W poniższym opowiadaniu udział wzięły postacie stworzone według zasad z podręcznika, a końcowe efekty ich działań zostały poddane testom z użyciem kości i mechaniki gry.
Rogue Trader
O
horyzont za daleko.
Prolog
„Nie
sądziłem, że mnie w to wplączą… znowu…”
Są w sektorze Calixis
światy, na których opiera się Imperialna ekonomia, są również takie, które tą
ekonomię bardziej wyciskają niżby się chciało przyznać, choć zapewne w słusznym
celu, ale są i światy jak Iocanthos, którym można zarzucić, że robią wszystko
by tylko włożyć do Imperialnego skarbca jak najmniej się da i gdyby tak
przekuli swoje starania na jakiekolwiek faktyczne dzieło, Adeptus Administratum
siedziałoby im na głowach spijając pot z czoła lokalnym prostaczkom jakoby
ambrozję. Nie dziwiłbym się ani mieszkańcom Iocanthosa, ani Administratum, ta
planeta jest tak potwornie upalna, że wdychanie własnej wilgoci przypomina
raczenie się bryzą znad chłodnych mórz.
Nie chciałem schodzić na to
wszawe zadupie, którego jedynym towarem eksportowym jest podła strawa i pyłek
płońdusznicy - ciekawego kwiatu, co
porastał po kilku dniach miejsce rozlewu krwi i którego Imperium masowo
potrzebowało do produkcji narkotyków bojowych dla batalionów karnych. Czy mi
się to podobało czy nie, miałem na pieńku z wysoko postawionymi ludźmi, co w
całym sektorze rozdają karty, co wiedzą o mych przewinach i ciągłym łamaniu ich
praw dla swej korzyści. Cóż, musiałem ich trochę podrapać po plecach, żeby zacisnęli
zęby gdy będę im deptał po palcach. Muszę przyznać mieli do mnie dużo
cierpliwości i obie strony, oni jak i ja wiedzieliśmy, jako wytrawni handlowcy,
że w tych dziecinnych przepychankach dozwolone jest wszystko, tak długo jak się
komuś nie wykłuje oka.
Opuściliśmy okręt w
najlepszym lądowniku jaki miałem na pokładzie, z takimi fikuśnymi złotymi
zdobieniami i dla pozoru zachowania pobożności, z ogromną złotą aquilą na
dziobie. Nie było specjalnej potrzeby, by raczyć prostaczków w Port Suffering takimi
widokami, ale nie daj Imperatorze mój gość zachce wejść na pokład, albo będzie
wymagał przewiezienia ważnej osobistości, jakby mój krążownik o rozmiarach
małego miasta był przeklętą taksówką.
-Butch, jakieś wieści z
powierzchni? – Spytałem mojego współpracownika, który w eleganckim lądowniku
zajął miejsce po drugiej stronie loży układając się wygodnie na kanapie
obciągniętej skórą kremowej barwy.
Tego łysego jegomościa znam
niemal od zawsze, nie tak długo jak resztę mojej załogi, lecz przeszliśmy razem
dostatecznie dużo, by widzieć w nim coś na kształt niechcianego brata...
Takiego co się niewiele odzywa, jest powszechnie nielubiany, ale nadal to brat.
Gdyby inni przedstawiciele mej dynastii żyli i widzieli co tutaj wypisuje,
pewnie staraliby się mnie przekonać bym wypluł te słowa, bowiem nic tak bardzo
nie psuje krwi, jak mieszanie się z w interesach z kimś o nieszlacheckich
korzeniach, kto na domiar złego wychował się w pod-ulu. Garibald Butch był
człekiem niesamowitego humoru – szczerze w to wierzę i cały czas czekam, aż
choćby odrobinka tego humoru wreszcie wypłynęła na powierzchnię poharatanej
twarzy o wdzięku pobieżnie ociosanego głazu. Na pytanie zamyślił się,
przewracając swoim dobrym okiem, jakby szukając odpowiedzi na suficie. Czerwona
soczewka cybernetycznego wszczepu okrywającego jego prawy oczodół błysnęła
przez chwilę jakby żywszym światłem.
-Nadzieja Sterna… -
wzruszając ramionami, rzucił nazwą która mówiła mi absolutnie nic.
-Raczysz rozwinąć? –
Spytałem opierając głowę o oparcie fotela i zamykając oczy.
-Lokalni zaatakowali, była
obrona, potem przyleciało wsparcie z portu i tak zbombardowali, że nikt nie
przeżył.
-To wszystko? – na to
pytanie westchnął wyraźnie rozczarowany, że na misji rozpoznawczej, na jaką sam
go z resztą wysłałem wynudził się jak nigdy i jedyne z czym tak naprawdę wrócił
to cały wór przepoconych podkoszulków.
Towarzyszyła nam Ingrid
Garrow arch-zbrojmistrzyni na mojej służbie, obyłoby się bez niej, ale cholera
wie co wymyśli stary Globus. Ingrid przywdziała galowy mundur, w zasadzie długi
granatowy płaszcz o militarnym kroju obszyty złotem, ze złotymi epoletami, ze
złotymi guzikami, ze złotymi wstawkami o zapewne bardzo wymyślnych nazwach
jakich zupełnie nie pamiętam, a w dodatku na głowie zasłoną długich
ciemno-brązowych włosów dwurożny kapelusz oficerski. Ingrid była nerwowa zawsze
gdy spotykaliśmy się z tego rodzaju gośćmi. Kierowała odpieraniem abordażu,
kierowała abordażem, kierowała wojskami, gdy podbijaliśmy jakieś planety z
precyzją równą nie jednemu generałowi, ale bała się spotkania z
najsympatyczniejszym przedstawicielem inkwizycji po tej stronie Scintilii. Nie
chciała się dzielić swą przeszłością, a przynajmniej nie wszystkimi jej
rozdziałami, ale wielu rzeczy się domyślałem i rozumiałem ją w pełni.
Imperialna Inkwizycja to coś przed czym trzeba czuć strach tym większy im
przyjaźniejszą ma twarz. Swym zautomatyzowanym ramieniem podniosła pokaźnych
rozmiarów bolter przypatrując się mu
uważnie. Tutaj za coś pociągnęła, tam coś podkręciła, sprawdziła czy ma zapas
magazynków przy pasie, czy czegoś nie zapomniała.
Sekutor został na orbicie,
za nami, w towarzystwie dwóch czarujących czarnych okrętów, które nasz
astropata wyczuł z oddali, świetnie zamaskowane, pełniące straż tylną eskorty
floty imperialnej. Ciekaw jestem z czym też Vaarak przybywa, że potrzebuje
takiej obstawy, a może leci dalej do poważniejszych zadań i, jeśli Imperator
będzie tak łaskawy, poświęci nam w miarę jak najmniej czasu.
Przechodząc przez atmosferę
trochę huśtało i chodź pilot robił co mógł by mnie nie zawieść, udało mu się
mnie wybudzić z krótkiej drzemki.
-Teraz ci się zbiera do
spania? – Ingrid spytała nie mogąc sobie znaleźć chyba innego obiektu, którym
by się mogła z nerwów zająć.
-Nie ma się co przejmować,
nie wzywali by nas, gdyby nas nie potrzebowali. A gdyby chcieli widzieć nas
martwych wysłaliby któregoś z Vindicarów, lub otwarli ogień jak tylko
wylecieliśmy z hangaru.
-Może chcą nas schwytać
żywcem? – Dobrze zbudowana arch-zbrojmistrzyni odgarnęła włosy za ucho i
nerwowo jęła ruszać nogą.
-I co nam powiedzą gdy nas
aresztują? Że się dopiero dowiedzieli o naszych przewinach? Że wiedzą o każdej
kontrabandzie szmuglowanej dla Adeptus Mechanicus? Że wiedzą o zaopatrywaniu
każdej obcej cywilizacji? Globus Vaarak nie będzie tracił czasu na mówienie
oczywistości, które zarówno my i oni wiemy od wielu lat. Spokojnie, jedyne co
dla nas mają to oferta pracy.
-Skąd to wiesz? – brunetka
nadal dociekała zagadkowo unosząc ostro zakończoną brew.
-Bo obaj się nie znosimy –
odparłem z lekkim uśmieszkiem, widocznie odpędzając myśli zaprzątające jej
głowę, przynajmniej na pewien czas.
Globus Vaarak był jednym z
najuprzejmiejszych inkwizytorów w Calixiańskim konklawe, dla swych akolitów
niezwykle przyjazny, wiecznie uśmiechnięty i roześmiany gdy tylko była okazja
by sobie pożartować. Ten stary lord inkwizytor zdobywał sobie przyjaciół
wszędzie i po wylądowaniu na planecie, po wizycie u kilku eklezjarchów,
gubernatorów, namiestników, u szlachciców, agentów i całej masy innych
przydatnych mu ludzi, wiedział wszystko i miał swoją sieć powiązań między całą
masą typków. To wszystko fasada, którą świetnie rozumiałem. Vaarak uśmiechał
się i grał miłego za każdym razem gdy kogoś rozgryzł – czuł się wtedy pewnie i
wiedział, że może ogrywać delikwenta humorem. Przy mnie nigdy się nie
uśmiechał, a to dla jego świątobliwej konfraterni z Ordo Hereticus było
wystarczającym znakiem by się kimś zainteresować. Też go nie lubiłem i nigdy
bym mu nie zaufał… szczególnie jemu.
Wylądowaliśmy w Port
Suffering, jedynej faktycznie Imperialnej osadzie na tej zacofanej planecie.
Iocanthos nie był na tyle żyzny by uprawiać tu ziemię, nie miał bogatych
pokładów rud, tylko prostych mieszkańców czczących śmiesznych bożków i bez
przerwy walczących o terytoria dla swych dzikich plemion. Imperium nie miało po
co ustanawiać nad nimi jakiejkolwiek pieczy, ale widziało potencjał
płońdusznicy, którą z resztą handlowałem. Z tego żółtego kwiatuszka robiono
takie narkotyki bojowe, że przedszkole zamieniłyby w arenę pełną brutalnych
bestii żądnych krwi. Co więcej płońdusznica nie chciała rosnąć nigdzie indziej
poza Iocanthosem, oraz nigdy w zaaranżowanych kontrolowanych warunkach. Rosła
tam gdzie odbyła się bitwa i rozlew krwi, gdzie w boju ginęli ludzie. Próbowali
składania w ofierze… nic. Próbowali hodować ją na krwi zarżniętego groxa… też
nic. Próbowali upuszczać ludzkiej krwi do próbówek, zraszać nią glebę i czekać
aż nasionka wykiełkują, i jak zwykle… nic się nie stało. Dlatego Iocanthos
łączyła z Imperium pewna symbioza. Zostawiali planetę w spokoju, żeby dzikie
ludy mogły się tłuc w najlepsze. Plemiona same zbierały i zwoziły kwiaty, a
niekiedy sam pyłek do Port Suffering gdzie wymieniali te dobra na nowocześniejszą
broń, pancerze, żywność, amasec, a z rzadka nawet leki. Tym była ta jedyna
Imperialna osada na Iocanthosie – portem z kilkoma przetwórniami pyłku,
ogromnym osiedlem handlowym, i kilkoma budynkami z szarego armaplastu czyli czymś
co robiło niby za administrację, wszystko opasane wysokim murem, by chronić
nieszczęśników skazanych na pracę na takim zadupiu przed najazdami dzikusów z
okolicznej dżungli.
Lądownik osiadł wreszcie na
wyznaczonej płycie, ogromna stalowa sylwetka topornego pancernego wahadłowca
maźnięta czerwienią i złotem wyglądała na tym brunatnym tle biedy, dymu i
stęchlizny jak klejnot w koronie. Rampa opadła. Przy pierwszym wdechu czułem
wilgoć i duchotę tego przeklętego miejsca, przy drugim – smród potu, smaru i
słodki akcent drobinek pyłku unoszącego się w powietrzu. Maszyny rafinerii
pracowały w oddali, syk stygnących silników lądownika, przyjemna woń spalin,
wrzaski z megafonów kierujące robotników z miejsca w miejsce – cywilizacja. Na
płycie portowej, w pewnej odległości uzbrojeni mężczyźni ustawili kordon
broniąc na wszelki wypadek, by żadna hołota się nie prześliznęła i zawędrowała
gdzie jej nie wolno. Tuż przy płycie dwóch gwardzistów z porządnym ekwipunkiem,
mierzyli mnie wzrokiem odkąd tylko zobaczyli moją krwistą kapotę. Za nimi stał
smukły mężczyzna o krótkich jasnych włosach. Prosty ubiór z Imperialnymi
znaczeniami już z oddali mówił mi, że to psyker, po drugiej stronie, kobieta w
karapasowym pancerzu zdobionym symbolami złotych lilii, białe włosy okalały
twardą twarz, w dłoniach zaś dźwigała bolter grozą ustępujący jedynie temu co
Astartes mieli na swym wyposażeniu. Wiedziałem, że w tej chwili Ingrid szeptem
przeklina Sororitę zazdroszcząc jej zabawki.
A pomiędzy całym konduktem
powitalnym? Mężczyzna, a przynajmniej kiedyś za takiego mógł uchodzić, gdy jego
ciało nie było tak zdeformowane. Globus Vaarak przypominał kulę mięsa – tłusty
brzuch opasany ciśnieniowym kombinezonem chroniącym jego wnętrzności przed
wypadnięciem, unosił się na zmechanizowanej platformie wspartej na dwóch
automatycznych odnóżach. Z jego cielska wychodziły liczne rurki pompujące
posokę, krew i inne ustrojstwa z jego ciała do małej fabryczki przetwarzającej,
jaką miał na stałe zamontowaną na plecach, i z powrotem… Niemal wyłysiał, a i
zębów nie miał za dużo. Był raczej parodią siebie sprzed wielu lat. Ale to coś
mówiło. Globus Vaarak był aktywnym inkwizytorem, który nie bał się narażać
swego życia dla sprawy, robił to ochoczo i często, w swej długiej karierze
zebrał dziesiątki obrażeń, które dla kogo innego byłyby śmiertelne, a on mimo
wszystko wychodził z najgorszego gówna cało… No, prawie – dodałbym zmierzywszy
go jeszcze raz wzrokiem. Na sobie miał szaty reprezentacyjne Ordo Hereticus,
oraz ciężki całun zimnej jak lód powagi.
-Hanover Fist – wymówił me
imię zbliżając się nieco, ale w końcu zatrzymał się i zaprosił mnie gestem bym
do niego dołączył.
Postąpiłem wraz z mymi
ludźmi naprzód, lecz nasze kroki ustały na samej krawędzi rampy. Stojąc w
tamtym miejscu uniosłem nieco głowę i obserwując jego zdegustowanie moją osobą,
wyciągnąłem powoli fajkę i począłem powoli upychać w niej tytoń. Vaarak czekał,
w końcu parsknął.
-Zaprosiłem cię, jesteś
moim gościem, więc śmielej, drogi handlarzu, chodźmy porozmawiać, napoje zimne,
jak tak dalej postoją w tym skwarze, to się zagotują – wycharczał metalicznym
głosem.
Ja dokończyłem nabijać
fajkę i spokojnie ją odpaliwszy zaciągnąłem się głęboko dymem. Widziałem jak
napinam jego nerwy, nie chciałem jednak przesadzić, widać sprawa nagli, a
jednej rzeczy, której Globus nie trawił to smarkackie zagrywki stające na
drodze jego obowiązków.
-Panie Inkwizytorze –
zacząłem pleść lawinę formalizmów, które obaj dobrze znaliśmy, lecz jakich
słuchanie nigdy mi się nie nudziło, sprawiało wręcz radość, równie wielką jak obserwowanie
miny inkwizytora, gdy przypominałem mu o skromnym fakcie, że akurat mi nie może
rozkazywać. – Ze względu na list kaperski wydany mej dynastii przez Lordów
Terry oraz karcie praw z nim związanych twoje zaproszenie, jak i inne słowa,
nie mają nade mną władzy, tak długo jak stoję na rampie swego lądownika,
dlatego pozwól, że to ja cię zaproszę do porozmawiania w cztery oczy.
Zanim zdążył cokolwiek
powiedzieć uniosłem dłoń wcinając się i buchając siwym dymem.
-Jak mniemam masz sprawę
nie cierpiącą zwłoki, więc pomińmy formalności… Jeśli oczywiście na wypiciu
zimnych napoi zależy ci bardziej, to możesz wrócić do Administratum, a ja się
przez tę noc zastanowię, czy cię tam odwiedzić, może jutro… pora śniadania
pasuje?
Globus nie chciał dać po
sobie poznać, jak bardzo wyprowadzam go z równowagi, więc uśmiechnął się
najsztuczniej jak potrafił – czyli naprawdę dobrze, na tyle, że przechytrzyłby
nie jednego i pewnie reszta mojej załogi dałaby się na to nabrać, ale nie ja.
-Dobrze więc, prowadź –
odpowiedział ochrypłym głosem wstępując na rampę swymi metalicznymi odnóżami.
Dał znać swej eskorcie, żeby poczekali.
Zaprowadziłem go do loży
gościnnej i sam kazałem swej załodze poczekać. Za zamkniętymi drzwiami rozlałem
dobrze schłodzonego amasecu do wysokich lampek. Rozsiedliśmy się, w ciszy
sączyłem trunek i obserwowałem jak inkwizytor niemrawo wpatruje się w swoją porcję,
nie wziął ani łyka. W końcu uniósł głowę i po uszczknięciu kilku kropel
odstawił naczynie, splótł palce i uśmiechnął się gorzko.
-Musi nam pomóc ktoś kto
działa poza Imperialnym prawem… - rzekł grobowym tonem. - Ty musisz nam pomóc.
„Hanover Driscoll Fist –
Rogue Trader, korsarz, ostatni dziedzic dynastii Fist. Obserwowałam jego
poczynania w przestrzeni Imperium przez ostatnie lata. Notorycznie łamiąc prawo
kontaktuje się z obcymi i przywozi obcą technologię do badań Adeptus
Mechanicus. Trudno określić jego lojalność, ufają mu konklawe świętych Ordo w
kilku sektorach, lecz nie jestem w pełni pewna jego motywów.
Zawsze otwarty na
negocjacje, realista, oportunista. Będę podążać jego tropem, intryguje mnie
sieć jego kontaktów oraz dostawcy technologii… Jego zaciekawienie Eldarami jest
niepokojące. Z punktu widzenia inkwizytor śledczej ufam w spryt podejrzanego…
ale z punktu widzenia wiernej córki Imperatora nie ufam jego motywom.”
-Katrina
Norro, Ordo Xenos
Sześć
miesięcy później
Rozdział
I
„Zagadka
Drogi Zemsty”
Poza nakrytymi mrokiem
granicami Sektora Calixis leży Ekspansja Koronusa; nieprzebrana pustka na samej
krawędzi galaktyki, pełna niezbadanych jeszcze układów, gwiazd i planet, owiana
plotkami o sekretach, których odkrycie nieść może zarówno bogactwa jak i zgubę.
Przez stulecia odkrywcy wyruszali w pustkę by ryzykując życiem łowić okazję,
karmić majątki swych dynastii, szukając władzy i glorii. To miejsce legend i
baśni, jak mówią, upadłych i zapomnianych cywilizacji, oraz okrętów
pochłoniętych na zawsze przez bezkresny warp. Mówią różne rzeczy.
-A mówią coś o Rogue
Traderach, którzy łamią słowo – Ingrid spytała pomagając mi zapiąć po kolei
guziki od koszuli. Nigdy się nie malowała, nie używała żadnych makijaży, nic z
tych rzeczy, ozdabiała za to twarz grymasami, z których mógłbym sobie zrobić
galerię, gdybym tylko był na tyle szybki by zdejmować z jej twarzy odlewy zanim
ta zdzieliłaby mnie w pysk.
-Nadal się gniewasz za
obranie kursu tutaj, czy w między czasie zrobiłem coś jeszcze, żeby cię urazić?
Ona zaś spięła brwi i
przewróciła oczami odchodząc i wracając z pasem z bronią.
-Pamiętam jak mówiłeś –
zaczęła, pomagając mi włożyć kolejną część odzienia w niezwykle skomplikowanym
układzie nachodzących i zapętlających się warstw skór, materiałów oraz
pancerza. – Twój dziadek zrobił ten błąd, by wyruszyć do Ekspansji i ta go
pochłonęła. Nie mam nic przeciw wyzwaniom, wręcz odwrotnie – wzruszyła
ramionami. – Ale gdy przy ostatniej rozmowie kiedy wspomnieliśmy ten temat,
powiedziałeś, że tylko głupiec szukałby tu jakiejkolwiek szansy na zarobek,
skoro jest tyle do zrobienia gdzie indziej, dałeś nam solidne powody, by
przyznać ci rację… A teraz nagła zmiana? Nigdy nie postępowałeś przeciw
własnemu rozsądkowi – westchnęła ciężko zbierając sobie suszoną morelę z
półmiska i podgryzając ze smakiem. - Nie tyle mnie to martwi, co próbuję się
odnaleźć w nowej sytuacji, a nie lubię nie mieć kontroli nad sytuacją.
-Zaufaj mi - odpowiedziałem
chwytając za grzebień i spoglądając w ogromne lustro zawieszone nad marmurowym
kominkiem w mojej kwaterze.
-Vaarak cię przekonał?
-Moja droga, każdy ma swoje
tajemnice, ty mi wszystkiego nie mówisz, nie powiedziałaś skąd ta zażyłość
między tobą a Ordo Hereticus, choć dla niejednego kapitana to już kłopoty. Nie
pytam się, bo wiem, że to twoja sprawa, twój wybór i ufam, że skoro po dziś
dzień nie miałem powodu, by wątpić w twoje możliwości, to nadal nie powinienem
tego zaufania tracić. Tak i ty zrozum, mam swoje powody – rzuciłem przez ramię
samemu zabierając się za zaplątanie dwóch długich warkoczy i prostowanie
grzebieniem bródki.
Poczułem uścisk
metalicznych palców na swym ramieniu gdy Ingrid podeszła od tyłu spinając mi
długie włosy w kitę. Rękę straciła w głupi sposób, nie w bitwie, nie w
heroicznej kampanii, ale wypróbowując broń od kupca. Pistolety plazmowe były
świetną, śmiercionośną bronią, przebijające się przez pancerze jak rozgrzane
noże przez masło, ale od czasu do czasu potrafiły się przegrzać i zwyczajnie w
świecie eksplodować. Każdy o tym wiedział i każdy się z tym liczył, dlatego
Ingrid używała bolterów, ale akurat tamtego dnia postanowiła zrobić jednemu z
kapitanów kompanii abordażowych prezent. Przeszedł szkolenia, sprawdził się w
boju wiele razy i zasługiwał na uznanie. Zbrojmistrzyni sama chciała wybrać
broń, wedle preferencji podopiecznego i postawiła na plazmę. Na strzelnicy
uniosła broń, wymierzyła w cel, pociągnęła za spust…
Wydusiłem z tego kupca
ostatnie grosze i dopłaciłem krocie na najlepszy implant jaki mogłem znaleźć…
ale to zawsze substytut. Z nią problem był taki, że nie miała za złe straty
kończyny, wielu takową traci w trakcie różnych kampanii. Nie mogła przeboleć,
że nie straciła jej w walce, tylko w głupim wypadku.
Byliśmy już gotowi do
zejścia, teraz tylko karapasowy napierśnik i moja stara czerwona kapota.
Interkom zaczął trąbić od raportów o zakończonym dokowaniu. Przez ostatnią
godzinę zbliżania się do Portu Wander otrzymywaliśmy powiadomienia, powitania,
wyrazy szacunku od lokalnej administracji, od floty, od innych dynasti:
„Witajcie u wrót Koronusa, wasza miłość, zechciejcie skorzystać z naszej
gościny…” – i takie tam farmazony.
Wielu przybywało do Portu
Wander w poszukiwaniu bogactw, wielu tutaj zawracało, bojąc się opuścić
Drusjańską Marchię i wyruszyć w niezbadaną przestrzeń Ekspansji. Przygotowaliśmy
się do zejścia, oddałem dowództwo nad okrętem Garibaldowi, który mamrotał coś o
kolejnej wiadomości i powitaniu od oficjeli. Wysłuchiwanie ich było równie
przyjemne co potrząsanie koszem pełnym grzechotników i nasłuchiwanie jak te
gnuśne padalce walczą o najlepszą pozycję głośniejszym i bardziej wymyślnym
posykiwaniem. Choć miałem swoje powody by przed wszystkimi ukrywać moją wiedzę
o Ekspansji Koronusa, jak i ekspedycjach moich przodków, rzadko kiedy
zapuszczając się w te strony, to jednak wieść, że dynastia Fistów i tu jest
dobrze znana i respektowana, sprawiła, że się uśmiechnąłem do siebie. Poniekąd
z pychy, a poniekąd dlatego, że jeszcze mnie do końca nie znają, a jak poznają
to nie będzie im tak bardzo do śmiechu. Nim jeszcze skończę ten wpis do
dziennika, przypomniał mi się pewien szczegół, już prawie zapomniałem w jakie
problemy ten typ nas wplątał, ale prawda prawdą opłacało się.
Gdy już wszystkie cumy
rzucone, gdy kolosalne obejmy pochwyciły nasz gigantyczny okręt długi na kilka
kilometrów, gdy już kazałem zwolnić pierwszą z tysięcznych zmian załogi by ci
mogli odpocząć, pobawić się lokalnymi dziwkami i cholera wie czym jeszcze, z
mostku uderzyła wieść.
-Hanover, pozwól na chwilę…
- szorstki głos Butcha zabrzmiał w głośniku vox-komunikatora.
-Później, wrócę z
kapitanatu to porozmawiamy.
-Hanover, masz kolejną
wiadomość…
-Wymyśl coś, nie ma mnie,
wyruszyłem na spotkanie z jakimś admirałem, dogorywam po wczorajszej uczcie,
sam wiesz.
-Wiadomość jest szyfrowana
twoim kodem rodowym… - na te słowa Butcha uniosłem brew.
