost.
Lord Hax ujrzawszy jej wyraz twarzy uniósł przepraszająco rękę by w
końcu dodać:
-Bez urazy oczywiście, szanuję pani pracę i byłem pod wrażeniem
dzisiejszego dokonania... tak do mnie też te wieści doszły. Niemniej proszę
zrozumieć jestem bardzo zajętym człowiekiem i mój czas uważam za niezwykle
cenny, i nie mówię tu wcale o trwonieniu go na przyjemności. Mam dziś jeszcze
wiele spotkań, które do przyjemnych nie należą, ale mimo wszystko odbyć je
muszę.
Skinęła mu głową poniekąd wdzięczna za szczerość i sprowadzenie na
ziemię, ale zastanawiała się kto może być przyjacielem na tyle wpływowym by
Lord Sektora Calixis wepchnął w harmonogram spotkań byle jakąś przedstawicielkę
Adeptus Arbites.
-Jego pomysł był taki, że jeśli plotka się rozniesie z kim się pani
spotkała, to wrogowie jakich sobie pani dzisiaj narobiła być może przestaną się
panią interesować. Proszę mi wierzyć, nie lubię gdy się z mojej pozycji czyni
polisę na życie i mniemam, że pani też raczej wzbrania się od podobnych
praktyk.
Na to stwierdzenie skinęła głową.
-Wyśmienicie, w takim razie się rozumiemy... Herbata nie smakuje?
Ocknęła się nagle. Spoglądając to na niego, to na filiżankę trzymaną w
rękach, powoli upiła gorącego gorzkiego płynu.
Nie musieli długo czekać, aż pojawił się tajemniczy przyjaciel. Były to
jednak bardzo długie niekomfortowe minuty przez rozciągłość których, Cynobia
czuła się jak intruz na czyimś terytorium. Marius Hax podjął jakiś papier i
karmiąc orła suszonym mięsem, zaczął czytać w zupełnej ciszy. Wtedy otwarcie
się drzwi było dosłownie zbawienne. Do uszu kobiety dobiegł odgłos pracujących
serwomechanizmów oraz głośne sapanie jakby ociężałego osobnika.
Lord Sektora odłożył dokumenty, po czym powoli wstał i skierował dłoń w
stronę gościa, gestem wskazując by i ona spojrzała kim ma do czynienia.
Pierwsze wrażenie było dość liche, z pogranicza groteski i czarnej
komedii. Niski otyły mężczyzna, którego tors pozbawiony nóg osadzono na
zmechanizowanej platformie pokracznie człapiącej w jej kierunku, był cały
poobwijany licznymi rurkami pompującymi najróżniejszych barw fluidy do skromnej
stacji przetwórczej na jego plecach. Nabrzmiałe, jakby bliskie pęknięcia ciało
wciśnięte było w kombinezon ciśnieniowy, być może faktycznie chroniący mężczyznę
przed popękaniem i rozlaniem się. Jego głowa poznaczona bliznami mówiła jasno
za siebie, że ten człowiek oddał w służbie Imperium wiele... więcej niżby
chciał... i jeszcze żyje. Drugie wrażenie łączyło się z najczystszą grozą i
paniką, które co prawda na twarzy Cynobii nie zawitały w jakiś koszmarnych
grymasach, ale na pewno zawitały w jej sercu. Poczęła szybciej i głębiej
oddychać widząc czarno-złote insygnia Świętej Inkwizycji.
-Wybaczcie spóźnienie... – zaśmiał się niski obły jegomość drapiąc po
głowie jedyną normalną kończyną jaka mu została, gdyż los nie oszczędził mu
nawet drugiej ręki, teraz zastąpionej szkieletowatym cybernetycznym implantem
zwieńczonym długimi szponami. – Naprawdę zgubić się można w tym twoim pałacu...
-W porządku – Marius skinął głową i ponownie spojrzał na podręczny
chronometr – mam jeszcze dwadzieścia minut do przyjęcia poselstwa z Sepheris
Secundus, a szczerze mówiąc te komplementujące najmniejszy gest prymitywy z
dworu Lachrymy nie napawają mnie optymizmem. Jak kiedyś przyniosą dobre wieści
to zarządzę święto w sektorze...
Lord Hax oddalił się by siąść za biurkiem, dopić trunek i podpisać
kilka dokumentów zostawiając Cynobię oraz inkwizytora samych sobie.
-Moje dziecko – zaczął niespodziewanie przyjaznym i łagodnym tonem. –
Przyglądałem się twoim poczynaniom z wielką lubością. Podziwiam osoby pracujące
umysłem z czystą wizją tego co chcą osiągnąć.
-Dziękuję...
-Ach, przepraszam... Globus Vaarak, swojej rangi i instytucji mam
nadzieję przedstawiać nie muszę, ale pozwól, że dodam iż niezwykle nam
pomogłaś, moja córko. No, oczywiście my też musieliśmy dać sprawie małego
kuksańca...
-Fist? – Przerwała, a inkwizytor robiąc wielkie oczy natychmiast w nią
nimi wycelował.
-O, proszę... skąd wiedziałaś?
-Teraz już wiem.
Vaarak patrzył się na nią osłupiały, w milczeniu, nie mogąc uwierzyć na
jak bardzo amatorski trik dał się nabrać. W końcu zaśmiał się chcąc ją klepnąć
po plecach, ale jako że Cynobia była dość wysoka, a on z racji odniesionych ran
wręcz odwrotnie, opcje klepania po dostępnych rejonach zdecydowanie nie
zostałyby odczytane jako „pokrzepiające”.
-Latenheim, moja córko, wraz z jego świtą nie miał jednak jednej
twarzy. Przewijał się w kręgach zwracających naszą uwagę, pomagał ludziom o
wiele, o wiele gorszym i groźniejszym. Te delikatne intruzje na obszar poza
literą prawa, za które słusznie poczęłaś go ścigać, to jednak nic przy drugim
dnie, jakie my musieliśmy posprzątać – westchnął głośno, a fabryczka na jego
plecach zabuczała wstrzykując dawkę protein do organizmu.
-Widziałem z jaką zawziętością ścigałaś go za łamanie Imperialnego
prawa...
-To mój obowiązek – stwierdziła unosząc dumnie głowę – i to mi
wystarczy za motywację, panie...
-No właśnie... Skoro z obowiązku tak walczysz z zepsuciem tego świata,
to jestem bardzo ciekaw jak będziesz walczyć, gdy uświadczysz prawdziwe oblicze
koszmarnych zbrodni, dla których Lex Imperialis nie zna kar dostatecznie
okrutnych...
Głos Globusa stał się bardziej srogi, zimny, poważny. Zniknęła otoczka
przyjaznego pana.
-Powiedz mi, córko... Czy oddałabyś życie za Imperatora?
Cynobia spoglądając głęboko w jego przekrwione stare oczy widziała
pytanie, pytanie zaklęte głębiej niż w prostych słowach. Bez zastanowienia
skinęła głową. Prawo było jej przekonaniem, jej życiem. Nic tak nie bolało gdy
w świetle prawa przestępcy opuszczali areszt zasłaniając się przepisami. Ci
niższych lotów nie byli problemem, na nich były wypróbowane metody. To ci
wpływowi, ci wielcy bezwstydni śmiali się prawu w twarz. Ale Imperator to też
prawo, prawo przed którym nikt nie ucieknie, prawo reprezentowane przez swą
własną siłę i ucieleśnienie instytucji, która słuszność czynu stawia nade
wszystko. Bez Imperatora, każde inne prawo to tylko tymczasowa fasada, którą da
się pominąć, obejść, zniszczyć, napisać od nowa...
Skinęła w milczeniu głową.
-Cieszę się... W takim razie porozmawiajmy o twojej karierze.
Lądownik cumował w hangarze okrętu. Wnętrzem zatrzęsło gdy magnetyczne
obejmy zakleszczyły się na burtach. W zaciemnionym przedziale pasażerskim
Globus Vaarak przeglądał właśnie dane z podręcznego elektronicznego notesu.
-Dziś moja droga poznasz wreszcie resztę komórki. Przykro mi z powodu
twoich towarzyszy... byli z nich dobrzy akolici, ale tylko co do ciebie jednej
wiedziałem, że sobie poradzisz.
-Mistrzu?
-Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę dwa lata temu?
Cynobia zamyśliła się przygryzając lekko wargę po czym wzruszyła
ramionami.
-Pamiętam, że się spotkaliśmy, owszem. Niestety, nie wiele więcej.
Inkwizytor zaśmiał się wzdychając na wspomnienie solidnej służby
akolitki Marrsing.
-No patrz... a ja mam wrażenie, jakby to było dosłownie kilka chwil
temu, jakbym przeszedł do niedawno czytanego akapitu. Bardzo mi się spodobała
wtedy twoja odpowiedź. Spytałem czy oddałabyś życie za Imperatora.
Cynobia uśmiechnęła się, rzadko kiedy się uśmiechała, ale szansa na
bycie szanowanym członkiem Ordo Hereticus jaką jej wtedy ofiarował była punktem
zwrotnym w życiu. Życiu, w którym wreszcie mogła coś zmienić.
-Cóż odpowiedziałam, mistrzu?
Tutaj Globus uniósł palec i uśmiechnął się, szeroko rozciągając blizny
znaczące jego twarz.
-Otóż nic nie odpowiedziałaś... – Stwierdził, lecz widząc zakłopotanie
swej podopiecznej dodał. – Skinęłaś głową.
-To tak znacząca różnica?
-Dość powiedzieć, że widziałem w swojej karierze ludzi, którzy na
pytanie o słuszność przekonań, motywację i wiarę darli się głośno, jakby siła
ich przepony była miarą ich gorliwości... A ty wybrałaś gest... Widzisz, każdy
akolita z czasem spotka na swej ścieżce okazje do wykazania się w imię Złotego
Tronu... Wtedy jest albo czas na gesty i działanie, albo na darcie płuc, które
najczęściej przejawia się wtedy, gdy akolita wpadł w wielkie problemy i
odchodzi w agonii często zasłużonej, czy to przez swą głupotę, czy brawurę.
-I to wszystko wnioskujecie, mistrzu, po moim skinięciu głową?
-Hah! Nie, nie, moja córko... po prostu traktuje to jako dobry omen.
Wreszcie procedura dokowania się zakończyła i mogli odpiąć pasy
zabezpieczające, wstać i udać się do rampy ładunkowej.
***
Valentine
Gdyby nie grube kamienne ściany zamczyska piekliby się w straszliwym
żarze. Część starego monastyru wynajęta na życzenie Łowcy Wiedźm została
opuszczona przez wszystkich mnichów. Byli bardziej niż skłonni udzielić
wszelkiej możliwej pomocy. Jeden z podejrzanych ukrywał się między nimi,
pozując za skromnego braciszka, więc by uniknąć oskarżeń o udzielanie pomocy
przestępcy i współudział w heretyckich praktykach, wszyscy starali się być jak
najbardziej usłużni i kooperatywni, co niezwykle cieszyło Caidena Valentine’a.
Przesłuchiwany siedział po przeciwnej stronie grubego drewnianego
stołu, skuty kajdanami. Odsłoniętą skórę znaczyły blizny po oparzeniach, jakie
zaaplikowali pomagierzy łowcy w dawce iście homeopatycznej jeśli porównać
obrażenia do ostatniego przesłuchiwanego, sprzed tygodnia. Niemniej mężczyzna
dyszał ciężko ledwo trzymając głowę w pionie. Był tak zmęczony, że szyja sama
uginała się pod ciężarem.
Naprzeciw niego stał łowca.
Granatowy płaszcz ciągnąc się niemal do podłogi był od wewnętrznej strony pełen
kieszonek potrzebnych na pomieszczenie obiektów liturgicznych, jak i tych
służących ekstrakcji głęboko skrywanych tajemnic. Długie do ramion czarne włosy
przycięte z równą dbałością co krótka bródka oraz wąsik komponowały się z
cieniem rzucanym przez szerokie rondo wysokiego kapelusza z symbolem inkwizycji
na froncie, tym bardziej dając kontrast do szerokiego uśmiechu oraz białek
zmrużonych oczu. Łowca nabił spokojnie fajkę obserwowany przez dwie osoby za
jego plecami. Jedną z tych osób był wyglądający dość młodo adept kronikarz i
archiwista. Niski, lekko otyły chłopak z okularami na nosie na imię miał Kaltos
Zek i zdaniem Caidena nie nadawał się do służby w Ordo Hereticus. Nikt nie
kwestionował jego gorliwej wiary, siły woli, czy w końcu chęci działania w
dobrej sprawie, po prostu był straszliwie nieporadnym zależnym od innych
uczonym, który trzymając jakąkolwiek broń stanowił dla siebie większe
zagrożenie, niż dla potencjalnego przeciwnika, nawet jeśli bronił się
kamieniem. Negatywne zdanie o Kaltosie w mig znikało, gdy pojawiała się
potrzeba znajomości jakiegoś obskurnego pisma, przepisów, zasad działania
biurokracji. Był chodzącą encyklopedią wiedzy wszelakiej, w większości nabytej
z trakcie długich dni spędzonych nad księgami. Wtedy stawał się nieocenioną
pomocą, tłumaczem i od czasu do czasu nawet księgowym. Miał także jeszcze jedno
przydatne zastosowanie.
Kaltos podszedł do łowcy wyciągając zapałki z kieszeni swego brunatnego
habitu. W mgnieniu oka w dłoni chłopaka zmaterializował się płonący kawałeczek
drewna, który pospiesznie nadstawił łowcy, by ten mógł odpalić fajkę.
Wrócił na miejsce by stanąć obok wejścia do okrągłej komnaty. Na lewo
od drzwi sprawowała straż siostra Talia. Wysoka kobieta w czarnym pancerzu
wspomaganym. Liczne złote lilie i symbole przynależności do jej zakonu pokrywały
płyty zbroi. Białe włosy Sorority okalały surową twarz. Wojowniczka zaślubiona
Imperatorowi, dla typów jak ten, który siedział po przeciwnej stronie łowcy
miała jedno spojrzenie. Zdawało się być wyzbyte emocji, lecz po głębszym
przyjrzeniu jej oczom i zwartym wargom, można było z całą stanowczością
stwierdzić, że to czysta esencja nienawiści nie pozwalająca czuć wobec heretyka
ani krzty współczucia.
-Widzisz, Marcusie – zaczął łowca buchając z nozdrzy siwym dymem – mam
problem z ludźmi takimi jak ty, to znaczy na ogół mam, chyba, że wykażą się
rozsądkiem, a sądząc po tym jak długo się ukrywałeś i z jakim powodzeniem, nie
należysz do głupców, prawda?
Marcus niemrawo spoglądał na swoje przymocowane kajdanami do krzesła
dłonie i makabrycznie powyginane, sine palce jakich już nie czuł od czasu
połamania. Każdy odrętwiały kikut odstawał w swoim własnym kierunku. Zapytany
wreszcie dźwignął głowę do góry i spojrzał mu w oczy. Przełknął ślinę i
przejechał językiem po zakrwawionych dziąsłach wciąż nie mogąc się przyzwyczaić
do braku kilku zębów.
Widząc, że mężczyzna nie jest skory do odpowiedzi łowca zamyślił się.
Po kilki dłuższych chwilach milczenia jego twarz rozświetlił szeroki uśmiech.
-Wiesz czego nie lubię w swojej pracy najbardziej, Marcusie? Ganiania
za fałszywymi poszlakami. Naprawdę mnie denerwuje marnowanie czasu w ten
sposób. My ze wszystkich wyciągniemy prawdę, absolutnie ze wszystkich. Wielu
było takich, którzy się stawiali, sądzili, że oprą się niewiadomo jak długo...
Każdy się łamał. Najgorsze jest jednak to, że w pewnym momencie – zaciągnął się
znowu kojącym dymem – przesłuchiwani zaczynają nam dostarczać jakichkolwiek
odpowiedzi. My tych odpowiedzi żądamy, a oni tylko dlatego, by dać nam
cokolwiek, by ukrócić „cielesnych doznań” powiedzą wszystko co chcemy
słyszeć... Czasami ich umysły doprowadzone są do stanu, gdzie zaczynają tworzyć
fakty i wierzyć w nie! Wymyślają imiona niekiedy tak komiczne, a czasami tak
straszliwe, że trudno ocenić, czy takiego od razu przywiązać do stosu, czy
zamknąć na czarnym statku. Ale – zaśmiał się – jak to się mówi... lepiej
wyciągnąć dziesięć sekretów za dużo, niż jeden za mało. Ja oferuję ci okazję na
wyspanie się, na odwiedzenie ambulatorium, jakiś posiłek... jestem łaskawy, a
wiesz czemu? Bo wierzę w dobro istniejące w każdym człowieku i z całego serca
chcę mu pomóc.
Łowca zdecydował przejść się po kamiennej komnacie kilka razy,
upewniając, że daje Marcusowi dostatecznie dużo czasu by przetrawił wszystko co
zostało powiedziane.
-Chcę, żebyś wykazał odrobinę dobrej woli, Marcusie, a wtedy ja wykażę
odrobinę dobrej woli wobec ciebie... Gdzie udała się wiedźma imieniem Lavinia
Kesh? Udzielałeś jej schronienia, a potem uciekałeś przed nami tak daleko i z
taką determinacją, że musiałeś wiedzieć czym się zajmowała... No? Słucham?
Przecież to nie jest trudne...
-Nie wiem... – wysapał zakrwawiony i zarośnięty mężczyzna, który kiedyś
mógł uchodzić za wzór tężyzny fizycznej. – Błagam! Mówię prawdę, powiedziałem
już wszystko...
-Oj, nie, nie, nie, nie, Marcusie – zacmokał łowca, jakby przemawiając
do niewinnego dziecka. – zapomniałeś mi powiedzieć, gdzie się udała Lavinia Kesh,
tak? Zapomniałeś?
-Błagam, ja powiedziałem wszystko... zaoferowała pieniądze za
ochronę... I za przeprowadzenie przez góry... to wszystko! W Tekerze się
rozstaliśmy, ona poszła w swoją stronę, a ja w swoją! Nie wiedziałem, że jest
nielegalnym psykerem, póki nie zamotała jednym z gangerów!
-Każdy lojalny obywatel w takim przypadku powinien udać się do
najbliższych oficjeli i zameldować o wszystkim, donieść o podłej wiedźmie
grasującej w okolicy. A ty zamiast tego wolałeś uciekać nam przez pół planety. Mało
wiarygodna wersja.
-Panie! Przysięgam! Ja spanikowałem! Nie wiedziałem co robić!
Caiden Valentine obrócił sobie krzesło tak, że usiadł nań okrakiem,
krzyżując ramiona na oparciu.
-Spędziłeś z nią blisko trzy tygodnie. Dużo, jak na byle wynajętą
ochronę i przewodnika górskiego... Powiedz, Marcusie... dobra była? Ujeżdżała
cię tak dobrze, jakbyś w życiu nie miał lepszej?
Na te słowa przesłuchiwany otworzył szeroko oczy i rozdziawił usta,
przechylając głowę nieco w bok. Zdziwiony wyraz twarzy i uniesiona brew
sugerowała szczere zaskoczenie.
-Co? Myślałeś, że JA nie będę wiedział? Myślałeś, że jesteś pierwszy? –
Łowca szczerze się roześmiał, głośno uderzając się po udzie. – Oh, na litość
świętego Drususa, powinieneś na siebie spojrzeć... Pozwól, że ci przedstawię
moją interpretację zdarzeń.
Odkaszlnął teatralnie po czym podjął zupełnie nowym, zimnym i sądnym
tonem.
-Lavinia przyszła do ciebie być może faktycznie szukając ochroniarza i
przewodnika. Jest wiedźmą, wiedźmą, która z twojego glinianego łebka urzeźbiła
sobie zakochaną w niej marionetkę. Przeprowadziłeś ją przez góry, a ona kazała
ci uciekać przez całą planetę, odciągając nas od niej. Marnowaliśmy na ciebie
czas podczas gdy wiedźma dostała go w bród... Widzę jak na mnie spoglądasz i
naprawdę ci współczuję... Cóż mogłeś poradzić, ta kobieta zdominowała umysł nie
jednej swojej ofiary. I tym jesteś Marcusie, ofiarą. Lavinia na pewno obiecała
ci, że się z tobą spotka. Powiedz mi, gdzie.
-Panie... Ja nie byłem świadom co czynię, nie mogłem się oprzeć... Jej
słowa były wszystkim. – Łzy napłynęły do oczu przesłuchiwanego skonfrontowanego
właśnie z rzeczywistością. – Ale to ona powiedziała mi, że się ze mną spotka...
Że mnie odnajdzie!
-Marcusie... – łowca znów się podniósł wzdychając ciężko. – Ja wiem, ja
wszystko wiem, dlatego pomóż mi ją złapać, a dopilnuję, byś mógł na nią jeszcze
raz spojrzeć... kto wie, może się nawet zemścisz, może nawet oczyszczę cię z
zarzutu o herezję...
-Herezję, mój panie? Nie... – mężczyzna począł żwawo kręcić głową,
zaprzeczając. – Nie, przecież, ja nic... Nigdy nie bluźniłem przeciw
Imperatorowi! Nigdy nie złamałem nauk Eklezji! Nie jestem heretykiem, mój
panie!
-Marcusie, ja ci wierzę, i naprawdę chcę to udowodnić! – Caiden
podszedł do jego siedziska i przyklęknął obok kładąc mu dłoń na spoconym i
rozedrganym ramieniu. – Oczywiście będzie to trudne, ale razem coś wypracujemy.
Musisz zdać sobie sprawę, że w końcu spędziłeś trzy tygodnie pod wpływem i u
boku bardzo potężnej wiedźmy, kto wie czego mogła cię nauczyć. W twoim zaś
mieszkaniu znaleźliśmy mnóstwo ziół i przyborów mogących służyć chymistrycznemu
czarnoksięstwu, produkcji mikstur i eliksirów emulujących efekty zakazanych
mocy.
-Używałem ich do maści rozgrzewających... Jak kto nie umie po górach
chodzić, może sobie nogę zwichnąć. To było lekarskie!