Mostek był jak drugi dom, w
zasadzie dom pomieszany z katedrą bo tak właśnie wyglądał w miniaturze, wysokie
okna zwieńczone ostrymi łukami, antyczne ozdoby, reliefy, płaskorzeźby, których
do końca jeszcze nie rozgryzłem, choć ojciec po którym odziedziczyłem Sekutora,
kiedyś mi tłumaczył jakież to legendy sprzed tysięcy lat obrazują, podobnież
płaskorzeźba nad kapitańskim tronem została zlecona gildii kamieniarzy z
Sabatinu przez mojego pra, pra, pra, pra
i tak po dziesięć razy pradziada, obrazując oddanie Sekutora przez samego
Świętego Drususa naszej familii… choć jak na mój gust ta sama płaskorzeźba
mogła przedstawiać byle jakiego oficjela w zbroi dającego jakieś berło innemu jegomoścowi,
z czego żadnego tak naprawdę nie znałem. Sekutor przechodził z pokolenia na
pokolenie aż mi popadł we władanie. Poniekąd przekleństwo, poniekąd
błogosławieństwo, na jego konserwacje i utrzymanie wydawaliśmy skarby jakie
można zdobyć tylko na ekstremalnych wyprawach, z drugiej strony tylko dzięki niemu
z większości mieliśmy szansę wyjść cało. Koło sterowe omiotłem dłonią,
kontrolując czy zblokowane po zadokowaniu. Wyglądając przez okna widziałem
kadłub ciągnący się na ponad dwa kilometry, znikając w głębi rozświetlonego
doku w którym dziesiątki jeśli nie setki równie kolosalnych okrętów zacumowało
sobie w spokoju, oczekiwały na odlot. Port kosmiczny Wander gościł, co było
dość intrygujące, zdecydowanie za dużo okrętów, wcale nie floty wojennej, wręcz
odwrotnie, dużo frachtowców, masowców, znalazły się fregaty, niszczyciele i
krążowniki innych Rogue Traderów. Zaopatrywano tą placówkę często, to prawda,
była samotną bazą która toczyła się z wolna wokół opuszczonej gwiazdy, być może
w związku z kampanią dalej na Krawędzi Jerycha to całe ożywienie. Wojna tam
szła dobrze, a to zawsze ściąga chętnych i szukających okazji. Tylko czemu
stoją zamiast lecieć dalej?
Wstąpiłem na mostek w
towarzystwie podoficerów, którzy po drodze składali mi dziesiątki raportów o stanie różnych działów; chcieli
skończyć obowiązki i udać się do dzielnic handlowych wraz z resztą. Przeszedłem
wzdłuż stanowisk, przy których siedzieli podkomendni odczytując dane z
ogromnych ekranów oświetlających ich twarze żywą zielenią. Butch stał przy
jednym z takich stanowisk komunikacyjnych i nachylał się nad ramieniem
przestraszonego marynarza. Miał na sobie zielone portki, masywne czarne buty i
kamizelkę narzuconą na mięsisty tors.
-Sprawdź jeszcze raz,
Stibbons! – burknął ostro na młodego, który skinął i nerwowo jął wodzić palcami
po klawiaturze.
-Panie Butch, spokojnie,
kogitator szybciej działać nie będzie od krzyków – leniwym głosem westchnął
siwowłosy chudy mężczyzna, który w powłóczystych szatach pojawił się na mostku
wchodząc przez inne wejście. Thurim, nasz astronawigator był człekiem o niezwykłym
wewnętrznym spokoju, który ciągle sprawiał, że rwaliśmy sobie włosy z głowy. W
pewnym sensie był jedną z najważniejszych osób w załodze, przeprowadzał nasz
okręt przez warp, bez niego podróż na odległość dłuższą niż skok z systemu do
systemu była niemożliwa, a nawet na małych odległościach była niezwykle
niebezpieczna. Każdy kapitan troszczył się o astronawigatora jak o wydmuszkę i
strzegł go jak oka w głowie. Nasz był niezwykłym człowiekiem, prawdziwym
zawodowcem, na którym zawsze można było polegać, i który przeprowadzał nas
przez naprawdę dzikie sztormy w warpie, czy wyciągał z beznadziejnego gówna…
niestety na starość stał się straszliwie ciekawskim człowiekiem chętnym
eksperymentowania, co oznaczało, że wszędzie było go pełno! Wyruszał z nami na
ekspedycje, szlajał się po całym okręcie bo zachciało mu się pozwiedzać, albo
zagrać z kimś w karty… Gdyby tak ktoś choć raz go dźgnął nożem cały Sekutor
wraz z załogą i moim majątkiem byłby uziemiony. Starzec uśmiechnął się i skinął
mi głową. Było coś dziwnego w jego osobie, coś będącego pozostałością po latach
obcowania z immaterium. Thurim nie chodził, on sunął tuż nad ziemią. Nikt nie
wiedział jak to możliwe, ale tak po prostu się działo. I teraz sunął jakby
ślizgając się nad kamiennymi płytami mostka, ciągnąc za sobą połcie zdobnej
fioletowo-złotej szaty astronawigatora, z insygniami reprezentującymi jego
pozycję na pokładzie.
-Panie Butch? – Spytałem z
uśmiechem podchodząc i zbierając ukłony od podkomendnych jacy wstawali od swych
stanowisk. – Jakieś problemy z kogitatorem? Czyżby zielony ekran? Może wezwać
tech-kapłana?
-Pan Butch jest dla maszynerii
równie niebezpieczny co dowcipy brata Vorena dla zdrowego rozsądku – podjął
Thurim wygładzając długie srebrne włosy i szczerząc błyszczące złotem zęby.
-Sami zobaczcie – Garibald
skrzyżował na piersi masywne muskularne łapska i wskazał na ekran. – Albo to
pieprzona anomalia, albo ktoś nadaje w twoim rodowym kodzie, Hanover. Co się
tak na mnie gapicie? Sami zobaczcie!
Garibald Butch nie kłamał,
to znaczy, akurat nie wtedy. Wszyscy na mostku byliśmy dość przejęci. Ktoś
zostawił nam ciekawą wiadomość, niejaki Orbest Dray, nie znałem gościa, ale
zarzekał się, że od lat służył mojej dynastii. Na szczęście nie chciał
zaległych wypłat ani niczego z tych rzeczy, chciał się za to spotkać. „Mam coś
co należało do waszego dziadka, wasza miłość.” – pisał – „To sprawa najwyższej
wagi. Obiecuję, że będzie się wam opłacać bardziej, niż ładownia pełna
platyny.” Chciał byśmy się spotkali na Dworze Martwych – romantyczna nazwa na
jeden z podlejszych rynków Portu Wander, muszę przyznać.
Ponownie spojrzałem wzdłuż
kadłuba szerokiego na ponad pół kilometra, rozmyślałem nad tym jakie mogą być
szanse, że ktoś faktycznie czekałby kilkadziesiąt lat i nie dał sobie siana…
Nic nie mówiło mi jego imię, ale mój dziad wyruszył do Ekspansji, jak mawiali
szukać skarbów i okazji. Dziadek Trevor nie był w rodzinie popularny, głównie
dlatego, że wpleciony w dość zagmatwany związek z kobietą dziedziczącą majątek
giganta frachtowego z Ula Sibelus na Scintili, naciągną teścia na kilka
miliardów tronów, kupił małą flotę złożoną z lekkiego krążownika i dwóch
fregat, a potem dał dyla w nieznane zostawiając na swoim tyłku tyle listów
gończych, że dynastia musiała się go wyrzec by nie płacić dzikich grzywien.
Szacun dla dziadziusia. Był złodziejem, nie piratem, stronił od walk, z tego co
o nim czytałem, ale nie omieszkał obrabiać ludzi na lewo i prawo, rąbał im
przede wszystkim informacje, był szybki korzystał z okazji zanim kto inny do
niej się zabrał, ale przede wszystkim, miał bardzo lojalną załogę, ufali mu bo
sądzili, że się o nich troszczy stroniąc od walki. Zaiste takiej wersji się
trzymał, bowiem było mu to na rękę, choć wątpię w dobre serce dziadziusia Trevora.
„Z okrętu zszedł mężczyzna
w towarzystwie najbliższej świty. Wysoki, czarne włosy spięte w kitę, dwa
cienkie zdobne warkocze po obu stronach szyi, implant wizyjny na lewym oku.
Czerwony kurta na krój zbliżona do mundurowego wzoru Imperialnej marynarki,
złote epolety, jeden złoty naramiennik z aquilą, pistolet-boltowy i siłowy kordelas
przy boku. Z obserwacji wnioskuję: Ostatni dziedzic dynastii Fist.
Kobieta, dwa metry wzrostu,
hebanowe włosy, granatowy płaszcz obszyty złotem, bikorn w tej samej barwie,
zautomatyzowana proteza ręki, bolter, miecz siłowy. Współpracowniczka: Ingrid
Garrow.
Siwy mężczyzna, zgarbiony,
powłóczyste fioletowe szaty astronawigatora, nieuzbrojony, w dłoniach kostur:
Thurim Sadar III.
Brodaty barczysty mężczyzna,
o krótkich brązowych włosach, brązowy uniform zdobiony złotem, sygnety na
rękawicach, elektroniczny notes w dłoni, na pierwszy rzut oka nieuzbrojony: Samuel
Quiddy.
Według moich kontaktów cel
zamierza się wybrać do Ekspansji Koronusa, szacuję, że Port Wander jest
ostatnim z portów, na którym dokona koniecznych uzupełnień. Postaram się
przeniknąć na pokład i kontynuować śledztwo.”
Do
inkwizytor Katriny Norro.
Dotarliśmy na Dwór
Martwych, przedostawszy się przez dziesiątki korytarzy stacji, na której żyło
chyba równie wiele osób co na małej planecie. Najpierw towarzyszyli nam
oficjele obskakujący z lewa i z prawa, próbując nas zaprosić na spotkanie z
przedstawicielami gildii oraz lokalnego kapitanatu, widząc rozmiary Sekutora
doszli do wniosku, że zaoferują nam pracę, intratny biznes przy eskortowaniu
płotek lub napadaniu na okręty konkurencji; Samuel, nasz seneszal z
grzecznością się z nimi witał i jeszcze grzeczniej tłumaczył im, żeby zgłosili
się za kilka godzin na pokład, gdzie z chęcią przyjmie ich osobiście i
wysłucha, oraz, żeby w razie czego przynieśli już zaliczkę.
Gdy zaś zeszliśmy na niższe
piętra stacji kosmicznej, dostojnicy odbiegli jakby bojąc się. Lokalne straże
portu towarzyszyły nam przez chwilę, bojąc się, czy oby jesteśmy pewni co
robimy zapuszczając się na rejony niezbyt nam przychylne; odprawiliśmy ich z
kilkoma tronami w podzięce za uwagę. Nie mogłem się doprawdy spodziewać w jakim
syfie Orbest chciał się spotkać. Jeśli uważał, że w takim towarzystwie nie
będziemy rzucać się w oczy, to troszkę się przeliczył. Ingrid przewróciła
oczami wzdychając ciężko i wspierając się pod boki zmierzyła przechodzących
wokół nas prostaczków w umorusanych ubiorach należnych niekiedy najniższej
klasy robolom, a w najlepszym wypadku jakiemuś brygadziście. To był ryneczek,
kilka sklepów, kilka straganów, szyldy zawieszone pod metalicznym sklepieniem
stacji. Z otwartych odrzwi do zatęchłych od gawiedzi knajp wylewał się smród
ludzkiego potu pomieszany z potrawkami jakie gotowano tu z takiego mięsa jakie
udało się znaleźć.
-Jesteś pewien, że ten
Orbest na pewno pracował dla twojego przodka? – Ingrid spytała ustępując
jakiejś wpół ślepej starowince co pchała przed sobą wózeczek pełen złomu,
ciamkając bezzębnymi ustami, jak to starowinki mają w zwyczaju. – Sądziłam, że
Fistowie nie oszczędzają intelektu i takich też sobie ludzi do roboty
dobierają.
Cóż mogłem na to
odpowiedzieć, sam byłem nielicho zdegustowany doborem miejsca spotkania.
-Fistowie mają jeszcze
wrodzone poczucie humoru… - sam ledwo wierzyłem w co wtedy powiedziałem. –
Miejmy nadzieję, że ten Dray to po prostu jakiś zgrywus, bo w przeciwnym
przypadku, chyba sam go zastrzelę.
Samuel Quiddy buchnął dymem
z cygara stając po mojej lewej i zagwizdał równie rozczarowany. Podjął pióro z
wolframowym rysikiem i począł coś zapisywać na zielonkawej tafli wyświetlacza
elektronicznego notesu.
-Może żeby się lepiej
wtopić zamówimy sobie po sznyclu ze szczura, hm? – Gdy tak zagaił swoim
rozbawionym głosem zmierzyłem go unosząc sugestywnie brew. – Nie no, jak chcesz
to wszystko pójdzie do kosztorysu, daję słowo – wzruszył ramionami i
wyszczerzywszy zęby począł coś notować.
Spojrzałem na chronometr,
nie zostaniemy tu zbyt długo - pomyślałem. Nasze buty były więcej warte niż
większość luksusowych establishmentów tego rejonu handlowego, czyli generalnie
każdej nieruchomości mającej wszystkie cztery ściany na tyle kompletne, by nie
uciekł zeń ork po prostu wyślizgując się przez ‘szczelinkę’ pod drzwiami. A
takich przybytków naliczyłem dosłownie jeden.
Wtem podlazł do nas jakiś
siwy pucułowaty obdartus ubrany w soczysty głęboki bukiet przepoconych onucy…
oraz jakieś ubranie, w którym nie odróżniał się nazbyt od reszty pospołu,
jakiego jedyną ekscytującą rozrywką na stacji zapewne mogło być co najwyżej
ekstremalne zbieractwo złomu. Starszy cherlawy mężczyzna, na którym wszystek
odzienia zwisał, wliczając w to głównie robotnicze workowate portki dyndające
na szelkach, poczłapał do nas wspierając się o lasce i pod pachą trzymając
jakiś kształt w płóciennym worku.
-Ach, wasza miłość! Mój
panie! Jakże się cieszę, że wreszcie was widzę! Myślałem, że Fistowie nigdy nie
przylecą na tą dziurę, myślałem, że będę tu gnuśnieć aż do swej śmierci! –
Staruszek rzekł do Samuela, któremu zrobiło się strasznie głupio. Nasz seneszal
przełknął głośno ślinę, parsknął po czym skinął głową w moim kierunku. Co prawda
to prawda, niezależnie gdzie by się nie ruszał pan Quiddy brał ze sobą równie
dużo biżuterii co szlachcianka udająca się do opery.
Orbest, jak się później
okazało, zmieszał się i zamrugał oczami, mierząc Samuela, a potem mnie, potem
znowu Samuela, a potem znowu mnie. Ingrid westchnęła ciężko przesłaniając twarz
dłonią.
Stojący za nami Thurim
wyszczerzył wrednie zęby i pokiwał głową do Orbesta, jakby chcąc dodać: „Ale se
ważysz bigosu, chłopie!”
Starzec natychmiast
zrozumiał błąd po czym skłonił się oczekując przebaczenia.
-Ach, wybaczcie, łaskawy
panie, tyle lat, że się w mej starej głowie zaczęło motać! – Już chciał się
rzucać do całowania sygnetów; na szczęście moje dłonie szybciej się odsuwały,
niż on się do nich przybliżał.
-Spokojnie, spokojnie! Już,
zapomnijcie o tym archaicznym rygorze, panie Dray! – Staruszkowi stępił się
przez lata umysł jak zauważyliśmy chyba wszyscy, dlatego oszczędziłem sobie
reprymend o dobieraniu odpowiedniego miejsca, w którym nie zwracalibyśmy na
siebie uwagi. Poniekąd dlatego, że na swój sposób miejsce wybrał dobre… na swój
stan. Gdyby tak odszedł na kilka kroków, nie odróżniłbym go od reszty podobnych
roboli szturmujących alejki i mniejsze uliczki w drodze do pracy, albo wracając
z niej. Także dlatego, że gdybyśmy się spotkali w rejonach równych naszemu
stanowi, to pojawienie się Orbesta Draya wzbudziłoby równie wiele
zainteresowania, jeśli i nie więcej. A przede wszystkim dlatego, że nie
chciałem by się znowu rzucał do przepraszania chcąc całować co droższe elementy
garderoby – kto w ogóle u licha wpadł na tak idiotyczny pomysł? Najlepiej
przeprasza się w złocie, a szczególnie w dużych jego ilościach.
-Tak, tak, proszę wybaczyć
jeszcze raz… - Rzekł niemrawo klepiąc się po kieszonkach. Wreszcie dobył
maleńkiego przedmiotu i zaprezentował nam bezzwłocznie. To był sygnet
przedstawiający złotą pięść zaciśniętą na skrzyżowanym piórze oraz mieczu,
wszystko na karmazynowym tle.
Staruszek wycedził
bezbłędnie długą ceremonialną przysięgę jaką składał każdy wstępujący na służbę
dynastii, a my patrzyliśmy na niego z tym większym zażenowaniem, że robił to
wszystko na klęczkach, a lokalni prostaczkowie spoglądali na nas jakbyśmy mu
rzucili kilka tronów. I tutaj zaczęły się problemy, chyba wzięli go za żebraka,
nad którym się ulitowaliśmy, więc już w tłumie widziałem więcej wybiedzonych
twarzy jaka szykowała się błagać o jałmużnę. Jakiś poczerwieniały na swej
plebejskiej mordzie pijaczek w tym momencie nabrał odwagi i podszedł bliżej,
ale gdy już uniósł dłoń by zagaić grzecznie, czubek jego nosa otarł się o
kawałek metalu. Poczuł delikatny zapaszek smaru i spalenizny jaki unosił się z
wyczyszczonej lufy boltera Ingrid. Mógłbym przysiąc, że na chwilę wyciągnięcia
broni zatrzymała czas, bowiem nikt nie jest w stanie dobyć żadnego oręża tak błyskawicznie.
Niedoszły pensjonariusz mego portfela, przełknął głośno ślinę po czym rzekł:
-Do widzenia, jaśnie panie…
- i odszedł uśmiechając się szeroko, bijąc głębokie pokłony i ocierając krople
potu z czoła.
-Panie Dray – przerwałem w
końcu ciszę – jeśli to dla pana nie problem, czy może się pan pospieszyć i
przejść do konkretów. Nie będziemy czekać na całą rotację galaktyki.
-Ach, tak już, już…
Mniemam, że należą się wam wyjaśnienia. – Stwierdził drapiąc się po głowie.
Mogłem przysiąc, że eksmitował jakąś pchłę. – Gdzie by tu zacząć.
-Może od początku – wtrącił
Thurim liżąc swoje starcze palce i układając srebrne włosy.
-Ach! Oczywiście,
oczywiście! Od początku, hm, tak – zaterkotał znowu grzebiąc po kieszeniach.
-W młodości – podjął na
nowo. – Służyłem na jednym z okrętów należącym do floty pana Trevora Fista. Nie
bezpośrednio na okręcie admirała, przemierzaliśmy bezkres na jednej z fregat
dowodzonej przez kapitana Vosa Karlorna. Dobry był z niego chłop. Tutaj się
urodziłem, właśnie w Porcie Wander, dawno, dawno temu i tutaj się zaciągnąłem.
Wasz dziadek potrafił dowodzić i nigdy nie pakował nas w kłopoty. Powiem
szczerze, płaca dobra, pomoc dla załogi, opieka medyczna… płaca dobra,
regularne odpoczynki, zejścia na planety niekiedy egzotyczne, płaca dobra…
Dałem mu trzy złote trony
marszcząc groźnie brwi.
-O! Od razu wiedziałem,
żeście człek równie zacny, światły i szlachetny, milordzie, co wasz
przenajświętszej pamięci, czci godzien dziad. W każdym bądź razie, podczas
eskapad po Ekspansji szukaliśmy szczątek zagubionego konwoju. Proste zlecenie
dla Floty Wojennej Koronus, mieli dochodzenie w jakiejś tam sprawie i wynajęli
nas by ustrzelić paru piratów, standardowe, proste zlecenie… - przełknął ślinę
i zdawał się posępnieć z chwili na chwilę. – Właśnie podczas tej eskapady
postanowiliśmy ściąć kurs i nadrobić sobie drogi przez warp, nie wiedząc
niestety o sztormie jaki zawiał w immaterium. Pamiętam do dziś jak pola Gellera
mało nie trafił szlag, tak pieruńsko miotało Testamentem Imperatora, bo tak
się, jaśnie panie, zwała nasza fregata. Żeśmy już się wszyscy przygotowali na
śmierć. Strzelały kable! Iskry szły! Staremu Gavlinowi kubek z sarcą rozlał się
na konsolę, wszystkie plany naprawcze sekcji nawigacyjnej były do wyrzucenia,
tak przemokły, że się wszystko rozmyło i…
-Do rzeczy – Ingrid uniosła
władczo głowę piorunując staruszka bezwzględnym spojrzeniem.
-Aaa, tak! Zrzuciło nas
tedy z kursu o całe miesiące! Nikt nie wiedział gdzie się znajdujemy, z
pogłosek słyszałem, że astrogator półtora dnia poświęcił na badanie map i
ksiąg! Wyszło na to, że to jakiś nieoznakowany system! Nasz astropata natomiast
wyczuł sygnał. Ucieszyliśmy się, bo natychmiastowo pierwsze skojarzenie było
takie, że toć reszta zagubionej nam floty się znalazła! Jednak coś dziwnego
było w tym wszystkim. Astropata nazwał to echem… się okazało, że sygnał, który
odebraliśmy, pobrzmiewał głęboko w otchłani, ledwo słyszalny, od setek, może i
tysięcy… a może setek tysięcy lat! – Dray zaczął miotać łapami w lewo i
prawo opowiadając swoją historię, po
czym zrozumiałem, że wszystkie te wyolbrzymienia, to musiało być coś co ludzie
żyjący na okrętach przez większość swego nudnego życia, rozwijają schodząc do
tawern i dzieląc się opowieściami; czyli kolorowanie absolutnie każdego aspektu
prezentowanej paplaniny.
-Kiedy podlecieliśmy by
zbadać obiekt, kapitan kazał zidentyfikować marker. Po sprawdzeniu, okazało
się, że to… Ścieżka Sprawiedliwych! – Orbest Dray wyrzucił z przejęcia ręce w
górę, w teatralnym geście, jakby jego opowieść była kulminacją jakiejś wielkiej
epopei.
Musiało to zaiste licho
wypaść na tle naszej czwórki, gdyż ja splótłszy ramiona i chwyciwszy podbródek
między palce czekałem na dalszą część w ciszy, Ingrid ze zrezygnowaniem
przyglądała się paznokciom pomalowanym na granatowy metalik, Thurim kupował
sobie gotowanego serdelka na patyku, a Samuel po kilku sekundach trawienia
informacji zaczął się śmiać pod nosem.
-To wszystko? – Spytałem, lecz pan Quiddy
wybuchł śmiechem jeszcze głośniejszym i rubaszniejszym.
-Ha, ha, hah! Coś ci się pomieszało,
starcze! To niemożliwe! Ścieżka Sprawiedliwych? Który ze szczurów
planetoidowych naćkał ci tychże bzdur do łba, hm? Ileż amasecowego grogu
musiałeś przelać przez swą pomarszczoną gardziel?
Obróciliśmy się w stronę
naszego seneszala wyczekując odpowiedzi. Thurim stanął za jego plecami bardzo
ciekaw rozwoju wydarzeń, wgryzając ze smakiem ostre zęby w gotowaną kiełbaskę.
-Panie Quiddy? Raczy pan
rozwinąć?
-Aye, kapitanie… - rzekł
Samuel, znawca niezliczonych bezkresów, legend zimnej pustki i nieprzemierzonego
warpu. Wbiwszy w zęby grube cygaro pogładził się po gęstej acz krótkiej brodzie
okalającej jego silną szczękę, po czym uśmiechnął się buchając dymem i zaczął
chrapliwym ostrym głosem.
-Było to dwa i pół tysiąca
lat przed naszym na świat przyjściem, aye… Za czasów krucjaty Drususa świętego
co sławion w tym był, że światy czyścił z nieprawości, niewiary, i spaczenia
liczne, zdradę czy plugastwo nieludzkie pod żelaznym butem Imperium gniótł idąc
co rychlej po kraniec galaktyki. Stalowa ściana okrętów, wojsk, ludzkich mas
toczyła się z impetem przez nieznane
Imperium światy jakie dziś pod nazwą sektora Calixis znamy – wysączył z
ust kolejny buch siwego dymu. – Spychał wrogów Boga Imperatora i przynosił
światłość tym co przez tysiące lat byli porzuceni na pastwę ciemności… Pośród
jego wodzów miejsce znalazł Lorcanus Ryn, mistrz bitew wielu, co równych sobie
mógł znaleźć co najwyżej w najbliższej świcie samego Drususa, takimż to
kunsztem błyszczał za swych czasów. Był to korsarz pełen głodu bitki, krwi i
skarbów ale i pełen zaufania do przełożonych oraz wiary w Imperatora. Na mostku
swego molocha, Ścieżki Sprawiedliwych, wydawał wyroki śmierci światom i
cywilizacjom, wyżynając za sobą krwawy szlak legendarnych podbojów… Jedną z takich planet był Krystallian,
siedemdziesiąty trzeci świat przywrócony do władztwa Imperatora w tamtej
krucjacie. Była to stara ludzka kolonia, dawien dawno porzucona w latach
poprzedzających nadejście świętego Imperium, zaś sami jej obywatele zdawali się
popaść w czczenie śmiesznych bożków oraz proroka Talisara. Na tym świecie
gmachy poświęcone bluźnierczym zabobonom, świątynie Miriad Twarzy sięgały
niebios skrząc się od złota i piękna kunsztownego wykonania. Planeta kipiała od
bogactw i przepychu, a ludzkość porzucona przed kilkudziesięcioma tysiącami
laty zdążyła wzrosnąć do pozycji mocarstwa… Oczywista skalą nie dorównując
potędze militarnej Imperium, której przewodził Lorcanus Ryn. W swym gniewie,
nie mogąc znieść butności i pyszałkowatości Krystallian złupił w trzy dni ich planetę!
Wymiótł całe tysiące lat cywilizacji nie zostawiając kamienia na kamieniu… -
Uśmiech Samuela Quiddiego nagle poszerzył się gdy słuchaliśmy jego opowieści z
zaciekawieniem. – Lecz nie do końca, o nie. Nim wszystek obrócił w perzynę
wypchał ładownie swego okrętu po brzegi cudami Krystallian! Nigdy wcześniej nie
oglądając takich bogactw, czy to poczynając od przepięknych artefaktów w świątyniach,
statuł zdobionych egzotycznymi kamieniami i złotem, po krypty pełne antycznej
świętej technologii, Ryn kazał wymieść większość uzbrojenia ze swego okrętu,
tylko po to by co więcej skarbu zmieściło się na pokładzie! Co prawda, tutaj
legenda nabiera różnych wydźwięków i barw, zależnie kto ją opowiada, moi mili…
Dla niektórych, tak po prawdzie, skarby Krystallian miały być szlachetnymi
metalami i kamieniami, ale prawdziwą wartość stanowili ludzie hodowani z
genetycznie oczyszczonych wzorców opracowanych w planetarnych laboratoriach,
będąc wolnymi od skażenia warpu, zamknięci w kriogenicznych komorach by kiedyś
być szkolonymi na wyśmienitych wojowników. Inni głosili, że planetę zasiedlono
podczas Mrocznego Wieku Technologii i że tam ukryta maszyneria warta jest
więcej niż złota, kamienie i populacje setek światów! Gdy jak wspomniałem
zapakował swój okręt wszystkim co cenne, nie będąc przekonanym o słowności
swych kamratów, zamiast oddać skarby swym przełożonym, postanowił po prostu
pewnego dnia… zniknąć. Z kart historii w tym miejscu właśnie jego nazwisko
spływa w niepamięć dziejów. Przez wieki podejmowano się ekspedycji w celu
odnalezienia okrętu. Najpierw sami uczestnicy krucjaty, następnie wolni
strzelcy, poszukiwacze przygód. Wielu wierzy, że okręt przepadł by nigdy nie
zostać odnalezionym… Porwany przez warp, rozerwany przez sztormy, zagubiony w
przestrzeni i czasie.
Samuel uśmiechnął się
gestykulując teatralnie, wlokąc za ręką trzymającą cygaro grubą wstęgę dymu.
-I teraz najlepsze…
Krystallian, jak rzeczą w legendach, bliski był krawędzi sektora Calixis.
Mistrzowie żeglugi w warpie domniemania stawiali przez lata, że bliskość
Paszczy mogła wciągnąć przelatujący okręt w wiry i sztormy, wyrzucając go z
impetem gdzieś w Ekspansji Koronusa.
Przebudziwszy się z tego
transu i ciekawej historii znowu wszyscy spojrzeliśmy na Orbesta Draya, który
miał nadzwyczaj optymistyczny wyraz twarzy, nawet w obliczu dowodów
świadczących, że czepia się bajek.
-Czy to chce nam pan
powiedzieć, panie Dray? – spytałem.
-Tak, dokładnie to,
milordzie – odrzekł najszczerzej jak tylko mógł, uśmiechając się wielce
zadowolony, że wreszcie ktoś podjął się wesprzeć wiarygodność jego delirium.
-Chyba nie zdajecie sobie
sprawy, panie Dray, jak niewiarygodna jest pana historia…
-Ach, wiem, wiem, zdaję
sobie z tego sprawę, dlatego przyniosłem coś, co przekona nawet największego
niedowiarka, ha! – Dumnie rzucił, uśmiechając się szeroko. Mogę przysiąc, że po
chwili usłyszałem jak szeptem dodaje – mam nadzieję…
Dray chwycił w dłonie
zawiniątko jakie dotąd trzymał pod pachą i począł prawić na nowo.
-Po tamtych wydarzeniach,
po odkryciu Ścieżki Sprawiedliwych kapitan Karlorn podjął decyzję, że wrócimy
do Portu Wander, i tu poczekamy aż reszta floty wróci. Mieliśmy co było nam
potrzebne, spisaliśmy mapy tamtego sektora, ale postanowiliśmy, że priorytetem
jest odnalezienie reszty floty. Spędziliśmy długie miesiące gnuśniejąc w tej
dziurze, ale nikt nie wrócił. Kapitan Karlorn dał zatem mi, zaufanemu staremu
nierzucającemu się w oczy zastępcy mechanika pierwszej klasy tą ważną szkatułę
i sam powrócił w Ekspansję szukać waszego dziadka. Od tamtej chwili, gdy mnie tu
porzucili z misją przekazania jakiemukolwiek innemu dziedzicowi dynastii Fist
tej genetycznie zabezpieczonej przesyłki, minęło blisko sto lat – Orbest jakby
posmutniał, odwijając ze szmatek szkatułkę zdobną z symbolem rodowym pięści i
dwóch skrzyżowanych narzędzi wojny.
To była szkatuła ze
statycznym polem, zabezpieczona tak, by mógł ją otworzyć tylko ktoś o DNA jakie
zakodowano w zamku. Gdyby ktoś się nań zasadził siłą lub podstępem, specjalny
mechanizm zniszczyłby cokolwiek znajdowało się wewnątrz. Dray oddał szkatułę w
moje ręce i gdy tylko ją ująłem, maleńki kryształ błysnął zielenią. Wcisnąłem
go, a wewnątrz znajdował się najczarniejszy klejnot jaki w życiu widziałem –
jakby wykonany z samej pustki, jakby był dziurą w rzeczywistości.
Thurim skończywszy
przekąskę otworzył oczy i wepchnął się między nas, przekrzywiając głowę i
przyglądając się kamykowi z każdej możliwej strony, aż sam musiałem się
odsunąć.
-Astropatyczny mnemolit! –
Wtrącił, uśmiechając się lubieżnie do kamyka i jakby grożąc mu długim ostrym
szponem, by w końcu unieść egzotyczne cacuszko. Znał się na takich rzeczach.
W tym momencie mogłem
przysiąc, że ręka Ingrid w mgnieniu oka poszybowała do zawieszonego na plecach
boltera. Odwróciłem się w jej stronę, by instynktownie chwilę później zasłonić
twarz ręką, gdy ogromny czarny kształt przeleciał tuż przed moimi oczyma.
Kruk zatrzepotał skrzydłami
zaciskając szpony na kamieniu! Thurim mało się nie zakrztusił! Moja dłoń
odruchowo znalazła się na pistolecie i poczęła wyciągać broń, podczas gdy arch-zbrojmistrzyni
po mej prawicy miała ptaszysko prawie na celu!
Drapieżnik poderwał się z
machnięciem skrzydeł w powietrze, a gdy mieliśmy go już przypiec, nagle wszyscy
spostrzegliśmy, że jeszcze ktoś nam towarzyszył!
Strzały posypały się zza
rogu małej knajpy! Instynktownie schyliłem głowę! Pisk, wrzask, ktoś został raniony!
Nieporadny ostrzał napastników z automatów ugodził kilku przechodniów, którzy
padli brocząc krwią. Panika wybuchła natychmiast! Znaleźliśmy się w strasznym
ścisku uciekających mas ciał, które pierzchały w każdą możliwą stronę nie
bardzo zdając sobie sprawę kto, gdzie i pod jakim jest ostrzałem, ważne że
słyszeli wystrzały i ważne, że uciekali.
Miałem w dłoni pistolet
boltowy, dopadłem do straganu widząc jeszcze kątem oka odlatującego kruka, w
którego szponach trwał czarny kamień.
-Nie tak prędko… -
wysyczałem mierząc z ciężkiej broni.
Słyszałem jak Ingrid
korzystając z momentu gdy ludzie ustąpili miejsca w swym panicznym pędzie,
gromiła do napastników. Ciężki łoskot boltera był czymś co dodawało otuchy i
zdecydowanie przerażało przeciwników. Ja śledziłem swój cel, mierząc dokładnie,
był mały, chwiał się i oddalał z każdą chwilą, ale musiałem trafić zanim
pieprzona przechera umknie, mimo to słyszałem jak arch-zbrojmistrzyni śle
masywne pociski i byłem pewien, że trafia.
-Mam cię… - pociągnąłem za
spust! Z lufy masywnego pistoletu wyleciała pancerna bryła włócząc za sobą
smugę dymu! Z błyskiem poszybowała w stronę celu! Chybiłem! Szlag! Bolt walnął
w ścianę tuż obok kruka, ale wtedy eksplodował! Odłamki pocisku musiały godzić
skrzydlatego złodziejaszka, bo ten zatrząsł się, upuścił cholerny kamień i
dalej czmychał w popłochu, krwawiąc i kracząc panicznie.
W kilka kolejnych sekund,
plac był pusty. Zostali tyko napastnicy, my oraz tuzin ciał przechodniów
postrzelonych przez niekompetentnych zbirów. Kilku przeładowywało, chyba było
ich siedmiu. Thurim gdzieś czmychnął jak się rozejrzałem – i dobrze, pewnie
siedzi gdzieś pod jakąś beczką lub udaje słup, co przy jego cherlawej posturze
było wręcz wskazanym obiektem doboru kamuflażu. Samuel przyciskał do piersi
swój stary rewolwer, Ingrid klękła za straganem. Wymieniliśmy się
porozumiewawczymi spojrzeniami, po czym w sekundę ruszyliśmy zza naszych
przeszkód!
Zmniejszyć dystans, może i
któregoś pochwycić! Dopadłem ramieniem do płyty stanowiska handlowego
wcelowując pistolet w przeciwnika, jaki wychylił się by kropnąć Ingrid. Łysy
wytatuowany obdartus z lokalnego gangu już miał pociągnąć za spust, ale byłem
szybszy. Huk wyzwalanego ładunku pędnego wylał się z lufy, niski, złowieszczy,
drący powietrze ton powędrował za boltem – ogromnym pociskiem z własnym
systemem napędowym, który nadawał mu masakrującej siły. Widziałem na własne
oczy jak pocisk wwierca się adamantowym szpicem w ciało bandziora, jak masa
stali ugrzęzła głęboko w jego ramieniu… Tak, trafiłem w ramię, jak w legendach,
filmach propagandowych, powieściach, zawsze ktoś dostaje w ramię i cudem
przeżywa.
Ramię mojego przeciwnika
nagle rozerwał wybuch zagrzebanego w jego ciele ładunku wybuchowego – każdy z
boltów importował mały prezent w mięso gospodarza, prezent, który wybuchał po
krótkiej chwili po penetracji. Ręka biedaka odpadła oderwana od reszty ciała
eksplozją, część jego szyi rozdarły metalowe kawałki pocisku. Otwarta klatka
piersiowa bryznęła mieszaniną krwi i ochłapów dosłownie wszędzie.
Kobieta po mojej prawej
przyklęknęła mierząc z boltera do mężczyzny, który zaś mnie wziął na cel.
Posłała dwa pociski w serii, jeden urwał drabowi ucho i eksplodował na ścianie
za nim, drugi wpadł w jego krtań i przeszedł przez kręgosłup z impetem,
odrywając głowę od reszty ciała zanim eksplodował przy swym bratnim pocisku pół
metra za osuwającym się trupem.
Samuel ostrzelał innego
gościa, trafiając go w brzuch, ale zdawało się, że bydlak przeżył. Reszta w
mgnieniu oka zaczęła się wycofywać. Zobaczyli jak razem zabijamy kolejnego
łajdaka zaczajonego na daszku stróżówki techników. Trzy bolty wpadły w jego
twarz, wędrując z impetem w głąb ciała, gdy cwaniak próbował zerwać się do
ucieczki, chwilę potem zostały z niego nogi, oraz krwawy gulasz z czegokolwiek co
było powyżej pasa!
Próbowaliśmy dorwać resztę,
lecz ci szybko zwiali. Nie mieli nas zabić, mieli nas zatrzymać. Przemierzyłem
plac podbiegając w eskorcie moich towarzyszy do czarnego kamienia.
-Po to to całe zamieszanie?
– Westchnąłem unosząc kamyk do góry, przyglądając się mu uważnie, po czym
rozejrzałem się dookoła wiedząc, że o czymś zapomniałem.
Orbest Dray był obecny, jak
i Samuel, oraz Ingrid…
-Do diaska… Thurim?! –
Warknąłem gniewnie.
Ku naszemu zaskoczeniu zza
pobliskiej alejki wyszedł kolejny drab, plecami do nas stawiał kroki. Dzikie
drgawki miotały jego ramionami. W końcu z cienia wyłonił się nasz rozbawiony
astrogator. Pieprzony psyker dotykał kościstym paluchem czoła bandyty,
błyszczały mu oczy. Napastnik pod jego dotykiem miał szeroko rozwartą gębę,
stróżka śliny ściekała mu z kącików ust aż na szyję. Charczał jakieś sylaby, z
trudem zachowując pion.
-Pomyślałem, kapitanie, że
przyda się jakiś jeniec. A bo to różnych rzeczy od lokalnych się można
dowiedzieć! Jaka teraz moda panuje w dzielnicy biedoty, jak idą rozgrywki w
blood bowl, co tam w dramatach codzienności się odbija przez ostatnie kilka
miesięcy, kto ich wynajął do ostrzelania nas gradem ołowiu narażając nasze
życie na niechybną jego utratę, takie tam…
-Dobra robota –
odpowiedziałem z uśmiechem, by w końcu wykonać zwrot i zmierzyć pewną osobę
bardzo chłodnym spojrzeniem. – No cóż, panie Dray, będzie pan się musiał
bardziej wytłumaczyć.
Spotkanie z Adeptus Arbites
było nieuniknione. Wieść o całym zamieszaniu w kilka minut ściągnęło kolumnę
kobiet i mężczyzn w ciężkich pancerzach z balistycznymi tarczami i symbolami
wieszczącymi autorytet Imperium. Zauważyli nas z daleka, rozstawili się, w
grupach po czterech funkcjonariuszy z ciężkimi bojowymi strzelbami, tarczami i
buzdyganami ogłuszającymi rozeszli się zabezpieczać teren, z czego większość z
razu ruszyła na nas. Ingrid przejęła naszego więźnia, stanęliśmy w linii
czekając aż funkcjonariusze podejdą. Thurim zaś nachylił się z wyraźnym
zamyśleniem na twarzy spoglądając na mą pięść, w której ściskałem kamień. Coś
go strapiło.
Sierżant, który do nas
wtedy podszedł zwał się Targos, był typem człowieka, który, gdyby mógł,
wsadzałby ludzi za poczucie humoru oraz jakąkolwiek oznakę wyobraźni. To była
tylko formalność, na szczęście, sierżant wytłumaczył nam, że co jakiś czas
takie rzeczy się zdarzają, że być może nie powinniśmy zapuszczać się na podobną
dzielnicę, bo aż prosimy o rabunek. Oczywiście wyjawiliśmy im jedynie część
prawdy. Nikt nie pisnął słówka o tym kim był Dray, natomiast pochwyconego
jegomościa oddaliśmy w ręce władz. Nie było sensu rzucać na siebie podejrzeń i
brać go na osobiste przesłuchanie, skoro Arbites zrobią to dziesięć razy
lepiej.
Targos zaprosił nas do
fortecy okręgowej – dosłownie gigantycznego bunkra umiejscowionego przy
głównych alejach handlowych w sercu samego portu, gdzie arbitratorzy mieli
wszystko potrzebne do toczenia wojny z kilkunastoma powstaniami na raz. Park
maszynowy pełen był transporterów pancernych do przewozu funkcjonariuszy lub
aresztowanych, znalazły się jakieś dwa czołgi, na murach zautomatyzowane
wieżyczki ciężkimi bolterami; tak masywne, że każdy jeden przypominał
mięsistego kanciastego byka. Cały ten czas Targos zdawał się być dość uprzejmy,
czego nie dało się powiedzieć o jego twarzy straszącej co i raz agresywnym
nerwowym tikiem wyginającym jego blizny w dziwne kształty. Pogadaliśmy sobie po
drodze, a ja byłem skory wynagrodzić arbitratorom opiekę nad naszymi osobami.
Języki rozwiązały im się natychmiastowo. Oczy funkcjonariusza Imperialnej
policji wewnętrznej widzą więcej, a ich uszy wyszukują zatopionych w
wypowiedziach sensów. Arbites byli od przestrzegania prawa Imperium, przede
wszystkim od dbania o to, by wszystkie Adepta były respektowane. Dowiedziałem
się zatem kto z innymi Adepta ma tu najbardziej na pieńku. W związku z kampanią
jaka trwała w odległych sektorach, oraz sztormach na przestrzeni Paszczy, wiele
okrętów ugrzęzło w dokach czekając aż warunki się poprawią. To oznacza wiele
tysięcy marynarzy zebranych na małej przestrzeni, konkurencyjne firmy i rody
pod nosem, świetna okazja by komuś krwi napsuć. My byliśmy mile witani, bo nie
mieliśmy jeszcze zasyfionych kartotek, ani wrogów gdzie popadnie.
Tam miałem zaszczyt
porozmawiać osobiście z pewną czarującą damą, panią Kyrą Valkyran, dowódcą
fortecy okręgowej, której to wrzaski na sierżanta usłyszałem już u wejścia do
jej gabinetu. Starsza kobieta o ostrych rysach, srebrnych włosach i widocznie
zmożonej czasem i presją sylwetce, nadal trwała dostojnie w mundurze. Była
wielce niepocieszona spotkaniem.
-Wybaczcie, panie…
-Fist.
-Panie Fist… - mierzyła
mnie cały czas spode łba, zaś ja odpowiadałem najcieplejszym uśmiechem jaki z
siebie potrafiłem wykrzesać. – Co dzień mam na głowie stertę roboty, bo
szlachetki się sabotują to tu, to tam, burdy wszczynane w knajpach, morderstwa
kupców, a marynarka wszystko ma tak głęboko w rzyci jak to tylko ustawa
przewiduje i ani myślą ruszyć palcem.
-W zupełności rozumiem pani
rozgoryczenie. – Podszedłem o kilka kroków by zasiąść w fotelu przed jej
biurkiem jaki mi wskazała gestem dłoni. – Można zapalić?
Kobieta skinęła głową i po
chwili widząc, że dobywam fajki, sama chwyciła za długi zwitek ze złotej
papierośnicy.
-Nie chcę przysparzać
problemów i obiecuję, że sami się stąd zbieramy najszybciej jak to tylko
możliwe.
-Mhm – burknęła podpalając
sobie papierosa.
-W rzeczy samej za dwa dni
wyruszamy do Ekspansji Koronusa, uzupełnimy tylko zapasy – mówiłem oczywistości
próbując wyłapać na co zareaguje i udało się, bo na wspomnienie o Ekspansji
utkwiła we mnie lodowate spojrzenie i zrobiła krótką pauzę nim wypuściła dym
nosem.
-Tu co drugi mówi, że
uzupełni zapasy i zmywa się co by dalej. A siedzą i kiszą się tu kilka
miesięcy.
-Można wiedzieć jaki tego
powód?
-A bo ja wiem… - wzruszyła
ramionami. - Może we flocie coś wiedzą. Jedni mówią o sztormach w warpie, inni
o piratach na szlaku, nic z czym nie dano by sobie rady. Może jedno i drugie.
-Ale ktoś przeprawia się do
i z Ekspansji? Pytam się pani, bo ciekawi mnie, czy ktoś kto ostatkiem z
Ekspansji przyleciał sprawiał problemy…
-Nie specjalnie, nie, od
tygodnia żadnych stamtąd przylotów nie było, ale ja nie od tego, panie Fist.
Wróćmy do tego z czym pan przyszedł. Sierżant mówił, że pana napadnięto,
czytałam raport.
-Owszem, ciekawi nas co to
za ludzie i dla kogo pracowali.
I tutaj kobieta zmarszczyła
brwi ponuro rozmasowując skronie.
-Widzi pan, i tu pojawiają
się schody. Znam tą śpiewkę, powiem panu dla kogo pracują, a pan postara się
wszcząć małą portową wojenkę i wystrzelać jeszcze więcej tych obszczymurków.
-Wiedziałem, że pani to
powie, pani sędzio – uśmiechnąłem się szerzej w prawdzie czekając aż kobieta
tylko wypowie te słowa. – Dlatego miałbym propozycję, która urządzi wszystkich
nas i udowodni jak bardzo chcemy współpracować. Nie będzie nam potrzeba
wiedzieć gdzie ten jegomość się znajduje, nasze zatargi zatrzymamy na plan
dalszy, wyniesiemy je w pustkę, jeśli to panią zadowoli. Ale widzi pani…
Przyleciałem tu tym wielkim Dyktatorem zakotwiczonym w doku osiemset
osiemdziesiątym pierwszym. To, z tego co widziałem jeden z większych okrętów na
całej stacji, nie wliczając marynarki oczywiście. A ja i moi współpracownicy
mamy pewnego rodzaju politykę, straszliwie skurwysyńską, za przeproszeniem, no
ale co począć, nie mogę sobie odmówić tej odrobinki przyjemności… w każdym
razie zwykłych przewoźników chcących nas wynająć do eskortowania konwojów
zbytnio nie stać na nasze usługi. Stać głównie tych, którzy mają do
zaoferowania nielegalne umowy. Od lat naciągamy takich idiotów na pieniądze,
mówiąc by przyszli z ogromnymi zaliczkami. Zaliczki bierzemy, mówimy, że
wszystko załatwione, cel zostanie ubity, a potem w najlepsze lecimy sobie gdzie
popadnie. Oficjalnie, to nie jest żadna formalna umowa, więc nic nie jest spisane,
żadnych powinności. Niby czego się mamy tak na dobrą sprawę bać? Że puszczą na
nas swoje maleńkie stateczki? I co nam zrobią? Dorzucą nam więcej okrętów do
zgrabienia, zniszczenia, sprzedania, albo dadzą sobie spokój, tak czy inaczej,
są wkurzeni.
-Wciąż nie wiem jak nam, ma
to pomóc, panie Fist – dowódczyni arbitratorów była zaintrygowana, ale chyba
nie zdawała się widzieć gdzie zmierzam.
-Ach, i tu najlepsze, pani
Valkyran! Ja wiem, że wielu z tych szlachetek co się sabotują, nie może pani
przyskrzynić, bo wysługują się pośrednikami i nie ma na nich dowodów, tak? Co
innego, gdyby z rozmowy i złożenia niecnej propozycji znalazło się nagranie, na
którym przedstawiciel handlowy pewnych firm i wysokich rodów zgłasza się do
Rogue Tradera i wręcza mu walizę obligacji, papierów wartościowych, czy samych
tronów wyjawiając cały plan – jej brew drgnęła. - Ja i tak nie planuję tutaj
zostać, jestem nowy w Porcie Wander, wszyscy o tym wiedzą, zadbałem też, by moi
ludzie schodząc z pokładu dobrze obwieścili, że zaraz lecimy dalej. Jesteśmy
wymarzonym kontrahentem do tego typu roboty.
-Kuszące… - odpowiedź była
krótka, ale to wszystko. Wezwała sierżanta każąc prowadzić do pokoju
przesłuchań i przyprowadzić tam więźnia.
Poczekaliśmy za ogromną
taflą pancernego szkła, to nie było lustro, o nie, to było jak najbardziej
przezroczyste szkło, tak, by więzień widział swoich oprawców. Dwójka mężczyzn w
pancerzach arbitratorskich łamała palce biedakowi na rozkaz sędziny, przez
zaledwie dwie minuty łomocząc mu dłonie młotkami, aż sypnął dla kogo pracował.
Można było oczywiście sprawdzić w archiwach, ale to tyle roboty, kilka
zgruchotanych palców i czas poświęcony przerzucaniu mas papierów zaoszczędzony.
Czterdzieste pierwsze milenium jest takie praktyczne.
-Hadarak Fel! Pracuje dla
Hadaraka Fel’a! Błagam! Kazano nam tylko was powstrzymać przez pewien czas, to
wszystko! – Wycharczał plując krwią z pokaleczonych dziąseł.
Skinąłem z uznaniem pani
Valkyran dodając do następujących słów szczery uśmiech.
-Dziękuję.
-Mamy umowę, panie Fist. To
był mój dobry gest. Nic więcej niestety zrobić nie mogę. Nie ma dowodów, poza
wymuszonym słowem, żeby Hadarak maczał się w tej sprawie, łatwo się wywinie. To
także Rogue Trader, listy kaperskie dają mu immunitet na takie lekkie przewiny.
Do pana należy reszta.
Rogue Trader? Inny
przedstawiciel mej zacnej profesji pokwapić się chciał po ten kamień? Skąd
wiedział… To było niepokojące i wymagało powrotu na okręt, zbadania tej
przeklętej bryły czerni.
Zarządziłem spotkanie w
sali odpraw dla oficerów, kilka pięter pod mostkiem, ponad naszymi kwaterami.
Komnata była długa, wyłożona czarnym marmurem, złotem i drogimi egzotycznymi
drewnami. Szeroki i długi stół rozciągał się przez ponad kilkadziesiąt metrów
komnaty, łącznie mogło przy nim zasiąść blisko setka osób. Urządzaliśmy przy
nim bankiety, nieopodal była z resztą część rekreacyjna dla gości i wyższej
załogi, więc to naturalne miejsce spotkań od razu pchało się na myśl. Tym
bardziej sala bankietowa była odpowiednia, że posiadała ogromny holo-wyświetlacz
umieszczony pod sufitem, wmontowany sprytnie w obudowę zdobnego kryształowego
żyrandola. Otoczeni przez dziesiątki rzeźb i drogocennych eksponatów
debatowaliśmy.
-Panie Dray, ten Hadarak
Fel, mówił pan, że to panu imię znane? – spytałem zmieszanego staruszka, który
od dawien dawna nie był na okręcie i musiał się chyba jeszcze przyzwyczaić.
-Ach, tak. Dynastia Felów,
jak sobie przypominam, kiedyś robiła interesy z Karlornem, moim starym
kapitanem.
-To był na pewno ten sam
Rogue Trader?
-Nie jestem pewien… możliwe,
musiałby być bardzo stary, ale samo nazwisko, owszem obijało mi się o uszy. Na
pewno wiem, że pierwszy raz je usłyszałem, gdy pracowałem dla pana Karlorna na
Testamencie.
-Słuchajcie mnie uważnie,
panie Dray – rzekłem grobowym tonem przysuwając się w stronę starca, który
siedział tuż obok mnie. – Niechże pan powie, kto mógł wiedzieć o pana
eskapadach, oraz o tym co pan miał w szkatule.
-Wykluczone, milordzie! Sam
nie wiedziałem co było w szkatule, Karlorn dał mi ją, nie pokazywał co jest w
środku, przez te dziesiątki lat czekałem tutaj na was nie wiedząc co tam może
być.
-Jakoś się musiał
dowiedzieć – dodała Ingrid nalewając sobie do szklanicy zimnego trunku. –
Często przesiadujesz w knajpach?
-Cóż… nie mam specjalnie co
robić, więc poza dorabianiem w dokach, to w zasadzie moje jedyne źródło
rozrywki – Orbest czując, że jest pod ostrzałem starał się mówić wszystko co
pamiętał.
Arch-zbrojmistrzyni
podeszła do niego wsadzając szklankę pełną mocnego destylowanego amasecu w
dłoń.