-Marcusie, te same substancje mogące służyć w dobrej sprawie mogą i
zostać użyte do szerzenia zepsucia. Wystarczy inna proporcja, albo troszkę inna
mieszanka. Oskarżenie jest bardzo poważne, biorąc pod uwagę pojawienie się
wiedźmy. Gdyby tak każdy niesankcjonowany psyker mógł wykpić się dobrymi
intencjami... Hoo, wolę nawet nie myśleć jak wyglądałoby Imperium.
-Ale ja naprawdę...
-Marcusie, spokojnie, ja ci wierzę, że nie maczałeś palców w czarnych
sztukach. Rozwiązaniu twojej sprawy, pomoże nam ta oto książeczka – z tymi
słowami łowca wyciągną z wewnętrznej kieszeni mały wolumin Opisania Prób, a
ponieważ Marcus jeszcze nie zemdlał, łowca zrozumiał, że nie ma pojęcia o czym
prawi stare dzieło.
Caiden wstał i na powrót zaczął przechadzać się po komnacie, wertując
stronice w poszukiwaniu kilku zaznaczonych ulubionych fragmentów. Wtem z
uśmiechem uniósł palec cytując z księgi:
-Podejrzanego w łańcuchy spętasz i na pustyni zakopiesz po szyję.
Napełniwszy usta jego solą zszyjesz je ciasno. Obserwacji poddaj się
podejrzanego przez tydzień jeden. Jeśli po tygodniu, żyć on będzie, znaczy
wiedźmą jest, a ty jego ciało na cztery części rozerwiesz, spalisz i popioły na
wietrze rozsypiesz.
Ułożywszy książeczkę na stole podszedł znowu do oskarżonego i z o wiele
bardziej czułym głosem podjął na nowo:
-Ja naprawdę wierzę, że nie jesteś w żadne wiedźmiarstwo uwikłany. Chcę
ci pomóc, byś mógł przed Imperatorem stanąć oczyszczony, bez podłych oskarżeń.
Nikt nie będzie twojego imienia przeto oczerniał.
-Błagam! Powiem wszystko! Powiem absolutnie wszystko! Tylko oszczędźcie
mi tego losu!
Caiden zrobił się nagle śmiertelnie poważny łapiąc Marcusa za ramiona i
obracając ku sobie.
-Słuchaj mnie zatem bardzo uważnie. Masz powiedzieć wszystko...
rozumiesz? Wszystko. Absolutnie wszystko. Jeśli choć jeden szczegół ci
umknie... – w milczeniu palcem wskazał na leżącą na stole książeczkę. – Dam ci
dużo czasu, tak, żebyś mógł się zastanowić, ale oczekuje stuprocentowej
szczerości. Jasne?
-Jak słońce, mój panie! Jak słońce... – potakiwał głową bardzo, ale to
bardzo żwawo.
-Dobrze zatem... – Łowca przeszedł wokół stołu, chwycił za krzesło i
ustawił je tak, by mógł na nim się porządnie rozsiąść. – Zaczynajmy. Kaltosie,
bądź tak miły i notuj.
Marcus wziął kilka głębszych oddechów. Oczyścił umysł. Spróbował skupić
się na wszystkim co tyczyło się Lavinii. Wspomnienia były rozmazane, za każdym
razem gdy próbował jakieś uchwycić, to jakby uchodziło z jego głowy, rozmywało
się. Świetnie pamiętał jej kształty, jej krótkie włosy, szkarłatne długie
paznokcie przewracające z gracją kartki dziennika, który zapisywała, ale nie
pamiętał prawie nic z twarzy, jakby nie mógł skierować wzroku wyżej, gdy ta we
wspomnieniach stała do niego frontem. Przypomniał sobie góry, zejście z
przesmyku Fidona, gdzie związani razem liną, w ciepłych ubraniach przemierzali
ostre skały trzymając się dłońmi łańcuchów. Wtedy doszli do tej chaty, schroniska
na obrzeżu miasta Tekera, gdzie zatrzymywali się robotnicy wyrębujący drzewo w
okolicznych lasach. Nie było sezonu, więc był prawie pusty. Przed budowlą stały
dwa motocykle... pomyślał sobie wtedy, że to gangerzy z Tekery, czasem
uciekając przed prawem uciekali do znajomych w głuszę. Odradził jej wejścia ale
ona go uspokoiła i razem weszli do wnętrza. Marcus wiedział, że takiej kobiecie
nie przepuszczą i miał rację. Nie zjedli do końca zamówionego posiłku, jak
jakiś mięsisty drab nie zjawił się u jej boku sypiąc sugestiami od jakich
Marcus wtedy zawrzał.
Lavinia z nim flirtowała. Poprosiła, by pokazał jej który motocykl do
niego należy. Tamten nie oponował, wyszedł z nią na zewnątrz i stanąwszy za nią
począł łapami wodzić po krągłościach. Marcus tak mocno ściskał łyżkę, że ją
złamał. Wtedy rozległ się krzyk, ale nie kobiecy. Wyjrzawszy przez okno
dostrzegł jak jego „wybranka” przykłada palec do czoła dygoczącego mężczyzny,
któremu z nozdrzy, kącików oczu i uszu ciekła obficie krew. Dusił się, targała
nim agonia, a mimo wszystko stał. Zabroniła mu padać. Jego ciało na oczach
Marcusa zaczęło wysychać i blednąć, długie potargane włosy gangera posiwiały,
aż ten w końcu padł na ziemię nieprzytomny i zwijający się z bólu. Jego mięśnie
kurczyły się i naprężały tak mocno, że połamały jego kości, powyginały kończyny
w przeciwne strony.
W między czasie Marcus był świadkiem jak ku wyjściu, z piętra spieszy
drugi z drabów, by tylko ratować kamrata, lub się zemścić. W dłoni miał
pistolet. Nim jednak wybiegł, Marcus zerwał się i wbił mu czekan w czaszkę. Po
wszystkim jednak Lavinia stwierdziła, że to niepotrzebny, choć miły gest z jego
strony. Pożegnała go pocałunkiem, twierdząc, że jest w niebezpieczeństwie i że
muszą się rozstać. I ona i on muszą się ruszać, co szybciej rozjechać w swoje
strony, ale jeszcze się spotkają, gdy to wszystko się skończy. Marcus zalał się
łzami na wspomnienia o tych zdarzeniach, szczerze poruszony tym co do niego
mówiła. Kazała mu uciekać jak najdalej się da, obiecując, że po roku się spotkają,
że ona go znajdzie.
Sama wsiadła na motocykl jakby zawsze potrafiła zeń korzystać.
Odpaliwszy maszynę rzuciła mu jeszcze jedno tajemnicze spojrzenie, choć nie
pamiętał jej twarzy... Powiedziała tylko jedno słowo nim odjechała:
„Zapomnij...”.
Marcus nie mógł jej zapomnieć, choć bardzo się starał. To sprawiało mu
tylko większy ból. Zapomniał jedynie jej twarz. Zapamiętał natomiast gdzie
zmierzała. Nim się odwrócił i odszedł widział jak Lavinia jechała w stronę
Takery w dolinie poniżej. Skręciła jednak w boczną drogę prowadzącą do trasy
szybkiego ruchu między Takerą, a Dekontem – małą wydobywczą mieściną.
Następnie na życzenie dociekliwego łowcy opowiedział o ich wspólnym
życiu przez te trzy tygodnie. Jego mieszkanie nigdy nie było tak barwne i
jeszcze nigdy nie chciał doń tak bardzo wracać. Za dnia pracował jako „kark”
dla Lyndona, szefa dzielnicy, który potrzebował silnych ludzi do roboty
windykacyjnej. Najczęściej straszył kilku prostaczków, obił komuś pysk, płacili
i był spokój. Jako przewodnik górski dorabiał sobie w wolnym czasie. Odkąd
pewnego dnia zjawiła się ona, nic innego nie miało znaczenia. Robił dla niej
zakupy, zbierał zioła, od czasu do czasu coś ugotował, a ona zawsze była
niezmiernie mu wdzięczna. Tylko raz nie zastał jej w mieszkaniu i wpadł w
panikę. Zabrawszy ze sobą broń, wypadł na ulicę szukając kobiety, lecz bez
skutku. Gdy wrócił po kilku godzinach, zauważył jak wychodziła od sąsiadki, a
stara kobiecina na kolanach jej dziękowała całując rąbek spódnicy. Uzdrowiła
jej syna z pomocą, jak mu się wydawało, ziół. Gniewał się na nią przez jeden
dzień, a ona przepraszała, ale czuła cierpienie chłopaka i musiała mu pomóc.
Powiedziała też wtedy, że czuje i jego cierpienie i jemu postara się pomóc.
Jeszcze nigdy nie było mu tak dobrze, jak tamtej nocy. Choć miał wiele kobiet w
życiu, żadna nie mogła się równać z Lavinią i jej doświadczeniem.
Mówił ze łzami w oczach, a łowca wiedźm słuchał, przerywając mu tylko
na chwilę, by się upewnić, że Kaltos zanotował co ważniejsze części
opowiadania.
Po wszystkim Caiden uniósł się i wygładził płaszcz.
-To wszystko, Marcusie?
-Tak, panie.
-Cóż, powiedziałeś mi gdzie mniej więcej zmierzała, ale to wciąż zbyt
mało, to bardzo generalny kierunek.
-Panie... gdyby chciała dojechać do Dekontu, musiałaby zatankować
promethium po drodze. Wiem, że między Tekerą, a Dekontem jest jedna stacja.
-Skąd wiesz, że się na niej zatrzyma? Powiedziała ci?
-Nie, panie... ale gangerzy nigdy nie leją do pełna na wypadek gdyby w
jakiejś strzelaninie przebito bak. Musiała się tam zjawić. Zatrzymują się tam
też transportowce przemysłowe. Kierowcy czasem biorą pasażerów.
Zdawać by się mogło, że to skromna rzecz, ale dla łowcy wiedźm każda
informacja była cenna. Mógł zeń wiele wywnioskować, jak choćby to, czy się
spieszyła i ryzykowała wyłudzenie promethium od właściciela stacji, a wtedy
przebada go na obecność psychicznej intruzji. Zawsze jakaś poszlaka.
-No dobrze, Marcusie – łowca wzruszył ramionami. – Zadowala mnie twoja
odpowiedź. Ale czy jesteś absolutnie pewien, że to wszystko co masz mi do
powiedzenia?
Przesłuchiwany stanowczo skinął głową. Caiden Valentine z uśmiechem
skinął na Kaltosa i siostrę Talię, wskazując w końcu na drzwi.
-W takim razie zbieramy się, moi towarzysze, mamy czego szukaliśmy.
Kaltos jako pierwszy otworzył drzwi i wyszedłszy na zewnątrz przytrzymał
je, z wyrazem szacunku dla Sorority. Łowca postępował zaraz za nimi i gdy już
miał opuścić komnatę uniósł wysoko palec po czym powoli się odwrócił.
-Ciekawi mnie jeszcze jedna kwestia, Marcusie. – Cisza i chłód zdawała
się osiąść na całym monastyrze, gdy czarnowłosy wykonał kilka kroków w kierunku
przesłuchiwanego. Jedna brew wysoko uniesiona, uśmiech znikł z podłej twarzy
sprawiając, że śledczy wyglądał jeszcze poważniej niż zwykle.
-Lavinia trafiła do twojego miasteczka nie przez przypadek, ale skąd
wiedziała gdzie i do kogo się udać już pierwszego dnia, w miejscu, w którym
była zupełnie obca? Mogła nająć kogokolwiek, rozpytać się za różnymi
ochroniarzami i przewodnikami, a udała się akurat do ciebie, człowieka, który
sobie dorabia jako przewodnik górski, a w dodatku za dnia pracuje dla
niebezpiecznego gangstera. Kiedy zaś odjeżdżała w dniu waszego rozstania, nie
pojechała do Tekery, ale do Dekontu, choć w żadnych z tych miast poprzednio nie
była... Wiesz dlaczego, Marcusie?
Łzy ponownie napłynęły do oczu mężczyzny gdy słuchał dedukcji powoli
zbliżającego się łowcy.
-Ponieważ ktoś cię jej polecił – kontynuował grożąc mu palcem. – Ta
sama osoba, która poradziła, żeby po przejściu przez góry udała się w
wyznaczone miejsce. Ta sama osoba wiedziała, że może na tobie polegać, bo cię
zna i jej nie zawiodłeś. Lavinia przecież mogła zrobić ci z mózgu galaretę i
sprawić, że posłusznie wykonasz każdy jej rozkaz, a mimo wszystko nie
zniszczyła cię. Nie zrobiła tego, ponieważ jesteś zaufanym i sprawdzonym
pracownikiem osoby, której i ona ufa. A skoro ta osoba zna cię na tyle, by
przysłać ci Lavinię, znaczy, że masz u niej wyrobioną reputację. Reputację
wyrobioną przez współpracę. Mówiłeś, że ci zapłacono, a nawet raz nie
wspomniałeś ni słowem pieniądzach. Nie raz przeprowadzałeś przez góry
przysyłane do ciebie osoby i nie były to spotkania przypadkowe... Za dnia
przecież pracujesz dla Lyndona, jesteś cały czas w ruchu, sam mówiłeś, że nie
lubiłeś wracać do pustego mieszkania... A mimo wszystko byłeś na miejscu,
wyznaczonego dnia o wyznaczonym czasie, gdy wiedźma do ciebie przyszła. Wiesz
dlaczego, Marcusie? – Słowa łowcy już brzmiały jak wyrok. – Bo ta sama osoba
kontaktowała się z tobą i kazała ci czekać...
Marcus, niegdyś istny postrach swojej dzielnicy, dobrze zbudowany tęgi
mężczyzna począł płakać jak dziecko. Stróżka śliny spływała mu z kącika ust,
gdy błagał o wybaczenie.
-Ale ty mi nie powiedziałeś nic o tej osobie, Marcusie... A tak ładnie
prosiłem, byś powiedział wszystko.
-Błagam, panie! Zabiją mnie, jeśli się dowiedzą! Zabiją!
Był piękny i słoneczny dzień. Uśmiech nie znikał z twarzy łowcy wiedźm
napełnionego optymizmem. Pykał z zadowoleniem fajkę, twarz przed ciepłem
słonecznym ochraniał cień rzucany przez szerokie rondo kapelusza, a za jego
plecami rozciągał się malowniczy krajobraz sawanny, poznaczonej gdzie niegdzie
małymi drzewkami. Rdzawe góry majaczyły na horyzoncie, a nad nimi rozciągało
się błękitne niebo, po którym przemykały małe, bielutkie obłoki.
Marcus powiedział wszystko po drugiej salwie pytań. Powiedział kto był
jego kontaktem, powiedział ile razy dla nich pracował oraz kim byli. Wszystko
układało się w piękną całość – długi sznurek za którym wystarczy iść, aż do kłębka.
Łowca uniósł do ust długą szklankę krystalicznie czystej wody, w której
to pływały jeszcze dwie kostki lodu. Upił pozwalając by zimny trunek rozlał się
po gardle, chłodząc przyjemnie w tak upalny dzień.
W końcu ustawił szklankę na suchej czerwonawej ziemi i przeszedł
niecałe dwa metry, by klęknąć przy zakopanym po szyję mężczyźnie. Spieczona
słońcem głowa poczerwieniała. Przekrwione oczy ledwo wyciskały z siebie łzy gdy
dyszał głośno przez nos. Usta zszyte grubym sznurem nie pozwalały mu mówić. Nie
miał siły płakać, nie miał jak prosić o litość... unieruchomiony w ziemi, mógł
tylko patrzeć na postawioną dwa metry od niego szklankę orzeźwiającej wody.
Łowca nachylił się nad nim i cicho szeptał:
-Kurtuazja z mojej strony – skinął w kierunku chłodnego napoju. – Tak,
żebyś pamiętał, jak się kończą kpiny z instytucji, która cierpi na chroniczny
brak poczucia humoru.
Caiden wstał kierując się dalej do powietrznego transportowca, w
którego włazie czekała siostra Talia wraz z Kaltosem oraz przybocznymi osiłkami
łowcy. Ujął mapę patrząc na małą mieścinę, zwaną Despia, zaraz nieopodal
Dekontu, daleko, daleko na północ. Spojrzał w tamtą stronę, gdzieś w pustkę
nieba nad dalekimi górami.
-Dorwę cię... – szepnął do siebie.
***
Akolici
Gaius Tharn miał twarz stuprocentowego kartofla. Był de facto tak
bardzo kartoflany, że nie jedni znawcy pospolitych facjat mogli twierdzić, że
to kartofle mają twarz Gaiusa Tharna. Gaius Tharn był w dodatku prostym
człowiekiem, o bulwiastej aparycji przeciętnego zmęczonego życiem robotnika i
takim właśnie pozornym wizerunkiem przesiąkł do szpiku kości. Starsi akolici na
czarnym okręcie nie raz zwracali mu uwagę, by wrócił do przedziałów załogi i
nie krzątał się gdzie nie powinien. Wtedy Gaius wlepiwszy w nich zmęczone
spojrzenie, cmoknąwszy obwisłymi wargami, wydobywał odznakę identyfikującą go
jako nie tylko agenta Złotego Tronu, ale i kogoś więcej.
Nikt nie zapamiętywał twarzy, która tak świetnie mogła się wtopić
między najbardziej pospolitych chamów tego świata, chyba, że ta twarz zaczęła
wyrastać z czarnego kombinezonu członka Officio Assassinorum, a w dłoniach
osobnika, do którego należała, znajdował się karabin snajperski długości szyny
kolejowej. Wtedy, zaiste, młodsi i mniej zapoznani z personelem agenci,
traktowali Gaiusa z większym szacunkiem. Wokół tego mężczyzny w średnim wieku
roztaczał się dziwny zapach, jakby mieszanka potu, cebuli i smaru przemysłowego.
W ciasnym czarnym kombinezonie zmieniał się nie do poznania – postawny, smukły
i groźny. Wystarczyło jednak że założy na siebie luźne spodnie, stare buty,
koszulinę, przetartą skórzaną kurtkę, i do tego odkryje łysą głowę, zgarbi się odrobinę wciskając łapska do kieszeni, a w
gębie pocznie miętolić równie zmęczonego papierosa, by stał się kimś nie do
odróżnienia – niczym kameleon wtapiający się w konwent smutnych błaznów.
Teraz, gdy zebrali się wszyscy w sali odpraw, Tharn przypominał właśnie
takiego cechowego robotnika z najgłębszej dziury Sibeliusa, jakby zaproszono go
tutaj po to, by po wszystkim pozamiatał podłogę. Stał jednak tuż obok Globusa
Vaaraka nachylającego sie nad szerokim okrągłym projektorem, więc nikt się go
nie czepiał. W owalnym pomieszczeniu pełnym skomplikowanej elektroniki, w
przyciemnionym zielonkawym świetle projektora, zebrało się wiele twarzy,
których dotąd nie widział. Mistrz jednak zaczął uznawszy, że już wszyscy się
zebrali.
-Witajcie, moi drodzy. Wiem, że się nie znacie i czas najwyższy by to
zmienić.
Obok Gaiusa stał młody, pulchny adept-archiwista przecierający co jakiś
czas okulary. Dalej siostra bitwy, wysoka i solidnie zbudowana kobieta, co mógł
ocenić po samych rozmiarach jej barków i wzroście, choć figurę skrywała w
habicie ubieranym poza służbą. Następnie stał wysoki i twardy arbitrator. Nie
kwapił się zdjąć pancerza, a nawet buzdygan bojowy miał ze sobą, dźwigając go
na ramieniu. Ten tęgi człek w ogóle się nie odzywał, a spojrzenie bez wyrazu,
jakby pozbawione myśli i emocji wcelowane było w inkwizytora. Obok niego stała
smukła kobieta o srebrnych włosach i w dostojnym mundurze magistrata.
Spoglądała się co jakiś czas na wielkoluda obok siebie jakby go znała, lecz nie
chciała przerwać mistrzowi. Dalej, a po przeciwnej stronie inkwizytora stał
jego uczeń – Caiden Valentine, prominentny łowca wiedźm, który był na
najlepszej drodze by kiedyś otrzymać własną inkwizytorską rozetę. Właśnie
wrócił z pozytywnie zakończonego śledztwa. Rezultaty były nadzwyczaj
zadowalające. Udało mu się podstępem i przemocą wytropić nie tylko jedną
wiedźmę, ale i heretycki kult zrzeszający niesankcjonowanych psykerów. Mógł
sprawę rozwiązać na wiele sposobów, z czego jeden – oczywisty, zakładał
otwarcie drzwi kopniakiem i otwarcie ognia. Niemniej psykerzy byli groźnymi
przeciwnikami, tak samo dla innych jak i dla siebie. Poruszając odpowiednie
pionki, zbijając inne figury i powodując niewygodne luki, zachwiał strukturą
ich organizacji, a ci obrócili się przeciw sobie. Gdy łowca wkroczył zebrać
resztki, przez kolejne dwa dni ulice miasteczka nie potrzebowały latarni,
bowiem rozświetlały je sądne stosy.
-Każdy z was pracował przez ostatnie lata we własnych komórkach.
Zżyliście się ze swymi kolegami po fachu jak mniemam i wszyscy bolejemy nad ich
stratą. Ich odejście było jednak nagrodą samą w sobie, bowiem zginęli w
słusznej sprawie, a nie ma lepszego sposobu by pożegnać się z życiem niż
wieńcząc je służąc Imperatorowi. Te ostatnie lata były także sitem, które
odsiało ziarno od plew. Pozostaliście wy, najlepsi, najsilniejsi, najbardziej
pomysłowi i najbardziej doświadczeni. Od dziś będziecie współpracować razem,
jako nowa, silna komórka akolitów.
Zebrani patrzyli po sobie podejrzliwie od kilku minut, słusznie
przewidując decyzję inkwizytora, lecz teraz gdy ich przewidywania stały się
realne, napięcie wcale nie opadło. Poza Gaiusem Tharnem, który niemo mlasnął i
mrugnął oczami, nie czując najmniejszego napięcia.
-Nie chcę was zbytnio taksować przy pierwszym wspólnym zadaniu, a jako,
że ostatnio i tak nie mieliśmy żadnych poważniejszych doniesień, postanowiłem
się przyjrzeć jednemu ze starszych meldunków. – Inkwizytor uderzył palcem
mechanicznej dłoni w kilka przycisków, a na wyświetlaczu ukazała się projekcja
pewnej planety, otoczona kolumnami tesktu.