-Pij. – Rozkazała, a przestraszony
Dray wyżłopał całość na naszych oczach, krztusił się, ale wolał nie
sprzeciwiać, gdy oskarżenia powędrowały przeciw niemu.
Gdy skończył Ingrid
uzupełniła jego wysoką szklanicę najpodlejszą i najmocniejszą wódą, jaką udało
się jej wyskubać od chłopaków z maszynowni.
-Pij.
-Och! Na kości Imperatora,
bleh! To nieludzko mocne!
-Pij!
-Już, już, pani się nie
gniewa… - odparł po czym zabrał się za pochłanianie alkoholu.
Thurim po jakimś czasie do
nas dołączył w towarzystwie kapłana technicznego, który przyszedł żeby przy
okazji zdać raport z działania silników, rdzenia, pola Gellera i innych
podzespołów. Brat Voren był posępnym typem, jak każdy kapłan techniczny, pół
człowiek, pół maszyna, czcił maszyny i swego mechanicznego boga i nie omieszkał
nas przekonywać, że pod przykrywką ma jeszcze coś z rozumnej istoty szukającej
akceptacji. Jego sylwetkę okrywały czerwone mnisze szaty, twarz, z której
wychodziły rurki, kable, filtry, mechaniczne części była skryta w cieniu
habitu, jedynie dwa zielone punkciki świeciły z ciemności, gdy implanty wizyjne
spozierały na otoczenie. Z pleców wyrastała istna masa zautomatyzowanych
kończyn z różnymi maleńkimi chwytakami, soczewkami, lecz największą stanowił
ogromny mechadendryt ze szczypcami, służący poważnym operacjom. Dłonie brata
Vorena zaciśnięte były na długim kosturze zakończonym jakby toporem którego
ostrze uformowane zostało na kształt zębatego koła.
KAPITANIE – kapłan wysączył
przez syntezator mowy wmontowany w dolną część jego twarzy oraz krtań. – PO
TESTACH TEMPERATURA RDZENIA W NORMIE. JEŚLI EKSPLODUJEMY, TO NIE MOJA WINA.
-Jak to eksplodujemy?! –
Wszyscy spojrzeli się na brata Voren robiąc wielkie oczy.
SPOKOJNIE… TO TAKI
ŻARCISZON…
Wszyscy odetchnęli z ulgą,
szczególnie Orbest Dray, który wychylał już czwartą szklanicę amasecu.
Brat Voren westchnął ciężko
po czym uniósł dłoń w pokojowym geście i dodał:
PO PRZEGLĄDZIE GŁÓWNYCH
PODZESPOŁÓW, WSZYSTKO W NORMIE. JESTEŚMY W STANIE ODLECIEĆ JAK NAJSZYBCIEJ SIĘ
DA, JEŚLI TAKA WOLA.
-Dziękuję – stwierdziłem ze
spokojem obserwując jak kapłan techniczny wychodzi z komnaty kierując się
pewnie z razu do maszynowni.
Thurim zaś zdawał się
wielce niepocieszony. Ze starczej gęby znikł ten szyderczy uśmieszek i miast
dobrego humoru owinął się całunem powagi. Usiadł sobie obok Garibalda Butcha,
który właśnie rozwiązywał krzyżówkę z ciężkimi buciorami zarzuconymi na gładki
długi stół. Stary astronawigator spojrzał tylko przelotnie na łysego osiłka, po
czym chrząknął jakieś przekleństwo i wbił oczy we mnie.
-Od samego początku coś mi nie
pasowało z tym kamykiem. Teraz wiem co to było. Ktoś już w nim czytał.
Znowu wszyscy spojrzeliśmy
na Draya, iście zszokowanego, że znowu nań sypią się oskarżenia oraz, że Ingrid
wciska mu już kolejną szklankę amasecu. Wypił już ponad litr.
-Spokojnie, mówił prawdę,
nie otwierał pudła… Czułem coś dziwnego gdy kruk porwał mnemolit. Poczułem
telepatyczną więź między zwierzęciem i jego właścicielem. Krótka chwila, ale na
tyle długa by móc odczytać to co i ja odczytałem z tego czarnego okruszka…
Możesz zdjąć te syry ze stołu! – Thurim nie wytrzymał i obracając się do Butcha
warknął ochryple i szorstko!
Garibald uniósł brew
wlepiając w niego jedno oko i jeden implant błyszczący zielenią. Przestał rzuć
gumę. Opuścił buty na podłogę, po czym powrócił do rozwiązywania krzyżówki.
-No… W mnemolitach silny
psyker, lub wyszkolony astropata potrafi zakląć to co ostatnim razem widział,
słyszał, czuł, nie swoimi oczami, a umysłem. Odczytałem zeń to co widział
astropata z pokładu Testamentu Imperatora… niestety, ktokolwiek nas napadł,
widział dokładnie to samo. Wcale bym się nie dziwił, gdyby jakiś psyker
namierzył pana Draya i poczytał sobie w jego myślach i wspomnieniach jakby
otworzył książkę i zaczął wodzić palcem po odpowiednich wersach.
Łup! – łeb naszego
czkającego gościa wkleił się czołem w konsystencję stołu. Ingrid nachyliła się
nad jego uchem i ciepło spytała.
-Noo, dzielny marynarzu,
powiedz, jakież to skarby widziałeś w kosmosie?
-Hep! Szłodka moja pani…
hep! Znalazłem ci ja najwięksiejszy szkarb fogule! Ścieżkie Śprafiedlifych! O!
Taki sztatek liegiendarny wypchani ciudami, że… hep!
Na te słowa Draya, Thurim
podrapał się szponiastym paznokciem po skroni.
-No dobra, tak też można.
-Cóż zobaczyłeś w tym
kamieniu, panie Sadar – spytałem.
Thurim począł opowiadać o wizjach
i doznaniach. Mogłem sobie tylko wyobrażać, jak zanurzenie jaźni w mnemolicie
mogło dla niego wyglądać. Zanurkowanie w czyimś śnie? Wicie obrazów ze strzępów
wspomnień zniekształconych przez umysł oryginalnego odbiorcy? Nasz astrogator
opowiadał o samotnym systemie, o lekko pomrygującej jasnej gwieździe u kresu
swego życia, o kilku zaledwie planetach, oraz czymś co najbardziej się
wyróżniało – ogromnej srebrzystej obręczy lodowych kryształów okalającej cały
układ.
Zdawało się, że wszystko
już wiadomo, że opowieść Draya nabiera pełni i sensu. Samo zaś wystąpienie
Thurima i mi wiele powiedziało, grzebiąc w pamięci starałem się przypomnieć co
słyszałem o Ekspansji, raczej o plotkach jakie można by było usłyszeć od
podróżnych z tamtego rejonu. Wiedziałem, że są jak zwykle przesadzone, taki
charakter opowieści snutych przez ludzi co całe życie spędzają na pokładach
masywnych okrętów przez miesiące przemierzających bezkres i pustkę. Nikt nie
chciał schodzić do tawern z kiepskimi opowieściami, temu wymyślali tak cudaczne
wstawki jak to tylko możliwe.
-Ty… - Butch kujnął Thurima
końcówką elektronicznego rysika. – Mistrzowie pucharu blood bowl segmentum
Tempestus z roku…
-Panie Butch, łaskaw byłby
pan zdać się na chwilę pożytecznym i sprawdzić, czy jegomość zacny imieniem
Hadarak Fel, Rogue Trader, notabene, nadal znajduje się na stacji. – Thurim
spytał się dokładnie o to o czym wszyscy pomyśleliśmy, jako psyker miał dar do
takich trików.
Ja wciąż zastanawiałem się
nad przedstawionym obrazem i miałem dwie koncepcje odpowiadające mniej więcej
na dwa bardzo ważne pytania. Przede wszystkim, czemu nikt jak dotąd nie odkrył
Ścieżki Sprawiedliwych? Były dwie możliwości, albo układ jaki Thurim zobaczył,
był nieomapowany i dotąd nieodkryty, co oznaczało, że nie mamy czego tak
naprawdę szukać. Albo, że jest to odkryty system, lecz bardzo mało
‘atrakcyjny’. Wymarły świat, w sektorze równie nieciekawych wymarłych światów,
dogorywająca gwiazda, zero surowców wartych eksploatacji, piach, kurz, idealna
przykrywka. Kto miałby się tam wyprawiać, skoro system miałby być sprawdzony,
sprawiający trud przy podróżach, a w dodatku po prostu nieopłacalny. Po co wybierać
się na pustkowia? I tutaj druga część układanki. Hadarak Fel. Jeśli odleci
oznacza to, że znalazł odpowiedź i wie gdzie lecieć, więc skoro wie gdzie
lecieć, to nie może być jeszcze nieodkryty system.
Garibald Butch ujął
komunikator voxowy i połączył się z jakimś popychadłem z działu informacji na
mostku.
-Panie Stibbons, pan
sprawdzi czy gdzie jest zadokowany okręt niejakiego Hadaraka Fela i co to za
łajba, rozumiemy się? – Spytał żując gumę dość ostentacyjnie.
Po chwili milczenia i
statycznego szumu z komunikatora dostaliśmy odpowiedź.
-Sir, w Port Wander był
ktoś taki, ale zwolnił dok sto jeden
niecałe półtora godziny temu.
Wszyscy skrzyżowaliśmy
spojrzenia w absolutnej ciszy. Już było jasne co należy zrobić.
Przywdziałem najlepszy
karmazynowy płaszcz jaki tylko miałem w kolekcji, trzeba się było spotkać z
naszymi nowymi kontrahentami, i do tego wyglądać, jakby powinni się zgodzić nam
zapłacić trzy razy więcej niż oryginalnie uznawał plan, ale przede wszystkim
dlatego, że pierwszym z gości była bardzo urodziwa panna o rudych włosach, a
gdy coś jest czerwone, to muszę sobie to kupić. Nie wiem czemu, ale gdzieś w
głębi pobrzmiewał mi szalony plan, by kiedyś wykupić cały kolor czerwony w
galaktyce, opatentować go i sprzedawać wszystkim. Cóż, skoro Adeptus Mechanicus
opodatkowali ilość snów swoim pracownikom na nocny limit wypoczynkowy, to nie
jest to aż tak absurdalny pomysł.
Trałowałem ciężkimi butami
długim szerokim holem idąc wzdłuż okien pokładu gościnnego, umieszczonego
nieopodal mostka, podziwiając sobie dok pełen okrętów równie potężnych co
Sekutor przez witraże zwieńczone ostrymi łukami. Spojrzałem na wyrzeźbionego gargulca,
który znalazł swe miejsce hen pod sufitem i który był nadal uszkodzony po
przyjęciu urodzinowym Garibalda. Nie znoszę widzieć uszkodzeń na mych gotyckich
zdobieniach, w gotyckich wnętrzach, mego gotyckiego okrętu!
-Rozkażcie to wreszcie
komuś naprawić, panie Quiddy.
-Oczywiście, sir. Ale co do
map. Mam pewne koncepcje gdzie możemy sprawdzić opisany przez Thurima system.
-Słucham – spytałem idąc
pewnym tempem przez wyłożony czarnym marmurem korytarz.
-Możemy puścić kogoś do
kapitanatu, mógłbym się zaplątać wokół przedstawicieli floty, ich administracja
mnie zna, więc nie będzie problemu posmarować to tu, to tam w zamian za
zajrzenie do wiekowych archiwów.
-Odpada, panie Quiddy.
Opieprzymy tutejszych z tylu tronów ile wlezie, a potem znikamy. Jak któryś z
interesantów się dowie, że wizytowaliśmy w administracji marynarki, to się
zmyją tak szybko jak przybyli.
-To może puścić tego
Orbesta i innych, żeby się popytali kupców i marynarzy? Sam się mogę tym zająć,
wyciągnę z nich co trzeba.
-I zanim pan dojdzie do
właściwej mapy może minąć z tydzień, a w dodatku wszyscy będą wiedzieli gdzie
zmierzamy. Nie, panie Quiddy, potrzebujemy kogoś kto ma równie dużo do
stracenia co my… Teraz to sprawa osobista, żaden pieprzony Fel, choć zacnego
gentlemana jeszcze nie znam, nie będzie mi jumał skarbu MOJEJ dynastii!
-Jakieś sugestie,
kapitanie?
Przystanąłem unosząc lekko brew gdy jeszcze raz spojrzałem
na gargulca z ułamanym łbem. W łapie uszponionej rzeźba trzymała arkusz, w
drugiej pióro, wiedziałem że czegoś mi brakowało, tym bardziej, że nie miała
łba, ale gdy przypomniałem sobie co trzymała w pysku, zanim pan Butch nie
odstrzelił jej go przypadkiem karabinem plazmowym, olśniło mnie natychmiastowo.
Trzymała cyrkiel, wyznaczając odległości, rysując mapy.
-Potrzebny nam kartograf… -
rzekłem uśmiechając się do siebie.
-Czy przypadkiem nie
zdradzamy się tym samym? Gildia kartografów też ma nadzór od administratum i
floty.
-Dlatego nie będziemy
szukać po gildiach, panie Quiddy – parsknąłem z zadowoleniem. – W Imperium już
tak jest, że jak kto dobry w fachu, to urabia się do śmierci na swoim
stanowisku, jeśli nie jest dobry, to przechodzi na wymuszoną emeryturę gdy
przestaje być przydatny.
-Mam szukać emerytowanego…
znaczy, wywalonego z roboty kartografa?
-To Port Wander, Samuelu,
tu co i rusz ktoś przylatuje i odlatuje, ludzi różnych profesji bez liku, a
przede wszystkim takich, którzy biznes mogą robić na tych co ich usług
potrzebują. Spytaj się o wywalonego z gildii kartografa. Jeśli nadal jest
kartografem, znaczy, że dobrze zarabia, a jeśli tak, to ma klientów, a jeśli ma
klientów, to znaczy, że nie został wywalony za niekompetencje, tylko za… inne nie
do końca legalne porachunki, lub za to, że był za dobry na standardy gildii.
Albo, miejmy nadzieję, jedno i drugie.
-Czy to nie sprawia nam
problemów?
-Wręcz odwrotnie –
zacmokałem unosząc palec w teatralnym geście triumfu. – Ważna rzecz jakiej
nauczył mnie ojciec, to fakt, że osoba, która ma problemy zrobi wszystko by się
nimi podzielić. Pomóżmy mu nieść jego brzemię za odpowiednią cenę. Mam
nadzieję, że się rozumiemy, hm?
-Oczywiście, dopilnuję
wszystkiego.
-Jak się ona nazywa?
-Kto? Ach, ta ruda? Erin
Margo, przedstawicielka handlowa Konsorcjum Frachtowego Regnis Veritatus.
Wrota otwarły się ustępując
mozolnie w głąb ściany. Wstąpiliśmy na puchaty dywan gabinetu skąpanego w
ciepłym świetle zdobnych lamp. Kobieta nie siedziała we wskazanym miejscu przed
ogromnym biurkiem, miast tego przechadzała się oglądając eksponaty na pułkach,
zbroje stojące między regałami na księgi, sztylety, miecze, statuetki. Była
przeciętnego wzrostu, raczej wątłej budowy, przyodziała czarny służbowy uniform
firmowej magistratury ze złotymi wstawkami, wysoki kołnierz zapięty niemal pod
brodą. Ostre rysy szczupłej twarzy, wyglądała groźnie. I dobrze, nudno nie
będzie, mam nadzieję. Włosy w kolorze czerwonego wina spięła mocno dwiema
długimi szpilami, którymi można by było komuś wbić w serce. Patrzyła dość zimno
zielonym okiem, drugą część jej twarzy znaczyła metalowa płyta wyprofilowana
naturalnie tak, by ładnie zgrywać się z rysami twarzy. Ktoś musiał jej nieźle w
życiu przyłożyć, a że takiej pomocy udzieliło Mechanicus, to już zupełnie inna
liga. Musiała być dziana i ważna. Implant robiący za jej drugie oko błyszczał
czerwienią, która stawała się intensywniejsza w momencie zamykania się
przesłonki soczewki, gdy tak skupiła na mnie spojrzenie.
-Pani Margo – zacząłem
wstępując z razu i okazując jej jak najmniej zainteresowania się dało. Dobrze
wiedziałem, że to ten typ osoby, który nie ukrywa swej rany, wręcz odwrotnie,
obnosi się z nią i eksponuje by inni mogli podziwiać i się zachwiać, podczas
gdy ona analizuje typa. W końcu nie maskowała włosami prawej części twarzy. –
Cieszy mnie niezmiernie, że pani firma chce w nas zainwestować.
-Doprawdy, panie Fist? A
cóż pan wie o naszej firmie? – spytała melodyjnym i lodowatym głosem, widocznie
chcąc bym się potknął.
-Dokładnie to co
powinienem. Że chcecie nas wynająć. I tutaj się moja wiedza na wasz temat
kończy, nie mam także zamiaru jej w żaden sposób poszerzać, rozumiemy się? –
Dodałem wygodnie siadając na fotelu za biurkiem i przeglądając papiery,
sortując je i chowając do szuflad. Rozrzucałem je przed każdym spotkaniem,
specjalnie, tylko po to by przez pierwsze kilka chwil zagrać na nerwach moich
gości i zwracać się do nich będąc zajętym podrzędnymi czynnościami, nie musząc
na nich patrzeć, dając im podświadomie do zrozumienia, że muszą mnie wpierw
czymś zainteresować, bym w ogóle poświęcił im uwagę.
-Proszę, niech pani się
rozgości – gestem dłoni wskazałem na fotel po przeciwnej stronie.
Kobieta, mogłem przysiąc,
że wykrzywiła twarz w lekkim uśmiechu odpowiadając:
-Dziękuję. – I dalej stała.
Rozumiała dobrze tą grę, kto wyda się bardziej imponujący, kto będzie miał
wyższą pozycję, ten będzie wiódł rozmowę. Nic specjalnego w danej sytuacji i
tak nie miała do ugrania, poza oczywistą przyjemnością ze zdominowania rozmowy.
Też nie miałem nic do ugrania w tej małej zabawie, ale lubię zabawy, temu po
teatralnie odegranym ziewnięciu i wyciągnięciu się na fotelu chwyciłem za jakiś
notatnik gdzie zapisywałem różne pierdoły i począłem go wertować, jakby
szukając czegoś ważnego. Odznaczyłem piórem kilka pozycji, po czym wstałem i
podszedłem do regału z dokumentami.
-Co ma pani do
zaoferowania, bo rozumiem, że nie jest to propozycja przewozu ziemniaków typu calixiańska
błękitna bryza?
Zaśmiała się uroczo, lecz
za razem protekcjonalnie, czuć było to w jej tonie.
-Moja kompania chce
dokładnie tego na czym pan się zna najlepiej, panie Fist.
-Awangarda malarstwa
eklektycznego z zeszłego milenium? Zaiste, jak czasem czytam wypociny
niektórych kustoszy, strach pomyśleć jak świat daje sobie radę bez mojej
ekspertyzy w tym temacie… No chyba, że mam zatopić w warpie okręt jakiegoś
nieszczęśnika?
-Och, drogi panie, pan
chyba nas nie docenia. Postawiliśmy sobie za punkt honoru zdobywać informacje,
a pan zdobywa informacje we wspaniały sposób, a nawet więcej niż tylko
informacje.
-Zaintrygowała mnie pani –
stwierdziłem odchodząc od komody z dwiema lampkami lekkiego ametystowego wina,
wręczając jej naczynko. – Proszę rozwinąć, co też o mnie wiecie.
-Jest pan znany z dalekich
wypraw poza Imperium za każdym razem przywożąc naszym błogosławionym braciom z
Mechanicus takie prezenty, że oni pana wynagradzają znacznie bardziej niż
dostawa jest faktycznie warta. Co może oznaczać, że dostarcza im pan coś o
wiele bardziej ciekawego niż technologię xenos.
-A to dużo wraków się po
pustce wala? – Uśmiechnąłem się popijając zimnego napoju. – Wystarczy taki
znaleźć, rozebrać i odwieźć gdzie trzeba.
-Niech pan nie ubliża mojej
inteligencji, proszę, panie Fist. – Ciężko westchnęła. – Nie byłabym w
magistraturze, gdybym nie znała cen i wartości. Musiałby pan naprawdę napchać
ładownie po brzegi ważnymi komponentami wraków, w dobrym stanie, by sprzedać za
takie pieniądze.
-Może mam bardzo pojemne
ładownie - sam wzruszyłem ramionami.
-Może ma pan kontakty w
obcych kulturach – także wzruszyła ramionami odpowiadając równie nonszalancko i
lekko.
-Może – odpowiedziałem
uśmiechem, choć zaczęła mnie denerwować. Subtelnie pokazywała, że coś o mnie
wie, i to znacznie więcej niż informacje pochodzące z analiz i domysłów. Gdybym
się wywijał, mogłaby odczuć, że bardziej jestem skory maskować swoje czyny, niż
czerpać z nich zysk, a to prezentuje okoliczność, w której mają na mnie haka.
Nic z tych rzeczy. – Czego zatem pani szuka, lub raczej, ile chcecie mi
zapłacić za przywiezienie czegokolwiek co was tak bardzo interesuje, bo
rozumiem, do tego zmierza ta rozmowa.
-Dwieście milionów tronów
teraz, czterysta po powrocie. Bierze pan na pokład mnie, ja wiem co mamy
znaleźć, gdzie i ja mam dopilnować, że nie odleci pan z zaliczką. Tak, tak,
znamy pana praktyki. Są zabawne, to znaczy, ja znajduje je zabawnymi, moi
pracodawcy, którzy stracili na jednej ze swoich filii na orbicie Canopusa, już
nie.
-Zdaje sobie pani sprawę,
że nie mogę od tak po prostu pani zaufać, polecieć gdzie sobie pani chce, muszę
znać konkrety.
-Wiemy, że nie bywał pan w
Ekspansji Koronusa, więc potrzebuje pan map i przewodnika. O mapy pewnie pan
już zadbał, ale przewodnik przydałby się panu.
Chciałem się uśmiechnąć,
ale wolałem pozostać niewzruszony jej wyznaniem. Czyli jednak tak dobrze mnie
nie znała. Udało mi się to ukryć przed całą załogą, więc nie dziwota, że nie
zebrali tych informacji.
-Owszem, przydałaby się
osoba znająca sekrety Ekspansji. Tylko nie wiem na jakich sekretach może się
pani znać?
-Znam się na polityce –
odpowiedziała pewnie robiąc krótką pauzę. – To największa dziura pełna węży po
tamtej stronie Paszczy, a ja jestem osobą, która nie boi się je z tej dziury
wyciągać ręką – upiła wina. – Widzi pan, nasza firma ma kontakty w praktycznie
każdym porcie, swoje przedstawicielstwa w strukturach władzy oraz znajomości u
innych Rogue Traderów, oraz w samej flocie. I dlatego, nie wyrzuci mnie pan
przez śluzę po zebraniu łupu – stwierdziła z uśmieszkiem – jeśli nie będę się
meldować w danym porcie regularnie moja kompania prześle informacje o pana
praktykach do każdego portu w jakim ma znajomości, wliczając Port Wander. Robienie
interesów będzie dla pana znacznie utrudnione.
Nie znała powodu naszego
przybycia, tu nie chodziło o profity, nie wprost. Ekspansja Koronusa była
kusząca, ale niesie ze sobą wiele potencjalnych strat. Miałem zrobić coś co
obiecałem Vaarakowi… cóż, doszła sprawa z tym przeklętym Felem, ale to sprawa
osobista. Póki co, niech myślą, że łaknę czystego zwykłego zarobku.
-To będzie przyjemność mieć
takiego gościa na pokładzie – skończyłem w końcu negocjacje podając jej dłoń,
którą uścisnęła równie pewnie. – Gdzie chciałaby się pani rozgościć?
-Standardowe kwatery
gościnne mnie zadowolą, dziękuję, panie Fist.
-Hanover…
-Erin…
Dogadaliśmy się po jakimś
czasie, szczegóły nie były ważne. Płaciła za transport, pokrywała wiele z
kosztów, zapewniała, że będziemy mieli stosowne rabaty. To wyglądało zbyt
dobrze by być prawdziwym zleceniem, lub zbyt dobrze, by być błahym zleceniem.
Nie wynajmowałaby wojennego krążownika z kilkudziesięcioma skrzydłami
bombowców, myśliwców i szturmowców, gdyby nie przewidywała wpakowania się w
nieziemskie bagno. To było czuć. Pani Margo jednakże sądziła, że nasza wizyta w
Ekspansji będzie niezwykle długa, sądziła, że przybyliśmy tutaj związać nasze
życie z potencjalnymi zyskami i chwałą jakich po drugiej stronie Paszczy
rzekomo pełno… Ale nie wiedziała, że przybyliśmy tu w konkretnym celu i jak
szybko go osiągniemy tak też szybko się zwiniemy, a pani Margo będzie musiała
stanąć na głowie by wymyślić sposób w jaki się wykupić.
Odwiedziło nas jeszcze
kilku typków spod ciemnej gwiazdy, nikt nie gwarantował tak dobrych układów,
bardziej realne, więc naturalnie na wszystko się zgodziliśmy. Zaliczek zebrało
się tyle, że mógłbym sobie kupić małe miasto… albo dokonać pomniejszej naprawy
na Sekutorze, co mniej więcej oznaczało podobne koszta.
Samuel Quiddy miał dryg do
gadania. Odwiedziwszy kilkanaście knajp, w których zazwyczaj przebywała lepiej
sytuowana załoga znanych w okolicy Rogue Traderów, popytał to tu, to tam i
znalazł pewnego kartografa. Miał istną posesję w Port Wander, na jednej z
wyższych dzielnic. Niezadbany, sypiący się dwór, który niegdyś mógł stanowić
siedzibę rodu. Pan Quiddy stanął na chwilę przed murami przypatrując się
wymalowanym na ścianach symbolom, sloganom, bluźnierczym wzorom. Grafiti, jakim
ktoś obsmarował jego dworek. Pan kartograf zdał się niezwykle pomocnym
człowiekiem i wiedział dokładnie o jaki system chodzić mogło. Zidentyfikował go
jako Magoros, i był przy tym niezwykle szczery. Zagwarantował nam nawet, że
utrzyma sprawę w konfidencji i nie będzie nikomu rozpowiadać o naszych
poszukiwaniach. Czego chciał? Przysługi, no i tu zaczynały się schody. Pan
Jorun chciał tylko, byśmy przewieźli księgę do jego przyjaciela w Footfall –
porcie po drugiej stronie Paszczy. Rzekł, że to wszystko, zapewniał, że to jego
dzienniki i dzieła przez wiele lat spisywane. Kazałem mu zatem przybyć, niech
przyniesie swoje prace.
Jegomość był stary i miał
równie kaprawą twarz co i usposobienie. Zachowywał się bardziej grubiańsko niż
Butch, równie dobrze mogli go wywalić z roboty za samo pyskowanie przełożonym.
To był tego sortu gość. Starszemu i bardziej doświadczonemu przełożonemu
wytknąłby każdy błąd i nazwał go idiotą oczywiście mając przy tym sto procent
racji. Na pytanie czemu książka jest taka ważna, odpowiedział, że w okolicy
Eklezja zaczęła się kręcić i węszyć za zakazanymi pismami. Z jego pracą naukową
wszystko miało być w porządku, po prostu kościół jak to kościół lubił spalić
dziesięć książek za dużo, niż jedną za mało. W pełni go rozumiałem.
Samuel zapukał do gabinetu,
gdy kończyłem podpisywać ostatni weksel za zakupy jakich dokonaliśmy w Porcie
Wander.
-Przyszedł ten Jorun,
szefie.
-Niech wejdzie.
-Przyniósł książkę… -
Samuel dodał coś, co osobiście zdawało mi się być zupełnie niepotrzebnym
komentarzem, lecz gdy starzec wszedł do gabinetu mając na sobie długie gumowe
rękawice i trzymając ogromną walizę pokrytą srebrem z mistycznymi grawerunkami,
które widziałem w komnatach astropatów i astronawigatorów, przypominając sobie,
że to wszystko symbole ochronne mające odpychać ‘plugastwa’ jak to nazwał
Thurim, już wiedziałem, że pan Jorun nie był z nami do końca szczery.
Postawił walizę na stole.
-Prosiłbym to schować w
bezpiecznym miejscu.
Zmierzyłem go wzrokiem
sięgając do guzika interkomu i wciskając go spokojnie.
-Panie Sadar, poproszę do
mojego gabinetu. – Wezwałem jedyną osobę, która się faktycznie na takich
rzeczach znała, jak miałem nadzieję, po czym w milczeniu obserwowałem Joruna. –
Praca naukowa?
-Chce pan tą mapę, czy nie?
-Pieniądze pana nie
przekonają?
-Nie. Potrzebuję przesłać
to do mego przyjaciela. A zabezpieczyłem w ten sposób na wszelki wypadek, chyba
się pan nie boi srebrnej walizki?
-Mapę pan ma?
-Nie. Mam list do mojego
przyjaciela, który wam ją wyda, dokładnie tą o którą chodzi. Moją wersję mapy
wykupiła jakiś czas temu jakaś kobieta. Proszę się nie trudzić, nigdy nie pytam
o nazwiska. Gwarantuję panu, że nikt inny nie dostarczy wam mapy dyskretnie. A
to co zostawiam, jest też gwarantem, że nie mam złych zamiarów. Wy czegoś
potrzebujecie i ja potrzebuję, nie wydamy się wzajemnie, jak mam nadzieję, bo
ta książka byłaby dla mnie nieodżałowaną stratą gdyby wpadła w ręce Eklezji.
Powody dla których tego
jegomościa mogli wywalić z gildii mnożyły się z chwili na chwilę.
Thurim przybył po pewnym
czasie od razu zwracając uwagę na srebrne pudło.
-Panie Sadar, jak to panu
wygląda?
Uniósł lekko brwi na to
pytanie.
-Na miniaturowe więzienie…
Izolatkę. – Dodał przyglądając się bliżej symbolom, po czym z niesmakiem
spojrzał na kartografa. – Czy my w tym mamy przewozić serce Abaddona?
-Kapitanie, torszczę się o
wasze bezpieczeństwo, choć wcale nie musiałem – stwierdził urażony Jorun. –
Mogłem przynieść książkę i to tyle, ale byłem grzeczny, jak nie, to nie…
-Spokojnie, panie
kartografie. Przewieziemy pana przesyłkę.
-Wydaje się być czyste, nic
specjalnego nie wyczuwam – Thurim stwierdził wzruszając ramionami.
Na te słowa Jorun wydobył
zapieczętowany list i wręczył mi go.
-Pokażcie ten papier
Merinowi Vant, to mój kontakt w Footfall. Jest kronikarzem. Łatwo go
znajdziecie, tamto plebejskie gniazdo ma tylko jedną naukową bibliotekę.
W niecałą godzinę
uwinęliśmy się i opuściliśmy dok. Ogromny kadłub Sekutora wysunął się powoli
poza granice śluzy Portu Wander. Nasza długa na pięć kilometrów gotycka katedra
skierowała swój gustowny taran dziobowy w bezkres pustki, mozolnie się obracając.
Na wszelki wypadek skrzynię Joruna postanowiłem umieścić w sejfie osobistego
gabinetu.
Stałem przed ogromnymi
kołami sterowymi, mając nieco niżej, przed mym stanowiskiem pokaźnych rozmiarów
holo-wyświetlacz pokazujący kursy i obiekty odbierane przez sensory. Przede mną
największe koło odpowiadające za kurs, z burty na burtę. Po mojej prawej,
drugie koło sterowe. Obróciłem je do siebie, a po kilku chwilach krążownik
począł unosić dziób. Po mej lewej, dwa drążki, kierujące wychyleniami względem
osi okrętu. Obraliśmy kurs na Paszczę, czekała nas długa droga.
Thurim zszedł ze swej
astronawigacyjnej wieży by zagościć na mostku. Zasiadł na przygotowanym dla
siebie stanowisku otoczony prze sługusów, którzy pospiesznie ugładzali jego
szaty, tym razem oficjalne. Wprawione w jego tunikę srebrne symbole komponowały
się z tymi na fotelu. Wokół niego latał cherubin. Serwitor zbudowany głównie z
truchła jakiegoś niemowlaka, kompensatory grawitacyjne ktoś dla żartu uformował
w formę metalicznych skrzydełek. Dziecko o przeoranej blizną twarzy, z
dziesiątkami wszczepów i rurek wychodzących to z boku czaszki, to z gęby,
podleciało do swego pana rozkładając przed nim masywną księgę. Serwoczaszka
podleciała grzecznie świecąc jednym sztucznym okiem i podając Thurimowi rulon z
mapą. Starzec nie uśmiechał się, był teraz straszliwie poważny. Jego słudzy w
czarnych szatach skrywających twarze podali mu psioniczne gniazdo; metalową
obręcz, która w raz znalazła się na jego czole, z której to odchodziło mrowie
kabli jakby macek ośmiornicy. Thurim ułożył na kolanach kostur, spojrzał na
mapę, a potem na księgę, przewrócił kilka stron oblizując za każdym razem
pomarszczony paluch. Skinął mi głową.
Spojrzałem na resztę
załogi, wszyscy kazali potwierdzać gotowość każdego z działów i zgłaszać
funkcjonalność drużyn. Dostałem wszystkie potwierdzenia w niecałe osiem minut.
-Alarm wejścia w Warp –
zakomenderowałem.
Pan Butch wykrzyczał ten
rozkaz stojąc przede mną.
-Alarm wejścia w Warp!
Zabezpieczyć grodzie! – Gdy tak wrzasnął usłyszeliśmy jak po całym okręcie
niesie się wycie syren. Lampiony sygnalizacyjne umieszczone w każdym korytarzu
i w każdym nawet najmniej ważnym pomieszczeniu gdzie jednak służyli jacyś
ludzie, omiatały ściany przypływami soczystej czerwieni.
-Otwórzcie nam przejście,
panie Butch.
Garibald skinął głową, po
czym podszedł do jednego ze stanowisk i nachylając się nad uchem podkomendnych
wysyczał im stosowne wartości do wpisania kogitatorom.
-Otwarcie wrót! Za sześć…
pięć… cztery… trzy… dwa… jeden…
Byliśmy już w bezpiecznej
odległości od stacji. Powoli sunąc przez bezkres zbliżaliśmy się do maleńkiej
iskry jaka zaczęła błyszczeć daleko przed nami. Cały Sekutor jakby ucichł,
zrobiło się chłodniej. Mogłem przysiąc, że widziałem obłoczki pary buchające z
ust załogantów. Wygenerowaliśmy wyrwę w immaterium. Szczelina poczęła się poszerzać im bliżej jej byliśmy.
Dzika energia, w postaci
fioletu przeskakującego gąszczem błyskawic w intensywną biel, wylewała się z
czarnej otchłani. Im bliżej byliśmy, tym w większy wir szalał po krawędziach
przepaści w niematerialną rzeczywistość. Pole Gellera działało dobrze,
przekonaliśmy się o tym, gdy błyskawica czystej potencji grzmotnęła z hukiem w
niewidoczną powłokę kadłuba. Zatrzęsło lekko całym okrętem. Przed naszymi
oczami, im bliżej byliśmy przekroczenia ostatecznej granicy materialnego
świata, tym wyraźniej rysował się Warp. Ocean kolorów, pływów energii
rozciągający się przez wieczność. Nurty potencji wkrótce objęły nasz okręt gdy
szczelina zatrzasnęła się za nami. Zwiększyłem moc silników spoglądając na
Thurima, który zamknął mocno oczy i skupiał się na czymś swym umysłem. Wędrował
po immaterium razem z nami, patrząc swą jaźnią poza znaną nam rzeczywistość.
Masował skroń palcami pozbywając się wnikającego do głowy bólu.
Pole Gellera roztaczało
cieniutką barierę chroniącą nas przed koszmarami jakie z czystej potencji
mogłyby się zmaterializować na naszym pokładzie. Stworzenia, które normalnie
nie mogłyby istnieć, tutaj potrafiły zyskać swą reprezentację w mgnieniu oka,
realizując coś, czego materialny świat nie potrafił. Tysiące istot czekających
by nas pożreć, reprezentacje naszych koszmarów i snów, naszych wymysłów.
Wszystko oddzielone cienką niewidzialną powłoką. Kolejna błyskawice rąbnęła w
nasz okręt.
-Pan przejmie stery, panie
Butch – rzekłem odchodząc od stanowiska by stanąć na podwyższeniu przed oknami
mostka.
Dobyłem lunety i rozwinąłem
patrząc w kołtuny i fale. Płynęliśmy przez morze energii, jakby płynąć w
chmurach, lub morzem, które ciągle zmienia swoje wychylenie i płaszczyznę.
Płynęliśmy między nimbusami skondensowanego chaosu, lawirując przez co szersze labirynty pustej czerni,
byle tylko nie wpaść w jakiś obłok.
W jednym z odległych
obłoków, prze lunetę, widziałem powyginany wrak omiatany dziesiątkami piorunów.
-Na prawo, panie Butch –
rzekł Thurim. – Warp chce się zapaść na prawo od nas…
Nawigator widział takie
rzeczy z wyprzedzeniem, czuł je i rozumiał, gdyby nie on moglibyśmy paść
ofiarami tych sztormów.
Garibald począł żwawo
kręcić kołem sterowym doprowadzając do maksymalnego wychylenia. Sekutor
reagował powoli, przy takiej masie skręcał na dystansie kilku tysięcy
kilometrów, nawigowanie nim wymagało nie lada wysiłku i planowania z
wyprzedzeniem.
-Panie Butch! Odbijamy w
lewo! Dwanaście stopni! – Krzyknąłem przerywając Thurimowi, który już miał rzec
to samo, zauważając jak pobliski fioletowo-biały obłok zaczyna się wydłużać
niby jakaś ogromna macka w naszą stronę.
Garibald nie tylko
błyskawicznie odbił z kursu ale i przestawił oba drążki wychylenia według osi,
jeden w górę, drugi w dół, tak, że zaczęliśmy się obracać, wtedy do oporu
kręcił kołem po prawej sprawiając, że dziób zaczął się unosić jeszcze szybciej.
Olbrzymia mgławica śmignęła
tuż pod naszym okrętem jakby chcąc nas pochwycić.
To miała być długa
przeprawa, a dopiero co zaczęliśmy.
Rozdział
II
„Przez
sztormy i wraki.”
Jedenaście przypadków
ostrego rozstroju żołądka, trzydzieści odratowanych zawałów, dwadzieścia osiem
zgonów – tyle wieścił raport z pierwszego dnia, po tym jak kilka błyskawic
walnęło nasze pola osłon. Myśleliśmy, że wszystko jest w jak najlepszym stanie,
lecz odrobinka skondensowanego immaterium wlała się w bańkę naszej kruchej
rzeczywistości i rozpuściła jak skaza, zarażając załogantów na lewo i prawo.
Nic czego nie da się szybko odrobić świeżym zaciągiem. Mamy kilkadziesiąt
tysięcy załogi, kilka dziesiątek w jedną czy drugą to błąd statystyczny.
Nie mogłem zasnąć, od kilku
godzin próbując wymęczyć się papierkową robotą w mętnie oświetlonym gabinecie,
co jakiś czas popijając kwaśnej herbaty. Wszystko smakowało inaczej… gorzej.
Dłonie mi drżały, palce co jakiś czas musiałem rozmasować, bo od trzymania
papieru czułem odrętwienie. Patrząc na zegar widzę jak czas mija powoli i
mozolnie, choć ilość przeczytanych dokumentów i podpisanych ksiąg piętrzyła się
już na tyle, by wiedzieć, że zegar płatał mi figle. To żadne zwidy, tak po
prostu działa Warp. Można się do niego przyzwyczajać, ale w miejscach takich
jak to, na przejściu do Ekspansji Koronusa, gdzie prądy czystej potencji były
nadzwyczaj silne, nawet wytrawni marynarze i osoby zaznajomione z
okropieństwami Warpu czuły się nieswojo. Ta moc była czystym… „wszystkim” jak
to ujął Thurim. Jedynym powodem, dla którego potencja w Warpie zamknięta nie
materializowała się masowo, był fakt zbyt dużej ilości pomysłów „w co się
zmienić”. Warp chciał być wszystkim, zawsze i wszędzie, tylko to utrzymywało go
w formie wiecznie super-aktywnej i nieokiełznanej energii. Nikt go nigdy nie
pozna – tak sam twierdziłem, i choć jest to sprzeczne z oficjalnymi naukami
Eklezji, co twierdzi, że tylko Imperator może poznać i okiełznać immaterium,
osobiście uważam, że to bzdura. Nie wypada tego mówić, ale Warp jest tym
bardziej zdradliwy, im bardziej zdaje się, że jest spokojny i zrozumiały –
wtedy godzi najbardziej boleśnie. Wolałem sztormy, były męczące, ale tutaj Warp
atakował nas jak dziecko zbyt ciekawe świata i bawiące się swą mocą, chcąc nas
– małego owada, pochwycić, zgnieść w dłoniach i zobaczyć co mamy w środku.
Wystarczyło uważać na niezdarne wymachy łapkami. Za to Warp tam gdzie jest
spokojnie, na pewnych i przetartych szlakach zastawia pułapki, jest bardziej
dojrzały, snuje plany i dokładnie wie kiedy uwolnić swą potęgę. Jego boję się
najbardziej, bo jak już dorwie, to nie ma zmiłuj. O okrętach zniszczonych przez
sztormy słyszałem jedynie, że w większości przypadków marynarzom i oficerom
dana jest szybka śmierć w szarpanym wybuchami wraku. Ale okręty porwane w
immaterium na łagodnych i bezpiecznych szlakach? O nich się nic nie słyszy, bo
rzadko się je znajduje jeśli w ogóle, zaś historie o horrorach tam spotkanych
nigdy nie wychodzą poza kroniki i laboratoria Mechanicus, Adeptus Astartes czy
w końcu Świętych Ordo.
Zdmuchnąłem płomień jednej
ze świec dostarczającej mi światła, w przyjemnym półmroku łatwiej było mi
radzić sobie z bezsennością jaka zaczęła mnie trapić. Warp to nie jest
przestrzeń przyjemna ani zmysłom, ani człowiekowi, z głębinami oceanów ma to
wspólnego, że i w nich możemy się zamknąć w szczelnym batyskafie, podobnie jak
tutaj w polu Gellera, udając, że oddychamy tym samym powietrzem w tym samym
suchym bezpiecznym środowisku co na powierzchni. Nie zauważamy jednak całej
masy innych oddziaływań, pośrednich: ciśnienia, innych temperatur, odcięcia od
naturalnego światła słonecznego, które to mogą człowieka doszczętnie zniszczyć,
a ten zaś nie będzie ich do końca świadom, póki nie jest za późno. Upijam
kolejny łyk gorącej herbaty rozmasowując skronie. Cisza gabinetu działa kojąco.
Zazwyczaj słuchałbym muzyki, ale tutaj jedynie drażni, nuty brzmią ostrzej,
dźwięki stają się mniej regularne, zaburzeniu ulega doskonała harmonia moich
ulubionych kompozytorów.
Do mej nogi podszedł
Zoomer, jamnik, którego dostałem od siostry w dniu jej ślubu… w zasadzie to
jamnik, którego mi oddała rozwścieczona, że mały serdelkowaty skubaniec pogryzł
jej buty. Schyliłem się, żeby go pogłaskać po łbie, a ten ochoczo nadstawił się
co by go podrapać za uchem i gdy tylko zaspokoił swoje potrzeby, oddelegował
się węszyć za czymś pod drzwiami.
Przeglądam kolejny raport.
Brat Voren pyta się o pozwolenie złożenia serwitorów z kilku trupów jakie
zostały po ostatnim sztormie. Jego ostatni mechaniczni sługusi okazali się zbyt
nieporadni i poginęło im się to tu to tam w różnych wypadkach przy okazji
konserwacji okrętu. Trudna sprawa, przydaliby nam się nowi serwitorzy, ale
załoga dość krzywo spogląda na znajome twarze swoich niegdysiejszych towarzyszy
zamienionych w zautomatyzowanych niewolników. Zapisałem, żeby trzymał ich w
lodówce póki co, morale zawsze spadają w trakcie warpowych wojaży, więc gdy wyjdziemy
z tego przeklętego wymiaru w miejscu bezpiecznym po drugiej stronie Paszczy,
urządzimy jakiś mały bankiet, da się kilku zmianom wolne, i jak wszyscy będą
weseli, wtedy przykręcimy trupom kilka śrubek.
Pióro powoli ślizgało się
po wielkim grubym arkuszu, jego postrzępione białe końcówki łaskotały mnie w
nos. Ojciec zrugałby, żeby nie pisać z gębą wspartą na jednej ręce i takie tam
farmazony. Podnoszę kolejny papier, odkładając tamten na bok, żeby wysechł.
Mała serwoczaszka przysunęła się znowu lewitując koło biurka. Srebrna
grawerowana pokrywa na jej wierzchu odskoczyła ukazując pełen atramentu kałamarz.
Zamoczyłem końcówkę i wziąłem się za następny dokument.
Szef sekcji lotniczej prosi
o pozwolenie na rekrutację i szkolenie nowych pilotów przy kolejnym przestoju.
Zupełnie o tym zapomniałem, a mieliśmy się tym zająć w Porcie Wander. Cały ten
pośpiech związany z tajemnicą wraku, na który polowałem ja i niejaki Hadarak
Fel, sprawił, że zupełnie zapomniałem o nieszczęśliwym wypadku sprzed miesiąca.
Przykra sprawa, jeden z pilotów zbrzuchacił lokalną dziewoję na jednej ze
stacji, co okazało się być skrzętnie uknutą bzdurą, bo dziwka, którą ścigał jej
„właściciel” chciała się po prostu gdzieś ukryć i zmyć z piekła w jakim żyła i
młody Az Tanna stał się celem jej intrygi. Wmówiła mu, że jest ojcem, a że
chłopak poczciwy i dobry… nie wiem jakim cudem pozwoliłem by go tutaj
zatrudniono… padł ofiarą własnej naiwności i udzielił jej schronienia.
Przywódca lokalnego gangu, w przed dzień naszego odlotu, rozkazał dokonać
pomsty na niej, oraz chłoptasiu, co wykradł jego „własność”. Szkoda, że do
transportowca, do którego wrzucono wiązkę granatów załapała się i reszta jego
załogi wracająca z przepustki, oraz piloci z dwóch innych jednostek.
Odpisałem, że zajmę się tym
jak najszybciej, a dla szefa dodam jeszcze butelkę amasecu, żeby nie pomyślał
sobie, że go za łatwo zbywam. Resztą zajmę się kiedy indziej – myślałem sobie
spoglądając na jeszcze kilka papierów uwalonych na masywnym biurku, obok
olbrzymiej mapy Ekspansji Koronusa jaką przeglądałem od jakiegoś czasu.
Straszliwie chciało mi się spać na samą myśl o niezbadanych pustkowiach, które
przyjdzie nam odkrywać. Młodsi i mniej doświadczeni śliniliby się na samą wieść
o takiej wyprawie, zdawali się być podekscytowani nieznanym. Ja jednak swoje
widziałem. Eksploracja to z rzadka wspaniałe przygody i dzikie wyprawy,
częściej niż rzadziej trafiają się światy puste, nieinteresujące, wielkie globy
pełne wyschniętej skalistej gleby roszonej co jakiś czas siarkowymi opadami , bo
spójrzmy prawdzie w oczy, tak wygląda większość świata. Nuda.
Przymykam oczy patrząc się
leniwie na spokojną taflę cieczy w szklance herbaty, taka ciemna i gładka,
idealnie równa. Wzdycham. Czas kłaść się spać.
Gdy ziewnąłem skrywając
odruchowo gębę w dłoni, na herbacianej powierzchni pojawiły się kręgi równo
rozchodzące się ku ścianką szklanki. Jakby z sufitu spadła kropla. Lecz żadnej
kropli nie widziałem. Patrzyłem się niemo na to bezwartościowe zajście wyłączywszy
myślenie. Mimowolnie spojrzałem w górę. Sufit jak sufit, nic tam
nienaturalnego. Nie wiem skąd wzięły się te kręgi, po prostu pojawiły się gdy
mój umysł najmniej się ich spodziewał. Może ziewając dmuchnąłem na szklankę?
Niemożliwe… Po co się tym w ogóle martwię?
Wyprostowałem się wreszcie
przeciągając i luzując wiązania koszuli. Ból głowy wcale nie przechodził.
Siedząc w towarzystwie jednej płonącej wiekowej świecy, z której zacieki niemal
tykały blatu mego biurka, znowu moja uwaga skoncentrowała się na kręgach na
herbacie. Ponownie się pojawiły rozchodząc elegancko od jakiegoś epicentrum.
Nie słyszałem żadnego kapnięcia, po prostu pustka i absolutna cisza. Muszę być
naprawdę przemęczony skoro umysł płata mi takie figle.
Wtedy to poczułem.
Delikatne wibracje, drżenie rozchodzące się po biurku. Czułem opuszkami palców
jak to dygoce, ale gdy tylko skoncentrowałem na nim swoje zaspane zmysły
ustało, podobnie jak fale na niedopitej herbacie.
Podrapałem się po szyi,
mogłem przysiąc, że omiótł ją chłód, jakby przeciąg. Na okręcie? Przeciąg?
Nagle usłyszałem głośne
dudnięcie. Mało tego, poczułem je całym ciałem, co wyrwało mnie z zamyślenia i
poderwało na równe nogi! To nie mogło być zwidą, poczułem bardzo silny wstrząs
i słyszałem wyraźny szczękot metalowych ozdób. Tego mi było trzeba,
przebódziłem się w raz i spojrzałem w kierunku źródła. Moje oczy powędrowały w
stronę sekretarzyka, małego pomieszczenia przyległego do gabinetu.
Kolejny wstrząs był o wiele
silniejszy! Dałem lekki krok wprzód by się nie przewrócić. Co to u licha było?!
Podszedłem szybko do interkomu.
-Mostek, co to za zakłócenia?!
Kolejna błyskawica? – spytałem.
-Kapitanie? U nas wszystko
w porządku, pływ przebiega bez zakłóceń, korytarz warpu szeroki i spokojny w
tej części przesmyku.
-Skąd zatem te wstrząsy?
Maszynownia raportowała jakieś usterki?
-Panie, nie uświadczyliśmy
żadnych wstrząsów, cały okręt jest spokojny… Mogę rozkazać przegląd działów,
jeśli tego pan sobie życzy, panie kapitanie – odpowiedział oficer wachtowy.
Ważąc jego słowa
zauważyłem, że faktycznie, znowu wstrząsy ustały, lecz nie jestem jednym z
tych, którym da się wmówić jakieś zagrywki umysłu płatające figle, o nie. Wiem
co czułem.
-Tak, wykonać – rozłączyłem
się i z miejsca wybrałem numery kwater moich dwóch podkomendnych.
-Panie Butch, Panie Quiddy,
proszę się stawić w moim biurze, natychmiast – rzekłem nie dając im nawet czasu
na odpowiedź.
Rozmasowałem czoło
spoglądając na sekretarzyk, wyczekując kolejnego wstrząsu, patrzyłem skąd mógł
nastąpić. Coś tu było nie tak, wiedziałem to, ale nie mogłem póki co
wytłumaczyć. Stałem tak przy drzwiach
dobrą minutę, ale nic się nie stało. Westchnąłem ciężko kierując się do
włącznika światła.
Kolejne dudnięcie! Tym
razem głośne i metaliczne! Drzwi od sejfu w sekretarzyku nieznacznie się
wygięły! Gdy coś gruchnęło o nie od wewnątrz z niesamowitym impetem!
Stałem jak wryty patrząc na
coś co nie powinno się dziać! Następna gula wybiła się na do niedawna gładkiej
powierzchni sejfu! Jakby coś wybijało sobie drogę do wolności pięściami!
Samuel i Garibald wpadli do
mojego gabinetu i także stanęli jak wryci spoglądając to na mnie to na sejf.
-Na kości Imperatora,
Hanover, co tam siedzi? – Spytał rosły łysy kamrat wyczekując na rychłą
odpowiedź.
-To jest niemożliwe, Butch,
ściany sejfu mają po metrze grubości, drzwi także! Poza kilkoma papierami…
Księga! – Wystrzeliłem jak z boltera. – Zamknąłem tam księgę tego kartografa!
Garibald, sprowadź mi tu inżynierów i tyle płyt pancerza ile się da! Zaspawać
mi całą tą ścianę jeśli trzeba! Natychmiast!
Samuel coś pod nosem
przeklinał nasze układy z podejrzanym jegomościem. Bóg Imperator raczy wiedzieć
co za cholerstwo zalęgło się nam na pokładzie.