-To jest Acreage, ciekawy świat ogarnięty wojną dwóch Rhoz, jak to pieszczotliwie
zwiemy w konklawe. To feudalna planeta, która ma historię władców i ziemskich
watażków, co straszliwie lubią się wybijać nawzajem. Status w tej prymitywnej
kulturze określają posiadaniem ziem i chłopów urabiających się do punktu, gdzie
średnią życia zaniżyli do dwudziestu sześciu lat... Niemniej na Acreage
wydobywa się surowce potrzebne w budowie okrętów, a nadwyżkę ludności zawsze
mile powita Imperialna Gwardia.
Inkwizytor wcisnął kolejny przycisk, a na ekranie pojawiła się twarz
sędziwego mężczyzny w koronie, oraz dwóch młodych kobiet bardzo do niego
podobnych.
-Jakiś czas temu zeszło się łaskawie panującemu królowi Gordanusowi,
lecz ten zapomniał przed śmiercią wyznaczyć dziedziczkę tronu. Ergo, obie jego
córki Rhozena i Rhozeia niemal się pozabijały. Wystosowały oficjalną prośbę, do
zwierzchników na Świętej Terze, by to Imperium wskazało następczynię.
Oczywiście się tak stało, lecz przez błąd jednego niekompetentnego urzędnika
administratum, dostały wiadomość zwrotną, iż tron odziedziczyć ma Rhoz’a. Ot
zjadło mu się kilka literek przy przepisywaniu. Oryginalny dokument przepadł, a
siostry nie wiedząc kto ma objąć tron zebrały swoje stronnictwa i teraz wojują
od kilku lat.
-Mistrzu? – Kaltos uniósł palec. – Czy nie mogły wysłać kolejnego
zapytania?
Globus Vaarak uśmiechnął się rozciągając swą i tak już naprężoną skórę.
-Ależ słały, słały, jeno szczebel administracji podsektora tak się
wstydził pomyłki, że zamiatał prośby pod dywan, i słusznie... głowy się
posypały, przynajmniej kupili sobie trochę czasu. W każdym razie, obie królowe
tak zaaferowane zdobyciem korony, chcąc zyskać poparcie Imperium w swojej
sprawie zaczęły zwiększać planetarne lenno. Gaiusie, byłeś tam dokonując
zwiadu, opowiedz proszę jak się sprawy mają.
Leniwy zabójca ziewnął w rękawiczkę, mlasnął i dźwigając ciężkie brwi
spojrzał po wszystkich.
-Nooo... – podrapał się po karku. – Ostatniego roku wyeksportowali
prawie dwukrotne lenno. Zaczęli zapędzać przestępców do roboty w kopalniach.
Podobny los czeka jeńców wojennych, których teraz biorą dziesiątkami.
Uzbrojenie mają dość zacofane, wczesna broń palna, miecze, zbroje, takie tam...
Królowa Rhozeia nawet wydała dekret, żeby jeśli to tylko możliwe, strzelać po
rekach i nogach. Bo można taką amputować i biedaka wcisnąć do kopalni, nawet
jeśli będzie miał się zarobić na śmierć pełzając po podłodze. W każdym razie
system działa...
-Prawda – dodał inkwizytor – działa na tyle dobrze, że z rozkazu Lorda
Haxa sprawa desygnacji faktycznej królowej ma nigdy nie być rozwiązana. Ale
zostawmy politykę, mój uczeń, którego niektórzy już znają, wprowadzi was w
resztę detali – z tymi słowami inkwizytor odsunął się robiąc miejsce łowcy
wiedźm, który z pokłonem pełnym szacunku podziękował za wprowadzenie.
-Pozwólcie, że przedstawię sytuację najprościej jak się da, dla
uniknięcia nieporozumień... Jak to bywa w przypadku przedłużających się wojen,
zaczynają pojawiać się niepokojące pogłoski i ekstremalne poglądy, a my
takowych nie lubimy, ponieważ rodzą w głowach prostaczków idee, że mogą myśleć
na własną rękę. My udamy się do miasta Olrankan, gdzie ludność cywilna
rozpuszcza plotki o pojawieniu się demonów i innych potworów, a wszystko w
związku z krwawymi atakami jakie miały tam miejsce... Osobiście podejrzewam, że
to jakiś kolejny kult śmierci nam wykwitł, a takich przecież nie brak w
podobnych wojennych scenariuszach.
-W dużym uproszczeniu ujmując, tak. Wytropić, zidentyfikować i
zlikwidować, nim zaczną siać ziarno herezji. Prosty lud tego świata jest bardzo
podatny na przesądy, a plotki podróżują z alarmującą prędkością, gdy nie ma się
nic lepszego do roboty w wolnym czasie niż mieszanie kijem w błotnej kałuży.
***
Czerwie
w Mięsie
Wylądowali wreszcie w jedynym porcie kosmicznym na planecie, znanym pod
nazwą Wyspy Imperatora. Wysunięty daleko od linii brzegowej przypominał
rozbudowaną platformę wiertniczą, której nadbudówki zastąpiono szerokimi
platformami, ciągle zmieniającymi swe ustawienie na kolosalnych serwomotorach,
by utrzymać poziom względem statków i ładunków.
Gdy rampa lądownika opadła akolitów powitał zapach morskiej soli,
przemieszany z rdzą i rozkładem charakterystycznym dla prymitywnych ludzkich
osiedli. Po płycie uwijali się zmęczeni i umorusani smarem robotnicy, podłączając
rury i węże do pomp i zbiorników. Na transportowiec odrobinę dalej wjechała
ciężko eksploatowana wywrotka, zsypując urobek do zbiornika w ładowni okrętu.
Poza krawędzią płyty lądowiska, i tak wysoko zawieszonej, rozpinało się
„narośle” lokalnej ludzkiej cywilizacji. Kontrola lotów zbudowana tuż obok, na
podobnym wsporniku świadczyła, że tu oto się kończy oficjalna reprezentacja
imperium, a tam w dole, na poziomie morza, wokół obmywanych falami nóg portu i
w jego cieniu, zaczyna się miasteczko pontonowych platform silnie ze sobą
związanych, tworzących wiecznie bujające się osiedle, pełne chatek i ciasnych
korytarzy.
Kaltos wywalił się właśnie człapiąc za drużyną. Jego chwiejne nogi
ledwo przyzwyczajały się do ciągłych zmian nachylenia płyty na której siadł
lądownik. Zdawało mu się, że horyzont się wznosi i upada. Ręka Gaiusa chwyciła
go za pasek wypchanego plecaka i pociągnęła do góry. Zmęczony mężczyzna ubrał
się na modłę taniego najemnika jakich na Acreage w związku z wojną domową,
przybywało wielu. Nie wziął ze sobą długiego karabinu, twierdząc, że będzie
zbytnio rzucał się w oczy. Miast tego miał przy boku solidny zwykły miecz
wykuty z mono-stali na zamówienie, oraz pistolet automatyczny z tłumikiem,
dobrze zakamuflowany pod rozepchanym odzieniem.
-Uważaj, synku, bo następnym razem sobie nos złamiesz... – ustawił go
do pionu po czym poklepał po ramieniu i udał się za resztą.
Cynobia założyła odrobinę mniej rzucający się w oczy ubiór. Była
szlachetnie urodzona i spodziewano się, że w kontaktach z ludźmi o podobnym
statusie zajmie się pertraktacjami i łagodzeniem obyczajów, lub dokręcaniem
śruby, zależy jak na to spojrzeć. Musiała przeto prezentować się godnie, ale by
nie świecić się jak najjaśniej to możliwe na ramiona zarzuciła płaszcz barwy
jasno-oliwkowej. Miała okazję porozmawiać z arbitratorem po swojej lewej gdy
tutaj lecieli. Poznała go, lecz on nie poznał jej – nie mógł. Havelock Skavaldi
służył z nią w ulu Sibelius ponad osiem lat temu. Znała go słabo, jako, że
pracowali w dwóch różnych departamentach wewnątrz Arbitratorium. On sprowadzał
przestępców i wymierzał kary na ulicy, ona osądzała wysokie szychy jakie za
tymi ulicznymi płotkami na ogół stały. Havelocka wraz z kilkoma jego
towarzyszami przeniesiono, w związku z pewnym przydziałem. Mieli ścigać
jakiegoś niezwykle groźnego przestępcę, aż po Kinog. Drużyna jednak nigdy nie
wróciła, a ich akta zabrano z baz danych. Kiedy podróżowali wielokrotnie
próbowała z nim porozmawiać, dowiedzieć się co się takiego stało, ale
bezskutecznie. Marshal Skavaldi nie bronił się przed odpowiedzią, de facto był
na swój sposób bardzo uprzejmy, po prostu nie mógł jej odpowiedzieć, gdyż nic
nie pamiętał. Inkwizytor powiedział mu, iż jego oddział uwikłał się w
zdarzenia, które opatrzono klauzulą tajności. Jedynie on przeżył, lecz
zobaczywszy co zobaczył, musiał zostać poddany psychicznemu czyszczeniu. W
trakcie tego procesu czyszczono całą pamięć podmiotu, od najgłębszych
wspomnień, po te najbardziej płytkie. Dosłownie niszczono charakter człowieka
zamieszkującego dane ciało. Pozbawiony wszystkiego co przeżył do punktu
zakończenia zabiegu, stawał się na ogół apatycznym, skonfudowanym indywiduum
bez celów, pragnień i znajomości. Takim osobom przyznawano najbardziej
rudymentarne służebne obowiązki, a niekiedy, jeśli wykazali się za życia,
pozwalano wrócić do pracy sprzed czyszczenia. Skavaldi dostał nowe zaszczytne życie w służbie
inkwizycji, gdzie mógł dalej szlifować swe umiejętności.
Siostra Talia oczywiście
podróżowała zawsze i wszędzie we wspomaganym pancerzu, obwieszona bronią
jak tylko się da. Jej postawa, dumny krok i gniewne spojrzenie rozpraszały
gromadki tubylców na ich drodze. Obok niej, jak samozwańczy przywódca, kroczył
łowca wiedźm, który w ogóle nie starał się ukryć kim jest, a wręcz odwrotnie,
obwiesił się dodatkowymi łańcuchami i odznakami, symbolami Eklezji oraz
inkwizycji, argumentując, że w prostych przesądnych umysłach mieszkańców
planety siła pozoru będzie znaczyć więcej niż decepcja, do której i tak są
słabo przystosowani z racji przyzwyczajeń i wychowania na lepszych światach.
-Postarajmy się dowiedzieć czegoś ciekawego – Caiden zakomenderował
gryząc jabłko jakie przed chwilą wyciągnął z podręcznego pakunku. – Siostro
Talio, proszę byście razem z arbitratorem Skavaldim rozejrzeli się w dokach za
jakimś transportem w kierunku Olrankanu. Zaoferujcie standardową stawkę, a
jeśli będą się stawiać, wyłóżcie im pozytywy współpracy z inkwizycją.
Havelock oraz Sororita skinęli mu głową po czym ruszyli jedną ciasną
alejką nad chlupoczącą wodą.
-Panno Marrsing, proszę ze mną. Mamy do przedyskutowania kwestie
„polityczne”... Gaiusie, zabierz naszego młodego przyjaciela ze sobą,
wyglądacie jak dziadek z wnuczkiem, świetnie się wtopicie.
Gaius powoli obrócił swą zmęczoną twarz by spojrzeć na Kaltosa. Kaltos
odpowiedział mu tym samym... powoli przenieśli wzrok na Caidena jakby ten ich
właśnie spoliczkował.
Wbrew sugerowanej nazwie na szyldzie przed przybytkiem, Emporium
Efemerycznych Przyjemności Vet’a, knajpa z nadgniłego drewna upchnięta na
jednej pływającej platformie, o dość słusznych rozmiarach w porównaniu do
okolicznych zabudowań, była daleka od standardów choćby gwardyjskiej stołówki.
W drewnianej misie przed nosem Kaltosa pływało coś co przypominało czarny
wodnisty szlam ubogacony kawałkami równie czarnych ciągliwych macek pokrojonych
w kawałki mniej więcej równej długości, gdyby za dopuszczalny margines błędu
przyjąć zakres czterech centymetrów. Dostał do tego drewnianą łyżkę, jaką raz
udało mu się nawet wbić w strawę w tak oryginalny sposób, że ta sama zaczęła
się mieszać. Jak uspokoił go Gaius siedzący naprzeciw, nie miało to żadnego
związku z czarnoksięstwem, a raczej z drgawkami pośmiertnymi „świeżych” owoców
morza.
-Co się tak patrzysz jak pod-ularz na srajtaśmę? – Zabójca spojrzał się
na Kaltosa samemu wcinając łyżkę tajemniczej strawy. – Jedz...
-Ale... – adept ściszył głos – ale to śmierdzi...
Gaius wlepiał weń półprzytomne spojrzenie żując powoli własną porcję.
Przewrócił oczami i nabrał kolejną łyżkę.
-Masz to jeść, nikt nie karze ci wąchać.
Kaltos zbliżył łyżkę do ust i powoli, z obrzydzeniem otwierając gębę,
wlał w siebie maź z kawałkiem macki. Zaczął żuć ozdabiając twarz grymasem
wskazującym na przyjmowanie bardzo namiętnej i intensywnej lewatywy, po czym
głośno przełknął.
Duszna zadymiona knajpa nie pękała od gości, czy interesantów
czekających na strawę, ale znalazło się kilku miejscowych jak i przyjezdnych
najemników rozsianych przy oddzielnych ławach. Stary gospodarz siedział za
szynkwasem i szorując drewniany kufel przyglądał się dwójce nowych przybyszy.
Ciemnemu wnętrzu światła dostarczały lampy przemysłowe podłączone do jedynej
skromnej elektrowni zasilającej port kosmiczny – produkowała tyle energii, że z
chęcią dzieliła się z lokalnymi w zamian za słone opłaty.
Przez drzwi weszła właśnie para rosłych mężczyzn, którzy sądząc po
ubraniach, budowie i generalnym stylu zdecydowanie należeli do którejś z
pozaświatowych band najemników. Mieli na sobie wysokie skórzane buty, ciemne
spodnie, zaś napięte torsy okrywały jedynie kamizele z licznymi kieszonkami,
odsłaniając wytatuowane ramiona. Długie czarne i przetłuszczone włosy przybyszy
przypominały raczej wodorosty zaplątane przypadkiem w sieci, niż faktyczną
fryzurę. Gospodarz skinął Gaiusowi głową, gdy ci skierowali się schodami na górę,
gdzie znajdowały się osobne loże. W nich klienci przybytku mogli pogadać o
interesach bez wścibskich uszu nasłuchujących zewsząd.
Tharn poszedł za nimi. Wszedłszy na piętro skierował się do jednej z
lóż, przy której stał już masywny najmus. Spojrzał na łysego zmęczonego
przybysza o aparycji robotnika i spytał grzecznie:
-Czego?
-Mam sprawę do szefa.
-Ty?!
-Kto to, Trisko? – Spytał szorstki głos z wnętrza. – Przyszedł ten
inwestor?
-To jakiś obwieś, nie inwestor... – Odpowiedział drab.
Gaius pokojowo uniósł dłonie wskazując, że nie życzy sobie problemów.
-Naturalnie, panowie. Jestem posłańcem pana Grimbolda. Nie może się
zajmować każdą z rzeczy z osobna, dlatego przysłał mnie. – Powoli dobył
sakiewki z brzęczącymi monetami i wysunął ją w kierunku strażnika. – W geście
dobrej woli.
Drab zajrzał do środka i z zadowoleniem odliczywszy dwieście tronów
zameldował o podarku z uśmiechem. Układ był prosty: za każdy dzień pracy – dwa
razy tyle co w sakiewce. A biorąc pod uwagę, że to solidny zarobek skorzy byli
przedyskutować propozycję.
Trisko przeszukał Gaiusa i stwierdziwszy, że ma przy sobie jedynie
miecz, który na czas rozmów zarekwirował, wpuścił go do środka.
Zasiedli na drewnianej ławie, wywiniętej tak by ułożyć się ładnym
łukiem przy owalnym stole. Akolita rozejrzawszy się po pomieszczeniu jakby
czegoś szukał zajął wreszcie miejsce naprzeciw gangstera.
-No więc słucham, co też możemy dla twego szefa zrobić, e?
-Słyszałem – Gaius zaczął po chwili – że to wam trzeba płacić myto za
transport do brzegu.
-Nie, nam się płaci za pozwolenie na transport. A transport musicie
skołować sobie sami... nasze łodzie to nie taksówki jeśli o to chodzi.
-Ależ nic takiego nie sugeruję. Wasza reputacja jest dość znana, a mój
pracodawca chce się upewnić, żebyście pewnego transportu nie przepuścili do
brzegu. Łupy są wasze naturalnie.
-Ach, rozumiem, ten twój pan... Grimbold, ma zatarg z jakimś kupcem i
nie chce, żeby jego towary dotarły do Olrankanu?
-Tak, dokładnie tak.
-Znam tą sztuczkę – żachnął się bandyta marszcząc groźnie brwi –
wynajmiecie nasze kutry byśmy rozjebali tratwy handlowe, a wy w tym czasie sami
przemkniecie bokiem, co? Przekaż swojemu szefowi, że jego się myto nie
obejdzie, zrozumiano?
Gaius opuścił wzrok ciężko wzdychając po czym się uśmiechnął. Na ziemi,
tuż obok nogi ławy stał stary but skryty w cieniu. Przysunął go sobie nogą
samemu unosząc głowę i uśmiechając się do bandyty.
-Cóż, widzę, że nic wam nie umknie. Bez obawy, pan Grimbold pokryje
wszystkie koszta, na razie najważniejsze jest sabotować transport. Jeśli
współpraca będzie owocna, to kto wie, może więcej propozycji pojawi się z
czasem.
-Kiedy ten transport?
-Jutro...
-Zwariowałeś?! – Bandyta wzburzony wyrzucił ręce w powietrze i począł
Gaiusowi grozić palcem, a o to właśnie mu chodziło, by ten miał prawą rękę jak
najdalej od pasa z bronią. – Dopiero cośmy wrócili do miasta! Tutaj strzegą
morza Imperialni! Żeby się na jutro przygotować musielibyśmy uzupełnić zapasy i
jeszcze za dnia wyprowadzić łodzie w morze! Za dnia nas zobaczą i zajebią!
-W takim razie, wybaczcie, że zająłem czas – stwierdził pociągając za
spust.
Pod stołem rozległy się trzy ciche świsty, a bandyta lekko jęknął
opadając na swoje miejsce i trzymając się za podziurawiony brzuch, z którego
obficie wypływała krew. Siedząc nadal w miejscu wycelował w cień rzucający się
na zasłonkę loży. Nim strażnik zdążył zareagować na stękanie i pojękiwania
umierającego lidera, materiał przecięły trzy kule z wyciszonego pistoletu. Dwie
trafiły go w głowę. Padł nie wydawszy z siebie żadnego krzyku.
Gaius wstał i dla pewności strzelił byłemu rozmówcy w twarz.
Podciągnąwszy spodnie obszukał ich, zabrał swój dobytek w tym sakiewkę i miecz,
a następnie wrócił schodami w dół do szynkwasu.
-Zrobione – rzekł siadając sobie na stołku i wybierając sobie orzeszka
z miski.
-But nie stał za daleko? – Stary właściciel przybytku przerwał pracę
przysiadając się po przeciwnej stronie.
-Nie, choć mogłeś pistolet schować nieco płyciej... Na szczęście to
amatorzy.
-No, byli amatorzy, ale uzbrojeni amatorzy i to z własnymi kutrami
motorowymi.
-Już nie będą żerować na twojej knajpie. Mam nadzieję, że w ramach
zapłaty podzielisz się informacjami?
Veto odchrząknął i skinąwszy głową zaznaczył, że chciałby rozmowę
przeprowadzić bardziej dyskretnie. Gaius się nachylił i nadstawił uszu,
przegryzając kolejnego orzeszka.
-Ostatnio tylko jedno ludzie mają na gębach. Te morderstwa i wojnę.
Kojarzysz księcia Orcana? Olrankan, w którym rządzi, jest obecnie pod
oblężeniem wojsk baronowej Falatrish. Chłopy głupie mówią, że to potwory jakie
grasują, ale ja wiem lepiej, bo w te brednie nie wierzę. Baronowa, to widzisz
przyjacielu, zimna i wredna suka, a przy tym bardzo pomysłowa. Jej ludzie nocą
zakradają się do miasta i wyrzynają kilku nieszczęśników by zasiać panikę. Nie
ona pierwsza wynalazła te sztuczkę, więc jak ktoś ma swoje lata i umie słuchać,
to wie.
-A jak mi to ma pomóc?
-A widzisz, bo jedni mówią, że to oni się przez mury zakradają, ale to
tyż bzdura... Baronowa ma małą flotę kanonierek krążącą po bagnach, by
ostrzeliwać miasto z mokradeł. Jej ludzie znają się dobrze na przeprawach. Jak
nic zachodzą tam od strony wody. A jeśli jesteś zainteresowany dotarciem do
Olrankanu, to może zainteresować cię fakt, że tak rozeznany przedsiębiorca jak
ja, wie kiedy i jakimi korytarzami przepływają jej statki. Tutaj każdy kto
gdzieś płynie, jedzie czy choćby idzie, a jest poza światowy i na jaki patrol
wpadnie, pytany jest, z którym stronnictwem trzyma. I albo takich zatapiają,
albo zawracają jak ktoś ważniejszy.
-Łaskawy panie, przecie prawdę jakem żyw mówię! Mój szwagier tam był,
bo on myśliwy i wszystek widzoł! Tam na bagnach, to niegdy monstrum żyło.
Rozmiar wozu miało i je ludzie czcili jakoby jakie diwiniencjum! Horlok go
zwali, znaczy starzy plemienni nim Imperyjum przyjszło i zabobony pokończyło,
tfu! – szczerbaty wieśniak splunął pod nogi. – Ale ludzie godali, że nim Horlok
się dał pobić, przysięgł, że kiedyś wróci i pomsty bedzie szukał, o! I nie
spocznie póki nie odzyska swego domu... Stąd i żeruje na mieszkańcach Olrankanu...
Znaczy, tak szwagier gadali!
Łowca Valentine słuchał opowieści obiecując złotego trona w zamian za
nowe, ciekawe informacje. Zapoznali się z przedziwnymi opowieściami. Jedna
głosiła, że bagno uwalnia trujące gazy o magicznych właściwościach, które to
wysysają z człeka ducha, a nasycają mrocznymi mocami, od których trup wstaje i
odchodzi w nieznaną stronę, stąd nikt ciał nie znajduje. Inna, równie
oryginalna zwalała winę na księcia, który rzekomo został przeklęty i w nocy
zmienia się w monstrum żerujące na mieszkańcach miasta, pochłaniając mięso i
kości. Natomiast opowieść o Horloku była czymś na miarę ulubionej bajki dla
niegrzecznych dzieci...
-Dziękuję, dobry człowieku, lecz słyszałem tą opowieść już jakieś
siedemnaście razy. – Łowca odpowiedział odwracając się od cherlawego dziada i
idąc dalej w stronę odległego ryneczku.
-Ale... Ale, miłościwy panie, nooo! – Natręt biegł za nimi wystawiając
dłonie przed siebie. – Przecie obiecaliście, wasza miłość!
Szli tak kilka metrów, po czym Caiden przystanął, obrócił się i mierząc
mężczyznę stanął tak, by w wieczornym słońcu jak najlepiej wyeksponować
wszelkie możliwe insygnia.
-A ty skąd wiesz o takich historiach, co? Stare innowiercze podania o
czczeniu podłej bestii pożerającej ludzi? Może powinienem ci się lepiej przyjrzeć?
Prostaczek chyba odgadł w czym rzecz, bowiem najpierw zamilkł, potem
pobladł, a na końcu odstąpił dwa kroki kłaniając się nisko.
-Oj, nie, nie, ja nic... To mój szwagier takie rzeczy... Ja nic... Jego
aresztujcie.
-Precz – na te słowa natręt szybko się ulotnił.
Cynobia przyglądała się wszystkiemu z ubocza mając wrażenie, że jest
zupełnie w tym wszystkim nie potrzebna. Przechadzali się i wypytywali
pospólstwo osady o wyobrażenia ich lękliwych wyobraźni. Nie było w tym ani
konkretów, ani sensu, a jedyne co Caiden tym osiągał było poinformowanie niemal
każdego w porcie, że przybyła Inkwizycja. Sam się też do niej nie odzywał, nie
prosił o pomoc, nie inicjował rozmowy, a jednak zażyczył sobie, by razem udali
się porozmawiać o polityce, a mimo wszystko, żadnej polityki nie
przedyskutowali.
-Czy jest jakiś powód, dla którego mielibyśmy ostrzegać naszych
potencjalnych wrogów o przybyciu? – Spytała w końcu zniecierpliwiona, a może
znudzona, mijając kolejne chaty pływającego miasta.
-Och, cieszy mnie nagła zmiana nastawienia, a już myślałem, że się nie
odezwiesz, panno Marrsing.
Cynobia czując się zakłopotana zmarszczyła brwi i wbiła zimne
spojrzenie w jego plecy.
-Przecież to ty mnie zaprosiłeś...
-I to oznacza, że nie można samemu wykazać się inicjatywą, droga koleżanko?
Trochę wiary w siebie – zaśmiał się pod nosem, gdy przeszli przez małe
skrzyżowanie z rozstępującymi się przed nimi grupkami ludzi. – W każdym razie,
jeśli tak bardzo chcesz zaspokoić swą ciekawość, to pozwól, że opowiem ci czego
się nauczyłem od mistrza Vaaraka. A właśnie, wiesz, że on jest i za razem nie
jest amalathianinem? Kiedyś mi wyznał, że Imperium potrzebuje działań w
granicach prawa nawet takiej instytucji jak Inkwizycja, ale nie jest na tyle
głupi, by w odpowiednim momencie i gdy sytuacja tego wymaga stać się
stuprocentowym monodominantą... Jak te dwie różne frakcje i przekonania w
naszej wiekowej i szlachetnej organizacji, tak i ja nauczyłem się dostrzegać
dualizm w obieranych rozwiązaniach i stosować najbardziej adekwatne opcje do
sytuacji... A jakie mamy opcje? Udawać najmusów? Żołnierzy lub chłopów? Chicho
iść przed siebie? Bez rozgłosu? Jeśli wróg ma oczy to i tak cię wypatrzy... Ale
na takim świecie, gdzie ludzie roznoszą plotki, mnożą i ubogacają je, za dwa
dni będą mówić, że nie przybyło tu kilkoro akolitów inkwizycji, ale pięciu
inkwizytorów wraz z całą armią, mieli po trzy metry wzrostu i pewnie ziali
ogniem.
-Chcesz ich wystraszyć?
-Wątpię, żeby się bali odznak. Ja chce ich zmotywować do działania, zaktywować,
zmusić by zaczęli się adaptować do nowej sytuacji... A wtedy my już będziemy śledzić,
czyhać i obserwować kto popełnia błędy – łowca wyciągnął fajkę i powoli nabił
ją tytoniem. Trzymając ją w zębach złapał za zapałki i odpaliwszy pierwszą
próbował nasycić fajkę żarem, lecz nic z tego, płomień zgasł.
-Kaltos... – wezwał odruchowo, ale przypomniał sobie zaraz, że przecież
posłał go z Gaiusem. – Do diaska, akurat kiedy go potrzeba... – szeptał pod
nosem niszcząc zapałkę za zapałką, rzucając opalone patyczki na mokry podest
mostu łączącego dwie platformy.
-Zdajesz sobie sprawę, że będą mogli nas przez to łatwiej namierzyć? –
Cynobia obeszła go spokojnie i stanęła przed, wspierając dłonie na biodrach.
Łowca zaprzestał na chwilę z próbami odpalenia fajki, by obdarzyć ją
czarująco podłym uśmiechem.
-Moja droga, oczywiście. Jeśli ten kult jest w jakikolwiek sposób
kompetentny to i tak będzie nas obserwował. Jeśli nie, to nasze zadanie jest
łatwiejsze, niż mogliśmy się tego spodziewać. Kwestia nie jest w tym, by oni o
nas wiedzieli, bo i tak już wiedzą, ale by ludzie o nas wiedzieli. Jak to z
takimi organizacjami bywa, zdobywają swe wpływy nielegalnie, na ogół na kimś
żerując i jeśli jakiekolwiek wpływy mają, to na pewno zdążyli zaleźć komuś za
skórę. Mają zatem i wrogów, lub znają ich ludzie zbyt zastraszeni by działać
przeciw nim. Jeśli rozniesie się, że potężna inkwizycja jest na ich tropie i
zaraz ostro skróci żywot wszystkich związanych z heretyckim procederem, zaraz
znajdzie się garstka chętnych informatorów, tudzież starych wrogów chcących
zobaczyć upadek rywala. Rozsądni i
przezorni kultyści, a uwierz mi od czasu do czasu zdarzają się tacy, nie dają
się łatwo otumanić... Ale plebs już jak najbardziej – powrócił do wzniecania
ognia, lecz dalej mu nie szło.
Nagle przed jego nosem pojawiła się zapałka trzymana w smukłych
kobiecych palcach. Płomień skakał na drewienku jak zaczarowany, nie poddając
się skromnej bryzie nawiewającej ze wschodu. Caiden zaciągnął się wsysając żar
w fajkowe ziele.
-Mam tylko nadzieję, że ci informatorzy nie wejdą nam pod nogi, gdy
będziemy w środku pościgu – dodała od siebie.
-Mmm... Dziękuję – buchnął siwym dymem spoglądając na kobietę jakby
chcąc coś dodać, lecz zastygł w zamyśleniu na kilka długich chwil. – Mam nadzieję,
że nie będziesz miała mi tego za złe, ale sprawdziłem twoją przeszłość.
Cynobia cofnęła powoli dłonie unosząc głowę i jedną z brwi. Była
odrobinę wyższa od łowcy, więc można powiedzieć, że spojrzała nań z góry.
Powinna przywyknąć do inwigilacji, szczególnie pracując jako akolita, ale nadal
czuła wstręt do podobnych praktyk. W Adeptus Arbites podejrzliwość była
powszechnie obecna, ale nigdy bez dobrego uzasadnienia, czy rozkazu.
Sprawdzanie kolegów postrzegano za mało elegancką i honorową praktykę. Z
drugiej strony był łowcą wiedźm, mogła się tego spodziewać.
-Wybacz, taka zawodowa konieczność – przeprosił rozkładając ręce.
-Rozumiem – odpowiedziała chłodno i oschle. – Coś ciekawego udało się
na mnie znaleźć?
-Jak ktoś chce, to zawsze znajdzie – zażartował, po czym na powrót
ruszył uliczką. – Ja się przyjrzałem twemu życiorysowi. Chodzi o rodzinę,
przyjaciół, rys psychologiczny. Generalnie wszystko co by mogło zostać użyte przeciwko
tobie, a przez to i nam. Jeśli mamy razem pracować, wolę wiedzieć, czy
przykładowo uprowadzenie córki twego brata nie zmusiłoby cię do... niepożądanych
działań?
-Kwestionujesz moje kompetencje? – Spytała wyraźnie urażona, unosząc
głos.
-Niestety, panno Marrsing, ale tak – odwrócił się prezentując szczerze
zasmucone oblicze. – Kwestionuje kompetencje wszystkich, nawet mistrza Vaaraka.
Od tego jestem.
-Pospiesz się, synku...
Kaltos próbował nadążyć za drepczącym naprzód Gaiusem. On z gracją
przeskakiwał po starych deskach i nad dziurami, przez które łatwo można było
wpaść w chlupoczącą ciemną wodę, ale adept archiwista miał z tym nie lada
problem. Obciążony plecakiem próbował dać susa na platformę pokrytą stalą, ale
się wyrżnął, a jego nos znowu zaliczył cios wymierzony przez dwóch bezlitosnych
partnerów – podłożę i grawitację.
Dziad siedzący na małej ławeczce pod swą pontonową chatką pokiwał z
politowaniem głową patrząc jak niezguła zbiera się i idzie dalej wpadając w śmierdzący
targ rybny.
Na obrzeżach pływającego miasta znajdował się jeden wielki port,
którego mieszkańcy pracowali przy prostych łodziach rybackich, niekiedy brakach
towarowych ładując na co lepszego sortu statek bagaże przyjezdnych. Na rozpiętych
linach suszyły się cuchnące sieci, zaś w beczki pełne soli robotnicy upychali
urobek patrosząc go na miejscu, zaś flaki wywalając do wody, z której ryby,
węże morskie i upiorne głowonogi w pierwszej kolejności wyłowiono.
Chłopak biegł za namierzonym w oddali łysym człowiekiem. Musiał nadążyć
jeśli nie chciał stracić go z oczu.
-Panie, Gaiusie, poczekajcie... – Dobiegł do niego ciężko dysząc.
Wtedy spojrzał w dół zauważając, że buty łysego mężczyzny przed nim nie
należały do Gaiusa Tharna. Spodnie też nie, jedynie kurtkę miał podobnie
zużytą, oraz łeb nieowłosiony. Nieznajomy powoli się obrócił ukazując
wytatuowaną twarz z niemal setką ćwieków wprawionych w skórę. Szeroka i masywna
szczęka nieruchomo się uniosła, wraz z całą głową. Obserwowały go dwa maleńkie
kaprawe oczka osadzone głęboko w czaszce.
-Przepraszam, pomyliłem pana z...
Kiedy Kaltos zbierał się dokończyć zdanie, ten odsunął mięsistą łapą
połeć kurtki ukazując mu srebrzysty pistolet osadzony w kaburze. Za plecami
młodziana zjawili się jeszcze dwaj mężczyźni, podobni do szefa, lecz o wiele
wężsi w barach i nie tak zabarwieni koszmarnymi wizerunkami.
-Panowie, bądźmy cywilizowani, nie ma potrzeby odwoływać się do przemocy,
prawda? – Kaltos zaczął się obficie pocić, gdy szef bandy wyciągnął zakrzywiony
nóż, mniej więcej rozmiarów pazura jakiegoś przerośniętego drapieżnego gada.
-Plecak i sakiewka, tłuściochu. – Zakomenderował drab, patrząc z góry
na drżącego Kaltosa.
Ten szybko zdjął pakunek i ze swego habitu wyciągnął czarny mieszek.
-Proszę! To wszystko co mam!
-Rozwiąż tą torbę – wskazał mu na plecak.
Kaltos schylił się otwierać podręczny bagaż ukazując bandytom
niecodzienny widok: całą masę papierów, starych książek, oraz jedną kanapkę z
serem i oliwką na wykałaczce.
-Co to, kurwa, jest?! To wszystko?!
Wtem za plecami adepta rozległo się głośne stąpanie, a na całą opuszczoną
portową uliczkę padł cień. Bandyci szybko przenieśli wzrok na postać za plecami
swoimi i chłopaka. Szef bandy przed nim przybrał bojową pozycję, kierując
przeciw wielkoludowi w zbroi nóż i miarkując, czy nie wziąć Kaltosa za
zakładnika.
-Zamiar dokonania kradzieży własności Imperialnej administracji – rzekł
postawny arbitrator cytując księgę prawa. – Przewidziany tok postępowania:
Polowe przesłuchanie i wykonanie wyroku na miejscu. Przewidywana kara: śmierć.
Z tymi słowami Havelock wykonał potężny zamach bojowym buzdyganem. Masa
stali tknęła jednego z drabów prosto w pysk, ciągnąc jego twarz za sobą i
uwalniając porażający ładunek elektryczny z baterii wmontowanej w rękojeść.
Mężczyzna padł nieprzytomny brocząc z ust krwią i plując zębami.
Szef bandy doskoczył do Kaltosa usiłując go pochwycić, lecz złapawszy
za luźne szaty jedynie bardziej naciągnął je na młodziana. Adept targał się w
ciemnościach własnego habitu próbując odskoczyć przed nożem jaki co raz dźgał
przez materiał otwierając nowe dziury w brunatnym materiale.
Ostatni z bandy podjął pistolet zawieszony u pasa i wystrzelił w
arbitratora. Pocisk ze zgrzytem i świstem odbił się od ciężkiej płyty
napierśnika, by zanurkować gdzieś w ścianę drewnianej chaty. Huk wystrzału
wystraszył pracujących dalej ludzi, którzy piszcząc i wrzeszcząc w przestrachu
uszli z widnokręgu, byle tylko przez przypadek nie dostać kulki w łeb.
Arbitrator wykonał kolejny zamach srogim orężem, po którym już skakały
elektryczne ładunki. Wściekły atak trafił bandytę w prawą rękę, a cios potężnie
nim szarpnął! Można się było spodziewać, że twardziel zbierze na siebie cios,
ale wtedy ładunek ogłuszający poraził go, posyłając na podłogę, gdzie w
konwulsjach zwinął się w kłębek i telepał jak podłączony do prądu.
Szef zaryzykował, by znów pochwycić Kaltosa, i przystawić mu nóż do
szyi, ale wtedy ktoś odstrzelił mu zza pleców prawe ucho. Poczuł żar powietrza,
a jego zmysły przeszył bolesny świst przemykającej tuż obok kuli. Darł się z
bólu, gdy do głowy przystawiono mu tłumik dokręcony do pistoletu.
-Kierowniku, rzucicie ten kozik nim komuś oko wydłubiecie? – Spytał zmęczony
głos zza jego pleców.
Bandyta cofnął ręce od Kaltosa i rzucił nóż, unosząc wysoko dłonie.
Młody adept się uspokoił i zebrał swój dobytek, patrzył jednak z wyrzutem na
Gaiusa zastanawiając się gdzie on zniknął. Skłonił się arbitratorowi dziękując
za asystę, lecz za razem nie mogąc uwierzyć we własne szczęście i zbieg okoliczności.
Jakim cudem znalazł się akurat tutaj i to tak szybko.
-Panie Tharn, mało się nie zgubiłem! Dlaczego pan tak szybko wystrzelił
do przodu! Mogli mnie zabić!
Gaius grzmotnął rękojeścią pistoletu w potylicę draba, a ten padł
nieprzytomny. Sam wskazał na małą słuchaweczkę w swym lewym uchu, której dotąd
Kaltos nie zauważył. Skinął też w kierunku arbitratora, a adept archiwista i u niego
dostrzegł w uchu podobny obiekt.
-Załatw sobie takie cacuszko, chłopcze. Uratuje ci nie raz skórę. A ci
obwiesie – wskazał na trzy nieprzytomne sylwetki, jakie arbitrator właśnie
zaczął związywać, niczym prezent, dla lokalnego wymiaru sprawiedliwości, który
zaalarmowany wystrzałami, pewnie się zbliżał. - Śledzili cię od jakiś ostatnich
ośmiu przecznic.
-Naprawdę? Zaraz... Użyliście mnie jako przynęty?!
Gaius dźwignął brwi i w milczeniu spoglądał się na niego jak na idiotę.
-A co? Wolałbyś rolę głównego napastnika?
***
Podróż barką była niezwykle mało interesująca. Sześć godzin, sześć
długich godzin siedzenia na zapchanym towarami pokładzie wsłuchując się w szum
fal rozbijających o dziób łodzi, która co chwilę wspinała się na wysoką wodną
przeszkodę, by stromo z niej zjechać.
Kaltosa przywiązali powrozem do masztu, żeby nie wypadł za burtę
podczas zwracania czarnego szlamu z kawałkami ośmiornicy. Cynobia siadła na
pokładzie walcząc z nudnościami, do których nigdy nie przywykła. Obok niej, na
skrzyni siedział zabójca strugający sobie coś w kawałku drewna dla zabicia
czasu. Siostra Talia klęczała w zaciszu ładowni modlitwą wypełniając pustkę, a
Havelock nerwowo czyścił broń bojąc się, że słona woda źle wpłynie na jego
strzelbę bojową, którą nosił na plecach, oraz rzadko spotykany pistolet Raffir
Ringleader – produkowany jedynie w jednym miejscu w całym sektorze, ceniony za
skuteczność i moc.
Caiden także za dobrze się nie czuł, próbując zachować pozory godności
wachlował się rondem kapelusza rozmawiając z grubym brodatym kapitanem, który
stał na rufie obejmując ramieniem długi drąg rumpla.
Gdy zespół dotarł wreszcie do portu byli zadowoleni widząc jeden gotowy
do wypłynięcia statek, tym bardziej zadowoleni słysząc zapewnienia kapitana, że
szlachetna córka Imperatora wyłożyła mu zalety spuszczenia z ceny oferowanej
usługi przewozowej. Mogłoby się wydawać, że musiała użyć siły, ale o dziwo
kapitan Barbakus okazał się szczerze bogobojnym człowiekiem, chętnym do pomocy.
Gaius przyniósł także ciekawe informacje o trasach patrolowych kanonierek. Jak
się okazało ubił ze starym znajomym z ostatniej wyprawy na Acreage interes:
Pozbyć się amatorskich piratów, którzy pili i jedli na rachunek karczmarza, nie
kwapiąc się do płacenia. Zaoszczędzili sobie tym samym czasu i nerwów, a przede
wszystkim kosztów płacenia myta.
-Wiecie, panie... Jak się tak pytacie to wam powiem co nasza brać
morska myśli. Jakieś sto lat temu, a może więcej w Olrankanie był kult, owszem.
Wiem, bo drogą morską handlowali i rozwozili swych ludzi na zewnątrz, a tak
przynajmniej inni żeglarze gadali, że jakie dziwne zakapturzone mnichy pływały,
co się twarzy pokazać bały – kapitan przetarł twarz opowiadając niskim
rubasznym głosem. – Mieli plany się przenieść na inne mieściny portowe, bo
wielka woda wszędzie zaniesie bez krępowania szlakami... Ale za jakiś czas
przyszło Imperium i zaczęli nań polować. Się okazało, że to czciciele pustki i
praktykanci jakiś krwawych rytuałów. Jak na moje oko to kilku masakrę przeżyło,
pewnie tych co wyruszyli na statkach do innych portów. Może wracają, by odbić
swoje stare ziemie?
-Być może, dobry człowieku. Choć to bardzo nierozsądne z ich strony,
pojawiać się w tym samym miejscu, to od razu ściąga uwagę.
-Wiecie, panie łowco... My tutaj proste ludzie. Jak minie setka lat, to
dla nas historia zaszła. Większość zapomni, lub pomyli jakie detale. Wy pamiętacie
gdzie było ich paskudne gniazdo, oni też, ale przeciętne chłopy wiedzą jeno, że
bezbożnicy były i się jakieś panoszyły, zepsucie szerząc... Ale gdzie ten kult
się gnieździł i jak wyglądał? Toć już nikt nie pamięta.
-Nadal zbyt amatorsko jak na to co zdążyli zaprezentować.
Udało im się w końcu dotrzeć do miasta, które na spokojniejszych wodach
wyłoniło się z mgły jaka wiecznie gościła na otaczających je bagniskach.
Dostępu do przystani broniło kilkanaście wraków osiadłych na licznych
mieliznach i wysepkach. Całkiem niedawno miała tu miejsce bitwa – tak mogli
osądzić wąchając powietrze przepełnione smakiem morskiej soli, bagiennego
rozkładu, oraz mocno zaakcentowanego prochu palnego. Olrankan płacił za swą
neutralność w konflikcie i to raczej srogo. Położone na dziesiątkach małych
wysepek twardszego gruntu wyłaniającego się z mokradeł, miasto zbudowane było
na palach. Domostwa i faktorie, magazyny, sklepy, warsztaty i gospody,
wszystkie wsparte na grubych palach wbitych głęboko w wilgotny grunt, by
przypływy przypadkiem nie zamoczyły nóg mieszkańcom. Między budynkami
rozciągały się kamienne wysokie konstrukcje robiące jak największy użytek z
małej przestrzeni, na której mogły się wspierać. Kasztele, baszty i wieże
łączyła seria mostów, a sędziwe kamienne ściany okalały grube przypory,
dbające, by żadne osuniecie gruntu nie pociągnęło za sobą budowli. Olrankan
otaczał mur na tyle gruby, by móc zagospodarować w pełni operacyjne baterie
dział, przerywany jedynie małymi zakratowanymi lukami przepuszczającymi wodę
dalej w kierunku przystani, a w końcu morza. Między budynkami znalazło się
także miejsce na wysokie smukłe wieże zwieńczone długimi poziomymi masztami, na
których rozpięto jakby żaglowe płótno. Jak poinformował ich Gaius, tymi
budowlami były młyny, skonstruowane tak, by zbierać energię wiatru z
którejkolwiek strony by nie wiał.