-Sprowadzę Androniusza,
kapitanie, on się winien znać na jakiś podstawowych egzorcyzmach. –
Zaproponował Quiddy a ja zgodziłem się bez wahania. Potrzebny był nam psyker, a
Thurima nie powinniśmy kłopotać w takiej chwili. Astropata powinien wystarczyć.
Dookoła zaroiło się od
uzbrojonych straży gotowych walczyć w razie gdyby coś wypełzło z sejfu. Kolejna
gula, słabsza i mniej wyrazista wybiła się na srebrnych drzwiach sejfu. Czułem
to napięcie obecne w nich jak i we mnie. Z immaterium nie było żartów, my tutaj
jesteśmy gośćmi, my wyprawiamy się do tego nieznanego wymiaru by podróżować… a
istoty czystej potencji tu żyjące tylko czekają by przeniknąć przez cienką
osłonkę pola Gellera, by tu wniknąć i się z nami pobawić, poznać materialny
świat jaki reprezentujemy.
Chcesz sobie pozwiedzać,
stworze? – Spytałem się sam w myślach, gdy obok mnie przeszło kilku połatanych
serwitorów niosących ogromne płyty pancerza w towarzystwie kapłana technicznego
niższej rangi jednego z działów serwisowych. Jego mechaniczni sługusi niegdyś
byli ludźmi, teraz ich posiniałe i blade trupie ciała, po części odżywiane
jeszcze proteinową papką uzupełniały mechaniczne wszczepy. W końcu szkoda
budować skomplikowanego człeka z żelaza, z kogitatorem naśladującym ludzki
mózg, skoro można reaktywować ciało i mózg niedawno zmarłej osoby. Nie wiele z
nich zostawało, lecz rozpoznawali podstawowe komendy, rozkazy, zdolni byli
wykonywać jakieś rudymentarne zadania przez następne kilka dziesięcioleci nim
ich ciała uległy kompletnej degradacji. Te modele były przystosowane do
spawania i montowania. Ich kończyny zastąpiono masywnymi teleskopowymi
kleszczami i zestawami narzędzi sprzężonymi z butlami prometium na plecach.
Przyłożyli płytę pancerza grubości ośmiu centymetrów do ściany i poczęli
spawać, wiercić, montować i mocować, a my przyglądaliśmy się wszystkiemu
niecierpliwie. Ja szczególnie poruszony, bo nie dość że jakieś cholerstwo
zagnieździło się kilkanaście metrów od moich komnat, to jeszcze rujnują mi mój
sekretarzyk, na którego wystrojenie drewnem z Korkoli wydałem sześćdziesiąt
trzy tysiące tronów, nie wspominając o wliczonych w tą cenę meblach biurowych z
unikatowej kolekcji Rafaela Sorandy, gdy to jedyny raz w swoim życiu
zaprojektował gustowny zestaw na typowo szkutniczy fason o klameczkach
inkrustowanych cytrynowym kwarcytem!
Nie mogłem się jednak na
nich gniewać, ponad wszystko cenię swoje życie… załogi też, ale ponad wszystko,
swoje. Jeden z serwitorów w tym momencie ogromną nitownicą przebił się przez
kredens z pięknego ciemno-czerwonego drewna przymocowując skrawek płyty do
ściany i rozwalając cudowną konstrukcję i pozwalając by ma zastawa
zarezerwowanych dla najbliższych gości kryształów rozsypała się w pył lądując
na podłodze.
Zdecydowanie cenię swoje
życie ponad członków załogi… i chyba już wiem których.
Po godzinie roboty sejf
zapieczętowano tak, że sam Wielki Nieczysty mógłby się tam zesrać, a ciśnienie
powstałych gazów prędzej doprowadziłoby do samozapłonu nowej mini-gwiazdy, niż
do rozerwania spawów, nitów i przypór.
Staliśmy na zewnątrz, w
korytarzu, pozwoliłem ludziom nadal pracować i upewnić się, że aby wszystko w
porządku, ale wraz z Butchem, Quiddym i astropatą tu sprowadzonym musieliśmy
się zastanowić.
-Sądzę, że powinniśmy wyjść
z warpu, spróbować to otworzyć i wypieprzyć przez śluzę cokolwiek tam
wsadziłeś, szefie… - stwierdził Garibald przecierając świecącą od potu łysinę
ścierką wyrwaną jakiemuś z podrzędnych sługusów.
-Zgadzam się, poniekąd –
Samuel sykliwie wciął się między Butcha a moją odpowiedź, jaka miała właśnie
nastąpić. – Proszę jednak zauważyć, że to jedna z niewielu szans rozwiązania
sprawy okrętu jaki gwarantuje nam niemały profit mam nadzieję. Załoga po tylu
miesiącach trzyma się dobrze, ale nie widzieli perspektywy dobrego zarobku od
dawna, jeśli teraz się dowiedzą, że rezygnujemy nie odniosą tego dobrze. I
zanim pan pomyśli, panie Butch – Samuel uśmiechnął się podle, widać było gorycz
malującą się na jego twarzy – że możemy tą mapę od naszego kontaktu wyciągnąć w
inny sposób, na przykład grożąc mu bronią, niech pan się zastanowi co jeśli ten
kontakt, to tylko pośrednik. Nie otrzyma księgi, nie zaniesie komu ma zanieść,
a jeśli tak, to może pan go torturować godzinami i tak to nic panu nie da.
-Racja – przyznałem – ktoś
kto się zajmuje tego typu „literaturą” – mimowolnie spojrzałem na wejście do
moich kwater zatłoczone od obsługi, która ciągle coś tam wnosiła i wynosiła –
najprawdopodobniej nie działałby osobiście twarzą w twarz. Zbyt wielkie ryzyko.
Jakie jest twoje zdanie, astropato?
Z tymi słowami zwróciłem
się do wychudłej i wymizerowanej istoty wspierającej się na kosturze. Twarz
garbatego mężczyzny skrytego w powłóczystych szatach okryła niezdrowa bladość
poznaczona cienkimi żyłkami, oczy jego zaś poznaczyły bielma. Palce mu drżały i
nerwowo je zaciskał i prostował jakby czując się bardzo nieswojo. Był
podenerwowany, astropaci nie lubili gdy wyciągało się ich z małej enklawy
chórzystów. Mieli swój kącik na tym okręcie i tam czuli się najlepiej. Ten
zachowywał się jakby ciągle coś go drażniło… może nawet nie „coś” ale
„wszystko”. Tiki nerwowe sprawiały że ciągle
przekrzywiał głowę, przygryzał wargę, nerwowo stękał przed wydaniem
choćby słowa. Tym bardziej tutaj, w warpie astropaci stawali nadpobudliwi i
zdecydowanie zbyt niebezpieczni.
Androniusz zamknął mocno oczy wsysając głośno powietrze
po czym splótł ręce rozcierając zmarznięte chude palce.
-T… Taaam nic nieee… nieee…
nieeema, kapitanie – odparł jąkliwie kiwnąwszy głową w kierunku mojego
gabinetu.
Spojrzeliśmy na niego jak
na kogoś niespełna rozumu. Cóż, to nie jest specjalnie niecodzienne spojrzenie
gdy mowa o spoglądaniu na psykerów, ale to spojrzenie inklinowało jeszcze
większą dozę zdziwienia na samo zaświadczenie fachowej ekspertyzy Androniusza.
-Jak to nic nie ma?
Przecież wszyscy widzieli co się działo z sejfem.
-Taaak, ja wieeem… -
chrząknął i nerwowo zacisnął palce. – Aaale, to nieee książka, żaaadna. Coś tu
byyyło, z zeeewnątrz. Próbowało się do… d… do doooniej do dostać. Aaale so so
sobie wzięło i poszło…
Jak mówi stare przysłowie:
„Zrozumieć dedykowanego psykera to jak obierać schody masłem – nie wiadomo o co
chodzi.” Androniusz mówił dość jasno, upraszczał dla nas, zwykłych
śmiertelników zawiłości, których i tak byśmy nie pojęli, prawda prawdą, jego
przekaz zdawał się przez to nadzwyczaj oszczędny.
-Ale ja widziałem jak coś
się starało z sejfu wydostać, a nie tam wejść.
-No, nibby ta taaak… Tylko,
że w waaarpie, wszystko jest, takie – kaszlnął i kiwną głową – takie
dziwniejsze. Znaczy, nie normalne. Chcę po pooowiedzieć, że…
-Rozumiem, że to pogadanka
na miarę „warpu nigdy się nie przewidzi”, „tutaj rzeczy działają inaczej” i
„tylko ktoś widzący trzecim okiem zrozumie te delikatne niuanse”, tak? – wciąłem
się Androniuszowi w wypowiedź, lecz chciałem przejść jak najszybciej do
konkretów, a przede wszystkim dowiedzieć się, czy coś nam jeszcze zagraża, czy
nie.
-Tak…
-To co to wszystko
spowodowało i czy nasz „gość” jeszcze się tutaj znajduje.
Androniusz zacisnął i
pięści i zęby dygocząc od drgawek gdy namyślał się i szperał swymi zmysłami
poza powłoką naturalnego świata.
-Podejrzewam, że to efekt
jednej z błyskawic, która uderzyła w naaas jaaakiś czas temu. – Odpowiedział
sprężając się, widać wyczuł w moich myślach jak bardzo denerwuje mnie ten
niewyraźny bełkot. – Cały nasz chór wyyyczuł skok aktywności przy pierwszych
manewrach w waaarpie. Moim zdaaaniem, to prosta zagubiona emanacja, która się
tu przedostała i zaaaczęła szukać cieeekawych rzeczy. Wyyyniuchała, że coś w
seeejfie jest ciekawe i próbowała sobie rąbnąć naaa pamiątkę. A, że się nie
udało, to sobie poszła.
Wypatrywaliśmy wszyscy
zniecierpliwieni dalszych wytłumaczeń, na pewno był świadom na czym koncentrują
się nasze myśli.
-I nieeestety nieee wiem,
czy jeszcze z naaami jest, czy sobie po poooszło.
-Czyli reszta załogi nadal
może być w niebezpieczeństwie?
Androniusz skinął
potwierdzająco głową.
-Tego tylko brakowało,
jakiegoś plugawego demona, albo cholera wie co jeszcze – zakląłem pod nosem nie
szczędząc żadnemu z bogów Chaosu. – Trzymamy się wersji, że cokolwiek to jest,
jest nadal w moim sejfie, nie może się roznieść, że grasuje nam tu skaza
immaterium – dodałem szeptem.
-Jest na to jakaś rada,
żeby to zabić się znaczy – Garibald dorzucił swoje trzy grosze.
Androniusz znowu się skupił
i westchnął.
-Jeśli się zmaterializuje,
a na pewno się zmaterializuje, można to zabić, ale wtedy może zmienić się z
powrotem w energie i będzie nadal w naszym polu Gellera. Ale gdyyyby wyjść z
warpu i zabić to w naszej rzeczywistości, rozpad zmusiłby energię do
rozproszenia się. Nie mogłaby pozostać skupiona i zapadłaby się w waaarp.
Wyśmienicie, zrobimy zatem
krótką przerwę w podróży i za razem małe polowanie na jakiekolwiek monstrum
które będzie na pokładzie.
-Dziękuję, astropato
Androniuszu – oznajmiłem z grzecznym ukłonem, na co on w milczeniu odpowiedział
tym samym – byłeś niezwykle pomocny, a ja wybaczcie, ale muszę zająć się tym
bałaganem. – Spojrzałem na zabudowany sekretarzyk, z którego pod rozkazami Butcha
ewakuowali się ludzie by zrobić mi miejsca.
-Przyślijcie tu jakąś grupę
sprzątającą, i znajdźcie mojego psa, pewnie ze strachu oszczał wszystkie
korytarze w tej sekcji.
Garibald spojrzał się na
mnie krzywo unosząc lekko brew.
-Hanover?
-Grupę sprzątającą, chcę
teraz to wszystko usunąć, skoro nie ma żadnego problemu… Patrz tylko na te
meble…
-Nie chodzi mi o to,
kapitanie.
-No to w czym ta zwłoka?
-Ty nie masz psa…
Dni pływu zamieniły się w
pełen tydzień siedzenia jak na szpilkach. Wyczekiwaliśmy alarmu, wypadków,
anomalii, lecz nic się nie działo. Z mostku widać spokojne fale fioletowej
energii okalające spokojny prąd którym podróżowaliśmy. Kilka razy trzeba było
się ścierać z nagłymi emanacjami, z potężnymi frontami jakie uderzały
znienacka, lecz na szczęście Thurim prowadził nas, bezbłędnie przewidując
marudną naturę paszczy. Wczorajszego dnia musieliśmy się nieźle napocić, by
wymanewrować chmurę jaka chciała zamknąć przed nami przesmyk i porwać nas w
sztormowy kocioł, ale nawet to nie było tak frustrujące jak życie na pokładzie
z przeświadczeniem, że coś czai się w odmętach okrętu wielkiego jak miasto i
może uderzyć w każdej chwili. Czekaliśmy z wynurzeniem z warpu aż będziemy
mieli jakiś donos o naszym stworze, chcieliśmy mieć pewność, że się nie rozwieje
i nie wniknie głębiej. Póki co bezsenność zdawała się dobijać nie tylko mnie,
ale większość załogi. W jednym z działów burtowych makrobaterii zdarzyła się
awaria bo ktoś zemdlał na panelu kontrolnym ładownika zrzucając pół tony
łańcucha na szefa brygady. Gdzie indziej prawie wybuchł pożar, ale na szczęście
nic czego nie dałoby się w miarę szybko ogarnąć.
Panna Garrow przeprowadzała
inspekcje niemal codziennie i widać było że straże i drużyny abordażowe odczuły
najdotkliwiej stan wzmożonej gotowości. Stawiłem się w sali zborno-apelowej w
śródokręciu, tuż nad barakami. Długa, szeroka, przypominająca opuszczony
magazyn, lub tunel którym miała wieść autostrada. Jedenaście drużyn stało w
pierwszych czterech rzędach, po trzydziestu trzech chłopa każda z szefem, których
zwaliśmy „wichrowymi”. Ich zadaniem było dowodzić drużyną, ale również znać
każdy zakamarek i skrót w maszynie. Wichrowy miał prowadzić i przemieszczać
drużynę po okręcie najszybciej jak się da, a gdy zajdzie taka potrzeba, bo na
drodze blokada, czy sekcja odcięta, lub abordaż wroga trzeba odciąć czy
okrążyć, obrać musieli najszybszą alternatywną drogę w wyznaczone miejsce.
Musieli także szkolić się w rozplanowaniu większości popularnych jednostek, tak
by przy ataku na wroga nie zgubić się w gąszczu zablokowanych i
zabarykadowanych korytarzy. Zakapiory były z nich nieliche, wielu
rekrutowaliśmy z Uli, gdzie podrzędne opryszki szukające schronienia przed
prawem, uchodziły zaciągając się na okręt. Kilku to byli gwardziści dumnie
eksponujący nieśmiertelniki. Jednym takim był sierżant Johnson, obecny wichrowy
od sześciu lat drugiej drużyny abordażowej. Twardy, potężnie zbudowany
czarnoskóry kawał skurwiela w czapce z daszkiem, zielonkawej podkoszulce na
ramiączka i z cygarem w gębie grubości czyjegoś przedramienia. Przy pasie miał
nóż potężny jak bojowy kozik Astartes, a na ramieniu wysłużoną strzelbę z
zaostrzonym hakiem na końcu lufy.
Ingrid westchnęła ciężko,
widziałem, że również nie ma się zbyt dobrze. Przelot przez Paszczę wyciągał z
nas ostatnie siły i tępił zmysły.
-Wiem, że ostatnio męczę
was ponad limit – rzekła wreszcie do zebranych poniżej naszego apelowego podium
– ale wylatujemy wkrótce z warpu na mały przystanek, chcę byście byli gotowi.
Dzisiaj jeszcze jedne manewry, a potem możecie zluzować swoje drużyny. Na
nockę, żeby się wam dobrze spało, pierwsze osiem zespołów dostanie dodatkową
porcję Żeliwnej, albo grogu, jak sobie tam wolicie… znajcie moją łaskę – dodała
z uśmieszkiem pod nosem, a całe trzystu siedemdziesięciu czterech zmęczonego i
niewyspanego chłopa zawtórowało cichym śmiechem oddając hołd zbrojmistrzyni za
ten skromny gest.
Panna Garrow ujęła wreszcie
folder z notatkami i poczęła przeglądać.
-Drużyna druga, sekcja
C2-B11. Drużyna trzecia, sekcja H90-A1. Drużyna czwarta, sekcja… - Ingrid
każdej z drużyn wyznaczyła odpowiednią trasę. Reguły ćwiczeń były surowe i
proste, dostać się do danego działu w limicie dwudziestu minut. Każdy miał
podobną trasę, jedni dłuższą, drudzy krótszą, różnie naszpikowaną przeszkodami.
Przed ćwiczeniami zamykano i barykadowano niektóre z przejść, zmuszając załogę
do improwizacji, do ciągłej adaptacji i skupienia. Jeśli drużyna się zjawiła w
danym miejscu w całości co do jednego, raportowali z powrotem do sali apelowej.
Tutaj sprawdzaliśmy czasy i miejsca. I tak co kilka dni. Ostatnia trójka drużyn
musiała uczestniczyć w kolejnych manewrach, aż się nauczyli i wyciągnęli ponad
limit, albo sami wyeliminowali słabe ogniwa, które ich spowalniały. Ingrid
dorzuciła chłopakom mały prezent na podniesienie morale, co przyjęli z
szacunkiem z jakim ją darzyli. Sama panna Garrow ściągnęła czapkę i płaszcz
zostawiając na krześle obok podium. Rozpuszczone długie włosy spoczęły teraz na
białej koszuli o luźnych rękawach, lecz zdecydowanie nie dość luźnym dekolcie.
Żaden jednak nie pomyślał nawet o gapieniu się na Ingrid w sposób iście
marynarski. Nie dlatego, że ta masa spoconych gentlemanów wyrobiła sobie kanon
godnego i kulturalnego postępowania, byli takim rzeczom obcy jak Tau narzędziu
równie wyrafinowanym co młotek. Oni ją traktowali jak starszą siostrę, twardą i
groźniejszą przez swój umysł jak i wytrenowanie w boju. Inni bali się jej
twierdząc, że Ingrid Garrow musiała zbiec z zakonu Adepta Sororitas, bo żadna
normalna kobieta nie wykazywałaby się taką tężyzną w walce czy w dowodzeniu
wojskiem, gdyby nie przeszła rygorystycznego i morderczego szkolenia między
Siostrami Bitwy.
Teraz stanęła na czele
pierwszej drużyny, jako Pierwsza Wichrowa Sekutora, spoglądała na mnie
uśmiechając się zagadkowo, krzyżując ręce za plecami.
Podszedłem do podium
wyjmując z kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza kopertę.
-Pierwsza drużyna, sekcja
A5-D601 – odczytałem z kartki i uniosłem w ceremonialnym geście stoper.
Ułożyłem jej dość ciekawy
tor przeszkód. Zobaczymy jak da sobie z nim radę.
Kciuk ułożyłem na
starterze, drugą dłoń na guziku od syreny apelowej. Wszyscy spięli się szykując
do startu. Tubalne wycie syren dało znak a ja zacząłem odliczanie gdy wszystkie
z jedenastu drużyn ruszyły w tym samym momencie wypadając jak piorun przez różne
z odrzwi. Po kilku chwilach znowu było tu cicho i spokojnie, a ja mogłem
obrócić się ku ścianę z ekranami, na których dowoli mogłem przełączać się
między serwo-obserwatorami w korytarzach obserwując wyścig.
Marynarze spieszyli przed
siebie jednym z ciemnych korytarzy serwisowych na niższych pokładach
przeciskając się pod kolektorami wilgoci. Z niesmakiem odkryli, że odciąłem im
cały pion korytarzy i wind na czas tych ćwiczeń. Ścisnęli się zatem wchodząc
jak najniżej się da, w zasadzie zjechali na swych paskach po linach windy
towarowej oszczędzając sobie kilku minut. Wszystko trzeba było robić w biegu,
jak najszybciej się da, bez narzędzi, ale z obciążeniem i uzbrojeniem.
Trzydziestu trzech i sama długowłosa przewodniczka przeczołgali się właśnie po
zardzewiałej rurze kolektora obrośniętego grzybem i innym lepkim ustrojstwem.
Straszyli przy okazji przechodniów w korytarzu nad nimi. Ingrid dotarła do
włazu serwisowego zasów śluzowych, słusznie sądząc, że skoro śluzy były
zamknięte, to w ścianę jest teraz mnóstwo pustej przestrzeni. Uśmiechnięta, że
mnie przechytrzyła wyciągnęła rękę by złapać i pociągnąć za uchwyt otwierający
małą klapę… ale nie było jej tam. Była bezpieczna w warsztacie kapłana Gaspano
konserwującego tą część pokładu, któremu to kazałem wymontować je na wszelki
wypadek.
-A niech cię, Fist… -
gruchnęła pięścią w rurę kolektora.
Kilku mężczyzn za nią na
kuckach brnących po róże zwróciło ku niej pytające spojrzenie.
-Szefowo? Wracamy?
Panna Garrow przygryzając
wargę rozglądała się jak by tu jeszcze mnie podejść. Otarła czoło. Wokół
kolektorów unosiły się obłoki pary sprawiając, że cała jej grupa widziała się
jak przez mgłę, a te drobinki światła jakie padały z korytarzy nad nimi wcale
nie czyniły obserwacji łatwiejszą rzucając więcej denerwujących cieni niż dając
faktycznego światła. Rozglądała się zamyślona jakby kończyły się jej opcje.
-Jakieś sugestie? – Spytała
wzdychając.
-Możemy spróbować wejść w
tunel okablowania przy lazarecie, dwa pokłady wyżej, tam był niedokończony
remont i nie wstawili jeszcze krat – zasugerował jeden z brodatych żołnierzy
żujący gumę.
-Odpada, zbyt oczywiste, a
poza tym stracilibyśmy cztery minuty tam wracając i wspinając się po linach.
-Może się przebić, jakoś
ten właz tutaj otworzyć zamiast wajchy… - zaczął bardziej barczysty łysy
członek drużyny.
-Jest zaplombowana,
babralibyśmy się z tym za długo, a nie wiemy co jeszcze mamy… no szybciej czas
nam płynie – ponagliła rozeźlona ale w tym momencie coś ją tknęło. Gdy reszta
zastanawiała się nad alternatywami, Ingrid cofnęła się o kilka kroków i
chwytając za wiązkę kabli zawisła na rękach obok rury kolektora. Reszta
obserwowała ją z zaciekawieniem gdy jedną dłonią odgarnęła brunatno zieloną maź
porostów i grzybów odkrywając mały właz do wnętrza rury. Zmieniła pozycję chwytając
nogami kabli i opuszczając ramiona, tak by mogła ostrym szpicem swego noża
odkręcić śruby.
-Szefowa żartuje! Ugotujemy
się tam! – Zaoponował jeden z młodszych w zespole marynarzy rozdygotany rudy
nożownik zwany Blinks.
-Właściwie – stwierdził
skulony za nim szpakowaty ratling piskliwo-chrapliwym głosem. – Pracowałem na
niższych pokładach kilka lat to wiem, przedmuchanie kolektorów następuje co
jakiś kwadrans, jak się pospieszymy, to damy radę.
Przedstawicieli tych
przy-ludzkich ras spotykaliśmy w całym Imperium. Kolejna dewiacja człowieka
pozostawionego przez tysiące lat na planecie o znacznej grawitacji, ogromnej
ilości pożywienia, ze szczyptą kazirodztwa w kulturze, i powstają takie
skaryplałe istoty o wzroście siedzącego psa, hedonistyczno-intryganckim
charakterze oraz wielkiej lubości do ucztowania. Ale trzeba im przyznać łby
mają nie od parady, piekielnego cela jak i wcisną się w prawie każdą dziurę.
Ingrid odkręciła klapę,
która zawisła na zawiasach i sama z gracją, zwinnością i determinacją wcisnęła
się w dziurę lądując w letnim strumyczku skroplonej wody jaki spływał daleko w
ciemność. Już następni do niej dołączyli znajdując mroczny tunel niezwykle
ciasnym i podłym, czołgając się i
ramionami szurając o ściany przeklętej rury systemu zbierającego wilgoć na
okręcie.
Trzydziestu trzech i ona w
tunelu, czołgali się długo, wielu pewnie sądziło, że tracą czas, ale
jakikolwiek progres to więcej niż nic. Towarzyszyło im cały czas miarowe
buczenie maszynerii. Ingrid oświetlała sobie drogę latarką trzymaną w ustach,
chcąc wypatrzeć wyjście z kanału po drugiej stronie zawartej grodzi. I gdy
tylko je znalazła uśmiechnęła się, nie zważając na to, że od wewnątrz nie ma
jej jak otworzyć. Nie takie rzeczy robiła.
Niestety uśmiech z jej
twarzy znikł, gdy tylko wszyscy zauważyli jak pomruk pracy machin filtracyjnych
poniżej ucicha. Usłyszeli kilka łoskotów następujących po sobie, a potem
rosnący syk! Ktoś krzyknął zawierzając swe życie świętemu Drususowi, inny
prosił o łaskę Imperatora, ale przedmuch termiczny przeszedł rurą powyżej…
Panna Garrow czuła jak
serce jej wali, ktoś tam zawołał „Piętnaście minut, tak?!”. Ingrid uznała, że
nie mogą zwlekać. Swojej wzmocnionej strzelby użyła jako rozpierającej wstawki.
Lufę na jednej krawędzi włazu, kolbę o przeciwną ścianę – ledwo się mieściła,
dlatego trzeba było mocno popchnąć. Uderzyła kilka razy barkiem o kolbę tak, że
strzelba była prosto i faktycznie zawiasy odrobinę się poluzowały. Słyszeli
pobrzękiwanie spadających śrubek wyrwanych z gwintem. Szpikulec strzelby wbiła
w powstałą szczelinę i napierała z całej siły, aż śruby odpadły od
wielokrotnego luzowania.
Kolejne łoskoty poniżej
wieściły, że w zbiorniku kondensuje się ciśnienie do kolejnego przedmuchu, jaki
zebraną ciecz miał zmienić w parę i zabrać do filtra. Ingrid wypadła na
zewnątrz stając na kablach i wspinając się w górę by zrobić miejsce innym!
Wybiła kratowaną podłogę barkiem i będąc już na górze pomagała swym ludziom
podając im rękę.