Właśnie przepływali obok barki bitewnej jaka patrolowała wejście do
portu. Szeroki i przysadzisty okręt nie miał wielkiego zanurzenia, raczej
ślizgał się po wodzie dźwigając dwa maszty z żaglami opuszczonymi w połowie,
dwunastoma działami przy jednej burcie, oraz całą masą kaprawych marynarzy łaso
spoglądających na handlową łódź. Na szczycie głównego masztu powiewał proporzec
dzielący barwy z tymi na miejskich wieżach oraz murach. Statki ustawiły się do siebie
bokiem, a pasażerowie mogli spojrzeć w głąb dział celujących w ich burtę.
-Kto wy?! – Zakrzyknął starszy z wyżej położonego pokładu jednostki
wojennej.
-My na handel – rzekł kapitan machając przemokniętym skórzanym
kapeluszem. – Dobra wiozom! Z Wyspy Imperatora!
Wtedy Caiden Valentine powoli wstał, wyprostował płaszcz i uniósł
wysoko odznakę podobną do inkwizytorskiej rozety.
-Wiesz co to jest?! – Spytał całą siła swoich płuc.
Mężczyźni na okręcie patrzyli się na łowcę nie specjalnie rozumiejąc co
im pokazuje. Byli obywatelami Imperium przez wasalstwo i poddaństwo ich
władców, ale nie wielu mogło się pochwalić specjalnie zaawansowaną edukacją.
-Ja wiem. – Odpowiedział inny mężczyzna z góry. Kapitan wystąpił by
zobaczyć w czym całe zamieszanie. Spoglądał na odznakę w ciszy i zadumie,
wiedząc jakie problemy implikuje, a za razem jak bardzo ich potrzebują dla
odbudowania morale.
-Dobrze, zaoszczędzi mi to czasu. Im szybciej znajdziemy się w mieście,
tym szybciej zajmiemy się rozwiązywaniem naszego wspólnego problemu. Rozumiecie
o czym mówię?
Kapitan barki niemo skinął głową i dał gestem znać sygnałowemu, by ten
nadał do portu pochodniami, że wpływa ważny transport.
Kiedy oddalili się od blokady wszyscy zdążyli zebrać się na pokładzie
oczekując rychłego zejścia na twardy grunt.
-Panie, czy to rozsądne tam wszem i wobec rozgłaszać, że przybyła
inkwizycja? – Wciąż młody i niedoświadczony Kaltos wreszcie się odwiązał. Nie
pracował z łowcą na tyle długo, by znać wszystkie jego techniki, ale wiedział
co to znaczy rozpowiadać wrogom o sobie. – Mogą się zgrupować, wezwać posiłki?
-Młodzieńcze – łowca zaśmiał się pod nosem – czy jeśli widzisz brud na
podłodze, to chodzisz z szufelką od kłaczka do kłaczka i zbierasz każdy z
osobna? Nie... Najpierw zmiatasz je w jedną stertę, a potem zgarniasz wszystkie
za jednym razem.
-Ktoś mógłby powiedzieć, że to planowanie godne szaleńca – Gaius
przeciągnął się leniwie.
-Wolę określenie: „radykalnego optymisty”. – Caidan się zaśmiał
kierując swe oczy ku oświetlonej latarniami przystani.
-Bardzo utrudniamy sobie tym zadanie... – Havelock Skavaldi po dłuższym
namyśle dodał.
-Dlatego będziemy się starać bardziej – ze spokojem zapewnił łowca.
***
Przystań była dosłownie zapchana. Żeglarze bali się wypływać by nie
wpaść na patrol mniejszych, szybszych i liczniejszych kanonierek baronowej,
jakie według plotek były istną zmorą mającą na celu zagłodzić miasto. Łodzie
handlowe stały jedna obok drugiej, pozwiązywane tak, że poszerzyły linię
brzegową o dodatkowe kilkanaście metrów. Prości ludzie przepychali się przy
niewielu straganach ustawionych w dzielnicy portowej, polując na towary
przywożone spoza świata. Znajdowali się tam lokalni, podróżnicy odróżniający
się ubiorem i kolorystyką, a także najemnicy z innych planet szukający roboty. Kiedy
schodzili na drewniany pomost, zaczęli rozumieć skąd na głowach mieszczan
oryginalne nakrycia głów. Mieli na sobie czepce z długimi skrawkami materiałów
zakrywającymi uszy, chroniące przed owadami, jakie od czasu wpłynięcia na
mokradła stały się wyjątkowo natarczywe. Uderzały zewsząd, muchy, moskity i
przerośnięte chrabąszcze przecinały powietrze bucząc, bzycząc i piszcząc do
ucha, ściągając do rozświetlających mrok lampionów i niekiedy ginąc w
płomieniach.
Na przeciw podróżnym wyszedł mężczyzna w wypolerowanym płytowym
napierśniku. Był słusznej budowy i choć brzuch miał równie wydatny co Kaltos,
cieszył się także o wiele lepszą muskulaturą. Mężczyzna miał na sobie wysokie
skórzane buty i wciągnięte weń luźne spodnie. Przy pasie wisiała pochwa z
szerokim jednoręcznym mieczem. Ramiona okrywała peleryna wykonana z
importowanego spoza świata balistycznego materiału, sprytnie zakamuflowana
lokalnymi kolorami. Na ramieniu mężczyzny wisiał długi samopowtarzalny karabin
stubbowy Imperialnej produkcji, a na głowie przystrojonej siwym i wymyślnie
podkręconym wąsem, siedział metalowy hełm z wprawionymi dla ozdoby długimi
piórami barwy fioletowej i zielonej.
-Kapitan Olbracht, do waszych usług, wasze miłości. Wielceśmy radzi za
rychłe przybycie – mężczyzna odezwał się nie kryjąc zadowolenia z wizyty
Imperialnej agentury, co potwierdził głeboko się kłaniając. – Jak widać miejsc
w związku podróżnymi u nas brak, ale dla tak zacnych wizytatorów, postaram się
coś znaleźć... Pójdźcie, dobrzy goście, pójdźcie! Strawa ciepła się wam nada.
Udali się do pewnej gospody zbratanej z ze strażą miejską. W zasadzie
„Piura” – bo tak byli zwani, stanowili specjalny oddział wojsk księcia
zajmujący się porządkiem wewnętrznym, jako, że każdy strażnik mogący dźwigać
miecz, napierśnik i muszkiet został wciągnięty do służby murowej. Olrancan było
jednym z niewielu neutralnych portów bardziej lojalnych względem Imperium niż
względem wojujących władczyń. W zamian Imperium udzielało im dostępu do
bardziej zaawansowanej technologii, w tym broni, która zdecydowanie nadrabiała
niedostatek w ludziach. Baronowa oblegająca miasto miała przewagę liczebną oraz
przewagę pozycji, co jakiś czas przypominając o sobie pozorowanymi atakami.
Ostrzały artyleryjskie odzywały się co kilka godzin, a gromy z dziesiątek luf
niosły się echem. Czasem nad miastem rozległ się głośny świst przelatującej
kuli czy bomby. Mieszczanie co jakiś czas sprawowali warty przy posterunkach z
wiadrami i beczkami z wodą, na wypadek gdyby gęsta drewniana zabudowa uległa
podpaleniu.
Ostrzały prowadzone przez wrogie wojska męczyły straszliwie obrońców
zrywając ich na nogi gdy już mieli zasypiać, wtedy Piura zastępowały żołnierzy,
jakby jakaś elitarna jednostka. Byli lepiej uzbrojeni, wyszkoleni przez
pozaświatowych najemników i pojawiali się zawsze tam gdzie wojska murowe
potrzebowały wsparcia.
Kapitan wprowadził ich do knajpy Pod Zaspanym Jeżem. Kaltos ku swemu
zaskoczeniu odkrył, że lokalni wcale nie jedzą wyłącznie oślizgłych głowonogów
z głębi, lecz znajdują też miejsce na warzywa w swej diecie. W zadymionej
gospodzie wesoło nie było, ale jadło, choć drogie nadal można było dostać za rozsądną
cenę. Miasto miało dostęp do morza oraz całkiem pojemne spichlerze, więc na
głód póki co nie narzekano. Nastroje natomiast były najróżniejsze. Przeważnie
myśli gości dominował strach, że któregoś razu kula armatnia prześliźnie się
nad murami i runie w przybytek, lub, że siły baronowej wreszcie zmęczywszy
odpowiednio obronę, zrobią wyłom w murach, a wtedy bezwzględni najeźdźcy wytną
w pień obrońców, chcąc dać nauczkę, że w wojnie Rhoz nie ma miejsca na neutralność.
Na podłodze karczmy ściskali się lokatorzy, byle tylko nie spać na zewnątrz, w
deszczu i pod ciągłym szturmem głodnych moskitów. Kapitan dopytywał się ciągle
o jeszcze jakiegoś z gości, który zszedł z nimi ze statku, ale po odpowiednio
przekonującej perswazji popartej kuflem piwa, dał się przekonać, że żaden „łysy
najemnik” z nimi nie płynął i musiało mu się zdawać. Zgodnie stwierdzono, że
wypadałoby wypocząć po długiej podróży, tak by w świetle dnia przystąpić do
działania i nie męczyć się pod naporem aktywnych nocą owadów. Drugie dno tej
decyzji było o wiele bardziej praktyczne i oczywiste dla akolitów. Musieli dać
Gaiusowi czas by ten dokonał zwiadu i zaznajomił się z terenem, pozbierał
odrobinę informacji na własną rękę. Cynobia planowała wizytę u księcia, jako
wysoko urodzona miała do tego najlepsze predyspozycje, ale jak nakazywał dobry
obyczaj, nie należało się wpraszać – w dobrym smaku bowiem było okazać szacunek
i dać czas służbie na zaanonsowanie i przygotowanie komnat. Reszcie zaiste
przydałby się odpoczynek, oraz szansa na zregenerowanie sił po doświadczeniu
morskiej choroby. Zapoznanie się z figurami władzy także stanowiło priorytet i
wcale nie chodziło o szlachtę schowaną w kasztelu, a tych ulicznych włodarzy
sprawujących swe własne cywilne prawo.
Gaius Tharn owinął się ciepłą i ciężką wełnianą peleryną. Gdy późną
nocą zaczął padać deszcz, ta nasiąkła wodą pęczniejąc i nie przepuszczając
więcej kropli. Jednemu z lokalnych zabrał skórzano-płócienny czepek by lepiej
wtopić się w tłum, zaś głowę okrył kapturem. Przemykał ciasnymi zaułkami,
których przy ostatniej wizycie na Acreage nie widział. Stwierdził, że to nie
mała szkoda, ponieważ informacje przekazane inkwizycji o tym co zobaczył
mogłyby zapewnić im posiłki. Dzielnica biedoty upchnięta na kilku bagnistych
wysepkach pięła się wzwyż masą drewnianych chat, z czego każda wyglądała jakby
się zaraz miała zawalić. Brudów i nieczystości pozbywano się wprost na ulicę.
Niekiedy udało się wcelować w cuchnące wody bagna, niekiedy w drewniane podesty
łączące wysepki i wieże mieszkalnej zabudowy. Od drugiej kondygnacji chat
chwiejna zabudowa wzbraniała się przed upadkiem pajęczyną skrzypiących na
wietrze belek, gdzie niegdzie wisiały linowe mosty, gdzie indziej sznurki na
schnące pranie, a przynajmniej Gaius tak mniemał. Nawet w nocy ludzie nie
spali, jakby czegoś się bojąc. Stali w swych cuchnących domostwach zaraz przy
okiennicach wyglądając na zewnątrz.
Dwójka zakapturzonych mężczyzn przeszła uliczką z wózkiem nakrytym
płachtą. Bezzębny staruszek idący na czele od czasu do czasu machnął dzwonkiem
trzymanym w dłoni. Wielki osiłek w samych portkach i pelerynie ciągnął dwukółkę.
Na głowie miał czarny worek z wyciętymi otworami na oczy.
Jakaś zgarbiona kobiecina wyszła z domu machając im ręką. Przystanęli
przy chacie, a muskularny, lekko zgarbiony tragarz wstąpił do wnętrza, by po
chwili wynieść wątłe i bezwładne ciało młodego chłopca. Dołączyli go do reszty
ciał na wozie i wznowili swą cichą, niemą podróż przerywaną jedynie dzwonkowym
brzęknięciem ginącym w szumie deszczu.
Gaius przeszedł obok, jak sądził, budy dla zwierzęcia, lecz z otworu
wysunęła się ku niemu ludzka ręka owinięta w stare szmaty. Mieszkaniec
chorobliwie pojękiwał prosząc o monetę. Widok trzech zrośniętych palców
sprawił, że zabójca zaczął rozumieć, czemu tą część miasta, położoną najbliżej
zachodnich murów, tak dobrze strzeżono. Musiał się prześliznąć pod czujnym
okiem Piór. Zamaskowanie nielegalnej działalności w takiej dzielnicy, pełnej
istot desperacko szukających szansy na poprawę bytu, był najrozsądniejszym
wyborem dla kultu, jeśli jakiś faktycznie tu istniał. Gaius miał także powody
podejrzewać, że plotki o agentach baronowej wcale nie muszą być nieprawdziwe.
Mogliby tu zamaskować cały oddział czekając na odpowiedni moment, szczególnie
obiecawszy mieszkańcom „Rudery”, jak zwano osiedle biedoty, że po zdobyciu miasta
ich los ulegnie poprawie.
Zaglądając przez szczeliny do środków domostw rodzin, których stać było
na jakiś kaganek, Tharn przyjrzał się dobrze plebsowi i warunkach w jakich
żyli. Wielodzietne rodziny, w których czasem podobieństwo między pokoleniami
było tak uderzające, że sugerowało wytłumaczenie dziwacznych chorób i
zniekształceń. Garby, nie w pełni rozwinięte kończyny, brak palców, skrzywienia
kręgosłupa, karłowatość – pokłosie wielu generacji kazirodztwa i chowu
wsobnego.
Przeniknął jeszcze bliżej murów, trafiając do zawalonej części Rudery.
Drewniane konstrukcje zawaliły się od ostrzału bombard i moździerzy. Osmalone
belki sterczały z ruin jakby zaostrzone pale nastawione przeciw szarży
olbrzymów. Pas zabudowy przy murach opuszczono w pierwszych dniach walk,
prawdopodobnie przewidując niebezpieczeństwo ostrzału. Były do cna ogołocone z
całego dobytku, nawet kości się nie znalazły, ni śladu żadnego trupa czy
zapachu rozkładu, poza typowym swądem bagniska.
Wtem Gaius usłyszał wystrzały z muszkietów. Spojrzawszy w górę zauważył
pełniących straż murowych. Nie mogli zauważyć zabójcy mistrzowsko
przenikającego między cieniami. Tharn póki co miał dobry powód by ufać Veto’wi
z Wyspy Imperatora. Skoro sprawdziły się jego informacje o kanonierkach
baronowej, przypuszczenie o specjalistycznym oddziale sabotażystów też zdawało
się zasadne, przynajmniej najbardziej rozsądne. Veto twierdził, że sabotażyści
dokonywali napaści na żołnierzy na murach, by złamać ich morale, dlatego
stwierdził, że patrolując teren przy wielkiej kamiennej ścianie zapewni sobie najlepszą szansę na wykrycie przeciwnika.
Co jakiś czas odzywały się muszkiety. Gdy Gaius przykucnął nieopodal
jednej z załamanych konstrukcji, przy wyłamanych drzwiach, spojrzał w stronę
muru dobrze myśląc, że słyszał krzyki i wystrzały zdecydowanie różniące się od
zwyczajowych skierowanych we wroga poza miastem. Przemknął długość uliczki
uważając, by nie pobudzić starych desek do nazbyt głośnego skrzypienia. Zdawało
mu się, że w oddali widział jakiś ruch, ale musiał się zbliżyć, by
zidentyfikować źródło.
Wyściubił głowę zza starej beczki. Oczy Gaiusa rozwarły się szeroko gdy
obserwował zajście, którego najbardziej się obawiał. Dłoń powędrowała do
mikro-komunikatora wetkniętego w ucho. Schował się za beczką szepcząc i
zakrywając drugą dłonią usta, przeklinając, że to jednak nie sabotażyści.
-Xenos... Jestem tego pewien... – szeptał gdy na jego oczach dwie
zakapturzone istoty odziane w najgorsze poszarpane szmaty, pastwiły się nad
ciałami dwóch muszkieterów zerwanych z murów. Na ścianie muru, jak i na bruku
zaraz pod nim, rozmazały się długie smugi gęstej krwi. Istoty przypominały
ludzi, przynajmniej z daleka wyglądały, jakby beznogi kaleka siedzący na ziemi
w powłóczystych szatach. Z długich rękawów nie wystawały dłonie, przynajmniej
nie widział ich, ale z kapturów wystawały długie twarde czarne dzioby. Jeden z
żołnierzy z otwartą raną w klatce piersiowej kaszlnął, budząc się, lecz nim
wezwał pomocy, dziób z impetem przebił mu twarz niczym kilof. Oba stwory
syknęły na siebie łapiąc za nogi swych ofiar po czym uniosły swe torsy o kilka
centymetrów w górę i poczęły nienaturalnie i szybko sunąć zaraz nad ziemią,
wlekąc za sobą połcie brudnych szat. Ich ruchowi towarzyszył dziwaczny stukot,
bardzo szybki i intensywny, zaś same istoty w ogóle nie unosiły się, ani nie
opadały jak w normalnym chodzie. Gaius miał w dłoni wyciszony pistolet i już w
jedną z istot celował lecz... Nie pociągnął za spust. Wolał nie ryzykować nie
wiedząc z czym ma do czynienia. Póki lokalni wierzyli w przesądy i sabotaże,
póty miasto jako tako stało, a gdyby zabił stwora i ktoś go zobaczył, kto wie
jaką panikę wywołałaby wieść o tym, że potworności z legend są prawdziwe.
***
Zbiegowisko nad krwawymi śladami rankiem następnego dnia rozpędzał
kordon zbrojnych prowadzonych przez dwóch dziesiętników imieniem Koshka i
Tambis. Mieszczanie wychylali z zaułków chcąc rzucić okiem na pozostałości
kolejnych ofiar, ale tędzy mężczyźni w kolczugach straszyli ich pałkami.
Przepuszczono jedynie zastęp łowcy wiedźm, który z racji pełnionej funkcji i
pozycji dostał pozwolenie od samego księcia. Zastanawiali się nad wieloma
scenariuszami oraz planami działań analizując wciąż mokry bruk i ślady
odciśnięte we krwistym błocie między kamieniami. Siostra Talia zabezpieczała
teren z jednej strony przeczuwając, że w związku z kolejnym atakiem może
wybuchnąć panika, a ktoś w swej ignorancji, może oskarżyć pozaświatowców – w
końcu przybyli poprzedniej nocy i tej samej nocy nastąpiła kolejna masakra.
Arbitrator Skavaldi zdjął noszoną na plecach tarczę ceramitową gdyby trzeba
było osłaniać mniej pancernie odzianych członków śledczej drużyny. Dwudziestu
piechurów wrzeszczało co jakiś czas: „Zamknąć ryje! Wracać do domów! Nie ma co
oglądać!” czym skutecznie rozpraszali Valentine’a przy pracy.
Łowca kucał przy jednym z kamieni obserwując otarcia. Bruk został
nadkruszony, prawie rozłupany jakby ktoś uderzył w kostkę kilofem. Spojrzał w
górę, na mur oraz rozchlapane mazaje zaschniętej krwi, jakiej deszcz nie zmył
zacinając z innej strony. Czterdziestometrowy mur był całkiem imponującą
konstrukcją, a łowca zastanawiał się w jaki sposób coś mogło wleźć na górę i
zerwać stamtąd muszkietera.
-Jesteś pewien, że nie mieli żadnych strzał? Kusz z linami? Kotew,
którymi mogli na nich zarzucić? – Caiden spytał szeptem Gaiusa, przyciskając
palec do guzika na komunikatorze.
-Nie widziałem by mieli ze sobą jakikolwiek sprzęt – odpowiedziała
skrzekiem miniaturowa słuchawka w uchu – poruszali się w nienaturalny sposób.
Może mogli wleźć po ścianie? Szukałbym ostrych ukłuć. Gdy istoty się poruszały
słyszałem jakby metaliczne stukanie. Obstawiałbym przyczepne pazury.
Caiden powstał podchodząc do ściany i przyglądając się jej uważnie.
Skinął na Kaltosa by ten pomógł mu szukać.
-A niech mnie... – szepnął chłopak poinstruowany przez mistrza samemu
zauważając maleńkie ostre ukłucia zaprawy, perfekcyjnie wpasowane między
kamienie.
Musieli cicho wdrapać się po niemal pionowej ścianie, pojmać żołnierzy
z muru i ściągnąć w dół patrosząc po drodze. Następnie istoty zabrały ze sobą
ciała, lecz dlaczego?
-Być może faktycznie mamy do czynienia z kultem, ale nic z tego nie
rozumiem. – Stwierdził łowca. – Skoro to Xenos i zależy im na ciałach, to co
robią w tym mieście? Przecież po drugiej stronie mogłyby o wiele łatwiej
żerować na wojskach baronowej. Tutaj są zamknięci w ciasnym mieście.
-Łowco, jesteś pewien, że to obcy? – Kaltos podszedł skrzętne notując
spostrzeżone detale do meldunku. – Tharn doniósł o mutacjach obecnej ludności,
może mamy do czynienia z korupcją ciała?
Caiden zaprzeczył kiwając głową, po czym dodał:
-Żaden mutant tak bardzo nie wypaczy swej formy, jeśli to by było
możliwe, mielibyśmy tu do czynienia z ewenementem. Myślałem też o wypaczeniu formy
za pośrednictwem warpu, ale to także odpada. Zarówno ja jak i siostra Talia
jesteśmy dobrze obeznani w technikach wykrywania podobnego skażenia, a tu nic takiego
nie ma. Gaius może mieć rację, to xenos – przeklął cicho pod nosem plugawe obce
istoty, spluwając na ziemię. – Zastanawia mnie tylko jedna rzecz... Jaki mają
interes w tym mieście i jakim cudem nikt ich dotąd nie wykrył?
-To się zdaje niemożliwe, panie...
Wtedy Caiden uniósł głowę i zmarszczył groźnie brwi wpadając na jeden
ważny trop, który stwierdzenie archiwisty mu podsunęło.
-Chyba, że ewentualne odkrycie zostałoby przez kogoś skrzętnie
zamaskowane. Być może ktoś ich kryje? Tylko kto mógłby na tym skorzystać?
***
Panna Marrsing siedziała na honorowym miejscu przy bogato zastawionym
stole. Z komnaty widokowej na najwyższym piętrze kasztelu roztaczałby się
malowniczy widok, gdyby nie wojska i namioty wrogich sił rozciągnięte między
umocnieniami na odległych bagniskach skrytych lekką mgłą. Ich proporce
powiewały między bateriami prymitywnej artylerii jaka co jakiś czas miotnęła
kulą. Nie wiele pocisków dolatywało do murów – lżejsze działa były za słabe na
odległość w jakiej rozstawiły się wojska. Musiały trzymać się tak daleko, gdyż
zbliżenie na bardziej podmokłe tereny groziło zatopieniem ich w kapryśnych
mokradłach, albo ostrzał o wiele bardziej celnej i nowocześniejszej artylerii
murowej księcia Olrankanu. Cięższe działa i bombardy od czasu do czasu
dosięgały murów, lecz częstotliwość z jaką prowadziły ostrzał pozostawiała
wiele do życzenia, zaś celność na taki dystans nie pozwalał skoncentrować się
na jednym punkcie.
Szeroki taras widokowy wieńczył pysznie urządzoną komnatę. Kopulaste
sklepienie od wewnątrz barwiły wymyślne malowidła przedstawiające sceny z
historii wojowniczego ludu żeglarzy dosiadających bagiennych bestii –
przypominających połączenie płazów z przerośniętymi szczurami.
Na przeciw magistrat, po przeciwnej stronie stołu, siedział książę, co
jakiś czas sypiąc żartami do swoich oficerów. Oprócz tego, na sali były jeszcze
dwie bardzo zastraszone kobiety, nie odzywały się ani słowem skubiąc skromny
poczęstunek maleńkimi kęsami. Czterech siwych mężczyzn miało na sobie skórzane
dublety, które mogły uchodzić za mało eleganckie na innych światach, lecz w
takim mokrym klimacie ich zastosowanie było jak najbardziej zrozumiałe. Liczne
klejnoty jak i srebrne ozdoby znaczyły ich ubiory. Każdy na szyi miał bogaty
łańcuch oznajmiający ich pozycję.
Książę natomiast był ich zupełnym przeciwieństwem. Niski i chudy o
straszliwie chorowitej i bladej aparycji jadł za wszystkich co i rusz wstając
by nachylić się nad upieczonym mięsiwem i ukroić sobie porcję. Żartował przy
tym bez przerwy, komentując marność wojsk swej przeciwniczki oraz jakim
szczęściem jest mieć za sojusznika potęgę na skalę Imperium. Co jakiś czas
wznosił sztuczny toast za zdrowie zacnego gościa, na co Cynobia nie miała
innego wyjścia jak podziękować i odwdzięczyć się tym samym. Szybko stało się
jasne, że na to właśnie książę Orcan liczył.
-Bardzo mnie cieszy, droga pani, że Imperium przybyło zająć się tymi
jakże podłymi napaściami, lecz gwarantuję, że to nie jest nic, z czym nie
potrafilibyśmy sobie poradzić.
-Ze wczorajszej rozmowy z waszymi ludźmi, wywnioskowałam coś zupełnie
innego – magistrat ujęła kielich i poczęła się nim bawić patrząc jak lekko
kwaskawe wino obija się o ścianki naczynia. – Są bardzo przestraszeni.
-Nonsens – żachnął się książę, wycierając chusteczką kąciki ust. – Mają
dość wojny i siedzenia w murach. Ceny rosną, wiadomo, a jak się ludziom nudzi,
to zaczynają opowiadać sobie historie by dostać kufel od zainteresowanych
słuchaczy, lub jeszcze bardziej windować ceny na panice.
-Naturalnie, żadnych presji. Jeśli jest jak mówicie i śledztwo niczego
nie wykaże, wrócimy i powiadomimy konklawe o jedynie waszych militarnych
problemach.
-Wspaniale! Składałem zamówienie na wasze karabiny i pociski, i nadal
nie mogę się ich doczekać... Czy możesz, pani, ponaglić wasze sługi przy okazji
składania raportu?
Cynobia obdarzyła go najbardziej sztucznym uśmiechem jakiego wyuczyła
się na Sibeliańskich salonach. Dopiwszy wina powoli wstała i zebrała sobie duży
czarny owoc jakiego miała okazję skosztować dnia zeszłego w karczmie. Przypominał
w smaku porzeczkę, a ten egzemplarz okazał się o wiele słodszy. Odeszła od
stołu kierując się ku tarasowi. Skoro on chciał z nią pogrywać to i ona pogra z
nim. Rozegrał się mały spektakl charakterów, subtelna gra złożona z pozorów.
Wstała by ukazać, że jest wyższa i lepiej zbudowana niż sam książę i
którykolwiek z jego ludzi. Podziwiając szańce oblężenia, mogła udawać, że jest
przejęta losami miasta, a tak naprawdę, po prostu, lekceważąco stała do nich
tyłem, dumnie wyprostowana. Mogła także podnieść ton, mówić głośno i władczo,
wszystko zamaskowane pozornym oddaleniem od stołu i koniecznością wyraźnej mowy
z szacunku dla gospodarza.
-Jesteście, szlachetny panie, lojalnymi sługami Imperatora, co wielu
przedstawicieli bardzo chwali. Nim tu przybyliśmy, uraczyły mnie opinie, że ze
wszystkich włodarzy ziemskich, wy, panie przodujecie pod względem wierności.
Dochowujecie neutralności w konflikcie za co z resztą słono płacicie, bowiem
bardziej zależy wam na lojalności względem Imperium, niźli błahych konfliktach.
-Dziękuję – przytaknął magnata uśmiechając się szeroko – ale nie
potrzeba mej wierze sławy. Powinność i obowiązek względem Imperium są nagrodami
samymi w sobie.
-Cieszy mnie, że się zgadzamy... – wzięła kolejny kęs owocu podrzucając
go sobie w milczeniu przez chwilę. – A jednak to księżniczki Rhozena i Rhozeia
ślą nam daniny zarówno w postaci ludzi jak i surowców. Jako, że na planecie nie
ma faktycznego władcy, oba stronnictwa jak najbardziej gorliwie wywiązują się
ze zobowiązań – srebrnowłosa pani magistrat zrobiła długą teatralną przerwę –
podczas gdy neutralni... wydaje mi się, choć nie jestem pewna. Proszę wybaczyć,
ale dokumentacje przeglądałam bardzo pospiesznie. – Odwróciła się i ruszyła w
kierunku stołu, podśmiewując niewinnie w także mistrzowsko udawany sposób. –
Neutralne księstwa chyba nie zapomniały zapłacić daniny, prawda?
Podjąwszy kielich obeszła dwóch oficerów i siostrę księcia Orcana,
stając u boku zamrożonego nagłym obrotem spraw władcy miasta. Uniosła dzban z
winem i dolała sobie trunku, pozwalając, by przede wszystkim jego wierni
oficerowie napatrzyli się na siedzącego i niemego zwierzchnika, oraz górującą,
pewną siebie przedstawicielkę Imperialnego prawa.
Książę na pytanie nie mógł jednoznacznie odpowiedzieć wiec z milczeniu
obserwował jak kobieta przechadza się po komnacie stukając głośno obcasami.
-Oczywiście żadnych kopalni na waszych terenach nie ma, więc nalegać w
tej sprawie byłoby nieporozumieniem... Ale jeśli chodzi o daninę z ludzi...
Nawet pod oblężeniem miasto dobrze się trzyma i pęka w szwach można rzec, a z
wczorajszej rozmowy z kapitanem straży dowiedziałam się, że nikt od blisko
czterech lat Olrankanu nie opuszczał, przynajmniej nie z waszego rozkazu
wspomóc Imperialną Gwardię w ich słusznej sprawie obrony naszych światów... Mam
nadzieję, że zacny oficer się pomylił, bowiem bronią handlować można tylko i
wyłącznie z lojalnymi, wywiązującymi się z powinności lennych, obywatelami
Imperium. Oczywiście, książę nie ma się czego obawiać, jestem pewna, że spełnił
wszystkie wymogi stawiane przez Adeptus Administratum – znowu się zaśmiała – no
bo wyobraźcie sobie, drodzy panowie, cóż to byłaby za heca, gdyby wasze
karabiny przyszły, ale zostały dostarczone najbliższemu stronnictwu
wywiązującemu się z obowiązku daniny, w tym przypadku Emanueli Falatrish.
Skonsternowane miny mężczyzn nagle zaszły gorzkim udawanym śmiechem.
-No faktycznie, cóż za okrutny zbieg okoliczności by się to okazał...
Na szczęście, jaśnie pani, Administratum nie powinno mieć do nas żadnych
zastrzeżeń.
-Ależ dobrze sobie z tego zdaję sprawę! Dlatego tym bardziej ucieszy
mnie zaszczyt bycia oprowadzoną po waszym mieście, bym mogła osobiście dokonać inspekcji,
na której wyniki moi przełożeni czekają. Z chęcią wydam opinię czy jesteście
godni ściągnięcia z was należytej, jak i zaległej daniny.
***
-Jestem pewna, że coś ukrywają, na szczęście załatwiłam nam wolne
przejście – Cynobia rzekła ozdabiając twarz triumfalnym uśmiechem. Spoglądała
co jakiś czas przez ramię na kolumnę zbrojnych wyznaczonych na jej przyboczną
straż. Kapitan Solkar nie był zadowolony z obowiązku niańczenia szlachcianki,
ale jego przełożeni wydawali się czymś bardzo poruszeni i kazali mu się
zachowywać jak najbardziej uprzejmie.
-Przestraszyli się gdy wspomniałam o inspekcji ludności. Podejrzewam,
że cokolwiek ich tak bardzo drażni i czego nie chcą byśmy zobaczyli, będą się
starali przenieść. Może pan Tharn mógłby się przyjrzeć wszystkiemu z innej
perspektywy.
Havelock spojrzał na grupkę plebejuszy, którzy jakiś czas temu obeszli
grupę śledczą i przystanęli na drugim końcu ulicy, starając się wyglądać w
miarę dyskretnie.
-Już przygotowali tajniaków – ziewnął w rękawice maskując wypowiedź. –
Tamci goście mogli założyć łachmany, ale są zbyt dobrze odżywieni i zgrani.
Magistrat udała się w końcu na pozorowaną inspekcję, idąc wolno i
zadając mnóstwo niepotrzebnych pytań, choć brzmiących wielce profesjonalnie.
Użyty język i nomenklatura wprowadziła kapitana w zakłopotanie, tak, że musiał
robić dobrą minę do złej gry i wykręcać się od odpowiedzi. Gdy Cynobia
zażyczyła sobie udać się do Ruder, najpierw próbował jej to odradzić tłumacząc,
że to nie potrzebne, potem, że troszczy się o jej zdrowie, a ściśnięte tam masy
mają tendencje do chorowitości. Nie miała zamiaru ustępować i wtedy tajniacy
się uaktywnili. Tharn obserwował ich poczynania z odległości raportując przez
mikro-komunikator. Uzbrojeni mężczyźni wpadali do domostw tylnymi zaułkami i
grożąc mieszkańcom kazali wyprowadzać niedołęgi. Z początku wyglądało to jak
cyrkowy pokaz dziwadeł, lecz w oczach Gaiusa był niewymownie gorszący i smutny.
Widząc utykające wystraszone zdeformowane istoty zapędzane do starych szop i
magazynów przyległych warsztatom pomniejszych rzemieślników zastanawiał się co
za chory władca pozwala im żyć w ten sposób miast ulitować się i uwolnić od
przykrej przyszłości naznaczonych mutacją.
Pani magistrat żądała by otwierać jej drzwi. Przy niektórych domostwach
kapitan oferował wyperfumowaną chusteczkę, jako, że smród był nie do
zniesienia. Zaglądając do wnętrz nie uświadczyła niczego godnego uwagi, poza
obrazem biedy z jaką nie raz miała do czynienia pracując u mistrza Vaaraka
przez ostatnie lata. To, co jednak szczególnie ją ugodziło, były warunki. W tym
mokrym, bagiennym klimacie choroby zdawały się pożerać biedaków o wiele
szybciej i w o wiele bardziej groteskowy sposób. Cysty i pęcherze rosły wraz z
drobnoustrojami zabarwiającymi zakażoną skórę plamami zieleni, rdzy, czy
czerni.
Gaius uznawszy, że oczy żołnierzy są dostatecznie skupione na pannie
Marrsing, wrócił do reszty śledczych udając żebraka, który przyszedł prosić o
monetę. Podszywanie się pod ludzi szło mu na tyle dobrze, że już siostra Talia
miała interweniować.
-Co więcej możesz nam powiedzieć o tej wczorajszej napaści? – Łowca
wiedźm spytał szeptem, wyjmując z kieszeni złotego trona i wręczając zabójcy
gdy obok nich przeszło dwóch podejrzliwych muszkieterów spiesząc na mury.
-Poczekałem aż istoty się oddalą, a potem tropiłem. Ciągnęli ze sobą
krwawiące trupy, więc w zostawili trochę śladów na bruku i deskach, a w końcu i
na miękkiej ziemi. Musiałem się spieszyć, żeby mi deszcz nie zmył poszlak.
-I gdzie zaprowadziły cię te ślady?
Gaius skinął głową na kolosalną starą wieżę wiatraka na jednej z
wysepek, nieopodal zrujnowanych części miasta. Kamienna konstrukcja górowała
nad drewnianą zabudową, lecz sama wyglądała jakby się miała zawalić, ledwo
utrzymując swój własny ciężar.
-Przed wiatrakiem kończyły się ślady, a ja musiałem się zatrzymać. Nie
było tam ciał, ale zauważyłem dwójkę grabarzy. Łazili nieopodal i zebrali z
ziemi żołnierskie buty, peleryny, broń. Zapakowali wszystko na wóz i odjechali
do swojego zakładu. Co więcej, gdy prześledziłem ślady ich dwukółki wyszło na
to, że przyjechali prosto ze slumsów załadowani po brzegi.
-Czym załadowani?
-Ciałami... Gdy wracali do siebie, mieli za ładunek jeno ubrania i broń
po tych wojakach.
-W takim razie ich odwiedźmy. Ktoś musi im pomóc się z tego wszystkiego...
wyspowiadać.
Zakład Smeeda i Smoota leżał na obrzeżach dzielnicy faktorii i
warsztatów, tuż nad wodami zatoki i wyglądał jakby się zaraz miał do tej zatoki
zawalić. Od piętrowego budynku odpadał gont kryjący dach, a niektóre z desek
zbutwiały na tyle, że skrobnięcie paznokciem potrafiło oderwać długi kawałek
drewna. Nad wejściem, na starej zardzewiałej metalowej płycie ktoś wybił klinem
kształty liter układające się w imiona właścicieli. W szopie obok stała
dwukółka, z płachtą poznaczoną starymi plamami krwi.
Podjęli decyzje, że nim wtargną do wiatraka dobrze byłoby się
wywiedzieć, co też wiedzą lokalni. Caiden ostrzegł, by w miarę możliwości nie
używać hałaśliwej broni, nie chcieli ściągnąć tu żołnierzy oprowadzających
Cynobię.
Łowca Wiedźm podszedł wraz z arbitratorem i siostrą by delikatnie
zapukać do drzwi.
-Zamknięte! – Odpowiedział oschły głos starca. – Nie przyjmujemy! Mamy
mnóstwo roboty! Wara!
Na skinięcie łowcy Havelock zdjął z pleców tarcze, a do ręki wziął
buzdygan. Siostra Talia wyciągnęła długi srebrzysty miecz. Gdy już pewnie leżał
w jej dłoni spowiła go delikatna świetlista powłoka. Gaius przygotował
wyciszony pistolet, a Kaltos schował się w możliwie bezpiecznym miejscu
dobywając krótkiego kozika z monostali.
Znowu rozległo się pukanie.
-Nie słyszy, że zamknięte?! Idźta precz, na litość boską! Będziem nocą
chodzić po trupy! – Ponownie odpowiedział starzec bardzo rozczarowując łowcę
swym grubiaństwem i brakiem gościny.
-Siostro? – Spytał, kłaniając się jej i ustępując.
Sororita zajęła jego miejsce po czym uderzyła w drzwi grzbietem dłoni,
zaś jej cios potęgowała wspomagana zbroja. Drzwi, w chmurze drzazg, wleciały do
wnętrza dusznego i śmierdzącego warsztatu rozwalając się o jeden z katafalków.
Talia z Havelockiem wpadli do wnętrza tworząc kordon, w który wstąpili
Valentine i Tharn. Staruszek widząc ich chwycił za zdecydowanie pozaświatowej
konstrukcji rewolwer i przycupnął za metalową beczką. Olbrzym z workiem na
głowie wbiegł do tej samej sali z zaplecza, dzierżąc w dłoni metalowy drąg z
kilkoma cegłami przywiązanymi doń drutem, sznurkiem i łańcuchem. Ryczał
zastawiając dostęp do dziadka i sypał z ust nieartykułowanymi dźwiękami, jak
przerośnięte dziecko.
-Dobrzy ludzie – zaczął łowca unosząc uspokajająco dłonie w górę. –
Chcemy wam zadać jedynie kilka pytań odnośnie waszej działalności. To wszystko.
-Smoot! Wiesz kim oni są! Uciekaj! Nie zostawią cię przy życiu!
Uciekaj! – dziadek sypał zza beczki celując w nich chwiejnie chwyconą bronią.
Wielkolud pokręcił przecząco głową pochrząkując do starca i cofając się
o krok, lecz bez krzty chęci na ucieczkę.
-Sprzątnąć go? – Gaius spytał szeptem celując w głowę wielkoluda.
-Nie... Jeśli możemy wziąć kogoś na przesłuchanie, to skorzystamy,
nawet jeśli będziemy się z nim komunikować za pośrednictwem niańki.
-Smoot! – Wrzasnął starzec. – Chłopcze... Proszę cię!
-Nie macie szans uciec – arbitrator orzekł oglądając pomieszczenie zza
zasłony ceramitowej tarczy – zdajecie sobie sprawę, że jest nas więcej.
Gdy jednak skończył mówić spocony osiłek, i tak poddenerwowany,
postradał do reszty zmysły, a może chciał ratować starca i to jemu kupić czas.
Wymierzył cios, który byłby uderzył Havelocka w głowę, gdyby ten nie uniósł
tarczy pozwalając ciężkiej masie rozbić się o ochronną zasłonę. Korzystając z
powstałej luki, siostra Talia cięła mieczem w bok napastnika. Ostrze zagłębiło
się w ciało z łatwością, a pracujące pole siłowe spowijające ostrze rozrywało
molekuły każdej komórki na swojej drodze podgrzewając i gotując ranę.
Zamaszysty cios zahaczył o kręgosłup, odbierając Smootowi władzę w nogach. Padł
na ziemię niemal rozkrojony wpół, nogi z torsem łączył kawałek mięsa jego
prawego boku. Jęcząc i wyciągając ręce do góry, wołał o pomoc, na swój
wynaturzony sposób. Staruszek rzucił broń, podbiegł do olbrzyma ujmując jego
głowę i załkał kołysząc się nad nim wprzód i w tył.
-Zaoszczędź nam czasu i zacznij mówić, starcze – Caiden podszedł bliżej
gdy Havelock wraz z Talią ruszyli dalej zabezpieczać teren. – Wiesz kim jestem,
nie ostrzegałbyś swego... towarzysza, gdybyś nie wiedział do czego jesteśmy
zdolni, prawda?
-On nikomu nie zawinił... – Brodaty dziadek uniósł ku łowcy załzawione
oczy, gdy ciało leżące przed nim oddało się całkowitemu bezwładowi. – Chciał
mnie tylko obronić...
-Teraz to mało istotne. Teraz możemy podyskutować na dwa sposoby.
Cywilizowany, albo taki, w którym będziesz przeżywał chwile o wiele bardziej
bolesne niż obecna i to naprawdę długo. Nie myśl, że skoro jesteś stary to twe
ciało wykpi się i podda. Znam bardzo wyszukane sposoby utrzymywania
przesłuchiwanych przy życiu... Czemu zostawialiście zwłoki przy młynie?
-Zabiliście go...
-Nie, starcze! To ty go zabiłeś! Uwikłałeś jego i siebie w sprawunki,
które sprowadziły na was karę... w naszej postaci. Ale to TY go zabiłeś.
Handlujesz zwłokami i myślałeś, że przez całą wieczność będzie wam to uchodzić
bez konsekwencji?!
Siostra talia odsłoniła kotarę prowadzącą do składziku na zapleczu. Ku
jej zaskoczeniu znalazła blisko czterdzieści muszkietów, tyle samo mieczy, do
tego buty, peleryny i sakiewki w podobnych stertach, stosunkowo mniejsze lub
większe. Mieli do czynienia z typami żerującymi na zmarłych, nawet fakt, że
byli biedni i robili co się dało chcąc przeżyć ciężkie czasy nie tłumaczyło
takiego zachowania w oczach Sorority.
-Zmuszasz mnie, bym się powtarzał, starcze, a ja bardzo tego nie lubię.
Czemu zostawialiście zwłoki przy młynie?
-Nie wiemy kim oni są, panie! Któregoś razu, musieliśmy trupy zrzucić
na bagnisku nieopodal wiatraka, bo szef gangu Mincerzy łaził nam pod zakładem i
chciał byśmy mu płacili haracz od każdego trupa... Jak żeśmy wrócili po ciała
po kilku godzinach tych nie było, a gdzieśmy je zostawili leżało odzienie i
kilka monet. Tak nosimy gdy jakiejś bidzie sie zemrze, ale nigdyśmy ich nie
widzieli, nigdy nie spotkali! Zostawiają rzeczy na handel, zapłatę, a tutaj
ludzie za trzcinę pastewną do gara, to dzieci są gotowe sprzedać.