-Szybciej!
Łapali jej ramię a ona
wyciągała ich z opału. Twarze kolejnych pojawiających się w otworze zdawały się
być coraz bardziej przerażone. Dwudziestu sześciu odliczonych! Ratlinga
imieniem Filias Boons niemal wyrzuciła stamtąd jak stary kapeć z komody nie
zważając gdzie poleci. Barczysty Hank Gibs sprawiał więcej problemów. Czterech
musiało go wyciągać, a reszta, jeszcze w róże, pchać. Sam Hank przeklinał zaś
wszystkich, którzy chcieli złapać go za krzaczaste bokobrody. Odliczyli się
wszyscy poza Blinkiem. Ingrid dorwała się do włazu i wrzasnęła wzywając by się
odezwał.
-Gdzie ty u licha jesteś,
rudy kmiocie?!
-Strzelba! Zaklinowała mi
się! – Odpowiedział jej echem.
-Zostaw ją!
-Nie mogę przez nią
przejść!
Przeklęła się w myślach i
chłopaka zresztą też i ku zdumieniu swej drużyny rzuciła się z powrotem do rury
kolektora.
Zmieniłem się z Quiddym na
sali apelowej, chciałem pannę Garrow przywitać osobiście na miejscu, na mecie
wyścigu. Zablokowałem większość ścieżek, które znała i które mi przyszłyby do
głowy, zostawiając kilka furtek tam gdzie najbardziej oczywiste drogi, chcąc
sprawdzić jak dobrze mnie zna. Spoglądając na swój chronometr zauważyłem, że
limit dwudziestu minut zbliża się ku końcowi. Stałem w pralni nieopodal dużego
magazynu czekając pośród schnących gaci i ubarwiając pospolitą woń proszku do
prania zapachem orzechowego tytoniu jaki bił z mojej rozpalonej fajki.
Ciekawiło mnie jak
poradziła sobie z próżnią w pionie gaśniczym numer dwa, którym na pewno
spróbowałaby przejść, lub jak odebrała wyłączoną grawitację w szybie startowym
sond, jeśli oczywiście przeprowadziła swoich ludzi nieopodal zapasowej stacji
sensorycznej.
-Panie Quiddy, jakieś
zgłoszenia?
-Jeszcze nie, kapitanie.
Została minuta.
Widzę, że Garrow nie
oszczędziła swoim ludziom trudów, podobnie jak ja jej. Skarżyli się na
bezsenność, wpadła zatem na pomysł, a przynajmniej tak mniemałem, żeby ich
zmęczyć tym razem bardzo mocno, napoić alkoholem i z poczuciem satysfakcji
sprostania porządnemu wyzwaniu oddelegować do łóżek na zasłużony odpoczynek.
Doszedł mnie dźwięk biegu,
wiele obcasów gromiło w podłogę. I oto byli, cała grupa, zdyszana, mokra,
zmęczona. Ingrid nie zwracając nawet na mnie uwagi walnęła dłonią w komunikator
na ścianie i rzekła.
-Drużyna pierwsza, jesteśmy
na miejscu… - Odetchnęła z ulgą uśmiechając się do swoich ludzi.
-Brawo panno Garrow –
odrzekłem w końcu.
Uśmiechnęła się i do mnie,
choć zdyszana wsparła ręce o kolana chyląc się i głośno sapiąc. Jej drużyna
uwaliła się pod ścianami, siadali sobie na zimnym metalu, opierając plecy o
równie zimne płaszczyzny.
Wyciągnąłem w jej kierunku
manierkę z zimnym płynem, który ona odebrała i przyssała się z razu opróżniając
naczynie do połowy.
-Drużyna sześć, zgłasza się
jako druga… - dodał Samuel.
Na tą wieść cała „jedynka”
poklepała się po ramionach, złożyła sobie gratulacje, powiwatowała.
-Nie możesz choć raz
przybiec jako druga, Ingrid? – Spytałem, ale ona nadal dysząc zaśmiała się
oddając mi manierkę i klepiąc mnie w odpowiedzi po ramieniu.
-Wiesz, nie opłaca się z
nikim zakładać wiedząc, że znowu rozbijesz stawkę – dodałem po chwili.
-No… wiem, wiem…
-Ale i tak, o mały włos,
czyżby jakieś problemy?
-Jeden… mały… - Stwierdziła
wyżymając włosy z wilgoci i skinieniem wskazując na jednego rudego chłopaka
siedzącego na końcu. Nie wiwatował, nie cieszył się, był przerażony i wyraźnie
czymś przybity.
-Co z nim?
-Młody zesrał się ze
strachu i wstydził wyjść, prawie przez niego przegraliśmy pierwsze miejsce –
znowu się zaśmiała mówiąc szeptem – przeniosę go do jakiegoś serwisu, tu się
nie nadaje.
Przytaknąłem a Samuel
Quiddy raportował o kolejnych grupach jakie tuż przed upływem końca limitu
dotarły do wyznaczonych miejsc. Ani jedna grupa nie przekroczyła limitu… poza
jedną.
-Sam… - arch-zbrojmistrzyni
zaczęła przez komunikator. – Jak się czwórka zgłosi każ jej wichrowemu stawić
się u mnie na słówko.
-Jasna sprawa.
Kilka godzin później Samuel
zaprosił mnie na wizytę w „jego bibliotece”. Nigdy do niego nie należała, nie
zapłacił też za żadną książkę jaką w niej składowaliśmy, ale najlepiej czuł się
pośród tych archaicznych papierów i sam pomagał w doborze większości, więc
przywykliśmy do faktu, że łatwiej i częściej można go było zastać tutaj, niżby
choćby w jego własnych kwaterach, a te wcale daleko od biblioteki się nie
znajdowały. Wysokie kondygnacje regałów i półek pięły się ku zwieńczonemu
ostrymi łukami sklepieniu zapchane po brzegi annałami kronik, przewodników,
powieści, spisami pełnymi legend, wzmianek, wielu autorów doczekało się
ekskomuniki i ich pisma urosły do rang rarytasów. By niektóre dosięgnąć trzeba
było się wspinać po pnących się na blisko dwadzieścia metrów drabinach. Stoły
zawalone papierami, panele skrybów, przy których pracowali serwitorzy
pieczołowicie przepisujący stare pisma. Jedna z ław zastawiona świecznikami i
pokryta papierem gościła także kilka półmisków z owocami i smakowicie wypieczonym
mięsiwem. Samuel siedział sobie na wygodnym wielkim krześle, równie bogato
zdobionym co jego wykwintny ubiór. Podrapał się po brodzie przyglądając bliżej
ogromnemu kartuszowi z dziesiątkami pieczęci, podpisów i zdobionych czcionek.
Patrzył przez masywną lupę na znaki świadczące o oryginalności, w drugiej dłoni
trzymał soczyste udko wgryzając się w nie ze smakiem.
-Fałszywka, czyż nie? –
Spytałem wchodząc przez wysokie drzwi z ciemnego drewna.
-Owszem, podpisy są tak
pięknie wykaligrafowane, że to musi być podróbka, dobra, ale podróbka.
-Też mi te podpisy nie
pasowały, kto przy zdrowych zmysłach robi takie zawijasy?
-Jest jeszcze kilka błędów
w rozmieszczeniu znaków wodnych, ale sprzedamy i to, wystarczy trochę
nabałaganić, by było bardziej wiarygodne…
- rzekł chwytając duży srebrny kielich i odciskając nim zacieki po winie.
Następnie rzucił na podłogę i wytarmosił butami.
Kiedy podniósł pogmatwany
papier i mi go pokazał, obaj porozumiewawczo się uśmiechnęliśmy.
-No, teraz wygląda jak
uczciwie skradziony weksel. – Zwinął papier w rulon i schował do sztywnej tuby
machając ręką na jednego ze zgarbionych łysych adeptów upamiętniaczy.
-Zastępco bibliotekarza
Joris, proszę tutaj podejść – odezwałem się zauważywszy, że okularnik z
naręczami zwojów ma trud rozszyfrować gest mojego seneszala.
-Tak, panie? – Cherlawy
mężczyzna o długim garbatym nosie i kilku siwych kłaczkach gnieżdżących się za
uszami ze strachu niemal upuścił cały ładunek.
-Zadbaj o to, by serwitorzy
robiący te kopie większą wagę przykładali do odpowiedniego rozmieszczenia
znaczników, a mniejszą do wymyślnej kaligrafii… Nikt nie jest tak dokładny w
pisaniu, to aż rzuca się w oczy. Zbytnia perfekcja jest nieludzka, rozumiemy
się?
-Tak, oczywiście, panie.
Dopilnuję by tak się stało.
-Jakiś konkretny powód mego
wezwania, czy chciał się pan pochwalić swym nowym przekrętem, panie Quiddy? –
Odwróciłem się do niego, gdy zastępca bibliotekarza odszedł w swoją stronę.
-Ach, tak, tak. Szukałem
ostatnio dwóch rzeczy. Zapisków na temat tego układu o pierścieniu lodowych
kryształów, oraz pozwoliłem sobie sprawdzić co też oficjalny herbarz segmentu
ma do powiedzenia o dynastii Felów.
-Herbarz segmentu? To my
mamy coś takiego?
-Jakich to rzeczy człowiek
nie odkryje jeśli raz na kilka Terrańskich standardowych cykli posprząta te
sterty ksiąg co leżały pod tamtą ścianą – wskazał za siebie.
Fakt faktem, wyjmować
książki to jedno, ale wsadzać je z powrotem na te ogromne regały to coś
zupełnie innego. Nikomu się nie chce, ani nikogo to specjalnie nie interesuje
czy przeszkadza, póki nie zajdzie potrzeba skonsultować się z danym almanachem.
Samuel zamaszystym gestem
przesunął sterty map i starych zwojów w dalszą część stołu wymijając zręcznie
srebrny świecznik dostarczający przyjemnego dla zmysłów światła ijącego z czterech
płomieni grubych jak ramię świec. Na powstałym miejscu ułożył ogromną księgę
obitą w żelazo, na której pieczołowicie wyryto symbole przedstawiające
podstawowe składniki każdego herbu, tarcze, dewizy, klejnoty i godła. Była tak
gruba i pokaźna w rozmiarach, że przy zetknięciu ze stołem mogłem przysiąc, że
drewno zaskrzypiało z bólu. Seneszal począł wertować pożółkłe strony zapełnione
drobnym druczkiem i przypisami o czcionce tak mikroskopijnej, że nawet
wytężając mój cybernetyczny implant oka, nakładając kolejne filtry i soczewki,
miałem problem z rozczytaniem.
-Na kości Imperatora, kto
to pisał? – Spytałem zbliżając twarz do papieru i zagłębiając się nie tylko w
wyrazy ale ich formę.
-To dopiero wysoki gotyk –
zaśmiał się pan Quiddy słusznie spostrzegając, że formalny język jakim zapisano
tutaj zawarte informacje skonfudowałby niejednego dobrze urodzonego szlachcica.
-Spójrz… „Zawart jegość
dobien wzorce, opatrzon w gryfów szpońskich chwytów parę, gwiazdy w liczbie
czterech, nie pięciu, ni trzech, centrem osadzi na poświaty flarze, a kolor jej
z bieli w złoto od stron nieba, ku niczemu, obwiedzie zaś wstęg moc karmazynu i
brązu, i takoż ostanie. ”… Zrozumiałeś coś?
Samuel wzruszył ramionami
śmiejąc się.
-Do tego trzeba najwyższego
patriarchy ze Scintilli. No w każdym razie… Odnośnie Felów. Tutaj jest zawsze
mały przypis skąd się szlacheckie nadanie wzięło, kiedy i kto mianował.
Większość, to czyste brednie, ale znajdzie się garść ciekawych informacji.
Badaliśmy księgę nie mogąc
znaleźć odpowiedniej strony przez większość czasu, aczkolwiek, kiedy już się
udało, zaskoczenie jakie nas czekało było zaiste nieliche. Felowie nie byli
rodem, którym Lordowie Terry przed wiekami przyznali list kaperski by służyć
Imperium jak szanujący się Rogue Traderzy. Przejęli inny ród podstępem,
małżeństwem i prawdopodobnie jakąś zdradą, ale o tym, wiadomo, nie wspomniano.
Gdy ten mało ważny burżuazyjny ród kupców i podupadających bankierów zdobył
prym w rodzinie płodząc potomków na potęgę i dzieląc między nich majątek,
zaadoptowali nazwisko Felów, przejmując je by zachować wszystkie związane z
nimi przywileje. Zapisano tu także mała historię o rozłamie jaki w rodzie Felów
nastąpił, gdzie czysta krew próbując oddzielić się od infekcji wypowiedziała
posłuszeństwo seniorstwu. Mój wróg miał wrogów, którzy prawdopodobnie
nienawidzili go bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. Trzeba się było do
nich uśmiechnąć… albo… To rozmyślania na inną okazję.
-Dynastia Felów urosła od
tamtej chwili, ale nie w oczach Imperium – dodał seneszal. – Pozwoliłem sobie
poszperać trochę w kogitatorach i znalazłem zapiski tyczące się ich
działalności. Stracili na legalnym biznesie, wiele z ich firm poupadało, jakby
celowo je likwidowali…
-Z tego co tu napisano, ród
jaki się w nich wkupił to „pomniejsi kupcy i bankierzy, którym źle się wiodło”…
Znam wielu kronikarzy określających w ten sposób piękną branżę lichwiarską. W
końcu co to a bankier, któremu źle się wiedzie – słusznie spostrzegłem
częstując się winogronem.
-Tak, nigdy chyba nie
chcieli zajmować się legalnymi interesami. Jeden i drugi ród potrzebował się
wzajemnie dla majątku. Obecni Felowie są poszukiwani przez kilku feudałów
wyobraź sobie. Wielu zaleźli za skórę.
-I nie postarali się
zatrzeć śladów? Niekompetentny Rogue Trader z tego Hadaraka.
-I niezaspokojony… -
parsknął Samuel wyjmując swój elektroniczny notes i szperając w nim za
wykrojonymi z banku danych informacjami. – Ma na koncie równie wiele porwań co
posądzeń o urządzanie gorszących zwyrodniałych orgii, z dużą dawką przemocy.
Chyba to ujęli najbardziej kulturalnie i formalnie jak się dało.
-Ktoś się zainteresował
sprawami łóżkowymi kapitana wolnej floty? – Słowa Samuela doprawdy mnie
zdruzgotały. Zazwyczaj Rogue Traderom wiele rzeczy uchodziło na sucho, mięliśmy
immunitety od samych Lordów Terry. Jeśli nie dopuszczaliśmy się aktów naprawdę
straszliwych zbrodni i nie zagrażaliśmy
strukturze Imperium nikogo nie obchodziło komu strzelimy w łeb czy komu
buchniemy majątek. Pan Hadarak Fel musiał się naprawdę starać żeby jego
sypialniane wyczyny zdobyły aż taki rozgłos.
-Musi mieć nie lada plecy,
skoro jeszcze nie siedli mu na tyłku – dodałem po chwili namysłu.
-Owszem – Samuel przytaknął
– jest chłopcem od brudnej roboty do którego nawet flota się zgłasza.
-Jakieś konkrety?
-Raczej domysły… był w
Porcie Wander oficjalnie, a choć w kartach ma liczne rozboje i napady na
szlakach handlowych, Marynarka Imperialna go nie rusza, musi z nim robić
interesy.
Kolejne słuszne założenie.
Żeby być oficerem, albo jeszcze lepiej, kapitanem, czy w końcu admirałem,
trzeba było być szlachetnie urodzonym. To implikuje majątki i rozległe familie
które wzajemnie ze sobą konkurują. Kiedyś załatwialiśmy podobne zlecenie dla
admirała Ibrama Gorskiego w pobliżu Ichovoru w Sektorze Calixis. Siostrzeniec
odziedziczył firmę zajmującą się frachtem żywności z okolicznych światów
agrarnych. Firma dobrze nie stała, a admirał nie chciał wyciągać dzieciaka z
długów. Więc, na prezent urodzinowy, załatwił mu wyprowadzenie naszego Sekutora
na spacer w rejony szlaku przerzutowego kompanii handlowej Beklstein-Homberg,
gdzie pod przykrywką przeładowywali towary by uniknąć płacenia cła… i na którym
to szlaku zupełnym przypadkiem straciła sześć masowców o łącznej masie trzystu
sześćdziesięciu megaton, oraz kilka okrętów eskorty.
-Ciekawe jak zareaguje
marynarka gdy my dobierzemy się mu do skóry – namyślając się rozpaliłem sobie
fajkę. – Jeśli byśmy się Fela pozbyli, zostawia to pewną pustkę do wypełnienia,
czyż nie?
Samuel spojrzał na mnie z
ukosa wygodniej się rozsiadając. Zapadła długa i niewygodna cisza, a już miał
rozłożyć pewną mapę, ale wszystko jakby zastygło na to moje stwierdzenie.
-Kapitanie, chcecie szukać
zarobku tutaj? – spytał z niekrytym wyrzutem. – Mówiłeś, że Ekspansja Koronusa
to pokusa dla głupców, nikt nie zapuszcza się tutaj przy zdrowych zmysłach.
Obiecałeś, że jeśli skończymy ten interes z twym, hmm… znajomym, opuścimy to
przeklęte miejsce. Teraz szukamy pustki do wypełnienia?
-Wybacz – byłem nieostrożny
więc poratowałem się śmiechem i teatralnym pacnięciem w czoło - to z
przyzwyczajenia. Nie zostaniemy tu naturalnie dłużej niż to konieczne.
Quiddy potarł policzek w
zamyśleniu, mierzwiąc krótką brodę, ale w końcu wzruszył ramionami i rozłożył
mapę na księdze.
-A odnośnie tego układu.
Mam kilka domysłów – podjął na nowo. – Czytając zapiski wypraw floty świętego
Drususa, co niedobitki opozycji Calixiańskiej krucjaty ścigały przez Paszczę i
dalej w ekspansję, kilka jednostek zwiadowczych wspomina o wymarłych gwiazdach
i pasmach lodowych. Tutaj – wskazał na część mapy noszącej miano Światów
Winterscale’a – tutaj toczono ostatnie boje sojuszu opozycji. Upamiętniacze
tamtej wyprawy stwierdzili, że samotny krążownik kapitan Erundii Mars w
pierścieniu kryształu i lodu, w świetle morderczej gwiazdy, stoczył ostatnią
bitwę. Wspomniano o tym tylko dlatego, że pani kapitan zginęła chwalebnie gdy
dostali pechowo prosto w mostek… więc upamiętniacze mieli o czym pisać.
-Nikt nie wspomina nazwy
systemu?
-Niestety nie… Pierwszy raz
wizytowali w Ekspansji, nikt nie znał tych gwiazd. Z opisu także wynika, że
system jest tak pusty i mało atrakcyjny, że wątpię by ktokolwiek się nim
interesował. Gwiazda generuje straszliwe promieniowanie. Się skubana
przyczyniła do awarii osłon i pechowe rąbnięcie w mostek gotowe.
-Czy któryś z opisanych
systemów pasuje?
-Tak – powędrował paluchem
od mapy do notatek pospiesznie sporządzonych. – To może któraś z gwiazd w
pobliżu układów Serpentis, ale nie udało mi się znaleźć nawet szlaków
dopływowych, nie mówiąc już o tym, że warp tam do specjalnie spokojnych nie należy.
-Czyli nie wiemy, która
planeta, gdzie jest dokładnie, jak tam dotrzeć, a jeśli byśmy chcieli
improwizować, to może nas porwać warp?
-Bardzo zgrabnie ujęte,
kapitanie.
Dzień zdecydowanie się
dłużył, choć dni w pustce określaliśmy według zegarów, w warpie te były równie
nieścisłe i zawodne co orkowa technologia w dłoniach eldarskiej wiedźmy.
Przeniosłem się do komnaty
konferencyjnej najpierw żeby w ciszy czarnych marmurów się zrelaksować, patrząc
przez wysokie gotyckie okna na odległe kołtuny gotującego się fioletu. Pole
Gellera iskrzyło złotymi rozbłyskami co jakiś czas nadając przyjemnej
atmosfery, gdy z nudów próbowałem grać na trąbce, instrumencie jaki nie był
dość elegancki zważywszy na me urodzenie, ale świetnie denerwował domowników
oraz służbę w majątku mej matki, więc z sentymentu postanowiłem nauczyć się na
nim grać. Nie zwracałem uwagi na zafałszowane dźwięki, celem nie było grać
dobrze, ale grać w ogóle, zająć umysł jakąś błahą rytmiczną czynnością, skupić
się na czymś prostym.
Niestety czas relaksu
skończył się równie szybko co zaczął, gdyż znalazł mnie mój osobisty kucharz
przygotowujący uczty dla całej kadry oficerskiej, a którego też zabrałem z
rodzinnego majątku przed wieloma laty. Mistrz Garvini był rozwścieczony i
narzekał na nowego serwitora, który jest wybitnym niezgułą i przeszkadza w
kuchni zamiast pomagać.
-Ja nie mogę tak pracować,
kapitanie! Ta stupido maszyna zamordować suflet! Aj! Garvini tyle czas włożył,
żeby zrobić dobry deser! – Miotał gromami jak immaterium wyrzucając ręce w
górę, raz by żywo gestykulować, dwa by od czasu do czasu podkręcić wąs
spiczasty jak szydło.
-Spokojnie… - uniosłem ręce
starając się go uspokoić i podchodząc doń jak do zwierza, którego trzeba
udobruchać smakołykiem.
-Nie po to wielki Gravini
zasięgał nauk u mistrzów samego sektora, żeby jakiś automatiko kretino niszczył
wielką sztukę!
-Spokojnie…
-To jakby un semplicitto,
chłop prosty wziął pędzel i gdy eccezionale malarz wychodzi z pokój, ten
domalował portretowi wąsy! – Pucułowaty kuchmistrz o gęstych kręconych czarnych
lokach obrastających jego twarz, tupnął butem z nerwów.
-Spokojnie, Gravini, już.
Dostaniesz nowego serwitora.
Gdy już poklepałem mistrza
po ramieniu odezwał się interkom ostrym sygnałem alarmowym. Czerwona lampka
mrugała żywo a głos Ingrid bijący z głośnika zdawał się być bardziej
poddenerwowany niż zazwyczaj.
-Hanover, mamy problem.
Proszę, żebyś się zjawił się w mesie terminowej, dwudziesty pokład na bakburcie
przedcentrza. To pilne.
Odsuwając Graviniego na bok
niczym mebel podszedłem do panelu komunikacyjnego mając złe przeczucia.
Nachyliłem się nad voxem.
-Panno Garrow, raport.
-Jedna z drużyn, która
brała udział w dzisiejszych ćwiczeniach nie wracała, więc zarządziliśmy
poszukiwania tropem ich prawdopodobnej ścieżki.
-Znaleźli się?
Po moim pytaniu zapadła
krótka, niewygodna cisza.
-Można tak powiedzieć…
Mesa terminowa była z
rzadka używaną salką gdzie odpoczywali i zbierali cięgi nowi zaraz po zaciągu.
Przez większość czasu pozostawała pusta, jeśli nie prowadziliśmy ni zaciągu, ni
szkoleń, choć w wolnym czasie przychodzili tutaj ludzie z obsługi czterech
wieżyczek obrony przeciw-bombowej tej części statku. Gotowali sobie w
pobliskiej kuchni i odpoczywali nim zeszli ze zmiany. Teraz mesa pełna
stalowych stołków przykręconych do podłogi, ław, z kilkoma starymi plakatami
wiszącymi na ścianach, wypełniła się zbrojnymi czekającymi przy głównych
drzwiach do korytarza po przeciwnej stronie. Ingrid komenderowała nimi
komunikując się przez osobisty vox. Butch przyniósł swoje zabawki i po kilku
chwilach zmontował ciężki bolter, ku zdziwieniu wszystkich zebranych
oczywiście.
-Panno Garrow, proszę na
słówko – stwierdziłem oficjalnie odciągając ją od reszty. – Co tu się stało? –
Dopytałem już szeptem.
Twarz Ingrid, zazwyczaj
chłodna i sroga teraz wydawała się być dodatkowo blada ze strachu.
-Mamy go, Hanover… -
szepnęła.
-Kogo?
-Naszego gościa… Kazałam
zabarykadować wejścia do tamtego korytarza. W okolicach kuchni znaleźliśmy całą
drużynę. Jedni rozsmarowani po ścianach, inni pokrojeni na gotowe steki. Trzech
z obsługi wieży też się zaplątało, żeby sprawdzić. Dwóch nie żyje, jeden nadal
skamle i błaga żeby go ratować, musiałam zawrzeć grodzie, bo morale by szlag
trafił.
-Trafi jeśli czegoś z tym
natychmiast nie zrobimy – warknąłem. Ludzie różnie znosili emanacje warpu na
pokładzie. Niektórzy dawali sobie z tym radę, po przepędzeniu ścierwa im
przechodziło, bo traktowali immaterium jako po prostu inną substancję. Ale
inni, choćby nie wiem jak twardzi, załamywali się i panicznie chcieli opuścić
statek, na którym ciąży „klątwa” warpu. Bali się go do stopnia, że sami
wychodzili przez śluzę. Jesteśmy dopiero w połowie drogi przez Paszczę, może
nawet nie całe pół drogi i wcale nie będzie lepiej. Jeśli nie damy im
przykładu, jeśli nie obrócimy tej sytuacji w zwycięstwo, skończy się źle.
Rzadko kto wie, że fascynują mnie sławni Imperialni komisarze. Inni czytają o
żywotach admirałów, generałów, i takich tam, ja lubię czytać o manipulatorach.
I nie tych czyściutkich idealistach pokroju sławetnego Gaunta, wybrańca i
świętoszka.
-Sami tam wejdziemy –
mówiąc to widziałem jak oczy mej arch-zbrojmistrzyni rosną do rozmiarów
orkowych pięści. – Nie będzie mi się żadne plugawe kurestwo szlajać po
pokładzie! – Tym razem ryknąłem zwracając uwagę wszystkich zbrojnych zebranych
przy zabarykadowanych drzwiach.
Ruszyłem w ich stronę
pochylając łeb i groźnie ze ślepi iskrząc, a przynajmniej miałem nadzieję, że
tak właśnie to odbiorą.
-Butch! Bierz to żelastwo
ze sobą tylko komuś oka nie przestrzel! Wezwać mi tu astropatę! Już! Gdzie się
te bezużyteczne kundle podziewają gdy są na gwałt potrzebni!
Garibald skinął głową i
przypiął ciężki bolter na łańcuch. Takiej broni w dłoniach nikt normalny nie
uniesie, chyba, że wojownik Astartes, a nawet oni, genetycznie modyfikowani nad
ludzie potrzebują pancerzy wspomaganych. Dla zwykłego śmiertelnika to
stacjonarna, którą trzeba rozstawić. Ale niekoniecznie. Na okręcie mamy wiele
mechanicznych rozwiązań ułatwiających życie i transport ładunków z jednego
punktu w drugi. A skoro tutaj niedaleko do wież obronnych, na wypadek gdyby
normalne szlaki dostaw odcięto, czy zamknięto, u stropów zamontowano szynę
transportową, gdzie przesyłano czasem pociski a nawet całe skrzynie z amunicją.
Butch podpiął ciężki bolter łańcuchami do takiej prowadnicy i sunął go przed
sobą, zakładając ogromny plecak z amunicją i podłączając szynę prowadzącą bolty
do broni.
-Gotów.
-Panno Garrow? – Spytałem
rzucając jej krótkie spojrzenie przez ramię.
Ingrid zrozumiała o co
chodzi. Byliśmy obserwowani bacznie przez cztery tuziny twardych marynarzy,
którzy mimo wszystko trzęśli portkami przed istotami z czytego chaosu. Ich
kapitan wraz z najbliższą świtą chce iść nakopać demonowi do tyłka jakby to był
byle pasożyt, albo jakiś warpowy obwieś. Kapitan wyśle go w nicość, a ten
będzie jęczał do swych plugawych bogów, by się za nim wstawili i ratowali. Za
takim kapitanem pójdą. Za kimś kto wyśle ich masami byle swojego karku nie
narażać – już nie tak chętnie.
-Przekaż Thurimowi na
mostku, żeby zaczął wychodzić z immaterium. Jeśli bestia będzie nami zajęta,
powinna zauważyć moment przejścia zbyt późno, a gdy opuścimy pole Gellera,
wystarczy go dobić.
Ingrid skinęła głową i
będąc w pełnym rynsztunku bojowym ścisnęła swój vox śląc pokładowym
odpowiednikiem eternetu stosowne i dyskretne rozporządzenia.
Astropata przybył dzielić
nam porady, ale nie mieliśmy go brać ze sobą. Jego profesja, a może raczej
skaza, wiązała się z ogromnym niebezpieczeństwem. Pewien człek poetycko
napisał, że bycie psykerem jest jak spozierać ciągle na wrota do piekła, z
których wyleźć mają najgorsze plugastwa i nieszczęścia wszechświata by pożreć
obserwatora, jego bliskich i wszystko co mu cenne, a jedynym sposobem na
zapobiegnięcie temu, to nie spuszczać z tych drzwi oczu. Tylko, że te drzwi
znajdują się w twojej głowie. Ich pokrętne jaźnie były jak umoszczone
cieplutkie gniazdka czekające na wypełnienie przez silniejsze umysły i większą
potencję. Nie zaryzykuję straty, albo nawet spaczenia naszego psykera przed
wyjściem z warpu gdy to zagrożenie spadnie.
Androniusz, choć rozespany
i niespokojny spoglądał na coś za ścianami sali, w której staliśmy. Przywykłem
do widzenia w nim wiecznie nerwowego, naszpikowanego tikami kłębka paranoi i
absurdów, który drapał się po całym ciele jakby czuł, że pod skórą łazi mu robactwo,
kto wie, może tak było, ale spoglądając na plugastwo czyhające po drugiej
stronie barykady denerwował się bardziej niż zwykle. Naradzaliśmy się z nim z
dala od załogi, jako, że pokazywanie go w podobnym stanie i pozwolenie by inni
słyszeli jego ekspertyzy, tylko niepotrzebnie zrujnowałoby morale załogi, a
plotki roznosiły się z prędkością błyskawicy.
Androniusz stwierdził, że
mamy duże szanse, bo istota jest „głupia”. Nie implikowało to w najmniejszym
stopniu, że jest mniej groźna, po prostu jej umysł był strasznie rudymentarny,
prosty i ciekawy, jak umysł dziecka zwracającego tylko uwagę na rzeczy, które
je interesują do póty się nie znudzi. Każda samoświadoma warpowa bestia
wyczułaby psykera i starała się go pozyskać, zabić, lub pochłonąć. Ten go zignorował,
bawił się rzeczami na statku, próbował ich, badał, dotykał i doznawał, uczył
się egzystencji, rozwijał.
Złe wiadomości były takie,
że w kilkanaście godzin dokonał postępu jakie dziecku zabiera kilka lat. Bardzo
szybko się uczy i adaptuje.
-Co jeszcze możesz nam
powiedzieć? – Potrząsnąłem ramionami psykera zniecierpliwiony. – Ma jakieś
słabości?
Astropata jęczał z bólu,
musiał przysiąść rozmasowując skronie i bujając się w przód i w tył.
-Jeeest z me… me… meeetalu.
-Jak to z metalu? – Butch
przyłączył się do targania psychoaktywnym.
-Jego ciało dz… dz…
dzwoooni. Jak ła… łaaańcuchy. Słyszałem.
Znaczy z deszczu pod rynnę.
-Butch, masz
przeciwpancerne w tym bolterze?
Garibald skinął głową.
-Akurat przy tej masie i
prędkości pocisku musiałby być zrobiony z ferrokrytu bunkrowego, żeby się
przeciwstawić.
-Ingrid, jeśli masz jakąś
meltę, pora wyciągnąć ze zbrojowni.
Zbrojmistrzyni się
uśmiechnęła puszczając gońca po stosowny ekwipunek.
-Daje słowo, jak dotrzemy
do jakiegoś Imperialnego posterunku,
bierzemy na pokład egzorcystę – rzekłem sprawdzając mocowania kabury i pochwy
na miecz siłowy zawieszonej u pasa. – I nic mnie nie obchodzi, czy to dziki
eklezyjny ewangelik, czy szalony redemptorysta, byleby wyglądał jak klecha i
odprawiał egzorcyzmy, nawet jeśli to pic i wszystkie święte symbole będą
bohomazami pisanymi pastą do zębów. Jak mi załoga będzie się bała herbaty
zrobić w tamtej kuchni, bo demon tam się kiedyś zalęgł, to kilka takich
ekscesów i będziemy kupować nowy okręt, bo ten „zbyt nawiedzony”.
Byliśmy wreszcie gotowi i
zdecydowani wkroczyć do akcji, dać przykład załodze. W trójkę przestąpiliśmy
jedno z dotąd zapieczętowanych drzwi, wspominając, żeby zamknęli za nami i nie
otwierali dopóki nie damy im takiego rozkazu. Ingrid rozkazała odciąć długi i
kręty kawałek korytarza z wieloma załomami. Większość świateł nie działała,
niektóre zostały rozwalone, jakby przecięła je jakaś ogromna kosa przeżynając
obejmę zabezpieczającą, grube szkło i żarówkę. Gdy zamknięto za nami olbrzymie
wzmocnione drzwi do mesy terminowej znów skąpaliśmy się w mroku i ciszy. Butch
po środku z ogromnym ciężkim bolterem wiszącym, na wysokości piersi, na długich
solidnych łańcuchach. Ja po jego lewej dobyłem pistoletu boltowego i kordelasa,
którego spowiła delikatna błękitna łuna pola siłowego. Zbrojmistrzyni podwinęła
rękawy bo w rękach trzymała karabin o dość specyficznym zastosowaniu i budowie.
Melta nie należała do moich ulubionych gatunków oręża, za krótki zasięg, zbyt
mała wszechstronność, a jeden porucznik na szkoleniu w akademii wypalił sobie z
melta pistoletu w stopę i nie dość, że ta mu odparowała w mgnieniu oka, wraz z
butem, to jeszcze stanął w płomieniach i miotał się po całym dziedzińcu
akademii podpalając różane krzewy i figowce. Po prawdzie to są ludzie uważający
się za okrutników, ja jednak twierdzę, że wszystko podlega weryfikacji. Sam się
za okrutnika miałem i do pewnego stopnia mam, folgując swej próżności, ale
przyznam szczerze, odparowanie kogoś tą bronią, pociągnąć spust i ugotować
żywcem czyjeś flaki, poparzyć skórę tak, że ta spływa z kości wraz z mięśniami
potrafi w człowieku wzbudzić poczucie sympatii dla każdego sukinsyna, który
stoi po drugiej stronie lufy. Nie lubiłem brać do ręki melty, bo nie lubiłem
skazywać jakiegokolwiek żywego stworzenia, tym bardziej myślącej, samoświadomej
istoty na taką śmierć… Ach no i tamtego dnia gdy płonął porucznik w akademii,
pierwszy raz komuś rąbnąłem portfel! Jestem z siebie czasem taki dumny.
Ingrid podwinęła zaś
rękawy, bo od lufy zionącej termiczną wiązką można było sobie podpalić ubranie.
Fakt zaś faktem, gdy rozprawiać się z pancernym celem, czymkolwiek zrobionym z
metalu, nic się tak nie przeżre przez pancerz jak melta.
-Może nie jest jeszcze za
późno, żeby się wrócić i wywietrzyć wszystko, co? – Garibald spytał postępując
krok dalej w ciemność korytarza, w którego oddali, za jednym zakrętem mrugało
jakieś światło.
-Jesteśmy zbyt głęboko w
śródokręciu. – Westchnąłem, bo pomysł był dobry, ale mało skuteczny na takiego
przeciwnika. - A nawet jeśli, nie wiadomo czy to w ogóle oddycha, i czy da się
wyssać ciągowi powietrza.
Po przejściu następnego
załomu staliśmy w długim korytarzu, z jednym włazem w lewej ścianie jakieś
trzydzieści metrów od nas. Stamtąd jasne światło biło od jedynych
niezniszczonych lamp, rozjaśniając scenę masakry przed samym wejściem. Smugi
zaschniętej krwi ozdobiły ściany, podłogi i sufit jak jakieś chaotyczne
grafiti. Zygzaki tętniczej posoki krzyżowały się z głębokimi rysami widocznymi
na każdej z powierzchni. Przed nami leżała rozczłonkowana na sześć części noga,
stopę w kostce oplotło pęknięte jelito wlekące się po podłodze do kawałka
korpusu pozbawionego głowy i jednej ręki. Strzępki ubrań tak przesiąkły juchą,
że trudno było je odróżnić od kawałków skóry przyklejonych do podłogi, wszystko
tak zaszło czerwienią. Nasze nozdrza drażnił gorszący zmysły smród rozlanych
żołądkowych treści.
Spojrzałem co chrupnęło pod
mym butem i bez większego zaskoczenia spostrzegłem, że to odcięty w połowie
palec. Stąpaliśmy delikatnie, powoli, rozglądając się za siebie na wszelki
wypadek. Implanty wizyjne moje i Garibalda sprawiały, że ciemność nie była tak
problematyczna. Ale jednak, trzydziestu trzech chłopów z grupy abordażowej
zostało tu zmielonych na papkę, trzydziestu trzech doświadczonych, zaprawionych
w szturmach marynarzy, wielu weteranów gwardii.
Z odległej o trzydzieści
metrów kuchni słyszeliśmy metaliczny zgrzyt oraz czyjeś miarowe agonalne
dyszenie. To był głos mężczyzny, jęczał, stękał z bólu.
Widzieliśmy jego cień na
ścianie korytarza. Leżał na stole, na plecach, głową do góry. Nad nim zawisnął
olbrzymi nieregularny kształt, który wdrapał się na stół z gracją kota.
Mężczyzna zaczął pochlipywać załamany jak dziecko. Głos mu drżał, a bestia
zbliżyła łeb do jego klatki piersiowej.
Ingrid, Garibald i ja
patrzyliśmy na ten spektakl cieni zamrożeni strachem, jednocześnie pamiętając o
poradach Androniusza. Stwór jest ciekawski, jak dziecko. Jeśli będzie czymś
zajęte, da się zaskoczyć.
Na naszych oczach taniec
cieni trwał. Bestia uniosła rękę pochwyconej, wciąż żywej ofiary. Makabryczne
długie jak ludzkie przedramię szpony poczęły odcinać kawałki mięsa od kości, a
mężczyzna wył z bólu tak głośno, że niemal nas ogłuszył. Sam byłem zszokowany
jak dobrze drzwi wyciszały hałasy. Staliśmy po drugiej stronie nie słysząc nawet
jak ten człek poddawany sekcji wzywa pomocy i błaga Imperatora o szybką śmierć.
Monstrum trzymało jego
dłoń, którą z resztą ręki łączyły dwie gołe kości, otoczone płatami skóry i
mięsa niczym skórki banana otaczały obrany miąższ. Bestia dźgała go szponem,
chyba w nerwy, obserwując jak biedak rzuca się w konwulsjach.
-Zabij mnie! – Wydarł się
żołnierz nie mogąc już tego znieść, chcąc chyba bestię sprowokować by ta z nim
jak najszybciej skończyła. – Zabij!
Ale potwór zainteresował
się jedynie jego twarzą.
-Nie moje oczy!
Tego było już za wiele,
choć wszystko stało się na rozpiętości kilku sekund. Musieliśmy uważać na
jego szpony i długie łapska. Najlepiej
będzie go wyciągnąć na korytarz, gdzie pod zmasowanym ogniem powinien paść.
Spojrzałem na chronometr czując jak maszynownia inicjuje wstępną fazę
rozpalania ciągu hamującego, całą maszyną lekko wstrząsnęło, a grawitacja jakby
przesunęła się na głębię korytarza – za dwie minuty zaczniemy wychodzić z
warpu.
Schyliłem się by chwycić
owiniętą w strzępy nogawki łydkę. Wziąwszy zamach spojrzałem jeszcze przez
chwilę na zbrojmistrzynię, która wycelowała w wejście do kuchni, oraz łysy
czerep Butcha, który właśnie wpakował sobie w gębę kolejny listek gumy do żucia
kładąc łapę na zamku ciężkiego boltera.
Skinęliśmy sobie głowami.
Cisnąłem ochłapem mięsa
głęboko w korytarz, a ten runął w resztki grupy abordażowej dudniąc po
metalowej podłodze.
Monstrum skierowało swój
łeb ku drzwiom i z gracją i prędkością ogromnego gada, wypełzło na korytarz
stając do nas plecami i spoglądając w kierunku źródła hałasu. Staliśmy jak
wryci, zaskoczeni z palcami na spustach rozdziawiając gęby. Widzieliśmy
metaliczny szkielet, opleciony wiązkami metalicznych mięśni, z metalicznymi
organami w metalicznej i przerośniętej klatce piersiowej. Sęk w tym, że cały
był wykonany z poskręcanych i powyginanych sztućców, garnków, misek, menażek,
szpatułek. Z kręgosłupa wyrastały noże kuchenne, tył „czaszki” stanowił wygięty
półmisek naciągnięty na rusztowanie z rur suszarki, okapu i tych ze zlewów. Ponad
dwa metry srebrzystej humanoidalnej masy AGD. Terkotała i szczękała widelcowym
uzębieniem obracając ku nam makabryczny łeb. W oczodołach świeżo wykrojone,
zakrwawione ludzkie gałki, jedna nieporadnie wisząca na długim nerwie.
-Giń ścierwo! – Butch ryknął,
naciągnął zamek i szarpnął za spust, a my dołączyliśmy się do morderczej
kanonady.
Olbrzymia lufa zaczęła
sypać odpalanymi błyskawicznie bezłuskowymi pociskami, z których każdy był
miniaturową rakietą. Seria snujących za sobą smugę spalenizny ładunków dziurawiła
bestię bez większego problemu, eksplodując w jej metalicznych trzewiach i
rozrywając ją na strzępy! Mój pistolet sprawdzał się podobnie, choć
wystrzeliłem sześć pocisków gdy Garibald aż trzydzieści. Monstrum chciało się
na nas rzucić, lecz gdy jego szpony chwytały podłogę by podciągnąć się bliżej,
potężne wybuchy boltów odbijały go do tyłu, odrywając kolejne kawałki poszycia.
Tacki, łyżki i menażki odlatywały jakby się zaczął sypać, lecz większość mocy
eksplozji rozchodziła się przez szczeliny konstrukcji, szrapnele i odłamki
ześlizgiwały z co grubszych elementów ledwo je rysując. Razem z Butchem
wytrząsaliśmy z niego złom jak śruby z rozciętego worka, a bestia centymetr po
centymetrze, wydzierając się na nas dźwiękiem giętego metalu, postępowała miarowo.
Uniosła wysoko szponiaste łapsko targane eksplozjami i przysiągłbym, że impetem
posiekałaby nas na plasterki, ale wtedy promień żółci i czerwieni, równie żywy
i gorący jak powierzchnia gwiazdy, zionął w mgnieniu oka rozpalając łapsko
istoty do białości, jakby żarnik w szklanej bańce metaliczna kończyna
dostarczyła nam olśniewającego światła, nim roztopiła się w kałużę wrzącego
metalu.
Kanonada ciężkiego bolera
nie ustawała. Płomienie wylotowa długie na metr oświetlały stwora jak lampa
stroboskopowa. Mi skończyła się amunicja, Garibald przeklął pod nosem
zauważając, że szyną do trzewi działa wjeżdżają ostatnie pociski. Ingrid
cofnęła się o krok czekając aż lufa karabinu wystygnie, by oddać drugi strzał.
Wychodziliśmy z warpu. Czas
zdawał się przyspieszać, albo raczej normalnieć w swym biegu, głowa przestawała
boleć. Nie miałem nigdy psa… Mięsisty kanonier po mojej prawej cofnął się ze
swym działem oznajmiając, że skończyła mu się amunicja. Zaraz chwyci swój
karabin plazmowy i powróci do walki, ale póki co tylko ja stałem stworowi na
przeszkodzie. Nie chciałem by uciekł, by się rozwiał i wniknął w co innego by
przeczekać w naszej rzeczywistości do ponownego wkroczenia w warp. Miałem w
gotowości kordelas, ale zanim go zabijemy musimy czekać aż całkowicie wyjdziemy
z immaterium.
Postąpiłem krok przed swych
towarzyszy. Stwór spojrzał na mnie nienawistnie, zamierzając się drugą
kończyną, chcąc dokonać zemsty za sprawione mu cierpienia! Wypad do przodu w
mym wykonaniu był oczywiście pozorny, widząc zamach z razu cofnąłem się o krok
wywijając zastawę klingą. Pole siłowe spowijające ostrze weszło z czymś w
kontakt rozbijając molekularną strukturę przeszkody. Biała broń w dobrych
rękach była zabójcza, ta sama broń z zamontowanym polem siłowym, przechodziła
przez najgrubsze pancerze, a nawet inną broń jak pięść przez galaretę.
Czubki ostrzy brzdęknęły o
podłogę. Skróciłem mu paluchy o dobre dziesięć centymetrów. Błyskawicznie
poprawiłem zamaszystym i śmiałym młynkiem odrąbując bestii całą dłoń, gdy ta
wciąż próbowała znaleźć równowagę po chybionym ciosie!
W ostatnim momencie
schyliłem głowę przed wystrzelonym z prędkością gromu ogonem stwora! Ogonem?
Przecież przed minutą w ogóle go nie miał! Wstęga ostrzy stworzyła się z
odłamków i poszatkowanych bolterem płyt metalu, które oplątała cała masa
stalowych linek, żyłek i kabli, wszystko co można wyciągnąć z maszynek
kuchennych oczywiście.
-Szybko się adaptuje,
skurwysyn! – Stwierdziłem odpierając kolejny ciost i ucinając kolejny kawałek
jego ramienia, które przeformowało się w długi szpikulec jakim próbował mnie
dźgnąć.
-Butch dostał! – Krzyknęła
zbrojmistrzyni zbijając atak ogona implantem ręki.
Nie mogłem się odwrócić,
choć chciałem się upewnić, czy w ogóle żyje. Nie teraz, bestia na pewno
wykorzystałaby rozdzielenie uwagi.
Szpikulcem ramienia zaczęła
godzić coraz celniej. O mały włos nie uniknąłbym kolejnego pchnięcia, a
atakowała równie zaciekle co rozjuszony skorpion.
-Za szybko się rusza, nie
chcę marnować ładunku! – Powiedziała panna Garrow próbując wymierzyć czy to w
ogon, czy to w szpikulec na ramieniu stwora, ale oba błyskawicznie pojawiały
się przed naszymi twarzami i znikały równie szybko, nie dając ani mi, ani
Ingrid szansy na pewny atak. Adaptował się bardzo szybko i bardzo dobrze się
uczył.
Zaobserwował jak kobieta po
mej prawej czeka by strzelić, póki co atakował miarowo nas obu, gdyby Ingrid
posłała kolejny termiczny strumień, mógłby się na następne kilka chwil
skoncentrować tylko na mnie i w końcu znaleźć lukę w mej obronie. Co mu
uciąłem, kolejny kawałek z łapska czy ogona, ekstraktował z głębi swych trzewi
kolejne kawałki metalu nadrabiając ubytek.
Zaczął spychać nas w głąb
korytarza.
-Zatrzymaj go jakoś! –
Ponowiła
Musiałem w końcu spojrzeć
przez ramie, za siebie, żeby nie wleźć na nieprzytomnego łysego oficera. I
wtedy tknęła mnie myśl.
-Mam plan, cofnij się! –
Rzekłem do panny Garrow i razem odskoczyliśmy głębiej w korytarz, z którego
przyszliśmy.
Stanąłem przy ciężkim
bolterze wiszącym na łańcuchach, czekając na kolejny cios. Ręka monstrum wiła
się jak wąż, lub jak macka, której koniec przepoczwarzył się w najeżone kolcami
wiertło.
-Dawaj, suczy synu! -
Krzyknąłem głośno mając nadzieję, że zwrócę jego uwagę.
Macka jęcząc metalicznie
wystrzeliła celując wprost w mą głowę, ale ja byłem tuż za wiszącym bolterem i
gdy tylko śmierć była niecałe trzy metry ode mnie, zanurkowałem w dół, pchając
wiszącym u stropu żelastwem i wydzierając się do Ingrid.
-Wal pod niego!
Zbrojmistrzyni bez namysłu
wypruła do przodu unikając ogona, zrobiła małą korektę i wypaliła, rozpuszczając
monstra nogi, część korpusu i ogromną część podłogi, która poczęła się zapadać
stapiając z wrzeszczącym potworem, którego naprężone ramie schwytane w splątane
łańcuchy było bliskie zerwania. Upewniając się, że jest mocno spętane, biegłem
do przodu rąbiąc je klingą na równe kawałki. Kopnąłem ciemnowłosej karabin
plazmowy, jaki korzystając z okazji wyszarpnąłem spod Butcha.
Ingrid nie zwlekając i nie
tracąc okazji poderwała go w obie dłonie i poczęła nim rozsadzać istotę na
drobne kawałki. Gorące kule plazmy, jak w melcie, przetapiały się przez
wszystko na swej drodze, lecz na mniejszą skalę. Broń plazmowa miała takie
jednak zalety, że można było nią bić na dalszą odległość i nie trzeba było się
martwić o amunicję. Pozbawiony obu ramion, unieruchomiony, próbował swych sił
ogonem, lecz i ten stracił na polu siłowym klingi. Ingrid otwarła mu plazmą
dziurę w piersi na tyle dużą, że można było doń wleźć. Pysk stwora zaczął się
wydłużać, przepoczwarzać w czaszkę psa lub wilka, długą i najeżoną kolcami. Jeszcze
swym pyskiem mógł się bronić!
-Wykończ go, Garrow!
Melta zaiste wystygła na
tyle, że mogła nią zadać ostatni cios! Znów uniosła broń! Pozbędzie się
plugastwa raz na zawsze! Jeden strzał!
Wtedy, za plecami Ingrid,
na ścianie zauważyłem rękę potwora. Tą, którą sam odrąbałem! Palczasta dłoń
najeżona ostrzami wspinała się na wysokość jej głowy, gotowa by rzucić się na
nią i wypatroszyć.
Gdy brałem zamach,
zauważyłem jak panna Garrow już ma na mnie spojrzeć z niedowierzaniem, że
zamierzam się cisnąć w nią swą bronią. Za późno! Wyrzuciłem kordelas, ale
Ingrid spojrzała się na mnie, gdy klinga przeleciała tuż obok jej twarzy
przebijając dłoń potwora i przyszpilając ją do ściany. W ostatnim momencie
odwróciła wzrok rozumiejąc jak głupi i elementarny błąd popełniła!
Instynktownie zasłoniła się karabinem, gdy ogromne szczęki wilczego pyska
zakleszczyły się na melcie zginając ją niemal w pół! Maszkaron pałaszował broń
jak najlepszy przysmak, a ja wraz z Ingrid wycofaliśmy się, bezbronni zdawałoby
się, oczekując niechybnej porażki.
-Padnij! – Ryknął głos zza
naszych pleców z towarzyszącym mu głośnym wystrzałem!
Rzuciliśmy się w głąb
korytarza najdalej jak to możliwe widząc klęczącego Garibalda z zakrwawioną
głową i głęboką raną tuż obok swego wizyjnego implantu. W dłoniach wyrzuconych
przed siebie trzymał dymiący rewolwer, stary konwencjonalny rewolwer. A potem
widzieliśmy jak cały korytarz zaświeca się bielą, jak temperatura rośnie, jak
parzy powietrze i jak skwierczy metal. Spoglądając za siebie, spostrzegliśmy topniejącą
masę, która dogorywała od rozlania i podpalenia kanistra z termo-cieczą.
Butcha wynieśli na noszach
gdy rozkazaliśmy wejść drużynie porządkowej, wykroić ten kawał podłogi i
wywalić przez śluzę. Wraz ze zbrojmistrzynią starałem się wyglądać w miarę
poważnie, dla pozoru i fasonu unosząc głowę jakby nigdy nic się nie stało,
musiałem jednak dłonie skryć w kieszeniach, bo tak bardzo mi drżały. Stwór
ugodził garibalda w płytkę w czaszce stanowiącą obudowę implantu wizyjnego,
przez co ten niemal wysiadł. Płytka rozcięta, a ostre zadziory poszatkowały
jego skroń, z której iskrzyło się jak z zepsutego voxu. Na szczęście nic czego
wprawny cyrulik nie załata, ale i tak wolałbym mieć pierwszego ogniowego
Sekutora na mostku, gdyby zaczęło się wszystko sypać. Pierwsze osądy były
takie, że pobędzie w ambulatorium nawet tydzień.