-Jak długo?
-A z dwa miesiące...
-Dwa miesiące?! – Łowca wzburzył się obracając przeciwko klęczącemu
dziadkowi. – Dwa miesiące i chcesz mi powiedzieć, że ani razu się z nimi nie
widzieliście?!
-Nie kłamię, panie! Prawdę mówię! Jak kiedyś potrzebowaliśmy pieniędzy
Smoot podszedł do młyna żeby zapukać, ale zaraz uciekł bo się przestraszył i
zabraniał mi się tam zbliżać.
Gaius cały czas był poddenerwowany, przechadzał się cicho po zakładzie
grabarzy przyglądając się wyższym kondygnacjom, deskom i wspornikom
utrzymującym zacienione piętro. Leżały nań zwinięte materiały, stary stół,
krzesło, rupiecie niepotrzebne na parterze.
-Musisz mi powiedzieć coś więcej, Smeed. Musisz mi powiedzieć kim są,
czy słyszałeś jakieś domysły, plotki? Muszę wiedzieć czego mogę się spodziewać
po tym młynie.
Gaius przytknął palec do komunikatora w uchu, po czym zasłonił usta
drugą dłonią by szepnąć ostrzeżenie dla reszty. Wszyscy poza Kaltosem odebrali,
lecz ten na szczęście został na ulicy. Siostra Talia wróciła do głównego
pomieszczenia. Spoglądała w górę samymi oczami, by tylko nie unieść głowy i dać
tym samym znać o czym już wiedzieli. Havelock wrócił i rzucając Caidenowi oraz
Gaiusowi porozumiewawcze spojrzenia stwierdził, że poczeka na zewnątrz,
zobaczyć jak się ma skryba. Wraz z siostrą byli już bliscy opuszczenia budynku.
Tharn opuścił zaś dłonie z bronią, tak, że spoczywały luźno wzdłuż jego torsu,
choć na prawdę miał mięśnie napięte niczym struny.
Wtedy znów to zobaczył. Wysoko nad nimi, na jednej ze stropowych belek,
niemal bezgłośnie poruszyła się zakapturzona postać skryta w mroku. Talia z
Havelockiem wyszli rozchodząc się na boki, tak na prawdę jedynie szykując by
wbiec z powrotem, a dla pozoru dając wrażenie, że opuścili teren przed
zakładem.
W ciszy jaka zapadła było słychać jedynie ciche pochlipywanie starca,
oraz stukanie, jakby maleńkich ostrych szpikulców na mokrym drewnie. Caiden
skinął wtedy głową, samemu odskakując o kilka metrów w tył. Zabójca momentalnie
uniósł pistolet i posłał serię w kłąb szmat pod sufitem! Świsty wytłumionych
wystrzałów zagłuszyło bolesne i gniewne krakanie jakby potężnego ptaszyska.
Istota spadła na ziemię wijąc się i szarpiąc! Zakapturzony beznogi
stwór rozerwał swe odzienie ukazując prawdziwe oblicze. To nie była jedna
istota, ale trzy identyczne złączone ze sobą plątaniną kończyn. Stworzenia nie
przypominały niczego z czym dotąd akolici mieli do czynienia. Pałąkowaty wąski
i umięśniony tułów z jednej strony wieńczyła naga ptasia głowa z maleńkimi
oczami osadzonymi głęboko w czaszce, oraz z długim na metr dziobem ostrym jak
kilof. Z drugiej strony monstra wyrastało blisko dziesięć odnóży
przypominających także długie na metr chude ludzkie palce, lecz poprzecinane
dziewięcioma skrętnymi stawami każde. Paluchy wieńczyły ostre czarne szpony,
niczym zaostrzone paznokcie. Nim ich ciała się rozplątały, każda z głów
zajmowała osobne miejsce w szacie, teraz wszystkie były równie groźne i
zdeterminowane. Jedna z istot została draśnięta pociskiem z pistoletu, a Gaius
z ulgą uznał, że strzelanie do stwora dzień wcześniej mogło się skończyć
tragicznie. Nie miałby dwóch, ale aż sześciu przeciwników na karku.
Smeed powoli obrócił się słysząc ptasi jazgot, a gdy spojrzał w
kraczący dziób, wrzasnął przerażony. Jeden z potworów rzucił się na niego
zatapiając w nim kolczaste zwieńczenia odnóży. Dwa „palce” operując z
niesamowitą prędkością kuły go w twarz celując w oczy. Zarzucił dziób w tył by
zaraz zadać nim cios i błyskawicznie wyrąbać starcowi otwór w czaszce!
Dwa kolejne stwory ruszyły w tym samym czasie, jeden rzucił się ku
łowcy wiedźm, drugi na zabójcę, który winien był zadania pierwszych ran.
Gaius zaskoczony zwinnością stwora próbował uskoczyć, lecz nie był dość
szybki. Bestia naprężywszy odnóża odbiła się od podłogi i w mgnieniu oka
wczepiła w ścianę obok niego, kłując dziobem w głowę Tharna! Zabójca niemal
padł na podłogę czując jak ostry szpic rysuje po jego skórze! W ostatnim
momencie Gaius zszedł z linii ciosu, na szczęście, bo choć rana była poważna,
mogło się skończyć o wiele gorzej. Drugi stwór wyciągnął swe ramiona przeciw
łowcy chcąc wczepić się w jego ciało, lecz Caiden zbił dziób mieczem.
Siostra Talia gniewnie zaszarżowała jako pierwsza i widząc słaniającego
się zabójcę, podbiegła do monstrum póki to naprężało kończyny do kolejnego
skoku. Sororita zamachnęła się siłowym ostrzem, a istota usiłowała odskoczyć,
lecz w trakcie lotu miecz przeciął jej palczaste wypustki odcinając wszystkie
na raz! Brocząc gęstą, niemal czarną krwią stwór upadł nieporadnie miotając się
po podłodze.
Skavaldi wpadł pomóc łowcy i z równym zapałem godził istotę w
pałąkowaty tułów. Giętkie ciało zgięło się na buzdyganie absorbując większość
uderzenia, jakie jedynie odrobinę nim targnęło. Niestety dla stworzenia po
ciosie przyszedł czas na wyładowanie elektryczne. Moc wstrząsnęła nim tak, że
począł się telepać w konwulsjach. Gaius nienawistnie spojrzał na porażoną
istotę, po czym wypruł weń serię kończąc jej żywot. Po twarzy obficie lała się
krew, więc uciskając ranę skierował się do wyjścia.
Ostatni z plugawych xenos przed wściekłym atakiem rozdziawił szeroko
paszczę sycząc groźnie i obierając cel. Siostra Talia wyglądała najgroźniej w
jego prymitywnych oczach, to na nią się rzucił próbując ugodzić w głowę.
Monstrum zaryzykowało wystrzeliwując w powietrze, lecz Sosorita w mgnieniu oka,
potężnym gniewnym zamachem uderzyła płazem miecza w dziób, a pole siłowe
zdruzgotało jego molekularną strukturę. Caiden natarł z drugiej strony, w dłoni
dzierżył rapier z mono-stali wykuty przez podobno najlepszego klasztornego
mistrza z Valon Urr. Ostrze z precyzją przebiło oko potwora wychodząc po
drugiej stronie łba. Obca istota podrygiwała jeszcze przez chwilę w
pośmiertnych konwulsjach, by w końcu zastygnąć w bezruchu.
Valentine splunął na ziemię wycierając klingę o wiszącą przy drzwiach
kotarę.
-Łowco – białowłosa wojowniczka rzekła aksamitnym i stanowczym głosem –
powinniśmy udać się do młyna na wypadek gdyby planowali ucieczkę. Te xenos
zaatakowały nas bo właśnie o ich gnieździe była mowa. To przynajmniej
najbardziej rozsądne wytłumaczenie. Jeśli ich zwiadowcy nie wrócą, mogą nam
ujść.
-Nie wiemy kiedy mieli wrócić ci zwiadowcy...
-Tym bardziej nie powinniśmy ryzykować, jeśli mieli wrócić wkrótce.
-Zgadzam się – warknął zabójca opierający ramię o futrynę, gdy Kaltos z
pośpiechem wiązał mu bandaż na głowie. – Zebraliśmy ich w jednym miejscu to
dokończmy sprawę... Tym razem naróbmy hałasu, może panna Marrsing ściągnie nam
posiłki.
Smród rozkładu jaki bił z wnętrza wwiercając się w nozdrza tłumaczył
czemu okolica była opuszczona. Kolosalna konstrukcja stała na jednej bagiennej
wysepce z zawalonym mostem, dalej otoczona przez połacie zniszczonych ruder.
Ucierpiały pierwszego dnia ostrzału z wód zatoki, podobnie jak i sama młyńska
wieża, gdy kanonierki baronowej usiłowały ją zawalić tworząc szaniec dla
piechoty szturmującej z pokładów barek. Szturm się nie udał, podobnie jak plan
zawalenia wiatraka. Widniało w nim wiele wyłomów i dziur, lecz górujący nad
okolicą kamienny monument nadal stał jakby niewzruszony armatnimi kulami. Nawet
dla bardziej rozwiniętych światów młyn byłby imponującym projektem, biorąc pod
uwagę pomysłowość i innowacyjność konstruktorów. Wysoko nad głowami, na tle
szarych chmur, kręciły się żagle rozpięte na drewnianych stelażach uformowanych
w kształt aerodynamicznych skrzydeł. Skrzypienie drewna oraz mokry stukot
przekładni niósł się nad opuszczoną częścią Olrankanu. Havelock wraz z siostrą
Talią nie przebierali w narzędziach, dobywając swego najlepszego arsenału.
Siostra chwyciła mocno masywny blok boltera, a arbitrator podjął strzelbę
automatyczną, zabójczą na bliskich dystansach. Wszyscy byli dobrze
przygotowani, nawet Kaltos był zdecydowany wesprzeć drużynę, choćby wiedzą,
mając nadzieje, że zidentyfikuje zagrożenie. Gaius kazał mu ściągnąć plecak, z
którego wyjął mały podręczny skaner. Chłopak nawet nie wiedział, że ktokolwiek
go tam wpakował, a poczuł się jak juczne zwierze. Zabójca stał przy lekko
rozchylonych drzwiach używając skanera i szeptem dodając, że tylko idiota
wchodzi nieprzygotowany tam gdzie może być wróg. Informacja była zaiste jedną z
najważniejszych broni. Poznanie z iloma przeciwnikami będą mieli do czynienia,
oraz gdzie ci się znajdują zaoszczędzało brnięcia przez pułapki, zasadzki i
narażanie się na niepotrzebne obrażenia.
Urządzenie na zielonym ekraniku wyświetliło pożądane informacje.
Pomieszczenie przed nimi nie było puste, biometryczne odczyty wskazywały na
istnienie skomplikowanej formy życia. Wykazywała się hiper-metabolizmem, a mimo
wszystko wytwarzała znikome ilości ciepła. Odczyt był również niepokojący
dlatego, że nie wskazywał jednej istoty jako takiej, lecz raczej tysiące
maleńkich istot w jednym miejscu, w spójnej formie. Nikt nie miał pojęcia z
czym mają do czynienia.
Na znak łowcy, siostra Talia wraz z arbitratorem wpadli do wnętrza
otwierając kopniakami drzwi na oścież. Podłoże było prawie całe zasłane
stertami nagich, napęczniałych i gnijących ciał... Hałdy rozproszone między
belkami wspierającymi ściany konstrukcji, oraz wiekową drewnianą maszynerią
młyna, ociekały ropieniem chorób i posoką rozkładu. Smród był nie do
wytrzymania. Chmary owadów unoszące się nad padliną przypominały wzburzone,
nisko buczące chmury czerni. Marszczyli twarze próbując przezwyciężyć strach
przed złapaniem nieczystego nasienia organicznej korupcji. Siostra Talia z obrzydzeniem
zeszła na podłogę, trzymała bolter w gotowości.
Modliła się, by wróg się ukazał. Mogłaby go zniszczyć i wreszcie opuścić
to przeklęte miejsce.
Skavaldi choć czuł odrazę związaną z nekrotycznymi wonnościami, stanął
u jej boku z obojętnym wyrazem twarzy. Cokolwiek się stało w życiu arbitratora
sprawiło, że widok rzezi nie wywierał na nim wrażenia.
Gaius Tharn pożałował, że tam wszedł. Jego rana jeszcze krwawiła i choć
Kaltos dobrze ją opatrzył, bał się złapać chorobę mogącą kosztować go życie. Z
jego pomocą jednak, na pewno łatwiej będzie drużynie szybko i skutecznie
przejść przez te niebezpieczeństwa. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Łowca wstępując do wnętrza zakrył nos ręką, którą trzymał pistolet.
Walczył z impulsami żołądka, gdy młody adept spojrzał do środka i przełknął
głośno ślinę. Postąpił za nimi samemu nie mogąc uwierzyć, że nie stchórzył.
Wewnątrz towarzyszył im dziwaczny, nienaturalny dźwięk. Mokre,
wytłumione, ciągliwe żucie, lub mielenie, jakby ciała w jednej z hałd wplątały
się w tryby zmieniające je w galaretowatą pulpę. Nic takiego jednak nie miało
miejsca.
Gdy postąpili kilka kroków bliżej, jedna z hałd w głębi pomieszczenia
drgnęła. Z zaspy opadających zwłok wyłoniła się sylwetka opleciona
zakrwawionymi szatami. Z otworów w odzieniu wystawała głowa oraz ręce, z tej
odległości istota wydawała się szara, a jej bezwyrazowa skóra, zdawała się
ciągle poruszać. Nie posiadała twarzy, a po całej formie ściekał zielonkawy
śluz. Serca zabiły mocniej poddane przerażeniu, gdy po bliższej obserwacji
stało się jasne, że plugawe człekokształtne stworzenie to rój splątanych ze
sobą i wiecznie poruszających się czerwi.
Szare tłuste robaki nurkując i wypełzając na powierzchnie formy zdawały się
walczyć o pozycję z dala od zagrożenia, lub wręcz odwrotnie, głodne świeżego mięsa
próbowały sięgnąć ku towarzyszom.
Młody skryba zamarł w bezruchu z otwartymi ustami, sparaliżowany
strachem. Jego ręce drżały wypuszczając kozik. Zbytnio się bał by nawet myśleć
o ucieczce. Patrzył na czerwie i w pochłaniającym go szaleństwie widział, jak
robaki wgryzają się w jego ciało pożerając go żywcem.
Mimo wszystko istota spoglądała na nich w milczeniu... o ile można było
tak stwierdzić, zważywszy, że nie posiadała oczu. Stała do nich frontem równie
zaskoczona, co oni.
Sororita miała broń w gotowości, wystarczyło wycelować i pociągnąć za
spust, co z resztą uczyniła, śląc serię dwóch pocisków w potwora! Jej broń była
podobnym modelem do używanych przez Adeptus Astartes... mniejszym, lżejszym,
dopasowanym do dłoni zwykłych śmiertelników, nie mniej nadal uosobienie strachu
każdego, kto spojrzał w czerń lufy. Z głębi broni, wypadły dwa bezłuskowe pociski,
każdy będący miniaturową, pędzącą z zawrotną prędkością, stabilizowaną rakietą
ciągnącą za sobą strugę siwego dymu, grzmiąc przy tym groźnie. Szeroki pocisk
wwiercił się w stwora zagłębiając w jego głowę, drugi zaś w tors, po czym oba
eksplodowały będąc głęboko w jego trzewiach! Na ogół jeden pocisk potrafił
rozerwać przeciwnika na strzępy, separować kończynę od tułowia, wyrwać dziurę
wielkości piłki. Bez wątpienia siostra Talia dysponowała jednym z najlepszych typów
niezawodnej i wszechstronnej broni w arsenale Imperium... a mimo wszystko rany
jakie monstrum odniosło były nieznaczne. Kilka rozerwanych czerwi wypadło z
gromady, zaabsorbowały impet uderzenia i wybuchu, zaś inne szybko zajęły ich
miejsce.
Gaius nie wierząc co widzi spróbował wypruć serią w potwora,
przeklinając się, że też nie zabrał swego wiernego karabinu. Cała seria ugodziła
istotę niezwracającej nawet uwagi na próby zabójcy. Pociski wpadły w jego ciało
na wtór wystrzałów otwierając tylko kilka dziurek w krwistej szacie.
Skavaldi pociągnął za spust, automatyczna strzelba zagrzmiała
obryzgując pomieszczenie śrutem. Moc wystrzału arbitratorskiego działa w
połączeniu ze słusznym gniewem jaki na chwilę go napełnił była na tyle potężna,
że część grubych kul miała szczęście z impetem ugodzić w tors i wyrzucić za
plecy istoty całe naręcza posiekanych larw.
Potworność na ich oczach zasklepiała swe rany. Niektóre z rozerwanych
czerwi zrastały się podpełzając do człekokształtnej gromady i dołączając do
reszty. Jedno ramię wycelowało w arbitratora, a z ławicy robaków wysunął się
pokryty śluzem organiczny tubus. Ze świstem wypadła zeń zielonkawa wiązka
gotująca powietrze. Trafiła w nogę arbitratora. Poczuł swąd przepalanego
karapasu, oraz ból pieczonej skóry. Skavaldi wrzasnął dopadając najbliższej
zasłony. Ogłuszający pisk zagłuszył ich zmysły. Uderzył jakby prosto w jaźń, boleśnie
wwiercając się w umysł.
Łowca wiedźm dopadając także otworzył ogień dopadając do ciężkiego
kamiennego bloku obracającego się żarna. Pocisk z pistoletu trafił stwora,
owszem, lecz podobnie jak w przypadku Gaiusa, nie czyniąc mu żadnych szkód.
***
Pani magistrat usłyszała wystrzały. Zakomunikowali jej wcześniej, że
będzie to znak, by do nich dołączyła. Znajdowali się na obrzeżach dzielnicy
robotniczej. Czas się liczył a inni byli w niebezpieczeństwie, zaś na przywódcy
Piór odległa strzelanina zdawała się nie wywierać wrażenia. Jego żołnierze
czuli, że coś jest nie tak, wystrzały nie powinny padać od strony młyna, ale
raczej od strony murów. Widziała to po ich twarzach, skonsternowanie,
pobudzenie.
-Słyszycie to, kapitanie? – Spytała.
-Ach... Nie powinnaś się niczego obawiać, łaskawa pani. To zapewne
ćwiczenia poborowych i najemników. Żeby nie skostnieć całkowicie, od czasu do
czasu urządzają sobie za pozwoleństwem księcia małe manewry.
-Rozumiem... Kapitanie, proszę powiedzieć swym ludziom kim jestem –
obróciła się w ich stronę stając na baczność obok dowódcy grupy dwudziestu
mężczyzn.
-Ależ oczywiście – dumny, że może wykazać się wiedzą o pozaświatowcach
i zabłysnąć w oczach przedstawicielki Imperium zaczął przemawiać. – Pani magistrat
jest reprezentantką Imperialnej administracji, strażnikiem i znawcą Imperialnego
prawa. W jej kompetencjach leży ocena zachowań obywateli Imperium. Jako członek
Adeptus Arbites jest uprzywilejowana w jednej osobie i na miejscu rozpatrzyć
sprawę, dokonać osądu, wyznaczyć i wymierzyć karę, w tym w trybie polowym.
-Dziękuję, kapitanie. Teraz przypomnijcie żołnierzom czego obywatelami
są przede wszystkim.
Kapitan uśmiechnął się pod nosem, dobrze wiedział, że to pytanie
podchwytliwe, więc by ją zadowolić, postanowił pozytywnie zaskoczyć, mając za
razem nadzieję, że pozytywna ocena jego działań znajdzie się w raporcie.
-Jesteście przede wszystkim obywatelami Imperium! Wasza najważniejsza
lojalność, to lojalność względem Boga Imperatora i z jego łaski wam panującym
Adeptom, udzielającym panom tego świata pozwolenia na zarządzanie jego ludźmi i
zasobami. Imperator to prawo, a Imperium to nasz dom. Bez nich jesteśmy ślepi,
bezbronni i opuszczeni.
-Dziękuję, kapitanie. Teraz proszę wydać swym ludziom rozkaz udania się
w stronę młyna.
Na te słowa mężczyzna spojrzał się na Cynobię marszcząc groźnie brwi i
zagryzając wargi. Po chwili, ochłoną przyjmując dyplomatyczny ton.
-Łaskawa pani raczy zrozumieć, że miałem ją oprowadzić po wyznaczonych
terenach. Nasz czas jest ograniczony i do tego moi ludzie z pewnością będą
potrzebni w walce. Jeśli ma pani ochotę zwiedzić młyn, możemy udać się do Lorda
Peleryn, Carsona, jako przełożony straży, on jest władny wydać takie
pozwolenie.
Kącik ust Marrsing uniósł się w delikatnym uśmiechu, gdy spojrzała na
żołnierzy zupełnie ignorując słowa kapitana. Uniosła dumnie głowę lustrując ich
każdego z osobna.
-Czy dokładnie zrozumieliście co wasz kapitan wam przed chwilą
powiedział o Imperium?
Patrzyli się na nią niemo, skonsternowani, stojąc na baczność. Po
chwili kilku skinęło głowami.
-Zrozumieliście każde słowo i wszelkie ich implikacje?
Znowu potwierdzili, tym razem większość pokiwała głowami, choć kilku
nie było pewnych niektórych z podanych fraz.
-Bardzo mnie cieszy wasza odpowiedź – stwierdziła wyciągając z kabury
rewolwer i strzelając kapitanowi w skroń.
Żołnierze wzdrygnęli się widząc jak bezwładne ciało ich przełożonego
pada z dymiącą dziurą w czaszce.
-W takim razie, proszę za mną.
***
Pociski z boltera rozrywały stworzenie na strzępy, wyrzucając z uciekającego
potwora porcje martwych larw, zniszczonych na tyle, że nie mogły się już
zregenerować. Bestia rzuciła się w kierunku starych skrzypiących drewnianych
schodów zbudowanych wzdłuż ścian młyńskiej wieży. Sędziwa spirala chwiejnych
desek wyglądała zabójczo dla każdego, kto pokusiłby się po nich stąpać. Gaius
kontynuował walkę mając nadzieję, że wyrządzi bydlakowi jakiekolwiek rany.
Wszystkie trzy kule trafiłyby istotę, gdyby ta nie rzuciła się za stertę ciał. Skavaldi
walcząc z bólem odniesionych ran, ponownie także wystrzelił, bardziej na oślep
mając nadzieję, że choć jeden pocisk dosięgnie drania.
Przypuścili natarcie, próbując się zbliżyć i zagrodzić stworzeniu drogę
odwrotu. Nad głową Kaltosa błysnął zielonkawy strumień energii wypalając dziurę
w drewnianej framudze drzwi i skutecznie wyrywając go z transu przerażenia.
Cofnął się zbierając nożyk z podłogi i stwierdzając, że nie ma tam czego
szukać.
Siostra goniła stwora zbliżając dystans. Ciężkie buty czarnego pancerza
miażdżyły niedojedzone zwłoki, gruchocząc odsłonięte kości. Na jej oczach stwór
regenerował swą objętość nie tylko zasklepiając ranione czerwie, ale i
wypuszczając na świat nowe, białe i lśniące w śmierdzącym śluzie. Gorejąc od
nienawiści dla plugastwa pociągnęła za spust! Eksplozja bolta rozerwała nogę
istoty, jaka znowu zajęczała boleśnie, pełznąc w stronę schodów. Była
oszołomiona, tym razem mniejsza ilość larw nie była w stanie zaabsorbować siły
jej broni. Korzystając z chwili oszołomienia, Skavaldi także podbiegł tak
blisko jak się dało i wraz z siostrą, stojąc niecałe trzy metry nad nieporadnym,
zbierającym myśli potworem, wypruli tyle ile mogli by wreszcie go zniszczyć,
zamieniając w pulpę zdechłego robactwa.
-Tam na górze na pewno jest ich więcej – Gaius stwierdził sprawdzając
naboje w magazynku i uzupełniając braki, podobnie jak uczyniła reszta
korzystając z chwili przerwy.
-Przecież to daleko za zasięgiem skanera...
-Wiem, ale gdyśmy tu weszli tamta klapa od włazu podłogowego była
otwarta, teraz ktoś ją zamknął... Ktoś kto zastawia pułapkę.
Talia rozejrzała się po ścianach budynku i chwiejnych schodach słusznie
stwierdzając, że próba wspinaczki po takiej konstrukcji dla kogoś lekkiego może
byłaby bezpieczna, ale dla niej i reszty drużyny stanowiła większe niebezpieczeństwo
niż walka z pobratymcami zabitej bestii.
-Powinniśmy to zawalić. Zrzucić ich na ziemię i zagnieść głazami –
powiedziała przeładowawszy bolter. – Jeśli przeżyją upadek z ponad stu metrów,
ich dobicie powinno być łatwiejsze.
-Jak zamierzasz tego dokonać, siostro? – Caiden spytał patrząc się na
mały właz na piętrze, gdzie śmigła wiatraka łączyły się z głównym trzpieniem. –
Przecież nawet ostrzał dział nie zrównał tego budynku z ziemią.
-Prawie nie zrównał, łowco... Gdyby statków nie rozgromiły lokalne
braki, zawaliliby tą wieżę.
-Wątpię czy książę użyczy nam swej artylerii.
-Nie musi. – Odpowiedziała Sororita spoglądając na główny masywny
drewniany trzpień złożony z dziesiątków grubych i długich belek złączonych żelaznymi
obejmami. W samym środku konstrukcji znajdowała się długa na sto metrów masa
wilgotnego drewna, wspierana na żarnie. Wskazała na powoli obracający się blok
ciągnący przez całą długość wieży.
Valentine zrozumiał co miała na myśli. Genialny pomysł, do którego
wykonania jednakowoż musieli znaleźć mechanizm blokujący. Stwierdzając, że ten
jest zakopany gdzieś pod stertami zwłok, Havelock pomyślał, że jest przecież
alternatywny sposób zatrzymania trybów – włożenie między nie jakiejś
przeszkody. W pojedynkę zaczął brać co lżejsze trupy i rzucać na masywne koła.
Gaius podchwyciwszy co arbitrator miał na myśli postanowił mu pomóc. Pękanie
zwłok i wylewanie cuchnących treści było widokiem, z którym żołądek Kaltosa nie
mógł sobie poradzić. Wybiegł na zewnątrz by zwrócić śniadanie wraz ze wszystkimi
wspomnieniami tego okropnego dnia, przynajmniej miał taką nadzieję.
Między zwłokami znaleźli także stare skrzynie. Żelazne zawiasy mogły
posłużyć jako blokada łożysk. Nie przebierali w środkach, wrzucali co się dało,
byle tylko zastopować wiatrak. Tryby w końcu ustąpiły nie mogąc znieść naporu
przeszkód. Skrzypiąc i wyginając się, co jakiś czas podrygując, główny trzpień stanął
w miejscu, podobnie jak i rozłożyste śmigła. Siostra Talia nakazała wszystkim
uciekać, samemu dobywając miecza siłowego. Broń, której ostrze dosłownie
rozrywało molekularne wiązania struktury wchodziło w drewno jak w masło, ale tylko
do pewnej głębokości, wymagając od Sorority by ta zamierzyła się kilkanaście
razy, za każdym razem pogłębiając cięcie. Opuścili wnętrze, lecz pozostawali
nadal w pobliżu, na wypadek, gdyby plugawe robactwo odkryło, że została sama i
spróbowało wziąć rewanż za swego pobratymca. Siostra wycięła klin w zblokowanym
drewnie. Naprężenie było nieznośne, trzpieniem targała moc dostarczana przez
zawieszone wysoko śmigła i miała wrażenie, że pozostały kawał drewna zaraz
eksploduje w jej twarz tysiącem drzazg.
Zalewając czoło potem zadała ostatni cios, po czym rozległ się głośny
trzask! Zakryła twarz przed drzazgami, a te na szczęście rozbiły się na jej
pancerzu. Trzpień na powrót zaczął się obracać, tym razem jeszcze szybciej niż
poprzednio. Ze sklepienia będącego podłogą najwyższego piętra opadł kurz, gdy
drewno boleśnie zajęczało dźwigając monstrualny ciężar zwisający po środku
konstrukcji. Siostra zeskoczyła i biegła do wyjścia, słysząc jak górne łożysko
nie wytrzymuje ciężaru. Słyszała trzaskanie i pękanie belek! Tuż obok niej padł
kamień wystrzelony z ranionej armatnim ogniem ściany. Wzruszona konstrukcja
zaczęła się sypać! Część podłogi górnego piętra poszło w drzazgi! Więcej ciał schowanych
na górze spadło niczym ziarno z rozprutego worka, a przechylone łożysko w
gnącej się podłodze pociągnęło za sobą wiszącą masę drewna jaka z impetem
uderzyła w jedną ze ścian, wciąż wirując i wybijając w kamiennej konstrukcji
szeroką wyrwę!
***
Cynobia dobiegła wraz z dwudziestką Piór pod zawalający się młyn! Na jej
oczach akolici odbiegali jak najdalej się dało, zaś kolosalna konstrukcja
wzbijając tumany pyłu legła w końcu, zmieniając się w gruzowisko ciągnące
niemal do zatoki. Stanęła spoglądając na swych odległych towarzyszy. Odezwali
się przez mikro-komunikatory prosząc o to, by z razu ruszyła obstawić ruiny na
wypadek pojawienia larw wypełzających spomiędzy kamieni.
Wyczyn bystro myślącej siostry zaoszczędził im przeprawy ze znacznie
gorsze „wyboje”. Zebrali się wreszcie przeszukując zawalony młyn. Gaius
sprawdzał wszystko skanerem kilkanaście razy by upewnić się, że istoty są
martwe. U szczytu konstrukcji zasadziły się na nich jeszcze dwa podobne stwory,
w towarzystwie swych dziobatych pupili, lecz upadek z blisko stu pięćdziesięciu
metrów i przygniecenie ciężkimi kamieniami okazało się definitywnie śmiertelne,
nawet dla takich istot.
Dla pewności, łowca posłał Gaiusa z Kaltosem po beczkę promethium,
którą dostali w porcie za zawyżoną cenę. Nie mieli co oszczędzać. Zalali nim
wszystkie ciała, pozostałości po czerwiach i innych okropnościach. Naturalnie zawalenie
młyna, i rytualne wypalanie obcej infekcji sprowadziło na nich podejrzliwe
spojrzenia władz miasta, gotowych rozprawić się z agentami mieszającymi w ich
sprawach... Gdy jednak akolici Inkwizycji ukazali swe znaleziska, gdy ujawniono
skalę procederu jaki miał miejsce pod ich nosami, wszyscy zdawali się być
bardzo przejęci, aż za bardzo, by łowca mógł wnioskować, że to przejęcie
udawane.
***
Z Wyspy Imperatora przybył oddział gwardii. Zaledwie garstka
trzydziestu żołnierzy lecz uzbrojonych o wiele lepiej niż ludzie księcia.
Powołując się na prawa Inkwizycji mieli obowiązek przeprowadzić dogłębne dochodzenie
struktur władz miasta. Pojawienie się xenos na planecie wróżyło złą przyszłość
dla władcy, choć ten zdecydowanie zdawał się nie mieć pojęcia o ich obecności.
Oficerowie byli na tyle przekonujący, że łowca był zgodny dać im wiarę.
W komnacie przyjęć urządzono tymczasową salę przesłuchań odstawiając
stoły i ławy jak najdalej się dało, tak by w świetle rzucanym przez barwne
witraże, Caiden wraz z Cynobią mogli okrążać swe ofiary zadając niewygodne
pytania. Księcia Orcana usadzono na wysokim krześle w samym centrum.
Komisarz pilnujący porządku na Wyspie także się zjawił, by dbać o
polityczny aspekt przekazywanych na zewnątrz informacji.
-Powiedzmy, że panu uwierzę – stwierdził Caiden zataczając krąg wokół kaszlącego
w chustkę księcia – martwi mnie jednak, że cała ta wasza niewiedza wygląda jak
eleganckie wytłumaczenie waszego problemu z przeludnieniem. Za dużo gęb do
wykarmienia, za dużo ludu żeby wszystkich utrzymać. Ludzie giną, ciała
zaczynają znikać. Po co się interesować, skoro sprawy same się załatwiają. I
wszystko wyglądało wyśmienicie, póki nie zaczęli znikać żołnierze.
-Proszę zrozumieć... Nie prowadzimy spisów między plebsem. Rodzą się,
zdychają, większość z nich nie żyje długo, nie przywiązywaliśmy wtedy nawet do
nich uwagi.
-To skąd ta cała afera, książę? Czemu tak bardzo wzbranialiście się,
przed pokazaniem nam miasta, czemu brak współpracy?
Magnata zaciął się na chwilę próbując zebrać myśli, lecz przerwa jaką
zapewnił mu łowca była zbyt krótka, po chwili wznowił:
-Proszę mi powiedzieć wszystko co wiecie i co skrywacie, książę.
Wszystko. Rozumiemy się? Daję wam tą jedną szansę na dyplomatyczne rozwiązanie.
Orcan nie był głupcem, był desperatem, ale nie głupcem. Wiedział, że
nie pozwolą mu zatrzymać funkcji, skoro pod jego protekcją pozwalano na
szerzenie się infekcji obcych form życia. Wiedział czym jest inkwizycja i jak
potrafią być mściwi. Caiden sądził, że będzie go mógł zaskoczyć odnalezieniem
mutacji w jego mieście, mutacji, którą starali się ukryć przed Imperialną urzędniczką.
Taka zniewaga zaktywowała komisarza stojącego u drzwi do komnaty, a który,
gdyby nie autorytet akolitów inkwizycji, wyrwałby wprzód zrobić porządek z
księciem, gdy ten się przyznawał. Odkąd prezencja Imperium wzmogła się na
planecie, w tym i wydobycie, mnóstwo ciężkich metali i odpadów spuszczano wraz
z rzekami. Bagna, na których zbierano pastewne trzciny chłonęły te
zanieczyszczenia, a ludzie z czasem skracali swój żywot, lub padali ofiarami
ciężkich chorób. Mutacje stały się powszechne. Ostatnie lata wojny i wymuszona
neutralność zamknęły wrota wielu obywatelom Acreage. Olrankan stał się przede
wszystkim Imperialnym pośrednikiem w handlu, zawsze na zewnątrz. Ludność
szukała także przystani wolnej od wojen i waśni, a to by oznaczało napływ
niechcianej biedoty. Zamknięcie spotęgowało jedynie efekty już obecnego chowu
wsobnego małej społeczności. Olrankan uległ wypaczeniu, na które Imperium znało
tylko jedno najskuteczniejsze lekarstwo. Książę sypał jak z nut mając nadzieję,
że jego szczerość złagodzi karę, gdyż ta i tak go czekała. W oczach Caidena
zasłużył sobie na karę straszliwą, choć słowa zdecydowanie zagwarantują mu ukrócenie
mąk. Co też chciał osiągnąć i czemu opowiadał o każdym detalu – to było o wiele
bardziej zastanawiające.
-Wiesz, książę, że wymiar sprawiedliwości za takie świadome wykroczenia
przewiduje śmierć?
-Wiem...
-Skąd też ta cała wylewność?
-Mam prośbę, chodzi o mojego jedynego syna...
Cynobię zaprowadzono do komnaty na szczycie jednej z wież. Przerażone dwórki
kłaniały się nisko ustępując jej, oraz parze tęgich gwardzistów jaka podążała
zaraz za panią magistrat. Otwarto jej wielkie obite żelazem drzwi. Za nimi
stanął łowca prowadzony przez magnata, z tyłu szła siostra Talia mając oko na
to, by ten nie popełnił żadnego głupstwa. Wszyscy weszli do niemal pustej,
małej owalnej komory z dużym okratowanym oknem. Chłodne wyjące powietrze
upstrzył płacz dziecka obudzonego nagłym hałasem. Wystraszona kobieta ubrana w
prostą szarą sukienkę odstąpiła od kołyski zrywając się z drewnianego zydelka.
Wewnątrz leżał może roczny chłopiec. Twarz berbecia wykrzywiona płaczem
nie chciała się ściszyć odmawiając nawet spojrzenia na kogokolwiek z
zebranych, w tym swego ojca. Ciaden
zrozumiał wszystko widząc dzieciaka. Chłopiec nie miał dłoni... Miast maleńkich
palców, każde z jego ramion kończyło się pojedynczym, zawiniętym, haczykowatym
pazurem. Czepiał się nimi kocyka wyszarpując strzępki materiału i nieprzerwanie
płakał.
-Proszę... Wasi cyrulicy... Mogą mu zrobić metalowe ręce, prawda?
Widziałem kiedyś przybysza, co takie miał. Można mu takie zrobić i zamontować,
prawda?! Będzie normalny... Przecież niczemu nie zawinił!
Łowca przestał słuchać. Problemem nie były ręce, lecz spaczone geny,
które przekazałby każdemu kolejnemu przedstawicielowi swej linii. Spoglądał
surowymi szarymi oczyma na twarz dziecka, wiedząc, że choćby chciał coś
zmienić, pozostała mu tylko jedna opcja do wyboru.
***
Wrota Olrankanu stały otworem. Przedstawiciele Inkwizycji w orszaku
powitalnym pełnili straż przy symbolach władzy – berle i koronie książęcej
ułożonych na poduszce dźwiganej przez Kaltosa. Otaczali ich zbrojni kolczugach,
niektórzy mieli na sobie napierśniki. Na ramionach narzucone barwy wojsk przed
jakimi lokalni truchleli ze strachu na samą myśl o ich wkroczeniu do miasta.
Wjechali konni. Rycerze w żółto-białych strojach tworzyli przednią
straż. Za nimi jechał potężnie zbudowany siwy mężczyzna o bogato zdobionej
zbroi, oraz chuda jedenastolatka w niemalże zabawkowej replice rycerskiego
pancerza. Twarz dziewczynki zdeterminowana i w cale nie zdradzająca, że jest
jej do śmiechu. Konni zatrzymali się przy akolitach, po czym zsiedli z gracją i
sprawnością.
-Baronowa Falatrish, jak mniemam? – Spytał Caiden spoglądając na dumnie
wyprostowane dziecko.
-Emanuela Druga – rzekł groźnie postawny mężczyzna w jej towarzystwie –
niestety nas opuściła siedem miesięcy temu, jeśli zamierzacie komentować
niezgodność wiekową, to pozwólcie, że przedstawię, Emanuela Trze...
-Nie trzeba, wujku. – Dziewczynka ucięła unosząc opancerzoną dłoń i
wyciągając ją wkrótce w stronę łowcy. – Masz mi coś do przekazania? Czekam.
Caiden poczuł się odrobinę przytłoczony jej bezpośredniością. Dzieciaka
zdecydowanie nie nauczono manier, albo nie powiedziano z kim ma do czynienia...
Zaraz potem przyszła druga myśl, że może mała doskonale wie z kim ma do
czynienia, ale mając ze sobą cztery tysiące piechoty zajmującej okolicę i
otaczającej ich ze wszech stron, nie musi się przejmować ich tytułami.
Valentine pstryknął palcami na Kaltosa, a ten zjawił się bezzwłocznie u jego
boku. Wziął koronę oraz berło i wręczył jej.
-Książę Orcan okazał się zdrajcą Imperialnej sprawy, grzesznikiem, pod
jego rządami krzewiono zepsucie trawiące tych, którymi panował. W porozumieniu
z Adeptus Administratum przekazuję tytuł oraz ziemie najbliższemu, lojalnemu,
zdatnemu sprawować rządy przedstawicielowi władz Acreage, wraz z wagą wszelkich
odpowiedzialności.
-Dziękuję... – odpowiedziała zabierając mu berło i zatykając za pas
niczym buławę, zaś koronę oddając wujkowi by ten przypilnował trofeum. – Chcę zobaczyć
jak ich palicie... Spalicie ich, prawda?
-Tak nakazuje prawo, moja pani.
-No to dalej, spalcie ich.
Udali się pod jeden z murów. W miejsca gdzie wyrwano bruk i wbito pale,
do których przywiązano skazańców. Blisko dwadzieścia osób, w tym magnaci i
oficjele mogący brać udział w spisku krycia mutantów. Dla księcia było to
jedyne zrozumiałe wyjście. Gdyby dowiedziano się, że w dzielnicy biedoty geny
zostały wypaczone z przyczyn naturalnych Inkwizycja zarządziłaby kontrolę
wszystkich, bez wyjątku odkrywając głęboko skrywany sekret.
Emanuela Trzecia szła na szpicy przyglądając się płaczącym i błagającym
o litość Olrankańczykom. Dziewczynka o długich brązowych włosach ani się nie
uśmiechała na ich widok, ani nie komentowała niczego. Patrzyła wielkimi oczyma
na ich twarze. Pod samymi palami ułożono stosy porąbanego drewna polane
promethium. Caiden Valentine, łowca wiedźm będący za razem klerykiem upoważnionym
do prowadzenia wszelkich potrzebnych nabożeństw wyciągnął z kieszeni małą
książeczkę. Siostra Talia podjęła pochodnię i stanęła u jego boku. Razem
ruszyli do pierwszego stosu.
-Imperator jest światłością która sądzi i oczyszcza dusze, koi i
naucza. W ramionach ojca znajdą przebaczenie ci, którzy szczerze za grzechy swe
żałują. Tych, którzy umysłem i wolą przeciw niemu grzeszyli, tych którzy celowo
oddali się herezji niechaj ogień strawi męcząc ich dusze na wieki. Ogień to
pierwszy sędzia, co ciało oczyści, lub je potępi.
Z takimi słowami przechadzał się od stosu do stosu, recytując formuły z
księgi, gdy Sororita podkładała ogień pod stosy. Pomarańczowe jęzory szybko
wystrzeliły w górę zajmując wrzeszczące w męczarni ofiary. Bolesne zwierzęce
ryczenie, nie podobne w żadnej mierze do ludzkiego głosu wyrywało się z gardeł
szarpiących postaci. Ich skóra czerniała, pękając i skwiercząc. Książę nadal
błagał by zlitował się choć nad jego synem, lecz łowca wiedźm nie słuchał.
Mężczyzna zwrócił się z błagalną prośbą do baronowej, żeby choć ona coś
zrobiła. Dziewczynka niemo obserwowała jak płonął gdy i pod jego stos podłożono
ogień.
Na końcu stała kołyska z płaczącym dzieckiem. Nim jednak Caiden zdążył
do niej podejść Emanuela podbiegła by zajrzeć do środka... Ponieważ widok jej
nie zadowolił, a wręcz obrzydził odeszła tracąc zainteresowanie. Siostra Talia
podłożyła pochodnię i pod ostatnią ofiarę, szczerze jej współczując, ale i
ciesząc się, że nie musi dorastać w swej nieczystej formie, a jej dusza nie
skalana jeszcze grzechem będzie mogła zjednać się z Imperatorem po tamtej
stronie.
Wreszcie przeszli na skraj
Ruder, dzielnicy biedoty. Otaczał ją kordon zbrojnych, gwardzistów pod komendą
komisarza, jak i muszkieterów z wojsk Emanueli. Lina nasączona promethium
ciągnęła się do kałuży paliwa na skraju drewnianej zabudowy. Łowca dał znak
siostrze, a ta przycisnęła pochodnię do liny. Płomienie powędrowały wylanych
ścieżkach. Ochlapane domostwa stanęły wkrótce w płomieniach. Krzyki i wołania o
pomoc zdawały się nie mieć końca gdy ogromny pożar zaczął trawić dzielnicę.
Ludzie uciekali, biegali po ulicach uchodząc przed zawalającymi się deskami.
Gdy jednak wybiegli za zabudowę salwa z muszkietów kładła ich jak kosa kładzie łany
zboża. Mężczyźni obejmowali kobiety starając się je chronić, te ciągały za sobą
dzieci chcąc znaleźć jakieś schronienie. Niektórzy padali na kolana prosząc by
żołnierze doń nie strzelali.
Łowca Wiedźm też się przyglądał. W milczeniu złożył księgę, ucałował
jej okładkę i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz