Dryf w warpie był
wyczerpujący. Przemierzaliśmy przestrzeń dzikiej energii wzdłuż i wszerz setki
razy, lecz nic nie równało sie z doznaniami płynięcia przez Paszczę – jak
potocznie zwano ten skromny przesmyk między galaktyką, a jej krawędzią,
Ekspansją Koronusa. Długotrwały pobyt w immaterium dawał się we znaki każdemu,
budziliśmy się albo z bólem głowy czując, jakbyśmy się w ogóle nie wyspali,
innym razem marynarze wstawali wypoczęci po zaledwie kilku minutach snu, męcząc
się jak spożytkować czas nim nastać miała ich zmiana, a do tego czasu na ogół
byli już dość wyczerpani. Choroby albo się znienacka pojawiały, albo ich ofiary
ulegały nagłemu ozdrowieniu. Pojawiła się nawet plotka, że w lazarecie na
niższym pokładzie lekarz odszedł od chorego na kilka minut, uzupełnić
medykamenty, a gdy wrócił zauważył, że pacjent ozdrowiał, natomiast objawy
przeniosły się na śpiącego obok towarzysza. O ile warp działał na ogół powoli i
podobne zdarzenia były raczej rzadkością, o tyle w Paszczy, w tak dzikiej
energii, w tak czystej potencji, gdy tylko jakiś piorun trzasnął w pole
Gellera, jakby ogromna jego dawka wlewała się w nasz maleńki bąbelek rzeczywistości.
Dlatego przez Paszczę przechodziło się w dwóch skokach i niedługo miał przyjść
czas na skromny przystanek, odpoczynek na Pobojowisku.
Wypiwszy poranny recaf nie
mogłem się pozbyć okropnego posmaku w ustach. Choć na szczęście kofeina
działała i dała małego kopa, a środki przeciw migrenie pozwoliły na choćby
ubranie się bez zapięcia guzika nie w tym miejscu co należało, to jednak gorycz
trunku pozostała, niezależnie jak bardzo starałem się ją spłukać wodą, czy
słodkim winem. Kolejna sztuczka przeklętego warpu, kolejne zaburzenie.
Wstępując na mostek nie mogłem się doczekać chwili, w której znów ujrzymy czerń
pustki, uśmierzający spokój kosmosu i migocące leniwie gwiazdy. Choć to nic,
zaledwie przejaw absolutnej próżni i zimnej samotności, wolałem to niż
wszechogarniający plan, w którym każda myśl, każda potencjalna rzecz, która
nigdy się nie ziściła, chciała się do nas wedrzeć i zmaterializować. Monstrum z
którym niedawno musieliśmy się uporać było czymś takim. Tylko dzięki bystremu
działaniu Ingrid udało się zażegnać tragedii i rozpowszechnieniu plotki o całym
wydarzeniu. Strach pomyśleć jaki wpływ na morale miałaby wieść o monstrum z
warpu, urzeczywistnionym w narzędziach kuchennych, które kroiło i ćwiartowało
sobie członków załogi, tak sobie, z ciekawości.
Gdy drzwi się rozstąpiły
skinąłem wszystkim obecnym na mostku, wchodząc sobie na skromne wypiętrzenie
obok koła sterowego. Manewrowanie przejęli podoficerowie przy odpowiednich
konsolach, więc mogłem się wygodnie rozsiąść w miękkim skórzanym fotelu. Nawigator
siedział na swym tronie, podłączony do dziesiątków kabli, doglądany przez swe
sługi, lecz na jego twarzy nie było już widocznego przejmującego napięcia, a
wręcz spokój i błogość.
-Wyjście z warpu, dwie
minuty – rzekł mój tymczasowy zastępca, oficer wachtowy imieniem Gillam Cort.
Po jego twarzy widać było, że też coś mu dolegało, był cały blady i pocił się
jakby przeszedł ciężką chorobę, a część jego ludzi wyglądała jeszcze gorzej. Zastępował
nie tylko mnie, ale i Butcha, dobrze wychowany imperialny oficer, wyrzucony z
marynarki za radykalny przejaw lojalności wobec poprzedniego kapitana
oskarżonego o korupcję. Wiedział kiedy odwracać wzrok i kiedy nie zadawać
pytań, a to cenna cecha w naszej profesji.
-Po wyjściu z warpu, jedną
czwartą na przód – rzekłem rozmasowując czoło. – Przeprowadzić pełen skan
augeryczny, potem możecie zejść z ludźmi ze zmiany.
-Dziękuję, kapitanie – Cort
odpowiedział, po czym przystąpił do wykonania zadań i poinstruowania
podkomendnych.
Po kilku długich chwilach,
równie bardzo rozciągniętych w czasie co wszystko inne w tej przeklętej
przestrzeni, impulsy fioletowej energii przed naszymi oczami wygasły, gdy
Sekutor otworzył wyrwę w przestrzeni. Realna rzeczywistość niczym czarna dziura
zajrzała nam w oczy, a immaterium wyciekało w czerń kosmosu jak zawrócona
brudna woda płynąca spiralą w górę rury, do zlewu. Wypadliśmy z Warpu, a powrót
do normalności uderzył w nas jak młot. Jeśli ktokolwiek czuł woń rozkładu,
kiedykolwiek wąchał trupa lub kompost, ten wie, że z cała mdłością jaką smród
przynosi, czai się tam nutka słodyczy, fermentujących cukrów, które uśmierzają
zmysły, niektóre owady dzięki temu wiedzą, że ich „obiad” dobrze dojrzał i
nadaje się do konsumpcji, palce lizać, rozpada się w ustach... Warp był trochę
inny, w nim ta słodycz dominowała, a smród zatruwał delikatnie i powoli. Gdy
nagle znikł, dopadła nas reakcja podobna do kaca lub odstawienia narkotyku, i
niezależnie ile razy przezeń nie skakaliśmy, nie dało się do tego przyzwyczaić.
Trucizna znikła, ale zapach rzeczywistości, nie tłamszony całunem słodyczy,
zdawał się wręcz zimny, nieprzyjemny. Niektórzy z marynarzy poczęli się drapać,
czując po raz pierwszy od wielu dni swe gryzące odzienie. Ja nie znosiłem
zapachu stali, a po wyjściu z warpu czułem ją jakby ktoś wziął płytę pancerza,
starł na szlifierce i pyłem buchnął w twarz, czułem smar i pot, papier
dziennika leżącego na komódce, zaraz obok kapitańskiego fotela. Coś co dotąd
było dość ciekawe, normalne i regularne w życiu, po wycieczce przez immaterium
stawało się nieznośne, drażniące, osobliwe.
Wyrwa w przestrzeni
zamknęła się za nami, co przedstawił wyświetlacz taktyczny w centrum mostka,
oraz na małym ekranie w prawym podłokietniku. Przez wysokie okna widzieliśmy
pobojowisko, choć najbliższe z wraków znajdowały się setki tysięcy kilometrów
przed nami, to cała ich chmara wyglądała jak mgławica szarych pędraków.
***
Legendy prawiły, że niegdyś
na Pobojowisku starli się bracia, rogue traderzy o wielkiej fortunie, zwaśnieni
ze sobą poza granice rozsądku. Zebrali potężne floty, zarówno swoje, jak i
sojuszników i starli się w tym właśnie miejscu, chcąc rozsądzić, który z nich
będzie miał prawa do eksploracji i łupienia dóbr Ekspansji Koronusa. To jednak
tylko legenda, szczątki starych poskręcanych i rozerwanych wraków były tak
antyczne, że trud było uwierzyć w historię o braciach, zaś po skrupulatnym
przetrząśnięciu pozostałości kadłubów, można było znaleźć jednostki, które
zniszczono kilka wieków temu, jak i takie, co padły przed tysiącami lat. Im
więcej nieścisłości, tym więcej baśni narastało na starej legendzie, jedna
mówiła nawet o flocie uciekającej przed ofensywą świętego Drususa, która przed
wiekami zaginęła w Warpie, usiłując uciec na krawędź galaktyki, a przy okazji
wpadając w objęcia dzikich sztormów dookoła Paszczy. Wraki tych statków miały
przez lata wypadać na Pobojowisku, jakby szczątki wyrzucane na brzeg, tłumacząc
jakim cudem obszar wrakowiska liczył sobie blisko trzysta tysięcy kilometrów
średnicy.
W próżni kosmosu nie
słychać było jak długie szare kadłuby zderzają się ze sobą, dalej leniwie
sunąc, powoli, delikatnie. Nie słychać było stali boleśnie skrzeczącej pod
kolosalnymi naprężeniami, ani złocistych wyładowań energii rozbłyskującej wokół
majestatycznego krążownika, który niemo sunął przez ocean złomu. Śrubki,
odłamki, stare nity, odpadki przemierzały pustkę z prędkością pocisków
wystrzelonych z prędkością dostateczną, by przedziurawić człeka na wylot, a
pole siłowe Sekutora skutecznie je pochłaniało, chroniąc pancerz przed
niepotrzebnymi zadrapaniami. Okręt zbliżał się do samego centrum „mgławicy”,
skąd docierał wyłapany podczas skanu sygnał SOS unieruchomionego statku. Minąć
miało jeszcze wiele godzin, nim mogli się mu przyjrzeć bliżej i wykonać
dokładniejsze prześwietlenia.
Samuel Quiddy odbywał spotkanie
w swoim biurze, do którego z resztą nie mógł przywyknąć. Choć gabinet wyłożony
kosztownym ciemnym drewnem o barwie niemalże tak głębokiej co świeżo zaparzony
recaf, zdawał się być cały zasłany papierami i dokumentami, z którymi nigdy nie
mógł się do końca uporać, być może uważając, że jeśli dostatecznie długo je
zignoruje, to jakoś sobie odlecą w niebyt warpu. Papiery były nieodłącznym
elementem wystroju, natomiast szerokie biurko, za którym seneszal siedział,
było tak nimi zawalone, że mógłby się za nimi skryć, gdyby tylko delikatnie
pochylił głowę. Na nosie miał okulary, złoty łańcuszek wesoło pobrzękiwał wokół
szyi. Żuł skuwka wiecznego pióra, zaczytując się w listach płac. Niedługo
musieli wypłacić ludziom niemały żołd, a złote imperialne trony zewsząd się nie
biorą. Odkąd byli w drodze przez ostatnie kilka miesięcy, nie mieli okazji
uzupełnić jednej rzeczy, pieniędzy, twardej waluty. Dynastia Fistów utrzymywała
się z różnych przedsięwzięć i inwestycji w sektorze Calixis, ale przecież nie
wypłacą pensji marynarzom sypiąc wydrukowanymi wekslami. Ludzie potrzebowali
czegoś, co mogli dotknąć, o co mogli grać i czym mogli płacić. Większość i tak
się zwracała, problem tkwił w tym, że nie mieli dostatecznie twardej waluty, by
wypłacić wszystkim. Będą musieli przy najbliższym postoju spieniężyć dużo
przewożonych dóbr, upłynnić aktywa i papiery wartościowe, by uzupełnić skarbiec
o stare dobre złoto.
Nad wejściem zaświeciła się
zielona lampka informacyjna, po chwili, podobna zabłyszczała na panelu
interkomu w biurku. Mężczyzna wcisnął guzik.
-Jestem zajęty, mówiłem –
rzekł do mikrofonu. – Tylko w przypadku nadzwyczaj ważnym...
-Chciałam z panem
przedyskutować kwestię prywatną – odpowiedziała kobieta, jej głos
zniekształcony elektroniką systemu komunikacji.
Samuel ciężko westchnął,
uaktywnił kamerę na zewnątrz, by spojrzeć z kim ma do czynienia. To była Erin
Margo, tajemnicza kobieta reprezentująca jedno z dużych przedsiębiorstw
wielobranżowych w sektorze. Quiddy zastanawiał się jaką umowę zawarła z
kapitanem, przez cały lot w warpie nie opuszczała swych kwater, trzymając się z
dala, pewnie zajęta swoimi sprawami. Mimo wszystko Samuel był odpowiedzialny za
finanse, on dbał o każdą monetę, o każdy przypływ i odpływ dóbr, a kapitan
podjął decyzję zrobienia interesu, w który go nie wtajemniczył. Bardzo mu się
to nie podobało, a za zwyczaj znaczyło dwie rzeczy: albo plan był potencjalnie
tak dobry, że nie dało się go objąć rozumem, albo tak głupi, że tylko ogromna
proponowana fortuna mogła skusić Hanovera do zgody.
-Jeśli nie chce mnie pan
widzieć, zrozumiem – powiedziała, wyrywając go z zamyślenia. Szczupła, ruda, w
czarnym uniformie, nie była w typie Quiddego, a mimo to zajęła ważne miejsce w
jego papierkowej robocie i głowie, odkąd Hanover kazał doliczyć dwieście milionów
tronów do puli majątkowej.
Palec w ciszy powędrował do
odpowiedniego guzika, a drzwi z sykiem rozstąpiły się, wpuszczając ją do
zadymionego wnętrza gabinetu, rozświetlonego jedynie przez przyciemniony
kinkiet oraz biurkową lampę. Kobieta zatrzymała się przed meblem, za którym
siedział brodacz, nie siadała, wiedząc, jak śmiesznie wyglądałaby zza sterty
dokumentów. Dłonie skrzyżowała na plecach, włosy miała rozpuszczone, dość
przyjemnie absorbowały żółtawe światło bijące od lampki.
-Słucham, w czym rzecz? –
Samuel spytał się skuwając pióro i odchylając się na fotelu, tak by mieć na nią
lepszy widok.
-Proszę się nie obawiać,
nie przyszłam składać panu żadnej dwulicowej oferty za plecami kapitana, nic z
tych rzeczy – zaśmiała się, próbując rozluźnić atmosferę, lecz brzmiała dość
sztucznie, nawet gdy próbowała być szczera. Wpół zmechanizowana twarz i
prawdopodobnie ból z nią związany, musiał się solidnie odbić na jej
umiejętnościach oddawania emocji.
-To mnie pani zaskoczyła.
Może to trochę kliszowa zagrywka, choć muszę przyznać, także o niej pomyślałem.
-Przyszłam po pana radę.
-Radę? – Samuel spytał
szczerze zaskoczony, niemalże od razu przechodząc do podejrzeń, co
zasygnalizował podskok jednej z brwi. – Jeśli chodzi o sprawy personalne,
szczególnie dotyczące naszej załogi i sojuszników, to musi pani wiedzieć...
-Wiem, wiem, poinformuje
pan o wszystkim kapitana i pozostałych, jesteście bardzo wobec siebie lojalni,
chwała wam za to. Nie, panie Quiddy, to nie dotyczy ani pana, ani kapitana, ani
żadnej osoby na tym okręcie szczerze mówiąc, po prostu gdy kapitan oprowadzał
mnie po Sekutorze, wspomniał, że znacie się na wielu sprawach organizacyjnych i
mogłabym się do was zgłosić.
-Cóż, zależy w czym
problem, choć na celebracje wybieram się regularnie, to religijnego święta
nigdy nie zdarzyło mi się organizować, jeśli o to chodzi.
Kobieta się zaśmiała
kiwając głową i uspokajając rozmówcę, po czym odeszła od biurka przechodząc
sobie pod ścianami i spoglądając na zebrane przez Samuela dzieła. W gabinecie
miał same rarytasy, których nigdy nie trzymałby w głównym librarium. Opasłe
tomiska tyczące się historii i praw, jego ulubionej tematyki, czyli konspiracji
i przekrętów. W wolnym czasie Quiddy lubił czytać o tym, jak jakiś szlachetka,
używając kruczków prawnych i wykluczających się paragrafów, potrafił obrócić
sprawę na swą korzyść lub stukał wprost grube miliony. Zainteresowanie Samuela
nie było skierowane na same prawa, jako, że te szybciej lub później były
łatane. On interesował się życiorysami, motywacjami, charakterem postaci, oraz
tym skąd czerpały rozwiązania. Niekiedy przyparci do muru, niekiedy postawieni
w obliczu szczęśliwego zbiegu okoliczności, osoby te zawsze chwytały okazję,
gdy tylko się jakaś nadarzyła.
-Moja rodzina odpracowała
wiele pokoleń w służbie wielu panów. – Erin zaznaczyła stukając obcasami gdy
tak powoli obeszła jego gabinet. – Zdobyliśmy władzę, pieniądze, wpływy...
-I wrogów – dodał seneszal
uśmiechając się leciutko, a ona zrozumiała, że to oczywisty przytyk do jej
implantu.
-Tak, wrogowie także się
znaleźli. Lecz nie tak silni, ani skuteczni, jak sądzili – odpowiedziała
spokojnie, splatając dłonie. – Zostaliśmy wyróżnieni społecznym awansem, a jak
to wypada u szlachty, powinnam wydać przyjęcie, dziękując moim dotychczasowym
pracodawcom za okazane mi względy.
-Rozumiem, chce pani
uczynić uroczystość na tyle oczywistą, by za razem zrozumieli pani rolę,
osiągnięcia i takie tam... W skrócie, jak się tu zaprezentować? W związku z
nową pozycją społeczną, wypadałoby dostać lepsze stanowisko i podwyżkę, zgadza
się?
-Dobrze pan to ujął, choć
wolałabym bardziej subtelny przekaz.
Wreszcie mówiła do rzeczy i
podobało mu się to co usłyszał. Ciekawa prośba, a osoba pani Erin Margo, dotąd
dość sztywna i skryta, wydała się mu bardziej przystępna i być może ludzka.
Prosić obcego o tak, zdawałoby się, przyjacielską przysługę? W pewien sposób mu
schlebiała, co zdecydowanie połechtało odpowiednie struny ego seneszala.
-Może być ciekawie –
odpowiedział w końcu drapiąc się po brodzie. – W porządku, i tak powinienem
sobie zrobić przerwę od tego całego bajzlu. W takim razie, proszę mi
opowiedzieć coś o swoich szefach.
Jeremiasz Banter nie mógł
się wyspać. Złożył hamak, zwinął go i przypiął siatką do ściany w swej dyżurce.
Recaf w kubku był już zimny, a na służbie nie wypadało paradować schlanym. Na
zewnątrz zatłukły dzwony wachtowe, sygnalizujące koniec długiej pierwszej
zmiany. Chciał sobie pochrapać, uciąć komara jeszcze kilka minut, ale niestety,
jak zbudził się dwadzieścia minut temu, tak był już na nogach. Napuścił wody do
cebrzyka i opłukał zarośniętą szczeciną gębę. Słyszał jak na zewnątrz powoli
zwijają się poprzednicy, jak bosmani ponaglają chłopaków, by przestali
szorować, czy grać w karty. Koszulka na ramiączkach wionęła potem, stwierdził w
myślach Jeremiasz, zastanawiając się, kiedy by ją w końcu wyprać. Dobył
długiego krzywego noża i przejechał ostrzem po łysinie, pilnując, by choć ta
część łba pozostała niezmienna. Narzucił na plecy kamizelkę z pagonami
wieszczącymi jego pozycję, po czym spokojnie wyszedł na długą kratownicę
prowadzącą wzdłuż pancernej ściany odgradzającej wnętrze okrętu i znajdujące
się weń magazyny amunicji, od komory ładowniczej burtowych makrobaterii.
Potężne bloki działowych jarzm zajmowały całą prawą stronę komory, grube
niekiedy na dziesiątki metrów, korygowane dźwigarami, zębatymi kołami, przy
których człek był mikry niczym jeden ząb w kolosalnej konstrukcji, zaś tubusy
hydraulicznych siłowników utrzymujących jarzmo w jednej pozycji, pochłaniające
impet wystrzału, teraz były oblezione przez mrowie ludzi złażących w dół po
łańcuchach i linach na kosze serwisowych ramion. Ręcznie smarowali stal za
razem przeprowadzając skrupulatną inspekcję, czy oby nie powstał jakiś odprysk,
odkształcenie. Opiekowali się działami na rozkaz kapłana technicznego Orikusa,
którego posępne i bezwzględne spojrzenie sprawowało wieczny dozór z pancernej
komnaty rytualnej u szczytu komory, między mechanizmami podajniczymi. Teraz
śluzy były zamknięte, a ogromne szyny i tłoki, wysięgniki i pajęczyny łańcuchów
złożone pod ścianami, niczym zwodzone mosty.
Jeremiasz zajrzał do
jednego z baraków na niższych piętrach, gdy tylko zszedł plątaniną schodów.
Wewnątrz jego zespół jeszcze chrapał smacznie, jakby nie słysząc budzącego
dzwona. Trochę im współczuł, dużo wycierpieli przez ten lot w warpie, nie mogli
spać, a liche żarcie jakie im serwowano wcale nie poprawiało nastrojów. Musiał
jednak trzymać dyscyplinę i jakiś pozór. Gwizdnął na śpiącą w hamakach chałturę
blisko dwudziestu chłopa.
-Wstawać, kundle! Nie
słyszeliście dzwonów! Wachta, kurwa mać, jak kogoś nie zobaczę za minutę na
stanowisku, to będzie szorował obsrane serwitory po awariach! Już, kurwa!
Bosman wydzierał się na
całe gardło, a chłopaki, jak dobrze wytrenowana trupa gwardzistów, zerwała się
w kilka sekund. Dobrze ich wyćwiczył, od tego z resztą był... Choć sami nie
wiedzieli co się dzieje, sam głos Jeremiasza aktywował odpowiednie procesy,
można powiedzieć, że odpalał ich jak złodziej jakiś tani automobil, puszczając
iskierki po odpowiednich kabelkach. Zrywali swoje kamizelki, niektórzy wybiegli
w koszulkach, jakiś był na tyle sprytny, by w zęby złapać jakiś owoc na
później. Jego małe stadko pobiegło zmienić obstawę jednego z serwomotorów skomplikowanego
mechanizmu ładującego pociski. Tym opiekował się Jeremiasz i jego ludzie, takie
mieli obowiązki. Pospieszyli na sam dół, stając twardo na konkretnym gruncie.
Lampy sufitowe były tak wysoko, że ledwo docierało od nich światło, i tak
wielce rozproszone, dlatego przy ich stanowisku mieli zamocowane swoje własne
okratowane żarówki, rozświetlające panele z dźwigniami, przełącznikami i
połyskującymi zielenią kineskopami kogitatorów. Nieopodal była stacja ładująca,
gdzie czwórka serwitorów regenerowała siły. Blade sylwetki w połowie ludzi, w
połowie maszyn, niegdyś mogły być takimi samymi marynarzami jak oni. Ot trafił
się nie lada pech, wypadek, starcie, odnieśli obrażenia śmiertelne, a jedyne co
dało się uczynić z ich ciałami, to wykorzystać tkanki i wciąż nierozłożony
system nerwowy, do automatyzacji jednostki i uczynienia z niej taniej siły
roboczej, idealnej do pracy w ryzykownych lub męczących warunkach. Nad grupą
bosmana Bantera, górowała plątanina rur, przekładni taśm, elektroniki i tłoków.
Mechanizm serwomotora popychał na środek komory szynowy wózek, który stanowił
wspornik dla rynny podajnika rozkładanego podczas ładowania, między śluzą
magazynów amunicji, a zamkiem faktycznym armaty. Między każdym strzałem, trzeba
było rozłożyć w mozolnym procesie cały ten pomost, wepchnąć do otwartej komory
działa pocisk, ładunek pędny, zakleszczyć zamek, złożyć pomost, uszczelnić
śluzy. Wszystko po to, by zrobić jarzmu działa odpowiednio dużo miejsca. Gdy
prowadzili ogień, tytaniczny blok odskakiwał w tył, przemierzając w mgnieniu
oka całe metry i przy okazji zamieniając w przecier każdego idiotę, który w
porę nie uszedł.
Po schodach, w górę wracali
ich koledzy, a ludzie bosmana Jeremiasza Bantera odprowadzili ich smutnym
wzrokiem. Dwie kolejne godziny będą musieli spędzić tutaj, robiąc jakieś
bzdurne przeglądy, rutynowe smarowania, a znając życie, bosman i tak się do
czegoś przyczepi.
-Dobra, chłopcy – zaczął
stając naprzeciw grupy ziewających marynarzy. – Kilka rzeczy musimy sobie
wyjaśnić, z tego co się dowiedziałem i kazano mi przekazać, nie jesteśmy
jeszcze w ekspansji, tylko gdzieś na jakimś tranzytowym zadupiu. Pobędziemy tu
kilka dni, odpoczniemy, a potem znowu w warp.
Mężczyźni westchnęli
przeklinając swój los, biadoląc pod nosami i generalnie nie wiedząc, co ze sobą
począć. Kolejne kilka tygodni nudy i nudności.
-Szefie – spytał jeden z
nich, młodszy szczupły chłopak w podkoszulku na ramiączka w białe i niebieskie
paski. – A coś wiadomo kiedy będziemy mogli zejść na jakiś ląd? W Port Wander
pobyliśmy trochę krótko, a to była stacja, przydałoby się zejść...
-Już nie biadol jak baba,
bo jeszcze cię ktoś zapnie, Martens – bosman odpowiedział robiąc wyjątkowo
gorzką minę. – Sprawa ponagliła, trudno się mówi, a wy się cieszcie, że kapitan
był na tyle dobry, by choćby zadbać o świeżą żywność dla was. Chuj, że się
zepsuła, warp taki jest, zjebie najlepsze intencje, kto wie, czy nie uznał, że
łakocie za dobre na wasze plebejskie gęby. Macie kilka dni wytchnienia, radzę,
byście skorzystali. Kapitan się troszczy, żeby wasz już zupełnie kurwica nie
trafiła od tego warpowego dryfu, więc róbcie swoje, skujcie ryje, a ja zadbam,
byście po drugiej strony tej cieśniny, byli pierwszą grupą co zejdzie na ląd,
rozumiemy się?
Skinęli mu głowami, co jak
co, bosman był kawałem sukinsyna, chama i brutala, ale troszczył się o swoich,
na swój sposób. Spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami.
-Dobra, dość tego posępnego
pierdolenia. Kaffing, sprawdź mi czy ostatnia zmiana czegoś mi nie zjebała w
hydraulice... No co się patrzysz jak proboszcz na pustą tacę? Zapierdalaj na
górę, mam ci to rozrysować? Ciśnienie sprawdź w czwórce!
Po drabinach i kratownicach
podwieszanych chodniczków zabrzęczały buty wywołanego marynarza, co ruszył
wykonywać obowiązki.
-Rolfo, Mangs i Dowell –
Bosman kontynuował czytając z tabliczki, którą odpiął od głównej konsoli. Ołówkiem
odznaczał imiona, przy jakich zaraz dopisywał wyznaczone zadania. – Robicie
przegląd hamulców wózka, wczoraj coś nie domagało na tylnich łożyskach,
sprawdźcie czy te jełopy to naprawiły, czy zostawiły nam. Wszystko ma mi się
pięknie kręcić.
-Robi się, szefie. –
Odrzekł jeden z trójki, nim ruszyli na swoje pozycje
-Tanner, dołóż tej
proteinowej papki serwitorom, tylko jak w zbiorniku cuchnie, to ją wywal, a nie
dokładaj na górę świeżej, bo się znowu posrają – łysy osiłek wydał kolejną
dyrektywę, a jego podkomendny bezzwłocznie przystąpił do wykonania.
Dyrygował ludźmi w ich
maleńkim królestwie. Ta korpulentna machina była dla nich wszystkim, a dbanie o
jej stan, całym życiem. Nie siedzieli w wieżyczkach obrony przeciw-nalotowej,
nie byli fachurami z maszynowni, nie. Całe ich królestwo, to obsługa
urządzenia, które pchało po szynach wózek z podporą, na której spoczywała rynna
ładująca. To wszystko. Stanowisko dobre jak każde inne i tak samo podłe, w
zależności z której perspektywy spojrzeć. Chłopaki nie narzekały, znali się,
pracowali razem. Nie była to robota wymagająca, ale znali maszynę jak własną
rękę, uwijali się ze wszystkim szybko, wiedzieli gdzie jaka śruba jest słabo
dokręcona, a gdzie coś tam telepie, gdzie są dziwne osobliwe dźwięki oraz, że ten
jeden guzik na panelu kogitatora w prawym dolnym rogu trzeba wciskać mocno bo
czasami nie zaskakuje. Znali każdy jej kaprys, a niektórzy mogliby powiedzieć,
że obsłużyliby załadunek dział z zamkniętymi oczami.
-Bosmanie Banter – rzekł
ktoś za plecami Jeremiasza dość znajomym głosem. Gdy łysy mężczyzna obrócił się
drapiąc po zarośniętym policzku, zobaczył nikogo innego jak starszego działu.
Doświadczony marynarz
przewyższał go rangą, w końcu odsłużył długie lata na Sekutorze, przechodząc
chyba przez każde możliwe stanowisko, przy każdym z sześciu burtowych dział.
Hobs Kennoch cieszył się powszechnym respektem, ale nie tylko w związku z
pełnioną funkcją. Ludzie bosmana odwracali od niego wzrok, zwyczajnie w świecie
bojąc się tego uśmiechniętego bruneta o kaprawym spojrzeniu. Nie miał na sobie
zwyczajowej kamizeli odsłaniającej ramiona, jemu przysługiwał stosowny uniform.
Marynarze pracujący przy maszynach zazwyczaj preferowali odzienie pozbawione
rękawów, dookoła było dostatecznie dużo niebezpieczeństw, by nie chcieć
ryzykować wkręceniem materiału w jakiś tryb.
Jeremiasz podszedł do
mężczyzny, poganiając swych podkomendnych, by ci kontynuowali swe obowiązki.
Zeszli z drogi wózkowi serwisowemu, który właśnie przejechał nieopodal wioząc
zamienne części i zbiorniki z detergentami. Upewniwszy się że nikt ich nie
podsłuchuje, przybysz ułożył dłoń na ramieniu bosmana, po bratersku i
przyjacielsku.
-Jak, Jeremiaszu? Myślałeś
nad moją propozycją? – Spytał dość uprzejmym tonem.
Bosman przejechał ręką po
łysinie, ścierając zeń krople potu. Westchnął ciężko wspominając detale rozmowy
jaką odbyli kilka dni wcześniej.
-To bardzo hojna oferta,
dziękuję za okazane zaufanie.
-Nie musisz dziękować,
jesteś bardzo solidnym brygadzistą – zaśmiał się starszy kolega klepiąc go po
ramieniu i wyciągając papierosy, które z resztą zaproponował Jeremiaszowi. –
Dyscyplina twojego oddziału jest na najwyższym poziomie, pozazdrościć. Przekażę
ich wyniki i dobrą opinię głównemu wachtowemu, a co do prośby, którą miałeś,
pomyślimy, pomyślimy.
-Cieszę się – bosman skinął
głową, lecz gestem dłoni odmówił przyjęcia papierosa. – Dziękuję, są zmęczeni,
zasłużyli sobie na kilka dni przepustki, a choć Port Wander wieje nudą i
sztywnotą, nawet tam nie mieli okazji choćby zajrzeć do jakiegoś konkretnego zamtuza.
-Wszystko się załatwi,
dbamy o swoich, Jeremiaszu. To jak? Zastanowiłeś się i jaką masz odpowiedź? Nie
możemy dłużej zwlekać.
-No właśnie... – Bosman
znów nerwowo pogładził wygoloną czaszkę, cmokając w niezadowoleniu i zwracając
tym samym uwagę rozmówcy, który dobrze odczytał sygnały i wahanie w głosie.
Przyjazny uśmiech z twarzy bruneta powoli wyparował zostawiając tajemniczy
wyraz, ni to zawiedziony, ni to rozczarowany tym, że mimo jego intelektu,
bosman nie może powiedzieć tego wprost, tylko miga się, kręci i zaraz będzie
słodzić, by w końcu podarować gorzką pigułkę.
-Myślałem nad waszą
propozycją – wznowił po chwili – i wielce mi schlebia, ale wolałbym jednak
awansować po szczeblach przez zasługi w robocie, tak jak powinno być. Z resztą,
chłopaki nadal potrzebują szkolenia, dobrze im idzie, ale wolałbym nie
przerywać treningu, zmiana szkoleniowca mogłaby im zaszkodzić. Mam nadzieję, że
zrozumiecie.
-Oczywiście – odrzekł
brunet uśmiechając się ponownie. – Oczywiście, że rozumiem. No cóż, szkoda, miałem
nadzieję, że wspomożecie naszą wspólną sprawę.
-To chyba nie popsuje
naszych relacji?
-Oczywiście, że nie,
Jeremiaszu. Powinieneś wracać do swoich ludzi, ja mam jeszcze kilka spraw w
planach.
Skinęli sobie głowami na
pożegnanie, a bosman odszedł z powrotem do swych ludzi zajmujących się
skomplikowaną maszynerią.
Voren przygotował rytuał
rozbudzenia ducha maszyny, jego bracia w karmazynowych szatach, skrywający
twarze pod kapturami, zebrali się wokół konsoli kontrolnej. Spoglądając dalej,
na mroczną pieczarę o stalowych ścianach, wspornikach i umocnieniach,
szkielecie konstrukcji, dostrzec można było trzy jarzące się błękitem cylindry,
zamknięte w konstrukcjach normujących przepływ plazmy i chłodzących reaktory.
Ostatni, czwarty cylinder, był szary i nie buczał od przepływu energii. Mgiełki
wilgoci odpadające od przewodów pompujących chłodziwo mroziły pracujących na
uprzężach serwisantów, ubranych w grube termiczne odzienie. Mimo to, trzęśli
się jak od arktycznego mrozu, ich maleńkie sylwetki zawieszone na łańcuchach,
niektórzy w podwieszanych koszach, wyglądali jak mikre insekty czepiające się
zewnętrznej pokrywy łuku plazmowego, szukając usterek.
Ostatnia z drużyn
zaraportowała skończenie przeglądu, oddalając się od urządzenia, zwijając
ekwipunek. Voren uniósł wpół zmechanizowaną dłoń, dając znak jednemu z
podległych kapłanów technicznych, by rozpoczął inkantację. Brat Remigius skinął
mu głową, był niżej komnaty kontrolnej Pierwszego Inżyniera, na podłodze
wielkiej siłowni. Słowa w techna-lingua przypominały raczej wyszukane
mechaniczne frazy, przerywane co i rusz głośnymi ostrymi sygnałami,
generowanymi przez syntezator mowy. Te binarne impulsy kierowane były do blisko
sześćdziesięciu serwitorów, dźwigających na własnych barkach wężowy przewód. To
była wielka ceremonia, a zwykli śmiertelnicy, marynarze, którzy dostąpili
zaszczytu pracy przy antycznej machinie, klękali w podziwie, czując
elektryzującą obecność ducha maszyny drzemiącego w pielęgnowanym cylindrze.
Wkrótce miał się przebudzić i przemówić do swych braci słowami życiodajnej i
niszczycielskiej energii.
Przewód został podpięty do
równie antycznego gniazda. Serwitorzy odstąpili, a naczelny kapłan Voren,
rozłożył ręce szeroko, dając znać pozostałym braciom, by ci, przelali część
tchnienia reaktorów w pozostały cylinder, zainicjowali święte reakcje i
procesy. Z sakralną pieczołowitością bracia techniczni muskali klawisze,
wznosząc modły, nucąc pod nosami cichą pieśń. Voren opuścił zautomatyzowany
mechadendryt zakończony całą paletą narzędzi. Z między nich wysunął się
wielozębowy klucz, ciężki, długi, odlany z brązu. Wsunął go w konsolę przed
sobą, gdy po cylindrze reaktora tańczyć poczęły wyładowania czystej energii,
łapane na szczęście przez konstrukcję obudowy. Pioruny strzelały hucząc i
ogłuszając zebranych niżej ludzi. Kapłan przekręcił klucz, a wtedy impuls
światła przeszedł przez całą długość cylindra! Najpierw tubus zaszedł
czerwienią, następnie, w takt kolejnych inkantacji, zmieniał barwę na żółć, a
dotąd mroźna atmosfera wokół niego wzrosła do stopnia, gdzie uchodzący co
rychlej serwisanci musieli ściągać swe kapoty. Okrycie reaktora stało się w
końcu białe, a po chwili błękitne, zaś temperatura nie do zniesienia i gdyby
nie potężne elektromagnesy i systemy chłodzenia, jeden reaktor mógłby ich wszystkich
spopielić. Brat Remigius i jego zastęp zmechanizowanych sług, odczepili przewód
rozruchowy i wycofali się za ceramiczne przesłony. Voren pociągnął za ostatnią
z dźwigni, a z podłogi, w górę, wysunęły się izolatory, szersze cylindry,
puste, wyłożone materiałem pochłaniającym i odbijającym promieniowanie cieplne.
W kilka minut sięgnęły sklepienia, izolując reaktory w bezpiecznych sarkofagach
o ścianach grubych na dziesięć metrów.
Kuchnia pracowała pełną
parą. Młodszy rożnowy Dibz miał najgorsze zadanie ze wszystkich. Tyle żołądków
do wykarmienia, kolejna zmiana wraca z długiego dyżuru, ci mężczyźni i kobiety
nie zaspokoją się żadną zieleniną, przecierem czy innym draństwem. Dla
rozładowania powarpowej presji, z samej góry przyszły rozkazy, by podać ludziom
pieczyste. Oficerowie mieli swoich kucharzy, a piloci i obsługa hangarów,
swoich. Mistrz kuchni sprawował dozór nad wszystkim, dyrygując uwijającymi się
w pocie czoła pomocnikami doprawiającymi dania. Dibzowi się tak nie obrywało,
nikt nie brzęczał mu nad uchem, miał proste zadanie, stać przy wielkim
elektrycznym piecu w odzieży ochronnej i pilnować, by nic się nie spaliło.
Około setka udźców, drobiowych tusz i innych smakowicie wyglądających kąsków
obracała się na ponad tuzinie zautomatyzowanych rożnów. Maszyna nie potrafiła
ocenić która porcja była już gotowa i to było zadanie Dibza, niestety oznaczało
to stać w ciągłym żarze. Spływały po nim rzeki potu i gdyby nie gogle
żaroodporne, jego oczy dawno temu by wyschły. Usta chłopaka spierzchły, ręce drętwiały,
od zdejmowania całych rożnów i zwlekania mięsa, nadziewania i z powrotem
osadzania przy piecu. Osłon termicznych w ogóle nie było, mistrz kazał je
wymontować, gdyż zakłócały przepływ ciepła i uniemożliwiały poprawne
sprawdzanie jakości pieczonego mięsa.
Za półścianką znajdowała
się stołówka, kucharze podawali całe gary gotowego żarcia w wyznaczone komory
przy bufecie, wzdłuż którego mozolnie przesuwała się kolejka z tackami.
Stołówka była ogromną salą samą w sobie, przyjemnie klimatyzowaną, istnym
luksusem poza miarę młodszego rożnowego Dibza. Spoglądając przez ramię,
ocierając czoło, chłopak chciał się znaleźć między pilotami, usiąść w tym
przyjemnym pomieszczeniu, pogadać, zaprzyjaźnić się z kobietami i mężczyznami
tak wielce poważanymi na pokładzie Sekutora. Niestety, Dibz nie potrafił
niczego pilotować, generalnie nie wiele potrafił, może poza obsługą pieca,
odrobinę znał się na robieniu sosów, lubił czytać, był człekiem pobożnym,
myślał nad wstąpieniem w poczet misjonarzy kilka lat temu, ale płace w
prywatnej marynarce były o niebo lepsze, nawet jeśli musiał użerać się z
rożnem.
-Nie widzisz, pędraku, że
ci się udziec przypala! Zdejmuj dwójkę! – Ryknął gruby łysy wąsal za jego
plecami. Ubrudzony fartuch zwiastował kłopoty, ściera dotąd zatknięta za pas
szybko znalazła się w dłoni mężczyzny, który zdzielił go nią przez łeb.
Dibz skulił się posłusznie,
po czym zaczął odpinać rozgrzany metalowy pręt. W rękawicach dłonie się mu
kleiły i ledwo zdołał opuścić łańcuchy spod sufitu, przypiąć je do zluzowanego
rożna. Ręce mu drżały, czuł obecność przełożonego. Dysząc ciężko podciągał
rożen, zastanawiając się czy w innych kuchniach i stołówkach na całym pokładzie
są inni, którzy mają podobne problemy z tym zadaniem, czy tylko on go tak
bardzo nienawidzi.
-Jak ściągniesz mięso
zanieś je tam – szef wskazał na jedną z pustych przygotowanych tacy na dużym
stole nieopodal. – Potem oczyść rynnę z tłuszczem, patrz ile się już smalcu
wytopiło, zaraz się przeleje, tłumoku jeden, zwracaj uwagę na takie rzeczy!
Kucharz odszedł opieprzać
kogo innego, a Dibz ciągnął stelaż na podwieszonej suwnicy. Rożen wisiał na
łańcuchach i bujał się delikatnie, aż dziwo, że ludzie krzątający się obok nie
nadziali się na żadną z ostrych krawędzi. Chłopak stanął w połowie drogi
przepuszczając dwóch zmęczonych kucht dźwigających ogromny garnek pełen
parujących warzyw.
Wreszcie dotarł do tacy,
opuścił rożen i już miał zdejmować mięso. Oblizał się patrząc na apetyczne
kąski. Od ciężkiej roboty strasznie zgłodniał i zastanawiał się, czy może sobie
uszczknąć kawałek gdzieś z boku. Może nikt się nie pozna? Nie, lepiej nie, szef
może gdzieś tam stać, a ostatni rożnowy, który podżerał sobie porcyjki,
skończył szorując zbiorniki z odpadami.
Odczepił jeden z łańcuchów,
tak by zsunąć mięsiwa jedną stroną i wtedy wpadł na niego rosły pomagier
parowacza, imieniem Tren. Niósł właśnie dwie skrzynie obranych kartofli do stanowiska
z szybkowarami i nie zauważył młodego Dibza nachylającego się nad tacą. Cała
konstrukcja z metalicznym łoskotem spadła na podłogę, a z rożna pozbawionego
podpory, skierowanego w dół, zjechały wszystkie porcje. Na chwilę cała kuchnia
zamarła, obracając się w kierunku draki. Chwilową ciszę zakłócały jedynie
gwizdy pary i skwierczenie smażonych potraw w olbrzymich przemysłowych kotłach.
Tren zignorował chłopaka i szybko odbiegł z ładunkiem nie chcąc nawet czekać na
nadejście nadzorcy, a zdezorientowany Dibz miotał głową w lewo i w prawo,
próbując znaleźć jakąś poradę, co robić? Żadna z twarzy nie potrafiła mu
udzielić odpowiedzi. Mężczyźni i kobiety błyskawicznie wracali do obowiązków,
gdy nad Dibzem zawisł cień postawnego grubasa. Bali się, że i na nich posypią
się gromy, na szczęście kuchmistrz był zbyt zajęty biedakiem z rozwalonym
żarciem.
-Co to ma znaczyć?
-Szefie, ja wszystko wyjaśnię...
To... – Chłopak odwrócił się widząc, że mężczyzna jest czerwony na gębie i
gdyby mógł, strzeliłby z uszu parą jak jakiś szybkowar.
Carla kończyła właśnie
posiłek i musiała przyznać, że był całkiem niezły. Siedziała przy długiej ławie
ze swoimi kolegami, mieli na sobie zwyczajowe kombinezony pilotów, w końcu
dopiero co wrócili z dyżuru. Przeczesała krótkie roztrzepane ciemne włosy
rzucając okiem na ambaras odgrywający się w kuchni i ceremonialne sypanie
obelgami. W blaszanym kubku została jej jeszcze odrobina zimnego owocowego
kompotu.
-Aż mu trochę współczuję –
zaśmiała się skinąwszy na chłopaka. Na przeciw Carli siedział wysoki blondyn o
twarzy wyciosanej na kształt równych geometrycznych brył, Jorn był jak
wyciągnięty z propagandowego plakatu, przygotowanego przez artystę, który
używanie wygiętych linii uznawał za herezję. Był jej ko-pilotem i razem
obsługiwali jeden z wielozadaniowych myśliwców na pokładzie Sekutora. Na końcu
widelca wisiał kawałek mięsa i kilka ziarenek groszku, które mężczyzna szybko
pochłonął.
-Niech się chłopak uczy –
dodał od siebie. – Może się przekwalifikuje na coś bardziej godnego...
-No nie mów, że ci jedzenie
nie smakuje.
-Smakuje, jest lepiej niż w
marynarce – Jorn odpowiedział z udawanym wyrzutem. – Kiedy pilotowałem zrzutowiec
dla jednego regimentu z Kinog, każdy kto nie był wysoko urodzonym lub jakimś
oficerem przynajmniej, dostawał racje żelazne, bo munitorium zawsze miało ich
naddatek i nie wiedzieli co zrobić. Jakiś błąd w papierach, dostawali zawsze
trzy kontenery więcej.
-Jorn! – Rzekł inny z
załogi siedzący kilka miejsc dalej, ciemnoskóry osiłek, który także skończył
posiłek, ale odpoczywał sobie w towarzystwie popijając zimne trunki. – Opowiedz
o tym, jak pędziliście z sucharów samogon.
Blondyn zaśmiał się nagle,
gdy kamrat przypomniał pewien epizod z jego życia. Tuzin pilotów, mechaników
pokładowych i innych z bliskiej komitywy transportowca D-206 zwrócili się w
stronę Jorna i oczekiwali rozwinięcia tematu. Jeden z mechaników, który już raz
słyszał opowieść został uciszony przez czarnoskórego, gdy sam zaczął się śmiać.
-Oj tam, każdy coś pichci
na boku – odpowiedziała Carla śmiejąc się razem z nimi.
-Nie w tym rzecz, że
pichci, ale co w związku z tym. – Partner gestem dłoni nakazał by się wszyscy
uciszyli i nachylili w konspiracyjnym tonie. – No więc, to było tak. Jesteśmy
od miesiąca w podróży. Okręt leci po nowo sformowane regimenty, same świeżaki,
zaraz po szkoleniu. Ale, w tym czasie nic się nie dzieje. Mieliśmy taką jedną
chimerę w ładowni desantowca na pokładzie ze sprzętem chemicznym, ale nigdy nie
była używana... No wiecie, na wypadek, żeby zneutralizować jakieś kwasy, pianki
do pryskania skażeń, takie tam. Zbiorniki i tak były puste, ale czyste i
szczelne. My mieliśmy sucharów po pachy, tak je nam wciskali, że nikt i tak ich
nie jadł, tylko wywalali do kibli, albo zrzucali gdzieś pod kratki, no wiecie.
To nam się trafił taki jeden cwaniak... Jak mu było?
-Remi – podpowiedział
kolega.
-Tak, Remi. Robił u
pokładowego medyka, taki cinkciarz i pomocnik od wszystkiego... Powiedział nam,
jak zrobić zacier i czego potrzeba, żeby ładnie fermentowało. To my w jednym
zbiorniku chimery pichciliśmy to co dobre i spiralką w drugim się skraplało.
Sucharów nigdy nie brakowało, a z odrobinką podwędzonych z kuchni drożdży udało
się nam ukręcić całkiem niezłą dawkę. Wtedy się okazuje, że wychodzimy z warpu
pół tygodnia wcześniej niż mieliśmy faktycznie wyjść, ot szybciej poszło.
Lądujemy na planecie i nie mieliśmy, cholera, czasu rozmontować tego
wszystkiego ani wypompować dobra! Na szczęście spiralę puściliśmy pod listwami
metalowymi, tak, że nie było widać w razie kontroli. No... Wylądowaliśmy na
polach zborowych, a regiment żółtodziobów czekał na przyjazd pułkownika. My
siedzimy w kabinie pilotów, zesrani jak grox po makówie, a ten przyjeżdża.
Nagle, w pobliskim sentinelu mała awaria, jakieś zwarcie, wystrzelił granat
dymny i buch! Wszędzie kurzawa! Pułkownik był nie lada paranoikiem i nim
wyszedł z gabloty to rozkazał, żeby zbadać i zabezpieczyć teren... Więc
wbiegają te żółtodzioby do naszego desantowca po tą chimerę chemiczną, żeby mu
wóz spryskać i zneutralizować jakieś tam substancje potencjalnie groźne. Po
wskaźnikach widzą, że zbiorniki pełne, to nawet nie sprawdzali co w nich! I
teraz... Ten pułkownik był taki płochliwy i dostał taką bandę idiotów, bo miał
osobiste problemy więc mu wcisnęli cietrzewi co by się nimi zajął strzegąc
jakiejś placówki na zadupiu... A problem miał taki, że niecały miesiąc
wcześniej skończył terapię po odstawieniu alkoholu, a był w takim nałogu, że
raz przepił wóz amunicji artyleryjskiej do bazyliszków... I tu nagle witają go
potokiem czyściutkiego, siedemdziesięcioprocentowego, kilkakrotnie
filtrowanego, jebiącego po hamulcach bimbru, prosto ze szlaucha... Prosto w
ryj.
Kompani buchnęli śmiechem
wyobrażając sobie minę pułkownika i to jakim gniewem musiał się unieść, gdy
doszedł do wniosku, że to jego nowa jednostka otwarcie sobie z niego zakpiła.
-Zalewasz, Jorn... – Carla
śmiała się szczerze, ale znając sposobność swego kompana do prawienia dowcipów
gdy tylko nadarzy się okazja, nie mogła przepuścić okazji, by i tej historii
nie poddać w wątpliwość.
-Prawdę mówi! – Odezwał się
ciemnoskóry przyjaciel podpalając sobie papierosa. – Byłem tam!
-Znając ciebie, Bennings,
wyżłopałbyś trzy czwarte zawartości i jedyne czym by go spryskali, to maleńki
strumyczek – pilotka odpowiedziała.
Na mostku zebrali się
wszyscy z moich przybocznych, nawet Butch przywlekł się z ambulatorium.
Wyglądał jak szmata wyciągnięta psu z gardła, blady, wątły, podkrążone oko.
Implant już mu działał, na szczęście obeszło się bez trwałych uszkodzeń, lecz
nadal był słaby i miałem wrażenie, jakby najprostsze rzeczy analizował dłużej
niż zwykle. Staliśmy przy holo-wyświetlaczu, Ingrid trzymała się nieopodal,
czekając na sygnał by postawić w stan gotowości cały okręt. Garibald Butch,
Thurim Sadar, Samuel Quiddy, oficerowie komunikacyjni, ogniowi, operatorzy,
koordynatorzy lotów, wszyscy staliśmy przy zielonym obrazie przedstawiającym
samotny porzucony statek pielgrzymów.
-Spróbujcie wywołać jeszcze
raz... Do skutku – uprzedziłem, nim podoficer zdołał skomentować, że przecież
ostatnie wywołania nic nie dały. Zaiste sytuacja wyglądała podejrzanie, na
naszej drodze leżała...
-To pułapka – powiedział
Butch.
-Oczywiście, że to pułapka.
Sam okręt, na wielkim pobojowisku, z uszkodzonymi silnikami, systemem łączności
i działającym transponderem wzywającym o pomoc w miejscu gdzie każdy może się
ukryć – rzekł nasz sędziwy nawigator przygładzając brwi.
-Tutaj jest tyle złomu, że
trudno odróżnić wygaszony okręt od wraku – Quiddy zagwizdał. – Sądzisz, że Fel
się gdzieś tu czai?
-Możliwe – westchnąłem. –
Ale ja bym tego nie zrobił na jego miejscu. Mógłby czekać w pobliżu, śledzić
nas i zaatakować, kiedy znowu wchodzilibyśmy w warp. Jakby nam wtedy uszkodził
silniki, unieruchomiłby nas na dość długo. Wie jednak, że Sekutor przewyższa
klasą tą jego łupinkę i ryzykuje równie wiele. Nie, na jego miejscu zrobiłbym
jakąś dywersję, ale poleciał dalej. W ten sposób my stracimy kilka dni na grę w
podchody z duchami, a on je wykorzysta i dotrze pierwszy do naszego łupu.
-Słusznie powiedziane. –
Zauważyła zbrojmistrzyni. – Hadarak stosuje sztuczkę gangów z podula.
Samuel aż się uśmiechnął na
jej słowa i sam dodał:
-Co biorąc pod uwagę jego kaprawe
pochodzenie, ma sens.
-Moim zdaniem powinniśmy
minąć ten wrak i tak nikt tam pewnie nie dycha – zauważył Butch.
-Garibaldzie – Thurim
odezwał się niezwykle czułym tonem. – Wrak czy nie, sprawka Fela czy kogo
innego, nie ważne. Póki co ścigamy marzenia pewnego starca nie wiedząc tak na
prawdę co tam znajdziemy, a to nie jest nasz pierwszorzędny cel w Ekspansji
Koronusa, tak tylko przypominam. Tutaj mamy w gruncie rzeczy cały statek, tylko
unieruchomiony. To konkretny zysk, gdyby go tak rozebrać na części i zabrać co lepsze
komponenty, na rynku po drugiej stronie Paszczy to nie mały pieniądz.
-Obaj macie racje –
musiałem stwierdzić. Ani mi się nie widziało zostawać tu zbyt długo, ani w
najmniejszym stopniu porzucać okazji na łatwy zarobek. – Przelecimy nieopodal z
małą prędkością, jedno skrzydło będzie miało dostatecznie dużo czasu by
poczynić odpowiednie rozpoznanie..
-Postawić ludzi? – Spytał
się Gillam Cort, który jako jedyny stał przy stanowiskach oficerów
przeprowadzających augeryczne skany.
-Panie Cort, proszę oszacować
czas do celu – rozkazałem, a ten posłusznie przeszedł do głównej konsoli
nawigacyjnej, gdzie jego ludzie podali wyniki pospiesznie poczynionych
obliczeń.
-Dwie godziny, trzydzieści sześć
minut.
-Dobrze, wyznaczcie kurs
tranzytowy, utrzymując odległość pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od celu, gdy
będziemy w tym zasięgu, możecie postawić wachty w stan gotowości. Póki co,
kontynuować poszukiwania.
***
W zadymionej ciasnej
komorze mostka, Hakon Avgar stał przed monitorem ogromnego okulusa – machiny ogniskującej
wizję na dalekich odległościach. Kilka czerwonych lamp sygnalizowało stan
podwyższonej gotowości. Brodaty kapitan zdjął z głowy bandanę okrywającą
zlepione włosie. Był z niego kawał chłopa, a długi brunatny płaszcz z gadziej
skóry obwieszony trofeami, głównie błyskotkami ze złota, srebra i kości
rzadkich zwierząt opinał się na masywnych ramionach. Jego ludzie krążyli wokół
stanowiska poglądowego. Zastępczyni, silnie zbudowana kobieta z grzebieniem
barwnych włosów sterczącym jakoby kapelusz sam w sobie i kilogramami kolczyków
zniekształcających twarz, aż nie mogła uwierzyć co też widzi na ekranie. Raz
spoglądała na sylwetkę okrętu jaki wychwycił ich pokładowy teleskop, a raz na
pustkę za oknami mostka, jakby chcąc porównać rozmiar z rzeczywistością.
Jednostka była kolosalna, ale z odległości ponad dwustu tysięcy kilometrów, w
ogóle niedostrzegalna gołym okiem.
-Co to jest?! – Spytał
inszy zakapior o wytatuowanych ramionach także spoglądając nad ramieniem
kapitana.
-To krążownik, idioto! –
Warknął nań brodacz odchodząc od ekranu okulusa i wracając na tron za którym
wisiały różnorakie trofea zdobiące ściany, w tym ludzkie czaszki. Kapitan Avgar
splunął przeklinając los i namyślając się, podczas gdy pół tuzina podkomendnych
korsarzy oczekiwało na jego rozkazy, by ponieść je dalej, do innych działów i
do setek ludzi na służbie, setek spragnionych łupów.
-Nie taka była umowa! –
Warknęła zastępczyni splatając silne ramiona i sprawiając, że skórzany gorset
zaskrzypiał od naprężanych mięśni. – Hadarak co innego nam obiecał.
-Szefie?! – Spytał
zramolały dziad siedzący za konsolą sensoryczną. – Oni są prawie na miejscu,
aktywować minę?
-Chwile... – Mruknął
kapitan szczerząc brudne wykrzywione zęby po czym zaraz począł się namyślać nad
dalszym tokiem akcji. Kalkulował, co nie podobało się załodze, wyraźnie
sceptycznej porywaniu się na krążownik.
-To jebany Dyktator! –
Odezwał się jeden z osiłków niskim głosem. – Zmiecie nas działami, a jeśli ma
na pokładzie bombowce i myśliwce, to nie mamy szans mu zwiać!
Ich mały raider był
trzykrotnie krótszy, bardziej upakowany, szybki, owszem, ale przebić pancerz
krążownika ze skromną baterią wieżowych armat i garścią dział laserowych na
dziobie? Nawet jeśli coś przejdzie przez osłony takiego kolosa, to ledwo
zadrapie jego pancerz. Nawet jeśli coś mu zrobią, to jeden raider miał zaledwie
osiemnaście tysięcy ludzi w załodze, a Dyktatory latały z obsadą bliską
dziewięćdziesięciu tysiącom. Przecież nie podlecą i nie zapukają do drzwi
prosząc o oddanie krążownika.
-Pieprzyć Hadaraka! Niech
się sam użera z takim skurwielem, chciał nas wrobić! – Dodał ktoś z tłumu. –
Zawracamy, nie damy się zgnoić!
Wtedy Kapitan chwycił ze
stołka tuż obok tronu swój czarny skórzany trikorn, wstał nasadzając kapelusz
na łeb, wyciągnął pistolet i posłał pocisk z gorejącej plazmy prosto w twarz
śmiałka, co przed chwilą wzywał do odwrotu.
-Stulić pyski... – warknął
groźnie uciszając wrzawę w mgnieniu oka. – Mamy umowę, udział w zyskach jeśli
przetrzymamy tego kabana trochę dłużej. Mamy minę, co go unieruchomi, to z niej
skorzystajmy. Dwa statki, przeciw jednemu. My i Keiser, weźmiemy go w kleszcze,
powodzimy trochę za nos po tym wrakowisku, zobaczymy jak się ten tłusty grox
spisuje w trudnej przestrzeni.
Kapitan Avgar spojrzał na
siwego starucha siedzącego za świecącym się od zieleni ekranem i skinął mu
głową.
-Aktywować minę! Wszyscy na
stanowiska! – Ryknął dowódca nadzorując przebieg przygotowań, a w końcu, z
powrotem zasiadł na tronie. Tuż obok znalazła się jego zastępczyni, sama dotąd
poganiała ludzi wrzeszcząc na nich i odgrażając się co też im zrobi, jeśli nie
postarają się w czas.
-Skontaktuj się z Keiserem,
niech czeka – rzekł kapitan w konfidencji. – Zobaczymy czy Fel nie kłamał...
-Obiecał nam spory łup, a
to jest spory krążownik, szefie – powiedziała, a w jej głosie było obecne
zwątpienie.
-To Dyktator, powinien mieć
myśliwce i bombowce... W przypadku zagrożenia, powinien je rozesłać i
zabezpieczyć perymetr... – Hakon spojrzał na kobietę i uśmiechnął się podle. –
A jeśli ich nie wyśle, to co to oznacza?
-Że to oszukana gablota...
– zastępczyni szepnęła odpowiadając uśmiechem. – Jeśli nie ma myśliwców, to
może nie ma i większości zespołów.
-Fel się chwalił, że zebrał
ciekawe informacje o tym okręcie i zna jego słabe strony. Zobaczymy czy nie
blefował. W razie czego, przekaż Keiserowi, żeby nie ryzykował. Jak tylko to
bydle pokaże zęby, wiejemy i staramy się go trochę pociągać po tych złomach.
Wedle umowy, gramy na zwłokę.
Z obu stron nadlatywały dwa
małe okręty kryjąc się między wrakami, manewrując skrupulatnie i wymijając
wiszące w ciemności bezkresu skupiska złomu. Ich kadłuby, nieco bardziej
nieregularne, korpulentne, zdawały się być różnorodną zbieraniną kształtów
dobudowanych na kadłubie lekko opancerzonej korwety. Kilka silników
promieniowało jasnymi wyziewami pchając je na przód, ciągle przyspieszały co i
raz buchając z ogromnych dysz korekcyjnych wspomagających w obraniu
odpowiedniego kursu. Na sensorach widzieli olbrzyma sunącego stałą prędkością
nieopodal unieruchomionego statku pielgrzymów. Trzy wieże z armatami obrały już
cel, bateria czterech laserowych dział usadzonych symetrycznie zaraz pod
dziobowym klinem wymagały mniej korekt.
W pół godziny pochłonęli
blisko sto tysięcy kilometrów lecąc w pełnej ciszy, skracając diametralnie
dystans do celu, między nimi zostało drugie tyle i byli gotowi otworzyć ogień,
lecz nagle obserwowany krążownik przyspieszył!
Oślepiający blask
promieniowania i okrutnego żaru wylewał się z jego tylnych dysz! Musiał
zauważyć aktywowaną minę, jaka podążyła w ślad za nim, gdy tylko podleciał
bliżej zastawionej pułapki! Mozolnie obracał się w ich kierunku, kierując
pancerny klin dziobowy wprost na mniejszy okręt, jakby spodziewając się ich
nadejścia! Minuty mijały powoli, a manewrowanie przy takich prędkościach
oznaczało walkę z potężnymi siłami! Raider uruchomił retro-dysze, próbując
wytracić skumulowaną inercję i zerwać się do kolejnego zwrotu, gdy załoga na
augerycznym zbliżeniu zauważyła, że pod dziobem krążownika nie znajduje się
zwykła lanca energetyczna, standardowa broń służąca do przepalania się przez
kadłub wiązką, którą mogły powstrzymać jedynie tarcze pola siłowego... Zamiast
tego na dziobie krążownika znajdowały się podłużne śluzy, na karmazynowo-złotej
obudowie frontowego klina właśnie otwarła się para luków torpedowych! Odległość
między okrętami była coraz mniejsza, a wtedy dziób adwersarza spowiły blaski
wyrzucanych z impetem pocisków, każdy napędzany swym własnym reaktorem. Torpedy
w kilka chwil przyspieszyły do stopnia, gdzie pochłaniały setki kilometrów w
mgnieniu oka, każda przypominała rozmiarami i budową antyczne machiny, którymi
niegdyś ludzkość wynosiła na orbitę Świętej Terry pierwsze satelity. Choć
raider starał się zmienić kurs i zawrócić, torpedy były zbyt szybkie! Wchodząc
w szeroki łuk wyciskali co się dało z silników, cały okręt trząsł się próbując
ujść z drogi nadlatującej śmierci!
Odezwały się stanowiska
obrony! Dziesiątki małych wieżyczek poczęły szyć ze sprzężonych działek
gorejącymi wstęgami metalu, wiązkami laserów, starając się strącić torpedy
coraz bliżej, już w zasięgu obrony krótkiej. Dwa jarzące się punkciki urosły,
teraz stanowiąc pomarańczowe pierścienie promieniowania dysz, zaćmione
masywnymi sylwetkami! Na pokładach wzniesiono alarmy, syreny wyły, a każdy
dział pospiesznie uszczelniano na wypadek wyrwania dziury w kadłubie! Sylwetki
torped przeszły przez pola siłowe jak przez mgłę, te nie były w stanie
powstrzymać równie masywnych obiektów!
Pierwsza torpeda z
łatwością wbiła się w burtę. Głowica zanurkowała między składającymi się miękko
płytami metalu, dookoła powstałej wyrwy syczały wichry wysysanego powietrza, w
prawie tym samym momencie druga torpeda przebiła się przez miękkie podbrzusze
raidera, i gdy już zdawało się, że będzie po wszystkim, nastąpiły eksplozje.
Niemal symultanicznie, w takt błysków i piekielnego promieniowania, kadłub
napęczniał w dwóch różnych miejscach, na krótką chwilę, gdy wybuch wystrzelił
osmalone strzępy w ciemność przestrzeni, dokładając masy odpadów do całego
złomowiska! Z okrutnych wyrw sypały się iskry, błyszczała rozszarpana
elektryka, a sam raider migotał jakby usiłując zachować w sobie resztki
kontrolowanego przepływu energii. W końcu sekcja za sekcją gasła, z dysz
przestała się sączyć energia, sparaliżowany i wykręcony pokracznie kadłub
dryfował wirując delikatnie targnięty ostatnim zrywem plazmowych głowic.
W tym czasie drugi raider,
po przeciwnej stronie, wszedł w daleki zasięg swych laserowych dział. Cztery
stałe wiązki zalśniły w czarnej przestrzeni, lecz najmniejsze odchylenia na
odległościach rzędu stu tysięcy kilometrów zaowocowały tym, że lasery nie
trafiły krążownika. Niektóre mijając go o kilkaset metrów, inne uderzyły w
odległe antyczne wraki wytapiając w nich nowe dziury.
-Nie trafiliśmy! – Rzekł
jeden z ludzi sterczący nad konsolami stanowisk prowadzenia ognia, przy których
podkomendni uwijali się w panice, modląc o to, by kapitan dał rozkaz do
odwrotul.
-Widziałem! – Hakon warknął
zdegustowany. Krążownik nie rozpuścił skrzydeł eskorty, zamiast tego zmiótł
towarzysza torpedami. Wszystko widzieli na swoich ekranach czując jak żołądki
podchodzą im do gardeł.
-Keiser nie odpowiada! –
Jego zastępczyni siedziała kilka kroków dalej, na małym wypiętrzeniu,
przytulała do ucha jedną słuchawkę zestawu łącznościowego.
-Wywołuj go dalej! Wy,
nawrót na bakburtę! – Kapitan rozkazał sternikom. – Nie dostanie nas, trzymamy
się poza zasięgiem torped.
Okręt kapitana Avgara
uciekał jak szybko tylko mógł. Wróg pokazał, że choć skrzydeł osłonnych nie ma,
być może ich wcale nie potrzebuje. Analizowali sytuację, naradzając się, a ich
mała łupinka wykonywała długi zwrot. Na ekranach widzieli, że przeciwnik
widocznie ich świadom, także mozolnie obraca swój kadłub, chcąc wycelować
dziobem w nich. Tak kolosalna jednostka musiała się nieźle siłować redukując
swój pęd i ciężko nadrabiając burtowymi dyszami. Minuty mijały a dwa żywe
kształty w basenie martwych kadłubów, toczyły grę z czasem. Jedna rzecz była
pewna, by krążownik ugodził ich kamrata, musiał mieć zmodyfikowane torpedy.
„Krótko-palne”, tak je zwali. Silniki zostały tak podkręcone, by paliwa i mocy
starczyło jedynie na godzinę działania, skracając skuteczny dystans niemal o
połowę, aczkolwiek uzyskując druzgoczącą przewagę prędkości. Nawet jeśli
utrzymają ten dystans nie będzie to dostatecznie duża odległość by uciec
przeciwnikowi! Jeśli nie w najbliższe pół godziny, to ewentualnie torpedy ich
dopadną, chyba, że spróbują szczęścia, wyłączą wszystkie podzespoły poza
najbardziej bazowymi jak podtrzymanie życia i ruszą w bezwładny dryf w pustkę,
udając dziurę w kosmosie. Teoretycznie powinni być dla wroga niewidzialni, choć
skoro znajdowali się w cichym biegu przed atakiem, a ten był ich w stanie tak
szybko namierzyć i dostroić do nich kurs, oznaczało to, że musiał już ich
wykryć. Kto wie, czy i teraz nie popisze się podobną sztuczką.
-Szefie... – Rzekła
zastępczyni spoglądając na zielonkawy ekran swego stanowiska. – Wywołują nas!
-Kto? Keiser? – Głupie
pytanie, brodacz sam się przeklął. Nawet gdyby Keirser żył, miał tak rozpruty
okręt, że nie wiadomo, czy w ogóle z nim odleci, a jeśli tak, to na pewno nie
powinien się teraz odzywać.
-Ten krążownik, Sekutor. –
Kobieta stwierdziła znów przytulając słuchawkę do ucha.
-Daj ich na ekran! – Hakon
przeklął i spluną na ziemię, powstał, prostując stary płaszcz i przygotowując
się na odebranie połączenia.
***
Carla dopinała ostatnie
klamry na hełmie i masce respiracyjnej. Wraz z partnerem przeprowadziła już
testy, całe skrzydło było w gotowości, zaś pokłady startowe w burtach Sekutora
tętniły życiem. Kanciaste formy Furii ugrzęzły w prowadnicach niosących je do
luków, z których miały zostać wystrzelone. Załoga pokładu startowego uwijała
się w ukropie, kończąc tankowanie zbiorników z tlenem, ładowanie uzbrojenia.
Sam myśliwiec był dość przestrzenny, mieli dwójkę pilotów, strzelca przedniego
i kapłana technicznego nadzorującego pracę silników.
Jednostek bojowych nie
mieli zbyt wiele, zaledwie dwie eskadry, większość miejsca w lukach okrętu
zajmowały dodatkowe magazyny i flota skromnych transportowców wielce przydatna
w przemycie. Okręty klasy Dyktator miały renomę lotniskowców, i tak też były
używane, więc podchodzono do nich z rozwagą, zostawiano je w spokoju, bojąc się
chmary bombowców i myśliwców, które pozwalały zdobyć przewagę nad większymi
okrętami. Sekutor sprawiał takie właśnie wrażenie, spokojny moloch, strzeżony
reputacją swej klasy, a tak na prawdę idealna machina szmuglerska machina.
Większość kontrabandy była stale zapakowana w transportowcach, które w każdej
chwili można było poderwać, odesłać w daleką pustkę, by te dokonały zrzutu
przesyłki w mroki kosmosu, gdzie ta bezpiecznie będzie sobie dryfować i w razie
kontroli, wszystko jest w najwyższym porządku. Sekutor mógł jednym kursem
wszystkich transportowców przenieść to co konwencjonalny okręt targowy ładował
kilka dni.
W słuchawkach hełmu
usłyszeli serię komend wzywających do składania meldunków. Carla podłączyła
kaseton z filtrami do odpowiedniego gniazda, rura łącząca jej maskę z pokładową
rezerwą tlenu wypełniła się chłodnym i orzeźwiającym gazem.
Otaczała ją konsola pełna
wskaźników i ekranów pobłyskujących paletą jaskrawych barw. Razem z
manipulatorami wypełniała kokpit do stopnia, gdzie mógł się wydać
klaustrofobiczny i ciasny. Korytarz do przedziału skromnej maszynowni i włazu
głównego wypełniały kable, które także nie pomagały w uczynieniu Furii komfortową,
natomiast stanowiły świetny uchwyt przy próbie przemieszczania się w stanie
nieważkości. Kawałek za nimi znajdowało się wejście do ciasnego tunelu, którym
strzelec czołowy wczołgiwał się na swoje równie ciasne stanowisko. Cole Irwing
właśnie wskoczył do cholernej dziury, klnąc pod nosem, że się nie wyspał, i że
w ogóle to inna zmiana powinna być na ich miejscu. Masywny Jorn, jej partner,
siedział wygodnie w swoim fotelu nie narzekając, zaś Carla nie mogła się
nadziwić, jakim cudem ten wielkolud w ogóle mieścił się w kokpicie.
Przeprowadził już testy elektryki i zabezpieczył konsole. Carla w tym czasie
testowała nawigację w centralnym kogitatorze, na ekranie pojawiła się
informacja, o kolejnych podzespołach przeprowadzających symulację działania,
zgrywaniu mapy poglądowej i kalibrowaniu nawigacji z tą z Sekutora. Wskaźniki
paliły się, igły drgały, skacząc od minimalnych do maksymalnych pozycji i z
powrotem do wyjściowych, a pilotka po kolei potwierdzała sprawność każdego
segmentu.
-Automatyka sprawna –
rzekła do mikrofonu w masce, zaś reszta załogi usłyszała jej głos
zniekształcony elektroniką interkomu. – Hydraulika sprawna.
-Akumulatory na
dziewięćdziesiąt osiem procent – powiedział Jorn. – Lampy i ostrzeganie
sprawne, gaśnice sprawne.
Ich maszyna spowiła się
mrokiem, gdy ramiona prowadnicy wsunęły myśliwiec w wyprofilowany luk. Światła
osprzętu pokładowego dostarczały jedynej iluminacji okraszając brązowe
kombinezony mieszaniną zielono-żółtą łuną. Szarpnęło nimi, gdy przejął ich
mechanizm wyrzutni, byli kontrola czekała na ostatnie potwierdzenia stanu
gotowości.
-Prowadzenie ogniem sprawne
– dodał Cole ze swojego stanowiska.
Carla głośnym pstryknięciem
przestawiła szereg przełączników w konsoli nad głową, po czym przełączyła kanał
komunikacyjny na kontrolę lotów.
-Mokry pies cztery,
potwierdzamy gotowość, proszę o zezwolenie na zapłon.
Po dłuższej chwili przyszła
wiadomość zwrotna w postaci szumiącego w voxie głosu kontrolera.
-Mokry pies cztery, macie
zezwolenie na inicjację.
Na tą komendę czekali, Jorn
uruchomił odpowiednie podzespoły, natomiast cichy kapłan w tylnej części
maszyny zaczął swe inkantacje. Ceremonia rozbudzenia serca maszyny była prosta
i krótka, w porównaniu z tym co przechodzili kapłani sprawujący pieczę nad
maszynownią krążownika. Sam kapłan był zgrany z silnikami jakby te stanowiły
jego część, słuchał ich i mówił do nich, zaś wewnętrzne kogitatory
interpretowały słowa w binarnym języku kliknięć, piśnięć i elektronicznych
impulsów generowanych przez scalone z nim implanty. Plazmowe generatory
zajarzyły błękitem, Jorn odłączył akumulatory, zaś elektryczność przyjemnie
zabuczała w przewodach i podzespołach, myśliwiec karmił się mocą plazmy i miał
się w jak najlepszym stanie, gotów do wyruszenia na misję.
Znajdowali się w pełnym
pościgu za uciekającym okrętem, jeden z pirackich raiderów, z którym nie
powinni mieć problemu. Zadawali sobie pytanie czemu Sekutor nie rozgromi ich
salwą z burtowych dział i czy faktycznie warto ich ścigać? Skromna łupinka w
porównaniu z krążownikiem dynastii Fistów, czegóż mogli odeń chcieć? Tak czy
inaczej, nie im było odpowiadać na pytania: to w końcu sprawa kapitana i samej
góry, ludzi, których Carla praktycznie nie widziała na żywo lub jeśli w ogóle
to z daleka.
Zaczęło się odliczanie,
numery na wyświetlaczu kontekstowym, światła sygnałowe oraz dźwięki. Na końcu
luku rozwarły się kolejne przesłony śluz i pancernych okryw, wyjżeli na ogrom i
czerń pustki poznaczoną białymi punktami odległych gwiazd. Zrobiło się jakby ciszej,
gdy wokół Furii zabrakło atmosfery. Czuli drgania maszyn prowadnicy, szczęk
metalu i uchwytów na kadłubie był wyraźny, lecz hałas pracy pokładu startowego
zaginął. Odliczanie wreszcie dobiegło końca...
Świat nagle przyspieszył!
Zostali wciśnięci w fotele, zaś Carla pchnęła w przód przepustnicę, gdy
znajdowali się na samym końcu luku. Furią zachybotało, stracili czucie
sztucznej grawitacji, a z wizjerów myśliwca widać było wszechobecną czerń oraz
niezliczone mroczne kształty wraków zatopionych w kosmosie. Po obu stronach
towarzyszyły im myśliwce ich eskadry, równie szybko oddalające się od Sekutora
coraz mniejszego w perspektywie rosnącego dystansu.
-Tu mokry pies jeden –
zabrzmiał w słuchawkach niski i szorstki głos dowódcy skrzydła, Malcolma
Frenna. – Podwójny eszelon.
Przyjęli komendę i szybko
skorygowali kurs. Formacja wykonała ciasny zwrot i skierowała się na jedyny
jasno błyszczący punkt w oddali – silniki uciekającego raidera. Na ekranie
kogitatorów widzieli go wyraźnie, został stosownie powiększony i
przeanalizowany. Kilkadziesiąt kilometrów dalej nacierała druga eskadra złożona
z furii, obie zajęły szyk gotując się do ataku na silniki wroga. Wystarczył
jeden dobry nalot. Ich maszyny co prawda miały mikre szanse unieruchomić wroga,
ale zdecydowanie mogli pozbawić go mocy, spowolnić na tyle, by krążownik mógł
go złapać. W obu eskadrach mieli po dwadzieścia maszyn zdolnych uderzyć w
najsłabiej chronioną część przeciwnika. Łącznie czterdzieści salw po dwa
pociski niekierowane, mniejsze wersje ładunków przenoszonych przez bombowce.
Kompensatory inercyjne działały z pełną mocą korygując kierunek lotu, sprzęt
obliczał odległość od wraków i przeszkód na drodze, dając pilotom znać z jakim
wyprzedzeniem powinni wprowadzać korekty kursu, by wyminąć wrak przy utrzymywanej
prędkości. Bez spowalniającej grawitacji cały czas przyspieszali, dysze
silników błyszczały błękitem, zaś dwie eskadry przemieszczały się przez mroki
Pobojowiska niczym maleńka konstelacja.
***
Typ z którym przyszło mi
rozmawiać stanowił karykaturę dobrego korsarza. Odział się w najpodlejszą
skórzaną kapotę jaką udało mu się znaleźć i doprawdy nie miałem pojęcia czemu.
Przecież jako kapitan statku, nawet tak małego mógł sobie pozwolić na pralkę,
nie wspominając już o czystej koszuli. Starałem się być w miarę dyplomatyczny,
więc powstrzymałem się od skomentowania stanu jego owłosienia, w jakie wetkną
chyba po jednym egzemplarzu najmniejszego obiektu znalezionego na pokładzie,
przypominając raczej bezdomnego, który z jakiegoś powodu uznał, że kąpiel w
beczce breloków i liturgicznych wisiorków lepiej służy na cerę aniżeli mydło.
Jego załoga także pozostawiała wiele do życzenia, spoglądając im w oczy
spostrzegłem głębię kompetencji należytą susłowi zatrudnionemu do pracy
owczarka.
Przyglądałem się im
spokojnie, gładząc się po krótkiej brodzie, chłonąłem bełkot. Tak po prawdzie
zależało mi bardziej, by zamaskować chęć buchnięcia śmiechem, aniżeli by wydać
się śmiertelnie poważnym. Widywałem podobnych piratów, którzy nosili się z
godnością, zaś ubiór jak i generalny styl przylgnął doń w efekcie wypraw i
życia... Ci natomiast „ciężko próbowali” wyglądać na piratów, odgrywali swą
rolę nie najgorzej, ale wrażenie po kilku chwilach prysło, jak humor po
powtarzanym zbyt często błazeńskim gagu.
U mojego boku stała Ingrid
Garrow, bardziej z zainteresowania, niż z jakiegoś konkretnego powodu.
Pracowała z wieloma oprychami w trakcie swej kariery, nawet zanim się
poznaliśmy. Po minie jaką przyjęła moja twarda jak stal i zahartowana bitwami
towarzyszka, odczytałem, że takiej bandy klaunów jeszcze nie widziała.
Kapitana tamtej łupinki...
A Imperator wie, że tytułowanie tego obmierzłego dziada kapitanem było ostatnią
rzeczą jaką chciałem zrobić, unikając porównania naszych rang... Kapitana
tamtej łupinki słuchałem ze szczególną uwagą, ponieważ w przeciwieństwie do
panikującej załogi, zachowywał zimną krew. Na tyle na ile było to możliwe,
rzecz jasna. Miał zatem jakąś kartę do zagrania, liczył, że dobijemy targu,
choć sam nie wiedział jeszcze jak. Na ekranie widziałem cały mostek raidera i
miotającą się po nim załogę, która informowała o zbliżających się eskadrach. Na
Sekutorze niestety nie mieliśmy żadnych bombowców, ale oni nie mieli żadnych
sposobów ich identyfikacji, więc póki co nasz blef zdecydowanie nam służył. Nim
myśliwce wejdą na bliższy zasięg miało minąć jeszcze niecałe pół godziny.
-Uciekamy bo zniszczyliście
naszego towarzysza! – Ryknął Hakon – I ślecie za nami bombowce!
Udając zdezorientowanego
wyznaniem, przekrzywiłem lekko głowę w takim teatralnym zamyśleniu, którego
nauczył mnie wujek ze strony matki, notabene, straszny hajduk i kobieciarz, ale
z niesamowitym podejściem do ludzi. Zgrywał niezainteresowanego sprawą,
traktując ją jak coś błahego i pobocznego, zupełnie jakby ktoś przerwał mu
rozwiązywanie krzyżówki. Za każdym razem gdy z kuzynem Thadeusem o coś go
prosiliśmy, snuliśmy jakieś plany, usiłowaliśmy dać mu znać co chcemy lub jakoś
go wmanewrować, ten udawał, że nic nie rozumie i, że jest zajęty myśleniem o
czymś innym. Po pewnym czasie sami mówiliśmy mu o co chodzi, zbyt zmęczeni
graniem przenośniami i sztuczkami. Chciałem, by Hakon poczuł się w ten sam
sposób. By uwierzył, że jego łupinka dołączy do listy zniszczeń, a my będziemy
się przednio bawić wywiercając mu dziury w kadłubie. Chciałem, by to sam do
mnie przyszedł ze swoją kartą i ujawnił na czym mu zależy, a nie odwrotnie. Jak
z resztą mawiał Quiddy, negocjacje najczęściej wygrywa ten, kto kontruje i
zbija stawki na swą korzyść. Prawda była taka, że nie chciałem marnować drogiej
torpedy na ich raider, zaś nasze myśliwce mogły wyrządzić co najwyżej powierzchowne
uszkodzenia. Oddalali się zbyt szybko, byśmy mogli ich dogonić, ale była jedna
rzecz, którą chciałem się dowiedzieć odnośnie ich umowy z Hadarakiem Felem.
-Ach, no tak... –
odpowiedziałem na zarzut uśmiechając się uprzejmie. – Wybaczcie, mamy wiele na
głowie, jestem dziś taki roztrzepany. Wyszliśmy z warpu z kilkoma problemami w
filtrach wody. Wiecie jak to jest, jak wszystko nagle smakuje miętą? Nie znoszę
miętowych podróbek. To znaczy sama w sobie, zaparzona jest w porządku, dobrze
robi na żołądek, ale na przykład draże miętowe? Lub herbata pomieszana z miętą?
A jeszcze gorzej, zupa! O zgrozo... – przechadzałem się po mostku, od sterowego
koła, obecnie odłączonego od systemów, po wygodny fotel, zaś Hakon obserwował
mnie z coraz bardziej rozdziawioną gębą, nie mogąc uwierzyć, że znowu lekceważę
ich nawoływania.
-Słuchaj no, Fist! –
zbliżył się do swego ekranu. – Wiesz, że my nie bralibyśmy się za twój okręt,
zostaliśmy wrobieni. No... Chłopie, takie interesy, zjawił się koleś i
zagwarantował nam od groma tronów w sprzęcie i złocie, ale też nas wystawił.
Mieliście nie mieć bombowców żadnych, tak mówił... Rozumiesz, nie? Nie mamy się
co gniewać, od nas nie ucierpieliście przecież.
Czyli jednak Fel sprawdził
co mamy na pokładzie. To musiało znaczyć, że uważnie nas obserwował, w to, że
miał szpiega szczerze wątpię, ale tak długo przygotowywał plan pozyskania
kamienia i mapy zaginionego skarbu, że mógł przekupić z wyprzedzeniem część
obsługi Portu Wander, która przecież „prześwietlała” wlatujące jednostki na
obecność kontrabandy.
-Koleś? A jaki koleś? Z
chęcią złożyłbym mu wizytę. Wiesz, Hakon, przyjacielu, jestem w tych stronach
dość nowy, dlatego też nie rozumiem skąd ta cała agresja. Chciałbym to sobie
wytłumaczyć z tym człowiekiem. Wiesz gdzie mogę go znaleźć?
-Szefie! Te bombowce zaraz
tu będą! – krzyknęła zastępczyni kapitana Avgara, odrywając na chwilę wzrok od
swojego stanowiska.
-Ten gość nazywa się Fel...
Lokalny, z parszywego rodu. Zatrudnia nas od czasu do czasu, do łupienia jakiś
płotek i takich tam. No wiesz, jak dobrze zapłaci, to my latamy gdzie sobie
życzy... Może masz kogoś na głowie? No wiesz, możemy się dogadać, zrobimy za
pół darmo, co ty na to?
Gdy przemawiał dałem
delikatnie gestem dłoni znak Cortowi, by wdrożył wcześniej ustaloną zmianę
kursu. Raider uciekał od nas, nabierał dystansu, na wypadek gdybyśmy
wystrzelili torpedę. Mógłby przy odrobinie szczęścia zrobić unik, ale musiał
pozostawać ciągle przed nami. Nasze maleńkie wychylenie sprawiło, że i on
musiał nieznacznie zmienić kurs.
-Fel? Gdzieś to
słyszałem... Czekaj, czy to nie ten handlowiec paszą dla zwierząt z Bilani?
-Rogue Trader, jak i ty! I
zabijaka, ma wielu przyjaciół w Ekspansji! Nie wiem jak się z nim skontaktować
bezpośrednio, zazwyczaj robi to jego kobieta, taka psykerka. Ona się zajmuje
kontaktami, to jego prawa ręka!
Parsknąłem i splotłem
ramiona, nie mogąc wytrzymać dłużej rozbrajającej i nieporadnej argumentacji.
-Jak widzisz – skinięciem
głowy wskazałem na Ingrid u mego boku. – Kobiet ci u mnie dostatek, jak i u
ciebie... Co ta psykerka Fela specjalnego wnosi do naszego równania?
-Dobra, dobra, słuchaj –
Hakon coraz bardziej panicznie dyszał spoglądając na ekran z punkcikami
symbolizującymi nasze myśliwce. – Hadarak nie ma oficjalnego portu operacji,
swoje brudy pierze po ciemku, interesy dobrze kryje, ale ta jego laska prowadzi
oficjalny i legalny interes, przez który upłynnia zdobyte łupy. Nie znam
szczegółów, bo dobrze się maskują, wiem jedynie, że dokonywaliśmy kiedyś dla
niego zrzutów kontrabandy w pobliżu agro-świata Ntharis i ona za każdym razem
kontaktowała się z nami z jednego i tego samego frachtowca, żeby wręczyć
wypłatę. Kompania Handlowa Lokis-Tars!
Wreszcie podał mi konkret.
Na tym mi zależało, nawet jeśli Fel mnie ubiegnie, to nie rozmyje się i nie
ucieknie. To oczywiście mógł być blef, ale patrząc po bladej gębie Hakona
zauważyłem, że spod fasady twardziela wyszedł przerażony gość, który zdał sobie
sprawę, że jest poza swą ligą. Nie kłamał. Co innego ja.
-Wielkie dzięki, Hakon –
rzekłem na zakończenie i odciąłem połączenie. Na ekranie komunikacyjnym
pojawiła się dwuwymiarowa wersja hologramu poglądowego, umiejscowienia naszego
okrętu, ich, oraz naszych myśliwców.
-Rozkażcie eskadrom
atakować ich silniki manewrowe. Powtarzam, silniki manewrowe.
***
Hakon przeklął i podszedł
do wyświetlacza sytuacyjnego. Jego oficerowie robili co się dało by podkręcić
silniki o jeszcze kilka procent. Wrzeszczeli do interkomu łączącego z
maszynownią i poganiali, nie szczędząc gróźb.
-Zmienia kurs, odbija na
naszą sterburtę – powiedział stary, jednooki nawigator kreślący coś na kartuszu
nieopodal stanowiska.
-To na co czekasz? –
Warknął Hakon – Odginajcie nasz na przeciwną, zwiększymy dystans.
-Może rezygnują? – Spytała
pstrokata zastępczyni.
-To czemu gnają za nami
bombowce? O nie, on chce nam wyłączyć silniki, ustawić się bokiem i pieprznąć
salwą, czuję to w trzewiach. Obsadzić wieżyczki! Zestrzelić ich ile się da! A
wy, korygujcie kurs.
Raider oddalał się coraz bardziej
pewien swego, zaś maleńkie myśliwce wreszcie znalazły się w zasięgu
pozwalającym na identyfikację. Nadleciały od rufy, gdzie wróg nie miał
praktycznie żadnej ochrony, poza gorejącymi dyszami, zdolnymi zniszczyć
większość pocisków piekielnym żarem. Na całym kadłubie rozsiane były małe
wieżyczki obrony przeciw nalotom, dziesiątki sprzężonych i załadowanych
działek, obróciły się w kierunku, z którego spodziewali się ataku, gotowi do
zasypania kosmosu tonami ołowiu i rozświetlenia dziesiątkami energetycznych
wiązek. Lecz bombowce wroga zmieniły swój cel, odbiły nagle z niesamowitą
zwrotnością, w ogóle bombowcom niepodobną i prześlizgnęły się wzdłuż kadłuba na
tyle szybko, że wieżyczki ledwo nadążały nawracać i obierać nowe cele. Nastała
konsternacja, gdy ktoś zidentyfikował je jako Furie, zwyczajne myśliwce.
Posypały się pierwsze salwy, wstęgi gorącego metalu próbowały dogonić śmigające
jednostki, lecz nikły w przestrzeni. Myśliwce nacierały bardzo szybko i
trzymały się zbyt blisko kadłuba, by większość wieżyczek mogła ich w ogóle
dosięgnąć. Nic specjalnego nie zrobiły, po prostu przeleciały na dziób raidera.
Okrętem kilka razy szarpnęło, operatorzy wieżyczek widzieli krawędzie płomiennych
kołtunów, efektów eksplozji. Wszystko trwało dosłownie chwilę, myśliwce odbiły
z kursu i oddaliły się, manewrując zgrabnie między koncentracjami ognia, zaś
ten z czasem ustał. Eskadry były w bezpiecznej odległości i wracały na odległy
krążownik.
Na mostku nie mogli
uwierzyć w swoje szczęście. Hakon Avgar, kapitan raidera, oparł dłonie o ekran
nawigacyjny i cicho zarechotał. Jego ludzie jakby oprzytomnieli z całego amoku
i uspokoili się. Spoglądali na dowódcę wyczekując jakiś wyjaśnień.
-To wszystko? – Spytała
zastępczyni. – Garstka myśliwców?
-Chciał nas nastraszyć.
Hah! Niezła sztuczka, Fist... Niezła sztuczka – odpowiedział korsarz.
-Myśliwce wracają na ich
krążownik, szefie – zaraportował młodszy mężczyzna z obsługi augerycznych
sensorów.
-Ten ich okręt nadal się
oddala?
-Tak, nadal odbija, a nawet
zawraca, jesteśmy bezpieczni, poza zasięgiem...
-No to świetnie – Hakon
wyprostował się i otarł czoło z potu, powoli wracając na swoje siedzisko. Wciąż
czuł jak wali mu serce, musiał się czegoś napić.
-Powinniśmy powiadomić Fela
– zastępczyni nalegała.
-Najpierw się stąd wynieśmy,
wyprowadźcie nas z tego wrakowiska.
-Robi się...
Załoga Avgara powróciła do
normalnych obowiązków. Nawigatorzy wytyczali kurs, zaś do odpowiednich sekcji
napływały raporty o wyrządzonych uszkodzeniach, które na pierwszy rzut oka były
dość powierzchowne.
Hakon rozsiadł się w
fotelu, chwycił kielich stojący tuż obok i pstryknięciem palców wezwał służbę,
która dolała mu wina. Delektował się smakiem, a po chwili zaczął nabijać fajkę,
by uspokoić nerwy.
Jeden z podwładnych
przyciskał słuchawkę do ucha i nerwowo coś notował, zaś oficer nawigacyjny po
raz drugi powtórzył, by zmienili kurs. Z maszynowni przyszedł meldunek zwrotny,
że próbują go zmienić, ale nie mogą. Silniki na rufie działały bez zarzutów i
raider cały czas przyspieszał, lecz z jakiś powodów nie mogli wpłynąć na stałą
zmianę trajektorii lotu. Przed atakiem myśliwców odginali kurs względem
kierunku ścigającego ich krążownika, skręcając na jedną z burt, zaś teraz
niezależnie jak się starali nie mogli uruchomić części dysz.
-Szefie! – Oficer od kontroli
uszkodzeń właśnie odebrał zatrważające wieści. – Rozwalili nam silniki
manewrowe!
Hakon zmarszczył brwi
podrywając się z fotela i podchodząc do stanowiska podwładnego.
-Co?
-Ten nalot... Uszkodzili
nam silniki po obu stronach kadłuba, nie możemy zmienić kursu.
Stary nawigator, gdy to
usłyszał, przeraził się i pobladł. Z dłoni wypadł mu cyrkiel, który szybko
podniósł z podłogi i zaczął dalej kreślić.
-Niech to szlag – przeklął,
garbiąc się nad ekranem nawigacyjnym. – Nanieście wraki na mapę! W systemie
manualnym! Już!
Dopóki automatyka machiny
mogła z wyprzedzeniem korygować kurs, wrakowisko nie stanowiło żadnego
zagrożenia, lecz teraz starzec wiedział, że znaleźli się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie. Na wyświetlaczu pojawiły się setki obiektów, które ich
raider wymijał z coraz większą trudnością. Jeden z masywnych wraków minęli
zaledwie sto metrów od wizjerów mostka.
Nawigator wprowadzał dane,
prędkość, stałą zmianę kursu i porównywał z wrakami jakie znajdowały się przed
nimi. Zamarł w bezruchu, gdy wektor kursu ich okrętu przeciął się z wektorem
dryfu jednego z ogromnych poskręcanych wraków, zdecydowanie większego od nich.
-Cała wstecz! – Krzyknął
nagle, ściągając na siebie uwagę reszty załogi, w tym Hakona, który widząc
przerażoną minę starca, nie miał zamiaru się kłócić. Podbiegł bliżej ekranu i
zawtórował:
-Słyszeliście go! Całą
wstecz!
Lecieli zbyt szybko, byli
tak zajęci uciekaniem przed krążownikiem i jego torpedami, że rozpędzili mały
raider do prędkości trudnych do wytracenia. W kilku kolejnych chwilach całym
okrętem szarpnęło, musieli się trzymać poręczy i uchwytów, gdy dysze silników
hamujących odezwały się z pełną mocą!
Było za późno. Przed
raiderem znalazł się kolosalny wrak, bryła zbita z wielu statków, poskręcanych
ze sobą i straszących szkieletami wypatroszonych konstrukcji. Pędzili nań jak
na złamanie karku, choć starali się opóźnić lub choćby złagodzić efekt
zderzenia.
Gillam Cort odstąpił od
stanowiska augerycznego i powiadomił mnie o spektakularnej eksplozji. Na naszym
hologramie śledzona kropka przestała istnieć, zaś rozbłysk był zbyt daleki,
byśmy mogli nacieszyć nim oczy. Myśliwce miały wkrótce wrócić z dobrze
wykonanego zadania, zaś mi było ich trochę szkoda. Był okres w moim życiu, że
ceniłem cyrki, raczej jako niuans, do którego żywię po dziś dzień pewnego
rodzaju sentyment. Nie mogliśmy pozwolić, by ostrzegli Fela, zaś marnowanie
cennych zasobów też mi się nie widziało. Amunicja do myśliwców jest
zdecydowanie tańsza niż torpeda.
-Dać rozkaz zbadania tego
transportowca? – Spytał się trwający na stanowisku Garibald.
O tym już faktycznie
zapomniałem, lecz zaiste pozostała sprawa statku wzywającego pomoc. Z daleka
wyglądał na pasażerski model, masowiec zaadaptowany do przewożenia ludzi
biedniejszej tłuszczy, podobne modele zanosiły pielgrzymów na odległe rubieże
Imperium. Zwiedzali sobie miejsca z pozoru ważne, gdzie jakoby przed setkami
lat stąpał jakiś święty, a potem okazywało się, że nie stać ich na powrót i
byli zmuszani służyć jako tania siła robocza. Nim zaś uzbierali pożądaną kwotę
okazywało się, że mają już porządne stanowiska, dach nad głową i stabilne
życie, zaś powrót w rodzime strony wcale nie gwarantował, że zastaną swe domy i
poprzednie posady wciąż zarezerwowane. Pielgrzymi od kolonizatorów i pionierów
różnili się zatem tym, że ci drudzy mieli na tyle oleju w głowie, by podpisać
korzystny kontrakt przed wejściem na pokład. I właśnie taka mentalność była mi
na rękę.
-Podprowadźcie nas na
dziesięć kilometrów. Trzymajcie ludzi w gotowości, jak coś się tam zacznie
mącić, rozwalić mi to salwą z burty. Idę do gabinetu. Cort, przejmujesz mostek.
W kolejnej godzinie
nawiązaliśmy kontakt. Przynajmniej tak wynikało z raportów, jakie załoga
donosiła mi do prywatnych kwater. Moje wstępne przypuszczenia były słuszne, to
byli pielgrzymi. Zostało ich niewielu, podtrzymywanie życia ledwo zipało, więc
na ich szczęście zjawiliśmy się w samą porę by ocalić blisko trzysta osób.
Jeden z misjonarzy chciał się ze mną osobiście spotkać, przywódca grupy,
podziękować za okazaną pomoc, na co nie miałem najmniejszej ochoty. Quiddy
wszystkim się zajął i sypał wymówkami o ważnych sprawach jakimi byłem niby
zajęty, choć tak na prawdę siedziałem wygodnie wyciągnięty na fotelu
przeglądając zapiski o firmach działających w Ekspansji. Braciszka najprawdopodobniej
nie ucieszyłaby także szczera prawda o decyzyjnym tle ich ocalenia, do którego
nigdy by nie doszło, gdyby nasze transportowce były pełne ładunku, jak to
zazwyczaj bywało. Marnować dobrą kontrabandę na tanią siłę roboczą? Hah, dobre
sobie. Tak czy inaczej mieli nas za bohaterów i wznosili modły do Imperatora ze
wspaniałymi intencjami i choć sam uważałem się za człowieka oszczędnego w swej
pobożności, uznałem, że kilka setek świętoszków to dobry omen na dalszą podróż
przez warp, jaka jeszcze nas czekała. Być może demony immaterium zrezygnują z
prób przedarcia się na pokład słysząc ich nieustanne modły.
Wracając zaś do Fela i jego
rodu, zastanawiało mnie skąd też ten prostak ma aż takie zainteresowanie moją
dynastią. Dorwanie skarbu mego przodka stanowiło dla niego ważny priorytet,
działał z rozwagą i wyprzedzeniem, nawet jeśli jego okręt pozostawiał wiele do
życzenia. Hadarak uszył sieć wpływów i kolaborantów, gotowych spowolnić nas,
wyśledzić, przeanalizować z czym przybywamy i wiedzieli kim jesteśmy. Może to
była wiedza powierzchowna, ale zdradzała przygotowanie, jakiego z początku nie
przewidziałem. Skoro zatem miał pieniądze i wpływy by zmobilizować stosowną
dywersję, powinniśmy spodziewać, że w najbliższym czasie znajdziemy więcej
pomocników Fela. Jeśli przyjdzie do konfrontacji możemy wdać się w walkę z
większą siłą. Flota małych statków, trzech lub czterech dodatkowych raiderów,
dobrze dowodzonych i zgranych, do tego fregata którą Hadarak dowodził, to już
mogło być starcie godne rozważnego podejścia i zaangażowania.
Następnego dnia byliśmy w
dogodnym miejscu by wejść w immaterium. Zostawiliśmy Pobojowisko za sobą,
dorzucając się do wspólnej puli coś od siebie. Być może to była faktyczna
natura Pobojowiska? Konieczne miejsce przystanku dla wszystkich wyprawiających
się do Ekspansji, stało się za razem świetnym miejscem na zasadzki i tak od
wielu, wielu wieków wróżąc komuś zgubę. Przybyliśmy ten mały przesmyk
kilkadziesiąt godzin temu, a zostawiliśmy po sobie trzy wraki, z czego jeden,
statek pielgrzymów, padł ofiarom spisku wymierzonego bezpośrednio w nas. Przy
takim obrocie dać tej masie metalu unoszącego się w pustce jeszcze kilka
mileniów, a pewnie obrośnie we własną grawitację.
Ponownie weszliśmy w warp,
tym razem było nieco spokojniej, jakby moje życzenia wobec pielgrzymów się
sprawdziły, choć nawigator i jego zespół zapewniali mnie o rozprężeniach pływów
energii. Wiedząc o Ekspansji co wiedziałem, wolałem stać na mostku i osobiście
sterować okrętem. Przez wizjery widzieliśmy chmury fioletu i różu, niczym
kosmiczne mgławice, po obu naszych burtach. Rozciągały się leniwie i musiały
mieć kolosalne rozmiary skoro widzieliśmy je aż tak dokładnie. Co jakiś czas
pole Gellera błyszczało od srebrzystych iskier, pochłaniając skumulowane na
powierzchni ładunki, ale i mówiąc wiele dobrego o naszym dotychczasowym kursie.
Kumulacja potencji była szczątkowa, zaś pole odpychało pływy eteru z tak zwanym
wyprzedzeniem. Może brzmię teraz zbyt technicznie, i sam ledwie to rozumiem,
ale według Thurima i Vorena to coś na zasadzie wydawania się zbyt silnym, by
immaterium w ogóle chciało się zbliżać, takie strzały ostrzegawcze... Sam nie
wiem, kiedy mi to tłumaczyli, w metaforze użyli kanapki z szynką, granatu oraz
głodnego Butcha.
Minęło kilka dni, według
czasu spędzonego w warpie, około sześciu, choć cholera wie ile na prawdę.
Zdarzało się tak, że okręty przybywały na miejsce zanim weszły w immaterium po
przeciwnej stronie, choć trudno było to sprawdzić, sam nie wiem, czy to jakiś
błąd w obliczeniach, mit, czy prawda, ale doświadczyliśmy nie raz czegoś
podobnego. Jeden kurs z Mosul na Cantus przeskoczyliśmy w niecałe dwadzieścia
minut, a potem się okazało, że w rzeczywistej przestrzeni zaginęliśmy na dwa
miesiące. Innym razem pracując na zlecenie Ordo Hereticus, skakaliśmy z
Barsapine do Regulusa i przybyliśmy trzy tygodnie przed przewidzianą datą, a
wszystko za sprawą najmniejszych podmuchów i zniekształceń. Warpu nie dało się
przewidzieć ani zrozumieć, nie działał korzystnie, w najlepszym przypadku po
prostu nie przeszkadzał, podobnie jak awanturniczy kuzyn na oficjalnym
przyjęciu, słynący z zapalczywości, lubości do alkoholu i okropnego buractwa,
który akurat postanowił, że tym razem przesiedzi grzecznie przy stole i
zadowoli się herbatą.
Zebraliśmy się na mostku,
gdy Thurim oznajmił, że czas najwyższy opuścić immaterium. Dla wielu była to
pierwsza wizyta w niesławnej Ekspansji Koronusa, skrawku kosmosu na samej
krawędzi galaktyki, przestrzeni co zabrała ze sobą wielu śmiałków, by ich nigdy
więcej nie wypuścić. Była pełna skarbów, legend, wciąż nieodkrytych światów,
oraz potworności, jakie po wiekach malowano na skrawkach map w postaci monstrów
o tysiącach macek – to zawsze był dobry omen, opowieści o potworach przynosili
najczęściej spici marynarze, chcąc odwrócić uwagę od faktycznie cennych odkryć
i zniechęcić wścibskich.
Przepłynęliśmy przez wir
dzikiej energii i wróciliśmy do rzeczywistego świata a powitała nas
najspokojniejsza i najpiękniejsza panorama kosmosu jaką w życiu widziałem.
Znajdowaliśmy się kilka dni drogi od najbliższego portu, przystani ustanowionej
przez Imperium przed wiekami. W tym miejscu, zaraz po przejściu mieliśmy
wspaniały wzgląd na plejadę odległych mgławic. Po naszej prawej stronie Światy
Winterscale’a, malujące się niczym dorodny szafir otoczony mroźną mgłą, dalej
obłok Gwiazd Hetheńskich, od których dzieliły nas miesiące lotu, a które z
naszej perspektywy, wyglądały jak anielskie skrzydło uszyte z rubinowego dymu.
Tam gwiazdy migotały kolorami, jak diamentowe okruchy, sprawiając wrażenie, że
można po nie sięgnąć gołą ręką i obłowić się. Przed nami znajdował się dysk
fioletu i bieli, choć powinienem to raczej nazwać najstabilniejszym wirem ze
wszystkich warpowych wyrw w rzeczywistości. Tam gdzie w warpie huczał istny
cyklon, tam w naszym wymiarze pływały gwiazdy i światy, krążąc wokół
niewidzialnej grawitacyjnej studni. Za tą barwną anomalią, pięła się pionowo
rdzawo-czarna smuga, przypominająca grzyb, na który ktoś naciągnął bardzo
pomarszczoną starczą skórę. Obłok był niesamowity w tym jak wiele detali dawał
do pracy wyobraźni. Następna była gromada gwiazd Przeklętej Domeny,
dopraszająca się podziwu. Przypominała różowy welon oplatający jedną gwiazdę o
potężnej mocy, która biła w oczy ostro białym światłem. Zaś za tym całym niebem
cudów trwała ciągnąca się od lewa do prawa potworność – Szczeliny Hecatonu –
masa wrogich kształtów, przypominająca długi szlak z wyprutych krwistych
wnętrzności, obrośniętych mackami łapczywie sięgającymi ku innym cudom, a
wszystko rozmyte w coś na kształt czerwonej chmury. To jedno z tych miejsc,
skąd nikt nie wracał i skąd nikt nie miał żadnych wieści, a to już szczery
powód by się bać. Nawet pijany marynarz, który plecie opowieści o potworach,
nadal jest żyw, znaczy, że niezależnie jak twarde te potwory by nie były, jemu udało
się przeżyć... O Szczelinach Hecatonu natomiast nie było żadnych opowieści. Prymitywne
ludy na rozwijających się planetach lękają się by nie odpłynąć zbyt daleko w
morze, by nie spaść z krawędzi świata, zaś śmiałkowie Ekspansji Koronusa mieli
dokładnie to samo przeświadczenie i ten sam lęk spoglądając w tą złowróżbną
masę, zupełnie jakby ta była uosobieniem samej Galaktyki, mówiącej: „Dalej was
nie puszczę!”
Do Szczelin było jednak
daleko, zaś my mieliśmy inne sprawy na głowie. Przed nami znajdowało się
Footfall, bezpieczna przystań oraz rozwiązanie zagadki obiecanej mapy. Cóż,
może trochę tutaj koloryzuję, Footfall jest bezpieczne dla tych co wiedzą jak
się weń poruszać, gdyż od dłuższego czasu stanowi przystań dla wszelkiego
rodzaju rzezimieszków, fanatyków, zabójców, gangów, magnatów, korsarzy,
handlowców i generalnie wyjętych spod imperialnego prawa. Ja tam się czułem jak
w domu, tylko jedzenie mieli co najwyżej rudymentarne. Może powinienem
sprostować, na wypadek, gdyby ktoś sobie pomyślał, że przez myśl przyszło mi
zniżać się do poziomu najbardziej pospolitego elementu przyczółku, otóż byłoby
to kłamstwo. Footfall cieszyło się specjalnymi względami, nawet pośród
Imperialnej Marynarki, właśnie za sprawą swego osobliwego statusu. Nie było
planetą, nie było stacją, nie było statkiem, ani niczym konkretnie pomiędzy,
więc nie dało się go zaklasyfikować pod niemal żadne z praw handlowych, czy
celnych, a przez to można było tam dostać, sprzedać i kupić dosłownie wszystko.
Marynarka zaopatrywała się w dobra z czarnego rynku, który tam był zwyczajnym
rynkiem, swobodnie krążyła tam najróżniejsza informacja i technologia, a zatem
i pieniądze były znaczne. Gdzie pieniądze, tam i dekadencja, a gdzie dekadencja
miesza się z powszechnym brakiem nadzoru, tam osoby o strasznie wyuzdanych
gustach, wiedzące czego szukać i do kogo zagadać, czuły się jak u siebie.
Zanim zebrałem swą załogę i
wziąłem sobie Secutora, pływałem po ekspansji kilka razy, jeszcze z moim
kuzynem, lecz wolałem się nie dzielić tymi informacjami zbyt otwarcie. Być może
poruszę sprawę w swoim czasie, dość jednak powiedzieć, że wizyta w Footfall
zawsze pozostawiała na mnie niemałe wrażenie. Bo jak inaczej zareagować na wpłynięcie
w świat wyglądający jak olbrzymia układanka połączona mostami, kablami i generatorami,
świat skalistych wysp dryfujących w cmentarzysku zniszczonej i wygaszonej
planety. Wyobraźcie sobie świat zabudowany miastami, który jakiś gwiezdny
mocarz chwycił w łapska i rozerwał, zaś którego mieszkańcy starali się go
ocalić narzucając na odlatujące odłamki sieć łańcuchów o ogniwach wielkości
okrętów. To oczywiście dość romantyczna wizja, zaś Footfall pewnie zbudowano na
zwykłym pasie stabilnych asteroid utrzymywanych w rozsądnej odległości od
siebie przez rozpięte konstrukcje, odłamy miasta, które wyrastało z każdej
strony, jakby za nic miało koherentne pojęcie o grawitacji. Sztuczne pola
oznaczały, że można było przejść sto metrów luksusową promenadą, by trafić na
załom wyglądający jak przepaść, po której to ścianie zwyczajnie spacerowali
ludzie, jak po podłodze. Dość rzec, że taka kolej rzeczy nie sprzyjała dobrym
relacjom żołądkowym, a przez to w Footfall panowała dziwna atmosfera, którą
koneserzy mogliby nazwać „śniadaniem nowicjuszy”, jakkolwiek dosłownie to
interpretować.
Secutor zacumował w Bramie
Oliasza, bezpiecznym doku w samym centrum formacji asteroid, gdzie zbudowano
największą platformę łączącą dwie kolosalne skalne masy. Na wstępie powitały
nas rzeźby najzamożniejszych fundatorów, jedna unosząc wysoko dłoń, zaś druga
dumnie eksponując łydkę, jedyną część jaka pozostała po wizerunku Norbina
Franda, kupca o gabarytach tak nieproporcjonalnie szerszych niż dłuższych, że
prędzej czy później musiało dojść do kolizji. Ciało Nrobina, odłupane całe dwa
wieki temu, rzekomo nadal dryfowało gdzieś przez bezkres pustki, strasząc
nadlatujące okręty.
Monumentalna gotycka
architektura przypominała gościom, że znajdowaliśmy się w bezpiecznej przystani
nie tylko dlatego, że ewokowała najprzyjemniejsze cechy Imperialnej
administracji, ale także dlatego, że kipiała od wież i wieżyc, baszt, długich
gmachów zwieńczonych łukami, które zdawały się rywalizować ze sobą w antycznym
powolnym konkursie na to, kto jest najostrzej zakończony.
Ten rejon Footfall dawał mi
jedną przewagę, mogłem rozpuścić załogę po trudnej przeprawie na krótki postój,
żeby się tak odrobinę zrelaksowali po nieprzyjemnej wizycie w Paszczy, a za
razem nie ryzykować, że się porzygają i rozchorują jeszcze bardziej łażąc po
załomach grawitacyjnych i usiłując znaleźć kierunek powrotny na pokład.
Uzupełniliśmy zapasy od
ręki dzięki naszej nowej przyjaciółce, która okazała się niezwykle pomocna,
pociągając za odpowiednie sznurki. Niestety, jak to w silnych burzach
immaterium bywa, Secutor odniósł kilka pomniejszych szkód, nic czego nie dałoby
się naprawić lub wymienić. Mówiąc o wymianie, Samuel znalazł człowieka, któremu
mieliśmy przekazać księgę. Niemniej, był jeszcze jeden mały problem.
Wraz z drużyną Ingrid
staliśmy w korytarzu, przed drzwiami do mego gabinetu. Przez całą podróż korzystałem
z gościnnych komnat, chcąc pozostać jak najdalej od tego cholerstwa. Choć
zapewniano mnie, że nic się nie stało, że emanacja ustała, wolałem się nie
obudzić z kikutem trzeciej ręki na ramieniu, tylko dlatego, że poszedłem spać
zbyt blisko zalążka dzikiej energii, skorego rozdawać śmieszne mutacje, jak
szczodry wujek czekoladę dzieciom. Odblokowałem dostęp do gabinetu, wstukując
na pobliskiej konsoli aż sześć haseł. Ingrid spoglądała się na mnie jak na
paranoika, więc uśmiechnąłem się, dodając:
-Nawet jeśli mnie tam nie
było, wiesz jak cenne są kapitańskie dzienniki w nieodpowiednich rękach.
Panna Garrow uśmiechnęła
się i skinęła głową w odpowiedzi, dobrze rozumiejąc zamiłowanie do sekretów.
Oczywiście miała rację podejrzewać mnie, że szczególnie po naszej konfrontacji
z monstrum w jednej z kuchni, bałem się ponownego spotkania, ale nie mogłem
tego okazać. Tym bardziej, że to był mój gabinet, o ile demon potrafił
manifestować się w sztućcach i tacach, strach pomyśleć co by było, gdyby dobrał
się do mej kolekcji pamiątek łowieckich, flint, drogich alkoholi, oraz zbioru
poezji liturgicznej – to ostatnie trzymałem z sentymentu do babki.
Drzwi wreszcie się
rozstąpiły, znikając w ścianach z cichym sykiem. Latarki podwieszone pod
strzelbami grupy uderzeniowej, omiotły wnętrze gabinetu smugami światła. Żebra
oparcia krzeseł rzucały na ściany długie pręgi cieni, zaś ja miałem okropne
wrażenie, że zaraz coś na nas wyskoczy. Dlatego też pozwoliłem, by Ingrid szła
przodem ze swymi ludźmi. Wszystko zdawało się w najlepszym porządku, może poza
zebraniem nadzwyczajnej warstwy kurzu. Szklanka z herbatą, a w zasadzie po
herbacie, stała sobie na biurku, zaciemniona osadem z wyschniętego napoju.
Odetchnąłem z ulgą, gdy
udało się przywrócić zasilanie i rozświetlić gabinet lampionami. Ściana z
sejfem nadal była zaspawana, więc szybko zajęła się nią grupa naprawcza.
Palniki poszły w ruch, iskry sypały się na rozłożone fartuchy z elastycznego
tworzywa. Dobrze, że pomyśleli o zabezpieczeniu, strach było pomyśleć co by
było, gdyby przypalili mi dywan.
-Ciekawe to Footfall –
wtrąciła panna Garrow stając u mego boku i przyglądając się pracy serwitorów i
ich nadzorców.
-Pozwiedzałaś sobie?
-Trochę. Zabrałam
zasłużonych z poprzedniej zmiany. Mieli zejść w Wander, rozprostować nogi,
wydać trochę tronów, ale sam wiesz, ta cała sprawa, nagły odlot, przerwanie
przepustek. Chłopaki nawet do porządnego zamtuza nie zawitali.
-Zrozumiałe – rzekłem po
chwili, oceniwszy jej słowa. – Zauważyłem, że odkąd ruszyliśmy do Ekspansji
zbliżyłaś się ze swymi ludźmi. Poświęcasz im mnóstwo czasu.
-No cóż… Starają się grać
twardzieli, ale boją się, jak wszyscy.
-Czego dokładnie?
-Ekspansji… Ma reputację.
-Zahartują się, nie obawiaj…
-Nie martwię się nimi, ale
tym, że z czasem coś się na pewno stanie. Czy to przez chorobę, straty w walce,
czy cokolwiek, będziemy musieli uzupełnić załogę, zaprowadzić gdzieś zaciąg. W
Calixis jest wielu maniaków i popaprańców, ale ich znam, wiem jak myślą, co
cenią i takie tam, znam swoją załogę. Tych tutaj, nie znam wcale.
Miała dobry powód by nie
ufać ludziom z Ekspansji, zaiste myśleli odrobinę inaczej, byli bezwzględnymi oportunistami.
Inny typ nie przeżyłby poza Paszczą dłużej niż rok, chyba, że jakiś chroniony
pielgrzym, ale nawet im się dostawało, po prostu parasol bezpieczeństwa nad ich
głowami otwarty był nieco dłużej, aż organizator pielgrzymki, przeważnie jakiś
hochsztapler, nie wyciągnął z nich reszty pieniędzy, zostawiając na jednej z
wielu planet poszukujących taniej siły roboczej, bez grosza na powrót.
Administracja nie narzekała, bo w ten czy inny sposób Imperium kolonizowało
nowe światy, zaś to oznaczało same korzyści w dłuższej perspektywie. Spojrzałem
na Ingrid uśmiechając się uprzejmie i poklepałem koleżankę po ramieniu.
-Obawiasz się nad stan.
Traktuj lokalnych jak wszystkich, daj im wycisk i nagródź za wysiłek, a nie
będą sprawiać problemów.
-Mówisz, jak byś ich dobrze
znał.
-Bo dobrze znam. Mój kuzyn
handlował dobrami z Ekspansji, po pewnym czasie wymienił całą załogę na
tutejszych. Czarujące typy.
Zapiszczał sygnał
interkomu, a w tym samym momencie odpadła ciężka płyta, którą ekipa naprawcza
odcięła od ściany w mym gabinecie. Sejf był tak powyginany, jakby coś zeń
starało się uciec, drewniane okładziny ścian – strzaskane i obrócone w drzazgi.
Stal naciągnięta, kilka nitów puściło, trzeba będzie klepać, kuć i łatać, a już
myślałem, że skorzystam z gabinetu. Gdybym w takim stanie przyjmował
interesantów wyglądałoby to śmiesznie. No cóż, przynajmniej zabiorę kilka
pamiątek by udekorować tymczasowe biuro. Kazałem rozprawić się z drzwiami od
sejfu, w końcu o normalnym otwarciu nie mogło być mowy, a sam podszedłem do naściennego
komunikatora.
-Merin Vant do was –
odezwał się głos Samuela, gdy tylko wcisnąłem przycisk odbioru.
-Kto?
-Przyjaciel naszego
kartografa.
-Ma ze sobą mapę?
-Mówi, że ma. Przekaże, jak
tylko odbierze księgę.
-Przyprowadź go tu, mamy do
pogadania.
Jegomościa usadziłem przed
biurkiem. Ludzie panny Garrow oraz ona sama, rozsiedli się wygodnie w głębi
gabinetu, nieopodal regału z dokumentami. Poczuli się docenieni zaszczytem
przesiadywania na kapitańskiej kanapie, choć w samym meblu nie było nic
specjalnego. Przyjmowałem tam ludzi różnej klasy, więc najczęściej używane
meble miały być raczej wytrzymałe, aniżeli kosztowne, odporne na plamy i takie
tam, ale dla tej grupki mięśniaków była to chyba najwygodniejsza kanapa na
świecie. Pozwoliłem by zostali, chciałem, żeby ten chudy siwowłosy bibliotekarz
o nich pamiętał. Spojrzałem leniwie na otwarty sejf po przeciwnej stronie, w
zasadzie rozcięty. Na półeczce wciąż leżała walizka, srebrna, ozdobiona, nie
było na niej ani jednej rysy. Choć wnętrzem sejfu coś poniewierało, coś chciało
wyleźć i wyrwać się na zewnątrz, na samej walizce nie było najmniejszego
wgniecenia. Kazałem ją przynieść, zadania podjął się serwitor, zaś obsługujący
go technik uśmiechał się przepraszająco nie chcąc wziąć do ręki przedmiotu.
Siwowłosy mężczyzna obejrzał
pudło i zacmokał.
-W liście od mojego
przyjaciela, który wasz seneszal był łaskaw mi przekazać podczas pierwszego
spotkania, opisywał dość zawile konkrety odnośnie mapy.
-Ale macie ją? – Zapytałem,
mrużąc brwi.
Merin skinął głową w ciszy
i wyprostował się na krześle.
-To, że opisał ją zawile,
to była dla mnie swoista wiadomość, że tak się wyrażę. Taki stary „kod”.
Oznacza, że to co szukacie jest raczej niebezpieczne i rzadkie, oraz, że trudno
będzie to dostać, zaś na wypadek odkrycia, miałbym problemy.
-A mieliście?
-Na szczęście nie… Jeśli można
spytać, czego szukacie w Światach Winterscale’a? Przecież tam są same pustki i
co najwyżej dzikie anomalie. Podróżowanie w świecie materialnym jest tam
niebezpieczniejsze, niż dryf w Warpie.
Znałem tych cwaniaków. Te
ciekawskie twarze tak zwanych bibliotekarzy. Taki był z niego znawca literatury
co ze mnie zegarmistrz, żeby jednak naświetlić kim konkretnie był Merin Vant,
pozwólcie, że zrobię tu małą dygresję, może rozjaśni to każdemu skoremu do
dalekich wypraw jak odróżniać charaktery. Oficjalnie w Imperium i poza nim są
wszelakie profesje, najróżniejsze, podobnie jak prawa i przepisy. By jednaj je
rozszyfrować i wiedzieć do czego tak naprawdę służą, trzeba umieć czytać
pomiędzy liniami, by odkryć, że prawo, które oficjalnie broni podrzędną planetę
przed klęską głodową, jest przepisem sprzedającym prawa monopolu w handlu żywnością
jednemu z kolosalnych koncernów. Podobnie było z ludźmi. Bibliotekarz, skryba,
starzec siedzący na bezpiecznym, chronionym stanowisku, ze znajomością pism i
regulaminów, archiwizujący historie razem z brudami. Merin Vant był handlarzem
informacji, taka była jego prawdziwa rola i właśnie starał się jakąś pozyskać.
Nachyliłem się nad biurkiem
i beztrosko westchnąłem, dodając:
-Sprawy rodzinne. Nie ma co
się nad tym głowić.
-Rozumiem… - odpowiedział „bibliotekarz”,
powoli otwierając srebrną walizkę i zaglądając do środka. Uśmiechnął się i
zamknął pokrywę. – To wasi krewni po niebezpiecznych rejonach latają. Ktoś wam
zaginął? Czyżby misja ratunkowa?
-Pana zainteresowanie
dobrem mej rodziny jest doprawdy wzruszające, dziękuję z całego serca –
pozwoliłem, by te słowa zabrzmiały nieco cynicznie, dając starcu znać, że wiem
w co pogrywa, a ten szybko zmrużył oczy, zaś po chwili się uśmiechnął.
-Dzień przed waszym
przybyciem – wznowił – w Footfall pojawił się pewien Rogue Trader. Nie to, że
ich tu mało…
-Przyjrzałem się okrętom,
macie ruch.
-Otóż właśnie. Ale tylko
on, poza wami, rozpytywał się o Światy Winterscale’a. To znaczy, jego popychla,
sam go nie widziałem.
-Ktoś z jego załogi przybył
do pana?
-Nie. Ale mam swoje oczy i
uszy. Jeśli zatem zależy wam na bezpieczeństwu tego „krewnego” to radziłbym się
spieszyć – powiedział, wyciągając z kieszeni po wewnętrznej stronie czarnej
kapoty, długi arkusz złożonej mapy i kładąc go na stole, zaraz przede mną. –
Tamten kapitan ma dość okrutną reputację.
-Zdążyłem zauważyć.
-A wy macie większy okręt –
zaśmiał się, podejmując walizkę. – W każdym razie, to tyle między nami. Mapa
wskazuje system Magoros, normalnie odradziłbym podróż, ale widzę, że wy już
zdecydowaliście.
-Jeśli można spytać. Skąd
dobra wola i darmowa rada? Szczególnie to ostatnie, rzadko kiedy darmowe rady
są tanie.
-Jak powiedziałem – starzec
wzruszył beztrosko ramionami. – To system Magoros. Stamtąd niewielu wraca. A wy
macie duży statek. Jeśli nie wrócicie, to wieść o waszej ostatniej lokacji
będzie dość cenna dla poszukiwaczy wraków, a jeśli wrócicie, to mam jednego
więcej zadowolonego klienta. I tak na przyszłość… Te mapy zostały celowo
wykreślone z powszechnych rejestrów, musiałem spalić kilka przysług, ale umowa,
to umowa – uniósł walizkę, by pokazać o co mu chodzi. – Następnym razem, będę
potrzebował solidniejszej rekompensaty.
-Tronów, czy informacji?
-Panie Fist – Merin uśmiechnął
się uprzejmie, nie udzielając odpowiedzi wprost, ale po wyrazie twarzy
odczytałem, żeby nie ubliżać jego inteligencji. Oczywiście, że chodziło o
informacje. Na swej pozycji zapewne miał pełno funduszy, ale tylko jedna rzecz
stanowiła tarczę i broń dla takiego człowieka, informacja właśnie.
Wstałem i rozłożyłem mapę
zagłębiając się w wyznaczone trakty pływów. Arkusz był stary, opatrzony
oficjalnymi Imperialnymi pieczęciami, podpisami dziesiątków kartografów.
Odszedłem na chwilę pod ścianę za moimi plecami, gdzie jeszcze przed wyprawą
rozkazałem umieścić najbardziej aktualną mapę Ekspansji, jaką udało nam się
nabyć w sektorze. Układu Magoros najzwyczajniej w świecie brakowało, jakby ktoś
sporządził całą mapę, nie zaznaczając nawet maleńkiej odnogi warpowego pływu.
Mapa, którą trzymałem przed sobą natomiast, była mapą Światów Winterscale’a, z
dokładnie zaznaczonym systemem, oraz z rysem schematycznym samego układu.
Powróciłem do biurka,
złożyłem mapę i podałem „bibliotekarzowi” rękę. Ten uśmiechnął się, lekko
skłonił, zarówno mi, jak i oceniającej go z pewnej odległości szefowej ochrony.
-Pomyślnych łowów,
kapitanie Fist – powiedział i odszedł, zaś w korytarzu przejął go Samuel,
odprowadzając.
***
Jeremiasz Banter ciężko
westchnął, wrócił do swej grupki z rozczarowującymi wieściami. Wróciła już
trzecia zmiana z przepustki, a ich nazwiska znowu przesunięto na dalsze
miejsce, za każdym razem z jakiegoś dziwnego powodu. W zasadzie, to kruczkami w
przepisach inne drużyny wpychano przed nich, czy to za dobrze wykonane zadania,
premie i inne bzdury. Jeremiasz spoglądał na swą drużynę, siedzieli w pobliskiej
mesie, niektórzy wciąż z nadzieją, że wreszcie zejdą na ląd, mieli ze sobą
torby, odstroili się, wzięli oszczędności. Inni, starsi, dobrze wiedzieli co
się kroi, więc dali sobie spokój, odnieśli bagaże, ale usiedli z resztą z
grzeczności i solidarności.
Do mesy właśnie weszła inna
zmiana, wrócili, zadowoleni, uśmiechnięci, przechwalali się co też robili przez
cały dzień, gdzie można znaleźć czyste i przystępne cenowo kurtyzany, w jakiej
knajpie nie orżną, gdzie przyjmują jakieś zakłady. Nakupowali flaszek i
pachnącego tytoniu, jeden niósł ze sobą siatkę z soczystymi cytrusami,
przewieszoną przez ramię, zajadając się owocem trzymanym w wolnej ręce i
pozwalając, by sok spływał po gębie i kapał na przepoconą koszulkę.
Patrzyli się na nich i
pełni zazdrości szemrali coś pod nosami. Łysy brygadzista rzucił bandanę na
stalowy stolik. Pogładził się po łbie i jeszcze raz spojrzał na chłopaków.
-Przesunęli nas dalej –
rzekł w końcu, a podwładni jakoś się nie buntowali, nie oponowali, nie
zgłaszali sprzeciwu. Niektórzy opuścili głowy, inni wzruszyli ramionami. To
było do przewidzenia. Domyślali się, że to wewnętrzny zatarg bosmana, z Hobsem
Kennochiem. Odkąd wziął go na stronę i odszedł rozczarowany na nich zwalały się
obowiązki, a w zamian, zero nagród. Mniemali jednak, że są po prostu dobrzy w
swym fachu, że starszyzna zrzuca im na ramiona robotę, gdyż po przejściu przez
Paszczę wielu chłopaków się pochorowało, a w zamian zrewanżują się jakąś
premią, dłuższą przepustką, taką mieli nadzieję. Wszystko stało się jasne, gdy
przesunęli ich po raz drugi, a teraz, po raz trzeci.
-Co się tak patrzycie?
Trudno się mówi – bosman Banter wzruszył ramionami i zrugał ich za skwaśniałe
miny. – Nie teraz to kiedy indziej, każdemu się dostaje.
-Jakby to było za nasze
przewiny, to byśmy zrozumieli – odpowiedział młodszy członek drużyny.
-Co żeś powiedział, gnojku?
-Spokojnie, szefie – Hugo Dwoell,
postawny marynarz, zasłonił kolegę, gdy tylko bosman podszedł by go zdzielić,
za sam fakt, że uwidziało się mu pyskować. – On tak nie myśli, po prostu
jesteśmy wszyscy zmęczeni. Wrócimy na stanowiska, odeśpimy, to stres, no
wiecie.
Jeremiasz odstąpił i
podszedł zebrać swoją bandanę ze stołka, stanął do chłopaków plecami,
kontemplując jak załatać morale, które ktoś próbował mu zniszczyć, za karę. Nie
chciał wstąpić do kliki Kennocha, więc się sukinsyn będzie wyżywał na jego
ludziach.
-Porozmawiam ze starszyzną,
zobaczymy co da się zrobić…
Właśnie korytarzem przeszła
jedna z ostatnich drużyn, byli gotowi udać się ku włazom i zejść do portu.
Patrzyli po ludziach bosmana i choć normalnie mogliby sobie zadrwić, nie było
im do śmiechu, nawet sobie współczuli wiedząc, jak wiele bosman od nich wymagał
i nie rozumiejąc za co są tak karani.
Mogli co najwyżej
wsłuchiwać się w opowiadane historie, które niestety tylko zaostrzały apetyt.
Secutor uratował w między czasie grupę pielgrzymów, którzy po zadokowaniu i
wypuszczeniu byli niezwykle wdzięczni. Towarzyszyli załodze, dopytywali się,
chcieli upamiętnić dobrodzieja i ludzi z nim pracujących. Głupcy nie wiedzieli
na co się piszą. Ochoczo dzielili się majątkiem, zostawiając pamiątki dobrym marynarzom.
Ciekawe ile im zajmie, zanim zrozumieją w jakie gówno bez odwrotu się właśnie
wpakowali. Żeby opuścić Ekspansję będą potrzebowali każdej drobinki jaką uda
się wyskrobać, a jeśli nie chcą zostać sprzedani jako tania siła robocza,
lepiej by w czas zapisali się na jakiś okręt, lub nie będzie z nimi wesoło w
hermetycznym Footfall, gdzie dobre posady były od dawien dawna obłożone.
Wtem odezwały się sygnały
alarmowe, syreny wachtowe zatrąbiły zawracając zmianę, która właśnie miała
zejść z okrętu. Dla ludzi Jeremiasza widok ich rozczarowania był jedyną
szczyptą cukru, jaką posmakowali od wielu dni. Z komunikatorów posypały się
rozkazy. Secutor wkrótce wyjdzie z portu, pomniejsze uszkodzenia naprawiono,
zapasy uzupełniono, część załogi odpoczęła sobie i wszyscy byli zadowoleni, a
przynajmniej w myśli oficerów z samej góry, dla których tysiące marynarzy to
zaledwie statystyka.
Zakaz schodzenia do portu,
czekają na ostatnie powracające zmiany, ci, którzy już byli na pokładzie, mieli
wracać na stanowiska, dokonywać przeglądów, przygotować okręt do wyjścia w
pustkę kosmosu.
Rozdział III
„Serce zimy.”
Podróż
przez Warp zajęła nam zaledwie dziesięć dni spokojnego pływu. Thurim
powiedział, że w tym rejonie immaterium „spało”, złożyło się do drzemki
zadowolone. To była swoista anomalia, zupełna odwrotność tego, co na ogół widzi
się po przejściu w świat czystej potencji. Czerń, fioletowe emanacje gwiazd,
delikatne różowe wstęgi snuły się wokół nas, rozpalając i niknąc jak zorze polarne. Rzadki przypadek, gdy chaos doszedł do konsensusu czym chce być i choć
na pozór takie stwierdzenie zdawało się przeczyć samo sobie, to przekonałem się
dawno temu, że zakładanie z góry, że wie się jak chaos winien wyglądać, jest
błędne. Zawsze zaskakiwał, był ponad schematami, absolutny spokój Światów
Winterscale’a był takim właśnie przykładem złamania własnej reguły, własnej
wizji wiecznego chaosu i konfliktu. Można rzec, że immaterium pokazywało w ten
sposób środkowy palec wszystkim, którzy myśleli, że już rozumieją jak działa –
kolejny dowód, jak bardzo jest nieprzewidywalne.
Pewnego
dnia naparł na nas przypływ energii, uniósł nas jak łupinkę na fali, lecz
delikatnie. Pole Gellera przyjemnie buczało, a generatory nie zgłaszały
sprzeciwów. Podróż zajęłaby dłużej, gdyby nie to, więc czuliśmy się jakby
immaterium nam bezpośrednio sprzyjało. Dziwne uczucie, jakby przywiązywać się
do oprawcy, bo od czasu do czasu przyniesie ofierze kwiaty i pochwali fryzurę.
Odnośnie
fryzur, pani Erin Margo z konsorcjum frachtowego, którą zgodziliśmy się zabrać
jako nasz kontakt odpowiedzialny za uzupełnienia, zdecydowała się skrócić
włosy. Choć na początku miała je spięte we władczy kok, następnie paradowała z
rozpuszczonymi, teraz przycięła je na krótko, odsłaniając uczy i linię szczęki.
Przyjąłem ją w gabinecie, w którym wciąż trwały ostatnie wykończenia związane z
naprawą ściany. Z początku planowałem przenieść gabinet gdzie indziej, ale
jakoś mi to nie pasowało. Kiedy spróbowałem ustawić pamiątki i przybory z
biurka na stole w komnacie gościnnej, za każdym razem brakowało mi jeszcze
czegoś, a to lampy, a to podkładki pod szklankę, a to regału. Musiałbym tak
przeprowadzić większość pomieszczenia, co mijało się z celem. Trudno, możemy
się raczyć zapachem kleju do drewna.
Erin
usiadła przed biurkiem, spoglądała na ścianę, gdzie wstawiono nowy sejf,
większy, solidniejszy. Nie mogła zmyć z twarzy uśmiechu, który zdradzał
rozbawienie mym nowym zainteresowaniem.
-Gustuje
pan w świętych ikonach? – Spytała.
Cóż rzec,
jeśli ze ściany próbuje wyleźć mordercza niewidzialna istota łaknąca
materializacji i mutowania rzeczywistości, człowiek robi się trochę bardziej
bogobojny, a przynajmniej przez pewien okres. Sejf obwieszony był wszystkim co
mogło mieć wartość dla Eklezji. Otwarty modlitewnik, wizerunek Drususa, kardynała,
Imperialnych męczenników i misjonarzy, wisiorki, pacierze, wstęgi z sentencjami
przeróżnych litanii. Wyglądało to ciut amatorsko, ale przynajmniej miałem
spokój ducha.
-To? –
spytałem wracając na swe miejsce z dwiema filiżankami świeżo zaparzonego recafu.
– Tak, w ramach remontu znalazłem stare pamiątki i postanowiłem, że co się mają
kurzyć, niech sobie wiszą.
-Dziękuję –
odpowiedziała podejmując filiżankę i pozwalając mi zasiąść. Upiła odrobinę,
oceniła smak, aż wreszcie odstawiła naczynko i sięgnęła do teczki stojącej obok
krzesła. – To lista refundacji za ostatnie uzupełnienia. Pozwoliłam sobie
przygotować spis tego, co było w naszych magazynach i co dostał pan po
zaniżonej cenie, a tutaj są dobra, które zgodziliśmy się współfinansować.
Piętnaście procent wartości już odpisałam, reszta to wasz kosztorys. Proszę
sprawdzić z panem Quiddym, powinno być w normie.
-Mogła się
pani bezpośrednio do niego udać z tą robotą… Oczywiście wkład doceniam,
skonsultuję wydatki osobiście.
-Zależało
mi z panem porozmawiać.
-W czym
rzecz?
-Wasza
wyprawa w kierunku spinowym jest dość nieoczekiwana, myślałam, że zmierzamy w
głąb Ekspansji. Moi przełożeni mogą się martwić, czy wiadomym będzie, kiedy
zamierza pan zmienić kurs?
-Pani
Margo – rzekłem, samemu biorąc łyk pobudzającego płynu. – Pozwoli pani, że będę
szczery?
Skinęła
głową i zmarszczyła brwi, chyba samemu nie wiedząc w jak radykalnie odmiennym
kierunku będzie zmierzała rozmowa.
-Naprawdę doceniam
pani umiejętności, jest pani bardzo przekonująca, zna się na regulaminach, a to
więcej niż mogę powiedzieć o waszych współpracownikach. To wymaga zagłębienia
się, zebrania wiedzy, generalnie dużo pracy, by odgrywać swoją rolę bezbłędnie.
Niemniej, powinna pani również mieć na uwadze i moje umiejętności.
Obserwowałem
ją uważnie, gdy zastygła z filiżanką w pół drogi do ust. Chyba zaczęła węszyć
co miałem na myśli.
-Nie
zastanawiało pani, że zlecenie mej obserwacji coś implikuje? Po co mielibyście
obserwować byle Rogue Tradera, tym bardziej, że w Ekspansji jest ich na pęczki.
A mimo wszystko udało mi się nabrać niemal każdego, że nigdy w Ekspansji nie
byłem, że nikogo tu nie znam, nawet panią i pani pracodawców, nawet własną
załogę… Zastanawiają mnie tylko dwie sprawy, dlaczego i co się u was dzieje?
Nie jesteś od Globusa Vaaraka, on wie, lepiej by się zabezpieczył, a poza tym
dobrze rozumie postanowienia naszej wspólnej umowy. Nie ryzykowałby
zaimplementowania agenta. To oznacza, że Erin Margo, o ile to prawdziwe imię, w
co wątpię, pracuje dla innego inkwizytora, a skoro tak, to oznacza, że ktoś
Globusowi nie ufa. Mam rację?
Kiedy
zabraliśmy ją na pokład zdawała być się niewzruszona, inteligentna,
przenikliwa, a teraz jej twarz wyrażała najczystsze osłupienie. Ja skrupulatnie
ją obserwowałem, nie ufam z natury nikomu, kto oferuje mi dobre układy w
zamian, za nic wielkiego. Erin Margo zajmowała się najróżniejszymi rzeczami w
tym czasie, głównie pozorowaną robotą, ale w tym wszystkim aż za bardzo starała
zostać poza podejrzeniami. Żadnego myszkowania z nudów chociażby, och nie, świetna
samodyscyplina i skoncentrowanie na celu. Kiedy zeszła w Footfall porozumieć
się z przedstawicielstwem swego koncernu wtedy dała mi jasno do zrozumienia, że
jest szpiegiem. W całym porcie było mnóstwo kaplic i kościołów, ale tylko w
jednym znajdował się kontakt Świętych Ordo, w którym mi również zdarzało się
składać raporty. Póki co dwukrotnie i to jeszcze przed zdobyciem własnego
okrętu. Oczywiście Vaarak, by o tym wiedział, to z nim współpracowałem, co
innego inkwizytor, który nie znał szczegółów naszego porozumienia.
-Jeśli
mamy współpracować, a już współpracuję z waszą organizacją, to może mi pani od
razu powiedzieć w czym rzecz i jak możemy sobie pomóc. Tak będzie prościej i
oszczędzi pani czasu przy wymyślaniu wymówek dlaczego mamy lecieć to tu, to
tam.
-Dobrze –
odpowiedziała po chwili. W głosie pobrzmiewała wyczuwalna nutka niepokoju
związana z misją. – Przyznaję, przygotowywałam się do tego zadania dość
długo, to stawia mnie w nowej sytuacji. Nie spodziewałam się…
-W
porządku – przerwałem, próbując ją uspokoić. – To nie jest groźba, chcę panią
uświadomić, że jesteśmy po tej samej stronie. Nie jestem po prostu pewien jaki
macie do mnie interes.
-Mimo
wszystko, nie powinnam zbyt dużo wyjawiać.
-Rozumiem.
Na zlecenia Globusa Vaaraka pośredniczę w handlu zakazaną technologią, zdaje
sobie pani z tego sprawę?
Skinęła
głową w odpowiedzi.
-A zatem
rozumiem, że są pewnie napięcia, lub też brak zaufania w stosunku do
wykorzystania dostarczanej przeze mnie technologii.
-Inkwizytor
Vaarak nie jest członkiem Ordo Xenos – rudowłosa wreszcie rzekła, pewniejszym
tonem. – Prowadzimy wewnętrzne dochodzenie, po co mu broń i technologia obcych.
Wy jesteście jego zaufanym dostawcą. Dotąd odbieraliście przesyłki na obrzeżach
sektora, lecz nagle warunki się zmieniły, wysłał was w Ekspansję.
-Nasz
dotychczasowy kontakt przestał się odzywać, mam odnaleźć jego źródła.
-Nawet
jeśli oznacza to niechybny kontakt z Eldarami?
-Nawet
jeśli…
-W takim
razie skąd ta zwłoka? Nie powinniśmy się tym właśnie zająć?
-Panno
Erin… Jeśli tak się nazywasz…
-Może być
Erin Margo – odpowiedziała i skinęła głową. – Przygotowywałam się do tej roli
dość długo, podoba mi się brzmienie.
-Niech
będzie, to zostanie między nami. Ekspansja Koronusa jest niebezpieczna dla
tych, którzy nie mają wyrobionego nazwiska, zaś nasza misja i tak będzie długa.
Nie jestem pewien na co Vaarakowi technologia Eldarów, bada ją z innymi
członkami swej kabały, czy nie, nie obchodzi mnie to. Ja mam za zadanie się
wydać zaufanym i rzetelnym nabywcą. Nikt nie zapuka do naszych drzwi, jeśli od
tak wbijemy się w samo serce Ekspansji i będziemy głośno wołać. Eldarzy to
mistrzowie kamuflażu, pojawiają się znikąd i znikają w oka mgnieniu. Ktoś taki
nigdy do nas nie przyjdzie, jeśli nie zaskarbimy sobie ich zaufania.
Skoro mowa
była o pukaniu, właśnie ciężka piącha walnęła w drzwi od mego gabinetu, co
ostudziło atmosferę. Ma dłoń powędrowała do przycisku
interkomu, wybrałem komunikator przed drzwiami:
-Butch,
przy panelu masz taki guzik z symbolem dzwonka – rzekłem spokojnie, a po chwili
odezwał się głos Garibalda.
-Jesteśmy
na miejscu, wychodzimy z Warpu za kwadrans.
-I
musiałeś mnie o tym informować osobiście?
-Mamy do
pogadania, to pomyślałem, że i tak wpadnę.
Pożegnałem
się z rudą agentką. Gdy odchodziła wydawała się nadal zdruzgotana. Po prawdzie
podjąłem pewne ryzyko, mogło być zupełnym przypadkiem, że udała się akurat do
tej samej świątyni, ale gdy dostałem od Globusa Vaaraka propozycję znalezienia
dostawcy zaawansowanego sprzętu analitycznego, potrzebnego Tyrantyńskiej
Kabale, to wydawało się raczej mało prawdopodobne, by przypadkowe zbiegi
okoliczności nie miały niczego do czynienia z przedstawionym zadaniem.
Garibald
wyminął rudowłosą „przedstawicielkę” konsorcjum frachtowego, po czym zasiadł na
jej miejscu, częstując się jej niedopitym recafem, nim zdążyłem sprzątnąć.
-Co tak
cię na gwałt przygnało, Butch?
Łysy
osiłek przekrzywił głowę, skwasił nieco twarz i wyjął z kieszeni kilka maleńkich
stłuczonych fiolek zwieńczonych igłami. Miniaturowe strzykawki z jednorazowym
ładunkiem, opróżnione i zużyte.
-Co to za
cholerstwo? – Spytałem.
-Ekipa
porządkowa znalazła w przedziale burtowym. Dałem to wczoraj do analizy, nie
chciałem oceniać pochopnie. To stymulant na bazie amfetaminy. Nawet nie czujesz
gdy się męczysz. Pozwala zapieprzać przez całą zmianę bez przerwy.
-Efekty
uboczne?
-Stopniowe
wyniszczenie organizmu. Możesz się nie męczyć, ale ciało z czasem wysiada. Ktoś
to rozdaje ludziom pracującym przy baterii burtowej. Nie chcę, żeby mi się
ćpuny kręciły przy wybuchowym sprzęcie. Mogą sobie to wstrzykiwać do obierania
kartofli w kuchni, chuj mnie to, ale nie przy obsłudze dział.
-Chcesz
bym przydzielił do tego Garrow?
-Sam chcę
koordynować śledztwo. Kontrola Ognia to moja brocha… Chciałem, żebyś wiedział.
Cóż, Butch
był człekiem raczej prostym, ale ci wyrabiali w sobie niezwykłe terytorialne
przywiązanie. Armaty, działa, torpedy, dla Garibalda stanowiły niemalże jego
własne podwórko. Zamieszanie nań wprowadzone traktował dość osobiście.
Zgodziłem się, zaznaczając jednak, by najpierw przygotował się na ewentualną
bitwę. W układzie Magoros miał czekać na nas Hadarak Fel. Wiedziałem, że będzie
się gdzieś czaił, ze swym znacznie mniejszym okrętem, to była dlań jedyna
szansa, wciągnąć nas w jakąś zasadzkę. Potrzebowałem okrętu w gotowości.
Gwiazda
układu była równie piękna co i zabójcza. Pulsar bijący migocącym białym światłem
zdawał się maleńki, lecz za razem niezwykle jasny. Był u kresu swego astronomicznego
życia, krztusił się czasem, a w swój kaszel wlewał mordercze promieniowanie.
Nasze tarcze trzaskały od pochłanianej energii. Pomniejszy okręt straciłby je kompletnie i musiał co pół godziny odpalać generatory, na szczęście nasz
krążownik miał dwie warstwy osłon, co pozwalało nam przemierzać układ bezawaryjnie,
choć nasze augeryczne sensory padały kompletnie. Co rozbłysk, a w zasadzie co
fala z rozbłysku doszła do naszego okrętu, stawaliśmy się zupełnie ślepi. Na
mostku panował chaos, czasami padała wewnętrzna komunikacja, przez kilka sekund
po emisji w interkomie panował jedynie szum. Równo co sto dwie minuty, maleńki
pulsar wyrzucał z siebie furię, paląc wszystko na swej drodze. Najbliżej
gwiazdy znajdował się mały glob, spękany, karminowy piec, z jednej strony
skorupa zapadała się w tysiącach szczelin, wypuszczając gorąc jądra i
promieniując pomarańczowym blaskiem, zaś od strony gwiazdy, przypominała
zeszkloną masę, gdzie nawet pył rozpuścił się z czasem, przypominając
krystaliczną skorupę. Według mapy, był to Magoros Minoris i nie wiem doprawdy
kto chciałby zbliżać się do planety, dlatego i my ją porzuciliśmy. Cokolwiek
można było znaleźć i tak pewnie pochłonął wulkan, lub ugotowało promieniowanie.
Dalej w
układzie leżały dwa odległe globy, Magoros Primus – olbrzymia szara pustynia
pyłu, oraz krystalicznych mas stanowiących góry, i Magoros Secundus – zmarznięty
księżyc, obleczony grubym całunem chmur. Całość układu otaczał pierścień bieli,
tak się wydawało z daleka, ot sobie cienka wstęga, jakby usypana z mąki. Po
augerycznym zbliżeniu, zobaczyliśmy, że obręcz wokół układu stanowiły
tytaniczne bryły lodu, ostro zakończone kryształy, powoli sunące w wiecznym
biegu po najodleglejszym grawitacyjnym froncie. Światło gwiazdy odbijało się od
kryształów, jak od luster, zaś ich obserwacja była czymś iście poetyckim, gdyż
promienie zmieniały swe kolory, jakby przepuszczone przez tysiące brylantów.
-Dostałem
ekspertyzę brata Vorena – rzekł Gillam Cort, podchodząc do mego stanowiska na
mostku. – Przy tych rozbłyskach misje myśliwców będą niemożliwe. Jedną falę
załoga może wytrzymać, ale przy dwóch, ryzykujemy ostrymi chorobami
popromiennymi. Nasze furie wytrzymają spotkanie ze zwykłą gwiazdą, ba, nawet z
jakimś ostrym podmuchem solarnym, ale tak silnej dawki nie są w stanie
zatrzymać. Hangary możemy sobie napromieniować, tak poza tym.
-No to
zakaz lotów – westchnąłem obchodząc wyświetlacz taktyczny w centrum mostka. – A
już myślałem, że ich łatwiej znajdziemy.
-Możemy
zrobić pięćdziesięciominutowe przeszukania, ale to zbyt krótki dystans na
patrol.
-Dajmy
sobie spokój. Sprawdzimy najpierw planetę, potem księżyc, a dalej się zobaczy.
Mam nadzieję, że Fel też je przeszukał, może zostawił za sobą jakieś ślady.
-Elegancko
nie działał – Przypomniał Thurim siedzący na stanowisku astronawigatora,
przyglądał się mapom, a poza tym, próbował skoncentrować na wyczuciu naszego
wroga. – Kiedy nas zaatakowali na rynku w Porcie Wander, to było raczej prostackie,
ale przyznaję, skuteczne.
-Panie
Cort, proszę nas wprowadzić na daleką orbitę. – Rzekłem, samemu siadając na
swoim fotelu. – Potem przeprowadźcie badania powierzchni, dokładne, szczególnie
na obecność zniekształceń magnetycznych. Jeśli wylądowali tam czymkolwiek,
macie ich znaleźć.
Gillam
skinął głową i ruszył do wykonywania zadań. Secutor powoli zmierzał w kierunku
przeznaczenia, jedynej istotnej planety w układzie. Omiataliśmy sensorami cały
region, lecz po okręcie Hadaraka nie było ani śladu. Musieli się gdzieś kryć, z
pewnością, poza tym, mieli dostatecznie dużo czasu na przygotowania.
Magoros Primus
było wrogim życiu pustkowiem, szarym, nieprzyjemnym, targanym wiatrami
gnającymi kołtuny szarego pyłu nad spiętrzonymi wydmami, na kształt piaskowych
burz, lecz o wiele bardziej krztuszących i niebezpiecznych. Nad błękitnym horyzontem
świeciła samotna gwiazda, niczym okrutny lampion, w którego kierunku nie dało
się spojrzeć, gdyż ten z razu chciał wypalić oczy. Wydawała się maleńkim
punkcikiem, zaś generowana przez nią światłość sprawiała, że pylista
powierzchnia z bliska wydawała się niemal biała.
Lądownik
zmierzał w kierunku powierzchni, w kierunku czegoś, co wzięli za krystaliczne „góry”,
coś co przyspieszyło całą ekspedycję. Gdy okręt wleciał na orbitę i mogli przyjrzeć
się planecie z bliska, stało się jasne, że to nie żadne góry, a ruiny.
Kolosalne ruiny, miasta, gmachy, ulice, nie wykonane ludzką ręką, wydawały się
równie stare co sam świat i tylko ekspertyza pana Quiddego oraz starego Orbesta
Draya rzuciła nam cień rozwiązania. Egariańskie Dominium, cywilizacja
antycznych xenos, której światy łączył jeden wspólny los – spotkała je
absolutna zagłada. Nie zostało po nich nic, poza gmachami, ciasno upchane
formacje krystalicznych miast, rozpinające się w każdym możliwym kierunku, w
każdym możliwym wymiarze, jakby podróżowanie w pionie, było dla nich równie
łatwe. Po Egarianach nie zostało nic, żaden inny ślad, żaden rysunek, mogący
wskazać to jak wyglądają, żadna machina, po prostu masa kryształów, w których
czasami tkwiły wyżłobione litery dziwacznego, obcego alfabetu.
Planeta
niegdyś mogła przypominać żywy i zielony glob, lecz jakiś kataklizm wypalił jej
powierzchnię i odparował z planety wodę. Lądownik przeleciał nad krawędzią skalistego
wybrzeża, zostawiając za sobą wyschnięte morskie dno. Wznieśli się nad pobliskie
wieżyce, kierując w stronę największej metropolii, gdzie z odczytów na orbicie,
coś się kryło, zawirowania magnetyczne były największe.
Kryształowe
miasto wyrastało z oceanu pylistych wydm, zajmując znaczną część kontynentalnej
masy na północy. Zmierzali do samego centrum, do serca zrujnowanej metropolii,
gdzie niczym klejnot, mieniła się pewna konstrukcja. Choć pół-przezroczyste
masywy ruin rozszczepiały światłość odległej gwiazdy, rzucając je kalejdoskopem
barwnych promieni, to nic tak nie błyszczało, jak ten centralny klejnot – wieża
o geometrycznej formie zaostrzającego się rombu. Odbijała każdy promień
światła, jak olbrzymie lustro.
Wieża tym
się właśnie okazała, gdy tylko wylądowali na skrawku pustego terenu niecałe
trzy kilometry od obiektu, osłonięci przed potencjalną zawieruchą. Drużyna pod
przewodnictwem Ingrid Garrow wyszła z lądownika. Zbrojni rozstawili się dookoła
stalowej bryły i od razu z podziwem obejrzeli sobie ruiny. Szczęki niektórym
opadły, zaś inni nakreślili na piersi znaki, modląc się. To była obca, nieludzka
cywilizacja, a zatem zepsuta i zasługująca na wyniszczenie. Niemniej w tych
krystalicznych gmachach tkwiło antyczne piękno, którego trud było odmówić, trud
było odeń wzrok oderwać.
-Zbieramy
się, chłopcy – zbrojmistrzyni rzekła, sprawdzając swój bolter.
-Nie
mogliśmy wylądować odrobinę bliżej? – Spytał jeden z podwładnych, podłączył
właśnie karabin laserowy do zasilacza plecakowego, podskoczył na szarym
pylistym podłożu i naciągnął na twarz maskę filtracyjną, oraz osłonę oczu. Choć
na planecie oddychać się dało, nagły haust pyłu w płucach mógł skutecznie ukrócić
wyprawę.
-Nie marudź,
Chomsky – zaśmiała się brunetka, samemu zakładając maskę i naciągając na twarz
gogle wizyjne. – Wokół tego miejsca są potężne zawirowania jonowe i magnetyczne.
Kable by się nam usmażyły, a lądownik rozbił. Z resztą, trochę ruchu nogami
dobrze ci zrobi.
Jej twarz
przesłaniała teraz konstrukcja z kilkoma zielonkawymi soczewkami, filtrowały
promieniowanie, odcinały rozbłyski, tonowały kolory, a przede wszystkim
pozwalały widzieć osobliwe zagrożenia, sygnatury cieplne i inne anomalie. Gdy
spojrzała na swych ludzi wyglądali jak duże pomarańczowe człekokształtne plamy.
Maszerowali
blisko godzinę opustoszałymi korytarzami, celując bronią w odległe złudzenia
optyczne, mając się na baczności. Lądownik zostawili za sobą, wygasili silniki,
zaś dwóch pilotów oraz czwórka strażników pilnowała maszyny, pośrednicząc w
łączności z krążownikiem na orbicie. Mieli podsłuch na grupkę tuzina żołdaków
oraz prowadzącą ich szefową grupy desantowej. W komunikatorach voxowych
brzmiały ich oddechy i sapanie. Wtem przyszła kolejna fala zakłóceń i szumów.
Planetę omiotła fala promieniowania, na szczęście rozbijając się o jaśniejszą
stronę globu, a także rzucając na zachodzące ciemnościami niebo liczne barwne
wzorce. Musieli aż przyciszyć głośniki, by nie stracić słuchu. Długie
pięćdziesiąt osiem sekund oczekiwania na przerwanie emisji, a potem kilka
sekund, aż z magnetycznej klatki ucieknie resztka zakłóceń.
Jeden z
pilotów odprężył się na fotelu, odpiął maskę od gęby i zaczął szukać
papierosów. Atmosfera nadawała się do oddychania, ale mimo wszystko zalecali
korzystać z filtrów w skafandrach, na wypadek, gdyby coś rozwaliło filtry na
lądowniku. Jego partner spojrzał się pytająco, jakby chciał go upomnieć, że nie
powinien zdejmować maski, a raczej trzymać się przepisów, na co kompan machnął
ręką.
Wtem w
głośniku usłyszeli strzały, co zupełnie ich zatkało! Obaj zastygli w pozach
wyrażających zakłopotanie, ale po chwili szybko nadali komunikaty łączności z
powrotem do krążownika na orbicie.
-Zielonoskórzy!
Szlag! Mallory, nie gap się, tylko strzelaj! – W trzaskach i szumie przebijał
się głos Ingrid Garrow. – Słyszycie mnie? Secutor?! Mamy tu orków!
Cholera,
tylko tego brakowało. Piloci spojrzeli po sobie i przygasili światła w
kokpicie. Jak mawiało stare porzekadło, gdzie był jeden ork, tam był tysiąc,
gdzie był ich tysiąc, tam zielony potop.
-Ingrid –
odezwał się znajomy głos kapitana Fista. – Ilu ich?!
-Z dwa
tuziny! – Krzyknęła, nim jej wywód przerwała ciężka seria z boltera. – Damy
radę, ale nie zostaniemy tu zbyt długo. Dużo hałasu… Ach, żeby cię…
Znowu
salwy wystrzałów, ryki wściekłych gardzieli i eksplozje pocisków z broni
zbrojmistrzyni zagrały pierwsze skrzypce.
-Jesteśmy
przy wieży, tutaj jest jeszcze ktoś.
-Kto?
-Nie
wiem, jacyś ludzie, zabarykadowali się przy wejściu do iglicy. Chomsky! Nie
marnuj baterii!
-Ludzie
Fela? – Dopytywał kapitan.
-Może.
Jak rozwalimy tą swołocz, to się spytam. Na dłuższe posiedzenie nie będzie
czasu, mam przeczucie, że ściągnie tu więcej tych zielonych drani.
-Wysłać
posiłki?
-Nie
trzeba, jeszcze zauważą lądownik.
Cliff
Chomsky przylgnął plecami do muru ze skruszonego kryształu, spojrzał na zwalone
ciało potężnego mięsistego człekokształtnego stwora, leżące zaraz obok. Zerwał
się na jedno kolano i wycelował w uciekającego brutala. Zgarbiona sylwetka
kołysała się pod własnym ciężarem, gdy stwór uciekał, zaś szefowa wstała z
resztą drużyny i rozkazała zabić ostatniego z niedobitków, nim ucieknie i
poinformuje o wszystkim zapewne resztę plemienia. Cliff pociągnął za spust,
rubinowe promienie rozświetliły atmosferę między soczewką lufy karabinu, a
ciałem zielonoskórego. Ten zawył boleśnie, nim zwalił się na ziemię, wstęgi
skondensowanego światła wypaliły mu cztery dziury w intensywnych, krótkich
wyładowaniach.
Między
nimi, a wejściem do lustrzanej wieży leżały powalone, rozerwane cielska.
Drużyna desantowa obeszła je ostrożnie, upewniając się bagnetami, że stwory nie
żyją. Niektórzy mierzyli jeszcze w stronę ciemnego wejścia, gdzie pewna kobieta
oraz dwójka żołdaków kierowali broń w swoich wybawców. Ingrid bezpośrednio nie
rozpoznała nieznajomej, gdyż i ta miała na sobie odzienie ochronne, w tym i
maskę, lecz gdy na jej ramieniu usiadło przerośnięte czarne ptaszysko,
przypomniała je sobie. W Porcie Wander, spotkanie z Orbestem Drayem, ten kruk
poderwał wtedy zaszyfrowany czarny kamień, w którym dawni astropaci zamknęli
wizję zaginionego okrętu, a przez to i legendarnego skarbu.
Ingrid
sama nie wiedziała czego bardziej się obawiać, możliwego pojawienia się
posiłków zielonoskórych brutali, czy może rewanżu Hadaraka Fela, gdziekolwiek
przebywał. Zbliżali się do siebie, zaś tajemnicza kobieta uniosła dłoń, samemu
opuszczając swój pistolet. Jeden z jej żołnierzy postąpił podobnie, drugi
odepchnął od siebie rozerwane cielsko orka.
Dowódczyni
desantu aktywowała komunikator, i cicho zameldowała przez vox.
-Tą
grupę prowadzi koleżanka naszego znajomego…
Nastała
dłuższa cisza, oczekiwała odpowiedzi, wiedząc dobrze, co też Hanover zrozumiał.
Kobieta z ptaszyskiem na ramieniu schowała broń do kabury, dobrze wiedząc, że
nie mieli szans z przewagę liczebną przybyszy. Uniosła obie dłonie, mówiąc:
-Spokojnie,
nie mamy złych zamiarów… Dziękujemy za ratunek, było blisko.
-Co tu
robicie?
-Szukamy
tego co i wy, okrętu… Okrętu z wizji.
Na te
słowa Ingrid zmrużyła oczy, choć tych nie było widać, zza zielonych wizjerów
gogli. Zajrzała sobie do mrocznego wnętrza lustrzanej wieży i upewniła się, że
nie czai się tam nikt inny. To wszystko co zostało z oddziału, zaś sama wieża,
w przeciwieństwie do reszty ruin, wykonana była z krystalicznego metalu,
przypominającego piryt. Równe ściany i idealnie symetryczne załomy, płaskie
powierzchnie odbijające dalekie światło gwiazdy, dziwaczna konstrukcja.
-Gdzie
jest wasz transport? – Spytała się dowódczyni.
-Odleciał,
z rozkazów Hadaraka, jak tylko się tu pojawiliście. Nie chciał zwracać na
siebie uwagi. Obiecał, że wróci… Z czasem.
-Jak
długo tu siedzicie?
-Trzydzieści
cztery godziny – odpowiedziała, zdejmując z twarzy maskę i sięgając powoli po
manierkę z wodą, która była na wyczerpaniu.
Zostawił
ich na pierwszą wieść o przybyciu Secutora, typowe uwzględniwszy jego
psychologiczny profil. Kapitan Fist przysłuchiwał się wszystkiemu na otwartym
kanale, zaś ludzie panny Garrow, na jej rozkaz, rozbroili i skuli obstawę
kobiety.
-Wrócicie
z nami, chyba nie macie nic przeciw?
Pytanie
było oczywiście retoryczna, na twarzy pojmanej widniała ulga, podobnie jak na
twarzach jej obstawy. Mężczyźni wiedzieli co może ich czekać, komplementarna
propozycja zmiany pracodawcy, próba na wykazanie się, a potem praca na niskim
stanowisku, a ewentualnością było wywalenie przez śluzę.
-Co tu
znaleźliście? – Postawna brunetka spytała, wchodząc w głąb wieży.
Choć z
zewnątrz lustrzany gmach wydawał się ciemny i pusty, od wnętrza wypełniały go
zwierciadła imponujących rozmiarów, na nich odbijały się gwiazdy, zaś im dłużej
weń patrzyła, zauważyła, ze jej postać znikła, podobnie jak ściany. Nadal za
plecami miała swych ludzi, a pod nogami solidną podłogę, niemniej wnętrze jakby
zmieniło się w kolosalne obserwatorium, w którym mogła zobaczyć wszystkie trzy
globy układu Magoros, błyszczący w oddali pulsar, oraz pierścień lodu na
obrzeżach. Planety poruszały się szybko, tocząc się po niewidzialnym torze,
niczym kolorowe kamienne kule.
-Znaleźliśmy
lokację okrętu – odpowiedziała nieznajoma.
-Przekazałaś
informację swojemu szefowi?
-Tak…
A zatem dlatego
ich zostawił, kolejny powód. Nie byli mu już potrzebni do osiągnięcia sukcesu.
Nic nowego w Ekspansji, która po ofiary upominała się dość szybko, nie
zostawiając po nich śladu. Gdyby nie przybyli, znaleźliby po obrońcach co
najwyżej strzępy, jeśli orkowie nie wzięliby ze sobą wszystkiego.
-W takim
razie, przydasz się. Pokaż mi co chcę zobaczyć, a rozważymy, czy okazać wam
więcej łaski niż Hadarak.
Kobieta
skinęła głową. Jej mina wyrażała zakłopotanie, ale i wielki zawód. Podeszła
bliżej centrum, obróciła się i wskazała pierścień odłamków. Przymknęła oczy,
sprawiając, że obraz przybliżył się, zmianie uległ punkt widzenia, który
podróżował przez układ, niczym bezcielesny podróżnik. Ktokolwiek nie zbudował
tego „planetarium”, stworzył je z myślą o psychicznie uzdolnionych, szczęście,
że nieznajoma była kimś takim, przez co okiełznanie urządzenia w ogóle było
możliwe.
Wkrótce,
między zamarzniętymi kształtami, dostrzegli długą szaro-czarną sylwetkę wraku,
zatopioną w lodowcu pewnej zamarzniętej asteroidy. Dryfował powoli w swym
lodowym grobowcu, otoczony ostrymi odłamkami wielokrotnie przekraczającymi jego
rozmiary. Następnie widok powrócił na planetę, ściany stały się zupełnie
przezroczyste, widać było przez nie krystaliczną metropolię otaczającą wieżycę,
zaś do jej czubka ciągnęła się cieniutka błyszcząca linia, jak pajęcza nić,
sięgająca gdzieś w bezkres kosmosu, w kierunku białego pasma.
***
Zwali ją
Lady Ash, prawa ręka Hadaraka Fela, człowieka, który postanowił skraść to co
było z natury rzeczy moje. Teraz siedziała w surowej celi, przed zimnym stalowym
stołem, zaś my obserwowaliśmy ją zza grubego lustra. Na pewno czuła, że jest
obserwowana, jej zdesperowany wzrok skakał po naszych twarzach, choć nie
powinna była ich widzieć. Pozbawiliśmy ją wszystkiego, co mogło nam dać jakąś
wskazówkę, więc został jej jedynie środowiskowy kombinezon, w którym została
zabrana z powierzchni. Średni wiek, ładne rysy, szatynka, Fel z pewnością
trzymał ją dla walorów estetycznych, między wszystkimi innymi talentami jakie
mogła posiadać. Thurim pocierał swój podbródek, cicho mrucząc, namyślał się i
analizował to w niej zobaczył. W rogu celi stała także klatka, z której
odezwało się czarne ptaszysko, domagając wyzwolenia. Trzepotało skrzydłami,
krakało, a nasz sędziwy nawigator lubieżnie się uśmiechnął.
-To
bardzo uzdolniona telepatka – zarechotał gardłowo, przygładzając sobie włosy
dłońmi. – Fascynuje mnie, jak umiejętnie maskuje swą moc, używając zwierzęcia jako
nadajnika.
Istniała
możliwość, że uratowanie tej kobiety nie było przypadkiem, co dobrze
rozważaliśmy. Co jeśli Fel celowo zostawił ją na planecie, tak, byśmy ją
uratowali? Byśmy ją wzięli na pokład, a teraz, dla odpowiednio dostrojonych do
niej umysłów, świecilibyśmy się jak latarnia w psychicznej próżni. Fel mógłby
schować swój okręt po drugiej stronie planety, zasłonięty cieniem niebieskich
ciał i szumem zakłóceń, nie widzielibyśmy go, ale on nas jak najbardziej, a
konkretniej, punkt w przestrzeni gdzie znajdowała się jego wierna towarzyszka.
-Powinniśmy
wywalić ją przez śluzę – syknął groźnie Garibald, splatając ramiona na piersi.
-Pan by
wszystkich w kosmos od razu wywalał – wtrącił Thurim, przewracając oczami. – A może
tak się ją wypytać o plany i położenie Fela, skoro już tu jest?
-Może
jej herbatkę zaproponować, co? – Łysy osiłek zapytał, układając dłonie po
bokach i nachylając się groźnie nad nawigatorem, zaś ten uśmiechnął się
najuprzejmiej jak potrafił i skinął głową, mówiąc:
-O!
Świetny pomysł. Zrób od razu dwie, też z chęcią się napiję – i nie dając
zatkanemu Butchowi odpowiedzieć, przeszedł korytarzykiem w kierunku wejścia do
sąsiedniej celi.
Spokojnie
przeszedł przez drzwi i na naszych oczach zasiadł sobie przed Ash, uprzednio
wygładzając eleganckie powłóczyste szaty. Na głowie nawigatora siedziała opaska
maskująca jego trzecie, „eteryczne” oko, była złota i poznaczona wszelkiego
rodzaju insygniami. Trud było pomylić prawdziwą naturę Thurima, obnosił się ze
swym stanowiskiem do stopnia, gdzie gdyby mógł, z chęcią nosiłby swe całe
zaplecze, tylko po to, by wszyscy schodzili mu z drogi zwarzywszy kluczowość
pozycji. Dał jej za razem do zrozumienia, że rozmawia z równym, bądź też
wyższej rangi psykerem, na pewno bardziej doświadczonym, a to oznaczało, że my
wiemy kim była i do czego jest zdolna.
-Ash,
tak? – Spytał, splatając długie chude palce.
Kobieta
skinęła mu w odpowiedzi.
-Możesz
mi mówić Thurim… No, skoro się poznaliśmy, to pozwól, że wyrażę nadzieję na
owocną współpracę. Nie musimy sobie od razu skakać do gardeł.
-Nie mam
wobec was wrogich zamiarów – rzekła psykerka. – Jestem wdzięczna za uratowanie
życia, już mówiłam.
-Ależ
moje dziecko… Ty nie masz jak skakać nam do gardeł, bo jesteś przykuta do
krzesła, a krzesło przyśrubowane do podłogi – siwowłosy nawigator celnie
zauważył. – Chodzi mi o jednego dryblasa – i skinął głową w kierunku szerokiego
lustra na jednej ze ścian. – No i jeszcze kilku dryblasów pewnie by się
znalazło, paranoików, psychopatów z maniami prześladowczymi, którzy wierzą, że
możesz nas wystawić swojemu przełożonemu.
-Ale… -
zaczęła, lecz wtedy jej oczy powędrowały po nawigatorskich insygniach Thurima.
Nawigatorzy byli jednymi z najbardziej czułych psykerów w Imperium, to nie mógł
być przypadek, że właśnie jego przysłali, tak sobie zapewne myślała. Zrozumiała
w końcu, że mieliśmy swoje podejrzenia i to dobrze uzasadnione. – To prawda,
możliwe jest takie naprowadzanie, ale Hadarak nie ma ludzi, którzy mogliby mnie
„wyczuć”, jeśli sama tego nie zechcę i nie spróbuję od wysłać sygnału. A wy
możecie mnie uważnie monitorować. Gdybym zrobiła coś takiego, podpisałabym na
siebie wyrok śmierci.
-Owszem,
i to mnie niepokoi. To niepokoi wielu z nas. Może Hadarak ma jednak zapasowy
plan, może jest jakiś sposób, w który może śledzić ciebie, lub twojego pupilka.
-Nie…
Zostawcie Pyrexię w spokoju, ona nie jest w stanie...
-Spokojnie,
spokojnie, dziecino – zaśmiał się Thurim. – Nie w tym rzecz. Chcemy, byś z nami
współpracowała, byś się otworzyła i nadal nadawała dla Hadaraka.
Lady Ash
zamrugała oczami, przekrzywiła lekko głowę, nie rozumiejąc do czego Thurim
zmierzał, a starzec postępował jedynie według ustalonego wcześniej planu. Gdy
Ingrid zabrała ją z planety, jako jeńca, to była nasza pierwsza obawa, lecz po
naradzie z Thurimem wpadliśmy na pomysł. Skoro Hadarak Fel ma nas obserwować,
to czemu tego nie wykorzystać?
-Chcemy,
byś się zachowywała tak, jakbyśmy cię wzięli za zwykłą kobietę, jakby drużyna
desantowa nie wpadła na to, że zostałaś obdarzona zmysłami o większej potencji.
Chcemy, byś realizowała plan Fela, a jeśli dobrze się spiszesz, czeka cię nie
lada nagroda. Lecz jeśli go ostrzeżesz, jeśli wyślesz sygnał, że cię odkryliśmy
i znamy twą prawdziwą naturę, to pan Butch z przyjemnością zapozna cię ze śluzą
powietrzną… Swoją drogą, Butch, przyniesiesz z łaski swojej tą herbatę, czy
nie?
Przekonanie
Ash nie było aż tak trudne, w końcu argument był bardzo prosty, warunek
finitywny dla je żywota, zaś szanse na wykombinowanie jakiegoś awaryjnego planu
praktycznie znikome. Gdyby tak teoretycznie dała szansę podejścia nas
Hadarakowi, gdyby tak udało się im nas zaskoczyć, to mogliby ją odbić w trakcie
abordażu. Ewentualnie mogłaby kontynuować z nami podróż, udać, że wejdzie w
część załogi, wiodłaby za nami po Ekspansji, działając jak nadajnik, pozwalając
Felowi nękać nas pułapkami, zastawiać wnyki w portach na naszych ludzi, a gdyby
uznała, że jest za gorąco, zawsze mogłaby zejść z pokładu i rozmyć się w
tłuszczy jednej z zaludnionych planet czy portów. Musieliśmy rozprawić się z
konkurentem „tu i teraz”, jak to mawiają. Ash nie miała wyjścia, nawet jeśli
oryginalny plan zakładał jej pojmanie lub coś podobnego, musiała pójść na
współpracę i być użyteczną, gdyż w przeciwnym wypadku, mogliśmy ponownie
przywrócić równowagę konfliktu pozbywając się jej na dobre. Thurim oraz Ingrid
starali się z nią pertraktować, wywiedzieć się jeszcze czegoś, gdzie ostatnim
razem był okręt Fela, gdzie się udał, lecz nie dysponowała niczym wartościowym,
samymi ogólnikami, co było dość zrozumiałe, Hadarak musiał się zabezpieczyć na
ewentualność tortur. Lądownik wysadził ich półtora dnia wcześniej, zawinął się
i znikł. Czy pozostawał po przeciwnej stronie planety? Czy ruszył w stronę
lodowatego kręgu? Tego nie wiedziała ani ona, ani para ocalałych żołdaków.
Ustaliliśmy
kurs, zaś Ingrid pomogła zidentyfikować grupę asteroid spowitych lodem, którą
widziała w obcym planetarium. Obserwacje uwieczniła aparatem wbudowanym w
gogle, więc mieliśmy punkt odniesienia. Wzięliśmy kilka poprawek na ruch pasa
zmarzliny, ruch planety i spędzony czas na orbicie, tak by wyliczyć gdzie
powinien znajdować się wrak.
Ostatnie
godziny podejścia były ekscytujące. Dla Orbesta Draya, starca z załogi mego
dawnego krewnego, ta cała wyprawa miała niemal spirytualistyczny wymiar.
Opowiadał z takim zawzięciem o skarbach, o cennej antycznej technologii, że świeciły
się mu oczy, jakby w wyobraźni zobaczył górę ze złota. Udzielały się nam jego
opowieści, bo pomyśleć ile taki stary wilk może cykli przeżyć robiąc absolutnie
nic. Co najwyżej służyć w nudnych i przewidywalnych misjach, czasami napadną
piraci, czasem coś nawali, to jedyna ponura ekscytacja… Wraca taki do portu,
siada w tawernie i słucha towarzyszy, jak ci opowiadają, że ktoś im
opowiedział, jak ktoś opowiadał, że cuda się działy, hen tam daleko, skarby i
przygody, i tak dalej, i tak dalej. A on słuchał i smucił się, że nic ciekawego
go w życiu nie spotka, może co najwyżej zginąć w bitwie. My, na wyciągnięcie
ręki mieliśmy okręt, który spowity był legendami, wrak wypchany najprawdziwszym
skarbem. Jak tu się nie ekscytować?
W
regularnych interwałach skanowaliśmy przestrzeń dookoła nas, setki tysięcy
kilometrów w każdą stronę, byliśmy z dala od Magoros Primus, więc gdyby Fel
krył się za planetą i chciał nas dogonić, musiałby się ruszyć. Nie widzieliśmy
go nigdzie, a zatem jego fregata musiała kryć się gdzieś z dala, między
lodowcami pasa asteroid. Czekał, podobnie jak i my, a do tego nie musiał się
nam pokazywać, by wiedzieć gdzie jesteśmy.
Kolejna
godzina minęła, a blade światło pulsara, w tej monstrualnej odległości, rozświetlało
jedną część asteroid, przeciwną zostawiając w granatowych ciemnościach. Sama
gwiazda wydawała się zaledwie jasnym punkcikiem i zlewała z resztą na tle
czarnej pustki. Nasz krążownik sunął ostrożnie, manewrując delikatniej i
starając się utrzymać równy dystans od zlodowaciałych brył majestatycznie
płynących przez bezkres, obracając się powoli w osobliwym tańcu pełnym piruetów.
Bryły swoimi rozmiarami dorównywały planetarnym wyspom, wydawały się być
zrębami kontynentów, jakby ktoś wziął kawał planety na pieniek i rąbał podłużne
szczapy, ciskając trocinami w niebo. Gdybyśmy się z jednym odłamkiem zderzyli,
byłoby po nas. Między kolosalnymi kształtami dryfowały mniejsze, niekiedy
przypominały chmury mikroskopijnych diamentów, kiedy indziej przelatywały tuż
obok z ogromną prędkością, rozbijając się o pobliskie molochy lub ześlizgując
się z naszych tarcz.
Co jakiś
czas docierała do nas emisja pulsara. Na mostku robiło się nerwowo. Stałem na
stanowisku dowodzenia, skąd przez strzeliste wizjery miałem dobry wzgląd na
otoczenie, ale słyszałem jak załoga dookoła mnie panikuje. Ekrany kogitatorów
zaczęły szumieć, wyświetlacz taktyczny wariował w jednej sekundzie
identyfikując najmniejszy kamyczek jako śmiertelne zagrożenie i wzniecając
alert kolizyjny, innym razem zgłaszając, że dookoła nas pojawiło się aż
czterdzieści okrętów o nieokreślonej klasie, a jeszcze innym razem, zupełnie
się rozmywał, jakby Secutor płynął przez pustkę pozbawioną jakiejkolwiek
materii.
Kazałem
zrestartować zegar odliczający do kolejnej emisji, zaś moja załoga stopniowo
reaktywowała elektroniczne podsystemy. Odzyskaliśmy nawigację, następnie
dalekie sensory, rozpoznanie wróciło do pracy, analizując zdjęcie poczynione
przez pannę Garrow. Thurim osobiście pilnował, by nasza nowa przyjaciółka i jej
zwierzątko, nie czuły się na tyle wolne, by otwarcie sabotować naszą operację.
Nareszcie
oblecieliśmy zlodowaciałego olbrzyma, który od kilku godzin majaczył na
horyzoncie naturalnej, niewspomaganej wizji. Podróż była długa i męcząca,
siedzieliśmy na krawędziach foteli i krzeseł, spodziewając się wszystkiego.
Zmiany niewiele dawały, przynajmniej nie oficerom, którzy wiedzieli jaka jest
stawka. Nie mogliśmy się zdrzemnąć, czekaliśmy jak na objawienie.
Aż w
końcu ujrzeliśmy… Cmentarzysko.
***
Nasz
lądownik został za lodowatą górą, która wyrastała z masywu zmarzliny jak
odwrócony sopel. Przylgnęliśmy do najbliższej osłony, gdy nieopodal nas rozbił
się pocisk. Kto strzelił? Prawdopodobnie ktoś z ludzi Fela. Zastawili na nas
zasadzkę, mieli mnóstwo czasu. Na szczęście grawitacja była tam mniejsza, więc
strzelec biorąc poprawkę na opad pocisku
przeliczył się, i uderzył zaraz nad głową zbrojmistrzyni. Sylwetka Secutora
płynęła daleko nad nami, po czarnym niebie, a wokół niego podobne latające
wyspy, zaś na powierzchni, gdzie wylądowaliśmy, kryształy lodu obłapiały
dziesiątki wraków. Okręty małe, duże, frachtowce, fregaty, na oko wszystkiego
po trochu. Stare molochy, które albo starały się odnaleźć ten sam skarb, albo
stawiły część dawnej floty. Między nimi, zaledwie trzysta metrów, nad krajobraz
zmarzliny najeżonej ostrymi soplowymi kształtami lub masami pogiętego metalu,
wybijał się dziób Imperialnego okrętu. Ostry klin frontowego pancerza pokryty
był warstwą szronu grubą na tyle, że nie mogliśmy odczytać niczego, co zostało
tam zapisane, niemniej dobrze wiedzieliśmy, że to był ten okręt. Ścieżka
Sprawiedliwych, wołał nas i przyciągał, chcieliśmy zbadać jego ładownie i opić
się sukcesem, ale gdzieś w lodowcach czaiła się zasadzka. Była nas szóstka, ja,
panna Garrow i czwórka jej ludzi, to nie miało trwać długo, chcieliśmy
przeprowadzić rozpoznanie, zobaczyć co wrak ma do zaoferowania i czy w ogóle
jest wart zachodu. Można się spytać, czemu zostawiłem swój własny okręt pod
dowództwem Gillama Corta i Garibalda Butcha, czemu ryzykowałem, gdy nad nami,
gdzieś między lodowcami, skrywała się wroga jednostka. Odpowiedź jest prosta,
bo miałem dobry plan, plan, który kosztować mógł Fela więcej niżby chciał.
Ingrid
Garrow, jak i reszta z nas zamknięta w szczelnym kombinezonie, wychynęła na
chwilę by spojrzeć termiczną wizją na krajobraz przed nami. Nawet jeśli tamci
mieli na sobie podobną ochronę środowiskową, ich broń już nie, przez co
nagrzana od wystrzału lufa świeciła się jak latarnia w zupełnej ciemności.
Jeden z ludzi Ingrid, niejaki Cliff Chomsky, miał przy sobie laserowy miotacz
podłączony do ciężkiego plecaka z baterią, co nasunęło mi pewien pomysł.
Wiedzieliśmy, gdzie snajper się znajduje, lecz nie jak skrócić dystans w
bezpieczny sposób.
-Nie dam
rady go szybko namierzyć i ustrzelić – twardziel odpowiedział zbrojmistrzyni, z
czym musiała się zgodzić. Przez Ingrid przemawiało zdeterminowanie odbiegnięcia
w gęstwinę wraków i brył lodu, gdzie mogliśmy przemknąć spokojnie, niestety
snajper przygwoździł nas nim podeszliśmy do właściwego krateru z głównym
wrakiem.
-Strzel
w ziemię, przed nim – poleciłem spokojnie i podjąłem swój boltowy pistolet. – A
potem biegniemy, co sił w nogach, do tamtych hałd złomu.
-Tylko
zwróci na siebie uwagę – westchnęła panna Garrow.
-Nie w
tym rzecz – rzekłem wskazując na broń osiłka z jej drużyny. – To laser. Walnij
wiązką w bryłę zamarzniętej wody, a co się stanie?
Brunetka
pomyślała przez chwilę, czułem jak za maską unosi jedną brew, byłem tego
pewien. Skinęła podkomendnemu głową, a ten wygramolił się na jedno kolano,
szybko wycelował broń i pociągnął za spust. Seria rubinowych promieni runęła w
solidną lodową powierzchnię zaraz przed stanowiskiem, gdzie krył się snajper.
Absolutna kosmiczna zmarzlina nagle dostała dawką skondensowanej energii,
topiąc się. Woda zawrzała, a wybuch pary nie dość, że stworzył przed snajperem
kolumnę bieli, to jeszcze wyrzucił mnóstwo odłamków. Przeskoczyliśmy naszą
osłonę i pognaliśmy w stronę wrakowiska, między szczątkami Ścieżki
Sprawiedliwych, ale i innych jednostek. Przebiegliśmy pod kadłubem starego
modelu Aquili, lądownika, który wbił się dziobem w lodowiec, masakrując przy
tym załogę. Dalej, wzdłuż kabli i rur, rozprutego transportowca, który
nieporadnie leżał na burcie, jak olbrzymia ryba, której ktoś rozciął brzuch.
Wszystko skostniało i przymarzło do ziemi. Obiegliśmy stanowisko snajpera,
Ingrid znalazła jego ślady, wycofywał się zapewne na inną upatrzoną z góry
pozycję.
Podążyliśmy
za nim, po chwili zauważając uciekającego mężczyznę. Miotacze laserowe odezwały
się, chwytając biedaka, nim ten zdążył wskoczyć w kolejną kryjówkę. Obnażyliśmy
tym samym plan kolejnej zasadzki. W ruinach czekała jeszcze piątka ludzi Fela z
jednym konkretnym celem na myśli – powstrzymaniem nas. Rozgorzała walka, zaś
mroczna strona asteroidy pulsowała od czerwonych rozbłysków. Z Secutora
docierały zapytania i raporty, chcieli dosłać posiłki, lecz na tym etapie, gdy
ludzie Fela wiedzieli o naszej obecności i zdawali sobie sprawę, że możemy
posiłków potrzebować, mogliby zestrzelić lądownik. Niepotrzebne ryzyko.
Tym
razem to oni byli zaskoczeni i czwórka naszych strzelców bezbłędnie zdejmowała
opozycję z daleka, mając przewagę broni, która w tak lekkiej grawitacji nie
podbijała po każdym wystrzale. Wystarczyło wycelować i pociągnąć za spust, a
promień energii przepalał się przez kombinezon. Jeśli nie trafił, wzniecał
dookoła celu chmurę, co szybko się rozwiewała, lecz przynajmniej katowało wroga
odłamkami. Cliff w ten sposób wystrzelił jednego z przeciwników w górę, gdy
kanonada z miotacza trafiła pod stopy nieszczęśnika, zaś erupcja pary wypchnęła
go, jakby ten stanął na dyszy odrzutowego silnika. Nieporadne ciało wirowało w
powietrzu, żołdak machał kończynami, jakby próbował pływać, lecz atmosfera
wokół asteroidy prawie nie istniała, poza najbardziej schłodzonymi i ciężkimi gazami,
których rzadka mgiełka unosiła się zaraz nad powierzchnią.
Ingrid
oszczędzała swój bolter, choć dała mu niemo zaśpiewać. Bardziej niż słyszeć
wystrzały, czuliśmy drżenie gruntu, gdy wyzwoliła parę pocisków. Jeden trafił
zucha, co właśnie zamierzał rzucić się na nią z wysoko uniesionym mieczem.
Trzeba przyznać, że podkradł się dość blisko w całym zamieszaniu. Bolt
rozwiercił skafander, uciekło zeń powietrze i jakby tego było mało, eksplodował
wyrywając w trzewiach okropną dziurę. Krwiste ochłapy obrosły szronem i
zamarzły nim biedak zwalił się na ziemię, a tam już kolejny pocisk leciał w
pobliskiego towarzysza. Pozbyliśmy się ich szybko i bez zbędnego hałasu, choć
byłem pewien, że meldunki słali równie intensywnie co i my. Secutor odbierał
komunikaty z asteroidy, zarówno nasze jak i ich, lecz żaden nie był słany przez
eter w kierunku innego okrętu, co mogło sugerować, że Hadarak Fel był z nami na
powierzchni i sam koordynował obronę.
Stanęliśmy
przed kadłubem majestatycznego wraku, choć ornamenty dawno temu odpadły lub
pokrył je lód, Ścieżka Sprawiedliwych wyglądała nadal imponująco. Istny antyk
jakich nie produkowano od tysięcy lat, za razem wielka szkoda, że czekał go
właśnie taki los, grobowca i zapomnianego skarbca. Frontowa część wznosiła się
na ścianie krateru, był w połowie pęknięty, starał się lądować, dźwignąć w górę
dziób, nawet kosztem zmiażdżenia niższych pokładów, jakby coś ściągnęło go na
powierzchnię. Pęknięcie w kadłubie prawie przełamało wrak na dwie części,
jeszcze połączone zmiażdżonymi górnymi poziomami. Pokłady stały przed nimi
otworem, dziesiątki sekcji pnących się jak warstwy i piętra habitatu
mieszkalnego. Pancerz zewnętrzny znaczyły przeróżnie żłobienia, dziury i wyrwy,
poczynione niezliczonymi uderzeniami rozpędzonych kosmicznych odłamków.
Spojrzeliśmy jeszcze raz na Secutora, wyglądał jak maleńka zabawka, mikry model
wielkości paznokcia, którego pokładowe oświetlenie odcinało się na mrocznym
tle. Czas
było nam wstąpić w trzewia lewiatana…
Błądziliśmy
mrocznymi korytarzami, rozświetlając sobie drogę czy to za pomocą gogli,
latarek, czy w moim przypadku, implantu, który pozwalał mi widzieć w
ciemnościach, choćby nawet w najbardziej mdłym odcieniu zieleni. Szukanie
schodów i odpowiednich działów zajęło sporo czasu, niektóre z sekcji były
nieodwracalnie zniszczone, inne zachowały się w znośnym stanie. Uważaliśmy, by
nie wejść w kolejną pułapkę, w tak ciasnych korytarzach mogliby zastawić na nas
ukryte miny, choć z drugiej strony, przewidzieć którędy mogliśmy przejść w
kolosalnym labiryncie też byłoby nie lada wyczynem.
Naturalnie
od razu ruszyliśmy do ładowni, co odcięło naszą komunikację z orbitą. W
gęstwinie metalu zakłócenia były równie intensywne co te fundowane przez
odległą gwiazdę. Stanęliśmy w szerokim ładownym holu, nieopodal windy
prowadzącej na sprasowane lądowisko w podbrzuszu okrętu. Przed nami znajdowały
się wrota, śluza wysoka na blisko piętnaście metrów i szeroka na trzydzieści,
gruba gródź z symbolami antycznego rodu, automatycznymi pieczęciami, których
nie mogliśmy złamać. Jeden z drużyny Ingrid był technikiem i łącznościowcem,
dźwigał przenośny kogitator, który podłączył do gniazda w zmarzniętej
naściennej konsoli, odkrywając ku naszemu zdziwieniu, że w okręcie, mimo setek
lat jakie upłynęły, wciąż znajdowała się energia. Ładunki zakopane gdzieś
głęboko w akumulatorach, wciąż na skraju wyczerpania. Przeprowadził wstępną
diagnozę wrót dochodząc do wniosku, że nawet z ciężkim sprzętem musielibyśmy
przepalać się kilka długich dni, by dobrać do wnętrza ładowni. To nie wchodziło
w grę.
Gdy
dotarliśmy na mostek uderzyło w nas chłodne powietrze, uwięzione w oszklonej
komorze wraz z ostatnimi ofiarami. Przez wysokie wizjery widać było ugwieżdżoną
czerń pustki. Na froncie trwało stanowisko dowodzenia, z którego niegdyś
kapitan wydawał rozkazy. Dalej w centrum znajdował się tron nawigatora, pusty,
obleczony kablami, ozdobiony insygniami. Pod tylną ścianą zaś stał fotel na
wypiętrzeniu, w którym urzędował niegdyś sam lord kapitan. Po obu stronach zaś
stały stanowiska oficerów z różnych działów, większość pusta, choć przy
niektórych wciąż sine, zamarznięte trupy siedziały z twarzami przyklejonymi do
konsolet i wygaszonych ekranów.
-Marty –
zawołała Ingrid i zdjęła hełm, upewniając się uprzednio, że atmosfera nadaje
się do oddychania. – Znajdź centralny kogitator.
Szczupły
żołnierz dźwigający masę elektroniki skinął jej i także z ulgą zdjął hełm.
Przed naszymi twarzami wyrosły obłoczki pary. Powietrza w zamkniętej komnacie
mostka nie było za wiele, ale zawsze dostatecznie dużo, by oszczędzić zapas w
kombinezonach, nawet jeśli na kilkanaście minut. Podszedłem do jednego z okien
i chwytając za lornetkę, rzuciłem okiem na podejście, które musieliśmy przebyć,
oraz pnącą się w oddali górę skrystalizowanej wody. Tam gdzieś stał nasz
lądownik. Próbowałem się z nim połączyć, udało się, choć zakłócenia były
intensywne.
Gillam
Cort dzielił się z nami obserwacjami, Secutor patrolował skrawek kosmosu, lecz
nic nowego nie znalazł.
Nasz
spec od elektroniki podłączył się do westybulu centralnego kogitatora i puścił
przezeń odrobinę więcej energii. Maszyna działała, ledwo, bo ledwo, lecz duch
maszyny jeszcze tam tkwił, rozumiał ciche szepty jakimi doń przemawialiśmy.
Marty Cass zadanie miał jedno, otworzyć ładownie i zabrał się za nie nim ja czy
panna Garrow zdążyliśmy wydać mu taki rozkaz. Byliśmy tak blisko, prawdziwy
skarb na wyciągnięcie dłoni, młodemu żołnierzowi udzieliło się tak jak i nam.
-Nie
zastanawia cię jak tyle wraków spadło na tą asteroidę? – Spytała Ingrid
podchodząc do okna, przy którym stałem.
-Zastanawia,
owszem – odpowiedziałem. – Lecz żaden z konceptów nie ma sensu. Zupełnie, jakby
się tu celowo rozbijali.
-Może
usiłowali „wyrwać” wrak?
-Wyciągnąć
go z lodu? Nie ma szans, każdy kapitan by na to wpadł, wystarczy przeprowadzić
analizę. Co bardziej mnie zastanawia, to czemu są tu roztrzaskane lądowniki.
Dlaczego wszystkie wraki są na tej asteroidzie, a nie żadnej innej?
-Może
ten wrak jest przeklęty? – Zbrojmistrzyni zaśmiała się, opierając dłonie o
barierkę i wychylając, by obejrzeć sobie otaczający nas lodowiec z nowej
perspektywy.
-Daruj,
Ingrid… Gdyby był przeklęty znaleźlibyśmy go bez mapy.
-Mówisz
z doświadczenia?
-Skłamałbym
mówiąc, że nie. To takie niepisane prawo. Świat sam wie jak drogo sprzedawać to
co dla ciebie wartościowe, i jak podsunąć kąsek, na którym się udławisz. Ten
drugi pojawia się znienacka na srebrnym talerzu, gdy najmniej się tego
spodziewasz.
-Może
ten stary Dray jest takim właśnie talerzem?
Nim
zdążyłem odpowiedzieć, całym okrętem wstrząsnęło. Zgrzyt metalu z głębi,
zeskrobywany lód i trzask przekładni, to wszystko złożyło się na makabryczny
hałas, drgania niosły się przez całą konstrukcję, czuliśmy ją stopami i dłońmi
opartymi o barierki.
Wtem
otwarły się wrota na mostek! Odruchowo chcieliśmy założyć hełmy, lecz powietrze
nie wyciekło, o dziwo. Zamiast tego, z mroku padło kilka strzałów, wymierzonych
w Martiego, klęczącego nieopodal kapitańskiego fotela, gdzie wpiął swój sprzęt
w kogitator centralny. Zdążył poderwać broń, podrzucić do ramienia, lecz padł
trupem, nim obrał cel. Reszta rzuciła się za pulpity nawigacyjne. Ja wraz z
Ingrid doskoczyliśmy do stanowiska dowódczego przed frontowymi wizjerami.
Zauważyliśmy jak do wnętrza wbiega trójka ludzi, oraz dwa serwitory bojowe,
ciężko człapiące za swymi właścicielami, oni także dopadli do najbliższych
osłon.
-Dziękuję,
za otwarcie sejfu – zarechotał charkliwy męski głos. – Jestem niezwykle
wdzięczny. W innej sytuacji, może nawet bym się z wami podzielił łupem, ale
czekałem zbyt długo, a coś mi mówi, że i dla was to sprawa zbyt osobista.
-Niech
zgadnę… Fel? – Spytałem, namierzając jego odbicie w przezroczystej tafli
wizjera. Postawny blondyn o kaprawym spojrzeniu, lekko podkrążonych oczach i
blado-szarej cerze zdradzającej intensywny prolong. Wpakował pewnie fortunę by
wyglądać i czuć się młodo, czego wcale się mu nie dziwiłem. W końcu zauważył i
mą twarz, nasze spojrzenia skrzyżowały się, choć jedynie odbite. Z oczu biła
determinacja, pasja, coś czego żaden z naszej profesji nie mógł się łatwo
pozbyć. Tym mężczyzną zawładnęła do stopnia, gdzie nie mógł się zwyczajnie
poddać, gdzie uzależnił się od władzy i własnej ambicji, niezależnie czy ta
ustawiała przed nim nieosiągalne cele.
-Słyszałem
o twym kuzynie, o twym dziadzie, o twym wujostwie, Fist. Nie znałem ich
osobiście – zaśmiał się sprawdzając własny boltowy pistolet. – Ale znałem i
szanuję co osiągnęli… Ciebie jednak nie znam, jesteś w Ekspansji nowy. Nie
insynuuj sobie, że jak jakiś stary dziad da ci kamień, pamiątkę od krewnego, to
ci się należą nasze skarby. Jesteś tu nowy, Dray nie dał ci żadnego
pierwszeństwa, a teraz, z łaski swojej, zgiń grzecznie.
-Czyli
Fel – odpowiedziałem za niego, gdy sam nie był skory się przedstawić. – Powiedz
no, znalazłeś gdzieś bliżej jakieś ładne miejsce do lądowania, czy któryś z
tych wraków dookoła to ta twoja łupinka, bo jakoś szukamy cię i szukamy i
znaleźć nie możemy.
-Zdaję
sobie sprawę z własnych możliwości, Fist. Ty też powinieneś.
Dwa
serwitory na sygnał Hadaraka zaczęły okrążać stanowiska z kogitatorami. Ich
wpół mechaniczne cielska obwieszone były wszelaką bronią, wyglądały jak trupy,
które od wieków są na służbie, walczą, zaś odniesione rany łatają kolejnymi
płytami pancerza, przynitowanymi do sinej skóry. Po co Hadarak się w ogóle
zaanonsował? Przecież mógł zastawić na nas pułapkę przy wejściu do skarbca, a
zamiast tego czekał, zaczajony po drugiej stronie mostka. Być może chciał
usunąć jedynego speca, który był w stanie zatrzasnąć wrota i go uwięzić. Ciało
Martiego leżało przy tronie kapitańskim, wokół niego rosła kałuża krwi. Ingrid
syknęła coś do swych ludzi, po czym wychynęła szybko zza krawędzi podestu
dowódczego i oddała serię w najbliższego serwitora, nim ten zdążył wziąć ją na
cel. Ja zaś widziałem Fela w odbiciu, śmiał się i spoglądał co jakiś czas na
zegarek, jakby czegoś ważnego wyczekując.
Bolty
zrosiły serwitora, niektóre z trudem przebijały się przez pancerz, lecz gdy tak
się stało, wyrywały w jego cielsku potężne wyrwy. Mechanoidem zarzuciło, jego
łeb próbował ponownie namierzyć jakiś cel, gdy kolejny z ludzi Garrow, niejaki
Falkner, wychynął zza zasłony i posłał serię w najbliższego z ochroniarzy Fela,
chcąc go przygwoździć ogniem. Gdy Fel we własnej osobie podniósł się, by
zrewanżować się nam ostrzałem, seria pocisków padła na jego osłonę, krzesząc
iskry, gdy rykoszety dziko świstały w powietrzu. Posłał na oślep jeden bolt nim
schował się z powrotem za zasłonę, ponownie spoglądając na zegarek. Chomsky w
tym czasie, widząc rozerwane ciało kolegi, podjął swój piekielny miotacz,
chwycił go mocno w obie dłonie i wycelował w kolejnego serwitora. Seria
rubinowych wiązek przypaliła pancerz, sprawiła, że skóra serwitora
zaskwierczała, topiła się lub paliła żywcem, lecz na nim nie zrobiło to większego
wrażenia.
Strzelanina
trwała, nasi i ich ludzie wymieniali się salwami, zaś para ciężkich serwitorów
mozolnie zmierzała w naszą stronę. Ciemny mostek rozbłyskiwał od wystrzałów,
huki wzruszały ścianami, z których opadał kurz, wzniecając lekko mglistą zasłonę.
-Założyć
hełmy! – wydałem rozkaz w obawie, że jedno z okien może nagle popękać od
wystrzałów, zaś sama atmosfera, zostać wyssana na zewnątrz razem z nami. Kątem
oka zauważyłem jak Hadarak powoli odsuwa się w stronę wyjścia, Ingrid też
zwróciła na to uwagę. Maskę kombinezonu już nałożyła, więc, gdy spostrzegłem,
że dłonie ma wolne, sam wepchnąłem jej granat, gotując się do wypadu na
najbliższego serwitora. Ich cielska były pancerne i potężne, broń niewiele
działała. Granat poszybował między obie maszyny, i nieopodal jednego z
zaczajonych żołnierzy Fela. Wybuch powalił jeden z automatów, drugim zaś mocno
wstrząsnął, a najbliższy człek przeklął i odsunął się dalej za zasłonę. W całej
kanonadzie, nasz dziarski osiłek wypruł na oko połowę ładunku baterii niesionej
na plecach, lecz tym razem skoncentrowana energia lasera skutecznie przepaliła
się przez pancerz serwitora i stopiła kable w mechanicznej ręce. Mierzył zeń
wmontowanym karabinem maszynowym, który teraz opadł, gdy olej wyciekł z
siłowników, sycząc na rozgrzanych elementach. Maszyna spoglądała się tępo na
swe ramię, nie mogąc zrozumieć co się stało. Wtem Chomsky dostał od
przybocznego Hadaraka, który także wychynął, widać polując na naszego
towarzysza i posłał mu serię z krótszej wersji, pistolet maszynowy zaterkotał
sypiąc gradem pocisków. Chomsky padł za zasłonę i przylgnął doń plecami, złapał
się za głowę, po stronie jego czaszki ściekała struga krwi.
Wreszcie
nadeszła szansa, trzymając miecz w dłoni widziałem, jak Hadarak i jego ludzie
powoli się wycofują, zostawiwszy serwitora za sobą. Wybiegłem zza podium,
dopadając machiny i jednym szybkim ruchem błyszczące ostrze siłowego kordelasa
zetknęło się ze łbem maszyny. Na krawędzi tańczył potężny ładunek, moc
rozrywająca molekuły na swej drodze i przyspieszająca najmniejsze z cząsteczek
ogromną dawką energii. Mózg serwitora eksplodował, niczym szybkowar z zatkanymi
wentylami, nie mogąc znieść ciśnienia. Szara parująca breja zachlapała podłogę
zaraz za nim, gdy zwalił się w nią bez dalszych oznak życia.
-Za mną!
– Krzyknąłem, widząc jak Hadarak Fel ucieka przez drzwi, którymi wszak przybył.
Coś mi
podpowiadało, że to pułapka, że nie powinniśmy tego robić, a jednak pognałem za
nim. Ingrid biegła zaraz za mną, zbierając swych ludzi i szybko sprawdzając jak
się mają. Chomsky dostał zaraz nad skronią, krew zalewała mu twarz, lecz
założył hełm według polecenia. Jeśli mieliśmy ścigać ich przez nieznane
zakamarki okrętu, to powinniśmy być gotowi na wszystko.
Zaraz za
mostkiem było kilka zrujnowanych korytarzy. Nad poskręcanym metalem podłóg
trzeba było skakać, pod wiszącymi rurami i kablami, musieliśmy się schylać, aż
dotarliśmy do galerii widokowej. Z jednej strony, cała ściana usiana była spękanymi wizjerami,
z których mieliśmy wzgląd na połacie lodowca ciągnące się po horyzont
olbrzymiej asteroidy, a w tym i cmentarzysko statków roztrzaskanych o jej
powierzchnię. Antyczne szyby poznaczone były pajęczynami pęknięć, lecz nadal
się trzymały, pozwalając jednemu człowiekowi na uraczenie nas swą podłą aparycją. Na końcu stał Fel, unosząc wysoko dłonie, jakby się poddawał. Był
sam, pistolet trzymał w jednej ręce, w drugiej zaś monometaliczny miecz. Oba
eksponując nam uważnie. Nie stał za zasłoną, lecz na panelach korytarza, i gdy
tylko ustawiliśmy się przy przeciwnym wyjściu, coś mnie tknęło. Zabroniłem
reszcie iść dalej, spojrzałem po suficie i ścianach, czy gdzieś może być ukryta
mina lub jakaś pułapka.
-No to
mnie macie. Poddaję się – blondyn rzekł, rzucając broń na ziemię i powoli
ściągnął zegarek, trzymając go przed twarzą.
-Co ty
kombinujesz, Fel? – Spytałem, dając krok do przodu. Punkcik laserowego
projektora podwieszonego pod moim pistoletem trwał na jego grdyce.
Ingrid
także w niego wymierzyła, podobnie jak jej ludzie.
-Nic –
wzruszył ramionami. – Pokonaliście mnie, chciałem się z wami rozprawić, a teraz
mój ostatni sługa zwiał… Jestem tu sam, i tak byście mnie znaleźli, więc,
lepiej jak się poddam.
-Jakoś
ci nie wierzę. Sądzę, że grasz na zwłokę.
-I
bardzo dobrze sądzisz.
-Powinniśmy
zrobić z niego zwłoki, szefie – odezwał się Chomsky obolałym głosem.
-No
dobrze – powiedział Hadarak, uśmiechając się szerzej. – Miałem nadzieję
podgrywać swą rolę dłużej, ale tak się ładnie złożyło, że czas nam dobiegł
końca… To znaczy wam. W sumie, to chodziło tylko o kilka sekund więcej, miałem
nadzieję przyskrzynić was na mostku, ale rozprawiliście się z serwitorami
odrobinę zbyt szybko.
Wtem, za
oknami nastąpił intensywny rozbłysk. Cienka atmosfera asteroidy najeżyła się
barwnymi kształtami, pas lodowych kolosów zajaśniał, zwiastując nadejście
kolejnego wyładowania pulsara. I nagle wszystko się zmieniło… Po ścianach
zaczęły skakać maleńkie wyładowania, miniaturowe błyskawice buczącej energii,
zaś uśmiech Hadaraka tylko rósł.
Nagle
poczułem, jakby przygniotła mnie lawina głazów! Mój kombinezon pociągnął mnie w
tył, w mych dłoniach zaciążył kordelas i boltowy pistolet. Padłem na ziemię
czując jak spoczywa na mnie ogromny niewidzialny ciężar! Nie mogłem się
poderwać! Spojrzałem na resztę ludzi, wszyscy zwalili się na ziemię, ich broń
przylgnęła do podłogi, zaś kombinezony także nie pozwalały się ruszać! Ingrid
leżała na brzuchu, jęczała czując okropną moc która przygniatała ją do ziemi.
Plecak z systemem dystrybucji i filtracji powietrza napierał na jej plecy, zaś
lewym, syntetycznym ramieniem nie mogła nawet drgnąć.
Spojrzałem
na Hadaraka Fela, który stał sobie zwyczajnie i zbliżał się do nas. W między
czasie wydobył skromny pakunek z materiału. Poklepał się po swym odzieniu,
konkretnie po piersi, mówiąc:
-Tworzywo
sztuczne… Ani grama metalu – zaśmiał się podchodząc bliżej i górując nad nami,
jakbyśmy byli zdani na jego łaskę.
Stało
się jasne, że zostaliśmy schwytani w potwornie silne magnetyczne pole.
Wszystkie elementy, jak nasze plecaki, wzmocnienia pancerza, broń oraz ramię
Ingrid zaczęła przyciągać koszmarna siła. Dlaczego? Przecież nie zauważyliśmy
nic takiego w pobliżu żadnej innej asteroidy, nie reagowały na emisję pulsara,
zaś ta na której wylądowaliśmy zamieniła się w tytaniczny magnes!
-Mieliśmy
trochę więcej czasu na obserwacje – zaśmiał się oprawca, kładąc obok mnie
spokojnie pakuneczek, na którym spoczywał miniaturowy czasowy wyświetlacz.
Ładunek wybuchowy jak nic, pozwoliłby Hadarakowi pozbyć się nas wszystkich.
Broń musiał odrzucić, gdyż i tą przyciągnęło magnetyczne oddziaływanie, nie
mógł nas zadźgać, ani zastrzelić, lecz solidna eksplozja powinna uporać się z
nami wszystkimi i to na dobre. Przekląłem sam siebie, próbowałem szarpnąć ręką.
Mogłem nią ruszyć wypuściwszy kordelas, lecz metalowe elementy w kombinezonie
sprawiały, że z ledwością oderwałem ramię od podłogi.
-Ta
asteroida to unikatowa anomalia, ściąga wszystko z całej okolicy, jak
odkurzacz. O! Popatrz na swój okręt chociażby – Fel przykląkł nieopodal, poza
mym zasięgiem, ułożył pakuneczek i odpalił licznik wskazując na wiszącego na
orbicie Secutora. Widzieliśmy go ledwo przez rysy na szklanej tafli, lecz
widziałem, że jego sylwetka się zmieniła. Ustawił się dyszami bardziej w naszą
stronę, jasne światło zdradziło, że załoga mego okrętu stawiała czemuś czoła…
Czyżby to możliwe, że oddziaływanie magnetyczne było aż tak potężne, by ściągać
okręty na powierzchnię?! Tłumaczyłoby skąd wzięło się cmentarzysko i w jaki
sposób rozbiła się tam Ścieżka Sprawiedliwych.
-To nie
wszystko, Fist. Myślałeś, że będziemy tak szybko kwita? Że się podzielę? Siedzę
w tym zawodzie zbyt długo, by mi ktoś taki jak ty, byle chłystek spoza
Ekspansji wchodził w paradę. Ja zdaję sobie sprawę ze swych możliwości… I ty
powinieneś.
Wtem
Secutor zajaśniał od rozbłysków tarcz, następnie kilka razy coś na nim
eksplodowało, maleńkie iskierki z naszej perspektywy, rozjaśniały się i gasły…
Byli pod ostrzałem, spadali przyciągani magnetycznym polem a okręt Fela bezwzględnie
zarzucił sieci szyjąc do nich z bezpiecznej odległości. Nie widziałem by nasi
odpowiadali ogniem, a zatem wroga fregata musiała manewrować poza polem
ostrzału.
-Co? Nie
masz nic do powiedzenia? A wydawałeś się taki pewny siebie – Fel żartował
spoglądając na maleńki wyświetlacz odliczający dwie minuty.
Mogłem
odpowiedzieć, ale tym razem nam zależało na czasie. Zawarłem gębę, choć się we
mnie gotowało. Hadarak obdarzył mnie miną wyrażającą rozczarowanie. Widząc, że
nie zamierzam kontynuować słownej przepychanki, wstał i wzruszył ramionami.
-Cóż.
Miłych dwóch ostatnich minut, możesz sobie popatrzyć jak ta mała „łupinka”
katuje twój krążownik, nim ten ewentualnie runie i dołączy do tutejszych
wraków, ale wątpię, byś dożył do tego momentu.
-Pieprz
się, Fel – syknęła Ingrid przez zaciśnięte zęby.
-Garrow…
Milcz! – rzuciłem, chcąc ją zdyscyplinować, mając nadzieję że ona zrozumie.
-No, no,
Fist. Jakich masz butnych, lecz o wiele bardziej dzielnych podopiecznych.
Zamiast milczeć możecie sobie pogadać, powspominać i w ogóle, zostało wam
jeszcze półtorej minuty. Ja się z wami żegnam.
Odszedł
po chwili, zostawiając nas samych. Odczekałem, aż dudnienie butów Hadaraka
znikło gdzieś w głębi korytarzy. Zostawił swą broń, cóż, mógł po nią przyjść
później, gdy nas wykończy eksplozja.
Sekundy
uciekały nieubłaganie z wyświetlacza, a na oko ładunek był dostateczny, by
zmienić nas wszystkich w papkę. Ingrid z trudem przewróciła się na plecy,
spoglądała na mnie gniewnie.
-Ekspansja,
co? – Zapytała przekornie. – Tyle nam opowiadałeś, i kto by pomyślał… Daliśmy
się namówić.
Nie
odpowiadałem, zamiast tego sięgnąłem po swój boltowy pistolet. Nie mogłem go
unieść, zdawał się zbyt ciężki, ale przysunąłem go do biodra. Po twarzy spływał
pot, w hełmach słyszeliśmy trzaski, paniczne zapytania z Secutora, meldunki że
są pod ostrzałem i że w stronę asteroidy ściąga ich jakaś siła, której nie
potrafią uciec.
-Szlag
by to… - dodała Garrow.
-Może
byś się zamknęła i mi pomogła! – Zrugałem ją, próbując wgramolić pistolet na
swe udo.
-A jak
niby! Zaraz nas rozerwie, chcesz sobie w łeb strzelić nim to się stanie?
-Ingrid,
pomóż mi z tym pistoletem, albo pierwszą rzeczą jaką zrobię, gdy spotkamy się
po drugiej stronie, będzie nakopanie ci do ryja!
Trochę
mnie poniosło, aż zaplułem sobie przesłonę maski, lecz sam ton wypowiedzi
zadziałał na nią należycie, znaczy się jak kubeł zimnej wody. Ramieniem nie
mogła ruszyć, ale podsunęła nogę i pchnęła mą dłoń zakleszczoną na rękojeści
broni. Milczała, była na mnie wkurzona, ale ufała na tyle, by zrobić choć tą
jedną rzecz. Wytężyłem mięśnie, wolną ręką chwyciłem za przeciwny rękaw,
wciągając ramię wyżej i z pomocą panny Garrow ułożyłem pistolet na udzie…
Spojrzałem w bok… pięćdziesiąt sekund.
Zgiąłem
nogę w kolanie i mozolnie podciągnąłem stopę. Lufa pistoletu przez to się
uniosła, wycelowałem nią w nadkruszoną szybę galerii widokowej. Pociągnąłem za
spust, a płomień wylotowy i bliskość gorejącego bolta przypaliły mi kombinezon!
Pocisk rozbił się na tafli i wybuchł! Odłamki porysowały szkło, samo uderzenie
poszerzyło kilka szczelin, cieniutka warstwa szronu odpadła wzruszona mocą
broni. Nadal okno było mniej lub bardziej całe. Niech to, przesunąłem nieco
nogę, kierując lufę w bardziej pokruszony obszar i znowu wystrzeliłem! Pocisk
wybił kilka szklanych bryłek, zaś wokół pajęczyny pęknięć, pojawiło się kilka
nowych, skrzeczących rys.
-No
dalej, pękaj, sukinsynu! – Przekląłem, posyłając tym razem serię boltów!
Pociski rozbijały się na szkle, dudniły, wydzierały kolejne pęknięcia, aż w
końcu…
Zupełnie
inna moc nami szarpnęła, zerwało nas w kierunku okna, lecz było to uczucie
chwilowe! Magnetyzm trzymał nas mocno, czego nie można było powiedzieć o
szklanych odłamkach jakie wyleciały ze świstem! Powietrze wysysała próżnia z
zawrotną prędkością, do stopnia, gdzie wszystko, co nie było z metalu i
złączone z podłożem, wyleciało, zostawiając nas w zupełnej ciszy. Zauważyłem
kątem oka, jak pakunek z wybuchowym ładunkiem wyleciał przez otwór, oderwał się
od niego wyświetlacz, lecz chyba nie zapalnik, gdyż po chwili zielona paczuszka
zamieniła się w jaskrawą kulę z daleka od kadłuba, choć wciąż na tyle blisko,
byśmy poczuli drżenie.
Opuściłem
nogę i z ulgą odetchnąłem, pozwalając, by boltowy pistolet ześlizgnął się na
ziemię. Po chwili usłyszałem śmiech Ingrid w słuchawce hełmu. Podobnie jak jej
ludzie, którzy nie mogli uwierzyć we własne szczęście. Mi jednak do śmiechu nie
było, do kolejnej emisji gwiazdy zostało dokładnie sto minut, dostatecznie
długo by dorwać Hadaraka… To jest, gdy uda nam się wyrwać z tej cholernej
magnetycznej anomalii.
***
Panika
na mostku była niemała, Gillam Cort i Garibald Butch raz za razem wykrzykiwali
jakieś komendy, jeden sterując okrętem, drugi, próbując namierzyć wrogą jednostkę i ją ostrzelać. Całym Secutorem trzęsło, metal trzeszczał i skrzypiał, wyginany
od monstrualnych napięć. Podwładni przy konsoletach kogitatorów odczytywali
dane.
-Sir, to
już pełnia mocy, nadal spadamy! – Wykrzyczał jeden z oficerów. Kolejny raz
zaiskrzyły tarcze wokół okrętu absorbując uderzenia kilku pocisków, nim reszta
przemogła je i walnęła w kadłub! Wstrząsy były tak mocne i nagłe, że
kompensatory inercyjne nie zdążyły ich zaabsorbować. Kilku ludzi spadło ze
stanowisk, Butch prawie by się przewrócił, gdyby w ostatnim momencie nie
chwycił się barierki.
-Obrócić
kadłub! Bateria na lewej burcie, na mój rozkaz! – Ryknął groźnie Garibald, ale
jeden z podwładnych z razu odpowiedział:
-Nie
nadążamy! Odlatują zbyt szybko.
-Szlag
by to!
-Dać
rozkaz do startu skrzydłom?
-Żeby
się porozbijały, durniu?! Nie!
Wtem w
zestawie głośników coś zabrzmiało, oficer łącznościowy stwierdził, że przez zakłócenia
po-emisyjne, wreszcie przebił się jakiś sygnał. Cort kazał wrzucić wiadomość na
główny kanał, jako, że sam nie miał zbyt wiele czasu podejść do podwładnego w
całym zamieszaniu. W kanonadzie trzasków, piśnięć i szumów przebił się znajomy
głos samego kapitana, zniekształcony, ucinany przez ustępujące zakłócenia.
-Nie…
opierajcie się! – Hanover krzyknął przez eter.
-Sir?
Żyjecie? Wysłać pomoc?
-Cort…
Nie… Skierujcie dziób… w dół!
Oficerowie
spojrzeli po sobie nie rozumiejąc wiadomości. Czyżby życzył im samobójstwa? To
był jakiś trik?
-Sir,
nie rozumiemy. Jesteśmy przyciągani w kierunku asteroidy, nie możemy się
wyrwać.
-Wiem! –
Odpowiedział kapitan za pośrednictwem głośników. – Nie opierajcie się!
Skierujcie dziób… w dół! Obierzcie kurs na… asteroidę!
-Rozbijemy
się!
-Nabierzecie
prędkości! Przyciąganie was rozpędzi… Odbijcie z pełną mocą zaraz nad
powierzchnią! Przelecicie blisko, prawda, ale… Z uzyskaną energią powinniście
się wyrwać!
Gillam
Cort przełknął ślinę, pot spływał po jego twarzy. Łysy osiłek nieopodal chyba
pierwszy raz w życiu nie oponował i nie wtrącał się. Butch nie znał się tak
dobrze na pilotażu całego okrętu jak oficer Cort właśnie i choć były między
nimi napięcia, to wreszcie ustąpił. Jeśli ktokolwiek miał przeprowadzić okręt
przez to piekło, to mógł być jedynie Gillam.
Ten
ciężko westchnął, rozmasował twarz, wycierając pot z czoła.
-Spróbujemy
– odpowiedział do najbliższego mikrofonu.
Secutor
mozolnie obrócił się w stronę asteroidy. Oddalony o setki kilometrów wrogi okręt
katował go ostrzałem. Pociski trafiały w zewnętrzny pancerz wyrywając
dziesiątki małych wyrw, szarpiąc płytami, wgniatając je. Pewien eksplodował
niebezpiecznie blisko jaśniejących od mocy dysz, aż jedna z nich zaczęła
migotać od traconej mocy. Nie mogli nawet wystrzelić chmary myśliwców by
odstraszyć napastnika, zająć go czymś. Krążownik nagle przyspieszył, zaczął się
zbliżać w stronę asteroidy jak olbrzymia metalowa kometa. Dygotanie na pewien
czas ustało, gdy okręt zmierzał ku swej pozornej zgubie. Dziób był wycelowany w
horyzont, krawędź lodowego asteroidy. Schodzili szybko, zaś bryła lodu rosła
przed nimi do kolosalnych rozmiarów. Nawet jeśli się rozbiją uderzenie będzie
na tyle mordercze, że zginą na miejscu, przynajmniej nie będą musieli zdychać z
głodu przez miesiące na odległym pustkowiu.
Z
powierzchni asteroidy widać było rosnący obiekt, pędził w jej stronę jak
podpalony szukający wiadra wody. Przedni klin mienił się czerwienią i złotem,
można było rozpoznać ornamenty, obrysy zamkniętych luków torpedowych, aż
odezwały się silniki manewrowe. Setki dysz, większych i mniejszych,
rozmieszczonych na całej długości kadłuba, zionęły długimi jaskrawymi
strumieniami energii, uwalniając moc, jaka na tej odległości zaczęła podgrzewać
pobliską masę lodu.
Krążownik
powoli odginał się, zmieniał swój kurs, mozolnie unosił dziób zachowując
zdumiewającą prędkość. Przyspieszył do absolutnego maksimum biorąc pod uwagę całą masę, nie
było jak go powstrzymać. Przez pewien moment wydawało się, że runie na
lodowiec, lub że zawadzi o jego powierzchnię, zdzierając zmarzlinę, a przy
okazji władowując się w pewną katastrofę. Tarcze błyszczały od pochłanianych
odłamków i słupów pary, co strzelały w powietrze jak z armat. Secutor sunął
ćwierć kilometra nad powierzchnią asteroidy, cały czas opadając… Sunął z pełną
prędkością i jeszcze przyspieszał, aż w końcu, znikł za horyzontem.
Nie
widziałem co się stało, mogłem tylko leżeć przygnieciony do podłogi i
obserwować krajobraz. Nie było żadnej eksplozji, ale nie odpowiadali na
wezwania. Darłem się do voxu, nadajnik słał sygnał do naszego lądownika, a ten
wzmacniał i emitował, ale nie było żadnej odezwy.
-Pewnie
są po drugiej stronie asteroidy – wtrąciła Ingrid. – Muszą być.
Czy
dałem im złą radę? Być może… Ale warto było spróbować. Dookoła nas leżały
wraki, wszystkie poza kilkoma lądownikami, uderzyły w powierzchnię rufami,
eksponując swe dzioby, to znaczyło, że do końca starali się uciec od asteroidy,
siłowali się, pchając kadłuby w przeciwnym kierunku. Lecz de facto przegrywali,
nie mając dostatecznej mocy. Okręty spadały, rozbijały się, przypieczętowując
swój los. Jedyną szansą było rozpędzenie się do stopnia, gdzie mogli uciec
dzięki skumulowanej inercji. Wystrzelić się jak na grawitacyjnej studni.
Leżeliśmy
wykończeni, załamani, Secutor się nie odzywał. Wtem poczułem jak magnetyczne
pole zelżało, mogłem poruszać ręką, choć wciąż czułem ciężar. Zebraliśmy
się z podłogi, w kolejnych czterech minutach oddziaływanie zupełnie zanikło.
Pochwyciłem broń z podłogi, uruchomiłem siłowe pole wokół ostrza kordelasa,
podejmując decyzję, że go nie schowam do czasu, aż jeszcze jeden gość na tym
wraku odpowie za swoje wyczyny.
-Wszyscy
żyją? – Spytałem, spoglądając na czwórkę podwładnych.
-Tak –
powiedziała zbrojmistrzyni, sprawdziwszy stan swych ludzi.
-To
znajdźmy Fela, jesteśmy mu winni małą niespodziankę – rzekłem, ponownie przełączając
kanał na linię z lądownikiem. – Fairbanks, kontynuujcie wzywanie Secutora. My
możemy zniknąć na kilka chwil, schodzimy w głąb okrętu.
-Co mam
przekazać, Sir? – Spytał pilot, siedzący przy przyrządach. – To jest, jeśli ich
wywołam…
-Jak ich
wywołasz przekaż im dosłownie, do Thurima Sadara, by wypuścili gołębia.
Zrozumiałeś?
-Tak,
Sir… Wypuścić gołębia, wiadomość do Thurima Sadara.
-Świetnie.
***
Podróż
do wnętrza wraku była krótka, relatywnie szybka. Mieliśmy na względzie dorwanie
Hadaraka, a to dla naszej przeprawy działało jak głód zaostrzający apetyt dla
najgorszego z dań. Jeśli Secutorowi się nie udało? Nie, dostali byśmy meldunek,
poczuli uderzenie, a przynajmniej tak sobie wmawiałem. Ale jeśli, nawet jeśli,
to jedyną szansą było dorwanie Fela, który mógł nie podejrzewać, że udało nam
się przetrwać. Wziąć go za zakładnika i wytargować transport, lub zrobić
cokolwiek, co pozwoliłoby nam się stamtąd zabrać. Na pewno musieliśmy działać
zanim jego ludzie przybędą, zanim wylądują posiłki. W przeciwnym razie, to my
mogliśmy zostać więźniami.
Udaliśmy
się w jedyne miejsce, w którym mógł czekać. Był chciwy, tak jak my, i gdy
otworem stała wielka ładownia, zapewne ruszył by ją dokładnie zbadać. Istniała
także jeszcze jedna alternatywa, zawsze istniała. Modliłem się do Imperatora,
by nigdy nie musieć jej zrealizować, niemniej jednak, była rzeczywista. Jeśli
Secutor się rozbił, a Hadarak miał dobrać się do mojego skarbu, byłem gotów
posłać nas obu, wraz z całym znaleziskiem, prosto w odmęty Ekspansji. Skoro we
wraku były jeszcze szczątkowe dawki energii, można by było dzięki nim
rozszczelnić i przeciążyć przynajmniej jeden reaktor. Wątpiłem, by wybuch byłby
na tyle mocny, by rozgromić całe niebieskie ciało wraz z wrakami, ale
przynajmniej upichcić „brudną” eksplozję, wyzwolić plazmę, skazić i stopić
wszystko wewnątrz, uczynić raz na zawsze bezużytecznym.
Naprawdę
rozważałem taką ewentualność, i to nie raz w ciągu całej mojej kariery, jeśli
mam być szczery, wiedząc dobrze, że moja załoga nie zechce pójść na
przysłowiowe „dno” razem ze mną. Rozważałem… Do czasu, gdy stanęliśmy u wejścia
do ładowni.
Wrota
stały rozwarte, pradawna śluza rozpieczętowana, grube płyty odsunięte w głąb
ścian. A przed nami, z mroku, wyłaniały się błyszczące brązowe bryły. Wyszliśmy
zza osłon, gasząc lampy, gdzieś z głębi ładowni wypływały promienie światła,
odbijając się od cudownych powierzchni. Czym była ta machineria? Nie wiedziałem,
lecz płyty okrywające antyczne wnętrzności z trybów i kabli, sprawiały, że
musiałem się co chwilę zatrzymać, by przyjrzeć uważnie. Inkrustacje i zdobienia
warte były wysiłku najlepszych sztukmistrzów, płytkie ryciny poczynione tak
precyzyjnie, że mimo upływu tysięcy lat, dało się je odczytać. Nie uświadczyłem
ani śladu korozji, ani zepsucia. Nad naszymi głowami pięły się tubusy, rury i
przewody regularnie obłożone metalowymi pierścieniami o barwie brązu. Niekiedy
metal był matowy, a niekiedy tak wypolerowany, że mogliśmy weń zobaczyć nasze
zniekształcone odbicia. Machiny ułożono jedną na drugiej, a mimo wszystko, mimo
rozbicia się na asteroidzie, zdawały się być w ogóle nie uszkodzone, jakby
uderzenie i tony napierającego metalu nie robiły wrażenia na niższych
konstrukcjach. Dookoła niektórych, cięższych elementów, widać było wgięcia i
zniekształcenia podłogi, która musiała zaabsorbować część energii.
W ciszy
i ostrożnie przemierzaliśmy labirynt cudów, widząc niekiedy nasze wykrzywione
sylwetki odbite w szerokich taflach brązu. Czy był to brąz? Może jakiś inny
metal? Uwodził doskonałością, a im bliżej niego stąpaliśmy tym mniej doskwierał
nam mróz pradawnych wnętrz. Ułożyłem nawet dłoń na jednej ze ścian sądząc, że
wyczuję jakieś ciepło. Żadnej różnicy. Może to zwykła iluzja? Nasza ekscytacja
bardziej nas rozgrzewała niż gniew i żądza dorwania Hadaraka Fela, ale
zapomnieliśmy o presji, czy o uciekającym czasie. Prawdopodobnie nasz cel
także.
***
W głębi
ładowni wypchanej skarbami, błyszczała samotna lampa na statywie, podłączona do
przenośnego akumulatora. Światło iluminowało dziesiątki metalicznych brył
połączonych istną pajęczyną maszynerii, ramion, przekładni, tłoków i przewodów.
Tworzyły kolistą komnatę, jakby kopułę zamykając się nad dziwaczną konstrukcją
nie przypominającą żadnej innej machiny w kolekcji. Na szarej podłodze ładowni
stała podstawa złożona z powoli obracających się kręgów. Nie poruszał nimi
żaden mechanizm, zdawały się płynąć w idealnie spasowanym łożysku, nie trąc o
nic, jakby unosząc się milimetry nad pozostałymi częściami. W samym centrum
umiejscowiono prosty, błyszczący drążek, przypominający wazę, grubszy u
podstawy i zwężający się ku wygiętej lekko szyjce. Nad nim zaś unosiła się
ogromna kula, nie wsparta żadnym elementem. Wisiała w powietrzu, przecząc
grawitacji, natomiast tworzący ją metal wydawał się być płynny, lekko pulsując
od najmniejszych ruchów powietrza. Powierzchnia olbrzymiego obiektu delikatnie
się marszczyła, gdy oddech samotnego obserwatora głaskał ją wzbudzając mikroskopijne
fale. Blady blondyn obserwował sferę idealnego brązu szeroko rozwartymi oczami.
Dreptał wokół niej, oniemiały, wyciągał dłoń, lecz bał się tknąć kuli.
Pochłaniała światłość, jakby zasysając jej część do środka. Od brązowych płyt
dookoła promienie z lampy odbijały się jak od luster, zaś w bryle nikły,
zupełnie jakby ta generował własny cień zakrzywiający się wokół powierzchni.
Sylwetka mężczyzny była rozmyta, ledwo widoczna, spowita ciemnością.
Rozpoznawał się w odbiciu tylko dlatego, że nikt inny nie stał przy tajemniczej
metalicznej sferze, więc rozmazana istota mogła być jedynie nim. Przekrzywił
lekko głowę, a kształt zrobił dokładnie to samo, jednakże miał wrażenie, że
dzieje się to z lekkim opóźnieniem. Zaledwie ułamek sekundy, czy może zmęczenie
i rozrzedzone powietrze dawało mu się we znaki?
Obszedł
kulę jeszcze raz, aż w końcu przemógł swój strach i dotknął… ciepłego,
delikatnego obiektu. Ciekły metal ugniatał się pod opuszkami palców skrytych
pod rękawicami, lekko pulsował, a przede wszystkim emanował przyjemnym, kojącym
ciepłem. Ułożył dłoń na powierzchni. Z głębi docierały ledwo wyczuwalne
wibracje, jak bardzo powolne bicie maleńkiego serca.
Po
chwili uśmiechnął się, widząc w odbiciu znajomą twarz. Nie należała do niego,
lecz była tak uprzejma i czarująca, że nie mógł się jej nadziwić. Wiedział, że
skądś ją zna, ale skąd? Była mu znajoma, owszem, ale nie przypominał sobie
imienia. Cieszył się… Tak bardzo się cieszył.
***
Thurim
Sadar pospieszał skutą pasażerkę dźgając ją lufą pistoletu w bok. Schyliła
grzecznie głowę i wstąpiła na pokład przygotowanej wcześniej furii. Załoga była
gotowa wykonać jego rozkazy, tak jak autoryzował ich kapitan, zaś sam Secutor
cudem wykaraskał się z pułapki. Pancerz na jednej z burt został rozerwany,
kilka korytarzy trzeba było zamknąć i uszczelnić, a teraz zatoczyli dookoła
lodowego cmentarzyska pełen krąg wyrywając się z oków zgubnego przyciągania.
Dostali wiadomość od kapitana, kolejną. Plan który wraz z nawigatorem sam
ułożył zawczasu, miał wejść w życie i to bezzwłocznie. Pokład startowy nadal
borykał się z problemami, i technicy spieszyli łatać szkody powstałe w wyniku
magnetycznych anomalii, zaś Thurim miał już wsiąść do myśliwca, gdy nagle coś
go tknęło.
Zamarł,
a po jego plecach przeszły ciarki. Spojrzał po chwili groźnie na kobietę,
niejaką Lady Ash, współpracowniczkę Fela i jego uzdolnioną psykerkę. Nawigator
zmarszczył groźnie brwi, a następnie spojrzał na wielkie ptaszysko w klatce,
jakie już wniesiono i zabezpieczono wewnątrz myśliwca.
-Co ty
kombinujesz? – Spytał, lecz kobieta, blada na twarzy wzruszyła ramionami,
równie przerażona.
-Nic nie
zrobiłam… Ale też to czuję.
Kruk
zatrzepotał skrzydłami, przestraszony, a załoganci siedzący na przedzie czekali
na rozkazy, zdegustowani zachowaniem hałaśliwego zwierzęcia.
Thurim
zmrużył swe pobielałe ślepia, wejrzał głębiej w Lady Ash i w końcu skinął jej
głową. Znowu dźgnął pistoletem w bok, po czym wskazał lufą siedzenie, które
normalnie zajmowałby technik przy dłuższych lotach. Usiadła, a on zaraz za nią,
pomógł zapiąć jej pasy i całą uprząż, samemu zajmując miejsce naprzeciwko, w
ciasnym wnętrzu furii.
-Żadnych
numerów, moja droga – szepnął, gdy załoga zaczęła inicjację podzespołów.
Przeprowadzali
ostatnią kontrolę, sprawdzali systemy. Odłączyli się od zewnętrznego zasilania,
gdy tylko generator plazmowy zabuczał głośniej. Wkrótce byli gotowi do lotu.
Nawiązano bezpośrednie połączenie z mostkiem.
-Macie
pozwolenie na start – zabrzmiał głos Gillama Corta. – Powodzenia.
***
Wyszliśmy
zza ściany antycznych machin, by ujrzeć Hadaraka klęczącego przed unoszącą się
w powietrzu kulą brązu. Pierwszym naszym odruchem, było skierowanie broni
przeciwko temu czerwiowi, lecz cóż to? Nie reagował? Klęczał, z twarzą ukrytą w
dłoniach, mamrotał coś do siebie. Co jakiś czas przeczesywał włosy dłońmi i
mocno ciągnął za blond pukle, jakby chciał je sobie wyrwać, bujając się w przód
i w tył.
-Fel? –
Spytałem, celując mu prosto w potylicę, na wypadek, gdyby czegoś próbował.
Nie
reagował. Moi ludzie otoczyli go, stając w pewnym odstępie. Nie miał nawet przy
sobie broni, ta leżała oparta o jedną z metalicznych brył.
-Coś mu
się stało? – Spytała panna Garrow. – Może skutki rozrzedzenia tlenu?
Coś
zaiste się stało. Nie pasował mi ten wystrój, ta unosząca się nad ziemią kula
brązu. Nie wiem czemu, ale było w niej coś nienaturalnego. Nie myślałem o niej
zbytnio, wciąż skupiony na Hadaraku, ale w pewien sposób jej obecność nie
pozwalała mi trzeźwo myśleć. Czegoś mi w niej brakowało, jakbym patrzył na
obraz, który widziałem już milion razy, a na którym zamalowano jakiś nieistotny
szczegół.
Chomsky
podszedł bliżej, celując w gnojka z wielkiego kalibru i na mój rozkaz kopnął
Fela. Ten przewrócił się na ziemię, rozłożył ręce i wodził po nas oszalałymi
oczami. Gębę miał wygiętą w dziwacznym uśmiechu, zaś krople potu spływały po
jego twarzy.
Ingrid
oraz Falkner, jej przyboczny, ruszyli dalej, zabezpieczać teren. W końcu z
kapitanem ze strzelaniny ocalał także jeden z ochroniarzy. Mógł być w pobliżu,
mógł wezwać pomoc, ale w końcu zbrojmistrzyni znalazła go, a raczej to co z
niego zostało. Wróciła z posępną twarzą, mierząc zimnym spojrzeniem w naszego
jeńca.
-Zastrzelił
go… W tył głowy – wysyczała.
-Co się
z tobą stało, Fel? – Zapytałem, nawet wymuszając lekką drwinę w tonie. – Postradałeś
zmysły? Nigdy nie widziałeś takiego bogactwa?
Hadaraka
przygniatał but Chomskiego, bezradnie sięgnął do swej twarzy i wsadził sobie
palce do ust, przygryzając je i tępo wpatrując się w moje oczy. Jakby chciał mi
coś powiedzieć, lecz nie mógł. Miałem wrażenie, że się czegoś bał.
-Co z
nim zrobić, szefie? – spytał osiłek.
-Może
być jeszcze przydatny – rzekłem po chwili. Po części chciałem to skończyć,
kazać Chomskiemu wpakować kilka laserowych ładunków prosto w jego czoło, ale
mieliśmy jeszcze okręt Hadaraka snujący się gdzieś w okolicy. Tak długo jak
pozostawał w pobliżu utrudniłby nam tak proste czynności, jak chociażby
lądowanie i załadunek znalezisk. – Skuj go. Potargujemy się i zobaczymy co jego
załoga powie na propozycję okupu.
Garvin i
Chomsky zebrali Fela z podłogi. Trząsł się jak galareta, mamrotał pod nosem,
zaś nogi się pod nim uginały, jakby nie chciał w ogóle z nami iść, czy choćby
stać. Spoglądał przez ramię na kulę ciekłego metalu i zaciskał mocno szczęki.
Mieliśmy
się już zbierać, gdy zrozumiałem co mi nie pasowało w pełnym obrazie. Wraz z
Hadarakiem rzuciłem ostatni raz okiem na sferę brązu i zauważyłem dopiero
wtedy, czego w niej brakuje Ściany, przedmioty, lampa, maszyneria dookoła,
nawet miecz i pistolet zostawiony na jednym z sześcianów, wszystko odbijało się
od powierzchni, jak w obłym lustrze… Wszystko, oprócz nas.
Ingrid
podeszła bliżej, i kładąc mi dłoń na ramieniu szepnęła, że odzyskaliśmy
połączenie z Secutorem i powinniśmy się spieszyć. Skinąłem jej głową, a po
prawdzie, zdawszy sobie sprawę, że w pobliżu tej dziwacznej kuli zaszło coś
przez co Hadarak postradał zmysły, chciałem oddalić się jak najszybciej.
Gdy
biegliśmy w stronę wyjścia, labiryntem antycznej maszynerii, spiesząc się by
wreszcie wrócić na nasz lądownik, przez myśl przewinęło mi się kilka
niepokojących pytań. Z początku zakładałem, że okręt rozbił się tam
przypadkiem, że to po prostu jeden wielki niefart, znaleźć się w nieodpowiednim
miejscu i w nieodpowiednim czasie, ale dlaczego w ogóle mieli się ukrywać w tak
niebezpiecznym układzie? Posiadając takie skarby poprzedni kapitan mógłby
ruszyć do najbliższej placówki Imperialnej, spieniężyć znalezisko za
niesamowitą fortunę, żyć w uznaniu Kultu Maszyny, z ich wielkimi względami w
pamięci. Zamiast tego jednostka została porzucona i „rozbity” na krańcu
martwego układu, wrogiego wszystkiemu co żywe. To musiał być wypadek – tak
sobie tłumaczyłem. Inna odpowiedź, ta sugerująca, że zostawili okręt celowo, po
prostu nie pasowała, nie miała sensu, a być może nie dopuszczałem jej do
siebie? Takie myśli wróżyły najgorsze ze scenariuszy, powszechnie
znienawidzony, a tak namiętnie kultywowany w legendach i opowieściach.
Przeklęty skarb... Tu nie kwestia strachu przed konsekwencjami, czy potworami
była najgorsza, ale fakt, że ten scenariusz zakładał tak dużo pracy, ryzyka i
wysiłku, że w bajdach kapitanowie i dzielne załogi spędzali długie miesiące
trwogi na dorwaniu obiecanej nagrody, tylko po to, by ostatecznie obejść się
smakiem. Nienawidziłem tego poczucia niewypłacalności, przeświadczenia, że za
wkład w inwestycję nie ma zwrotu z nawiązką, za pracę nie ma wypłaty. Gdybym
mógł zabrać choćby monetę, lub jeden antyczny kogitator, to już by było coś,
ale przeklęte skarby miały to do siebie, że nie pozwalały uszczknąć z siebie
ani śrubki, ani grama złota, ani skrawka informacji. Pieprzone hochsztaplerskie
wymysły, triki i warpowe zagrywki. Gdybym tak mógł dorwać trefnisia
odpowiedzialnego za wszystkie „przeklęte skarby”, dałbym jeden sygnał braci
korsarskiej, a z całej galaktyki zleciałaby się armada, by wpakować mu kilka
megaton głowic w dwunastnicę, czy co tam posiada w swej adekwatnej anatomii.
Założyliśmy
hełmy i już mieliśmy ruszyć w stronę lądownika, ale Fel nie posiadał własnego.
Pytaliśmy, gdzie go zostawił, gdzie zostały jego pozostałe zapasy, lecz nie
chciał odpowiedzieć. Nadal miotał się, kręcił głową, warczał groźnie, jak
zaszczuty pies szykujący się do kontrataku. Musieliśmy go ogłuszyć, by w ogóle
móc przenieść, założywszy uprzednio jeden z zapasowych skafandrów.
***
Obudził
się w końcu, a pod nosem miał przytkniętą lufę. Oczywiście nie boltera,
zabryzgałbym sobie ściany, ale laserowego pistoletu, który mógł ugotować jego
szare komórki w mgnieniu oka. Przywiązany do siedzenia, wyglądał przez jeden z
wizjerów naszego lądownika. Sapał ciężko, ale za to oczy przestały mu się
miotać. Nadal był blady i wyglądał, jakby przed chwilą wyzioną ducha, ale
przyglądał się mi zaszokowany.
-Żyjesz?
– Wycedził w końcu przez zęby. – Przecież cię…
-Nie
pamiętasz niczego, Fel?
-Czego?
Co pamiętać? Zostawiłem was… - omiótł wzrokiem wnętrze naszej maszyny i ciężko
westchnął. – Jak się wam…
-Nie
ważne, Fel – przejechałem lufą do jego skroni. – Próbowałeś, przyznaję, sprytna
zagrywka. Ale będzie cię kosztować.
-Jak się
tu… Jak się tu znalazłem? – Mrużył oczy, wciąż ścierając się z okrutnym bólem
głowy. Choć po uprzednim ogłuszeniu nie wiedziałem czy to za sprawą szaleństwa,
czy wprawnego ciosu Ingrid, zawsze gotowej poprawić swe dzieło. Nawet wtedy
siedziała zaraz obok, w gotowości, a mechaniczna proteza lewej ręki aż drżała z
ekscytacji.
-Nie
pamiętasz? Ładownia, Fel. Znaleźliśmy cię tam. Nie zgrywaj się i nie udawaj
idioty, bo ci to nie pomoże.
Zrozumiał
przekaz. Zamknął oczy i spuścił głowę. Jeśli będzie udawał niepotrzebnego
szaleńca, nic nie szkodzi nam go zabić i wyrzucić na powierzchnię kosmicznego
lodowca, by jego truchło zamarzło, tworząc groteskowy pomnik. Nie było sensu
dyskutować o tym czy jego szaleństwo było prawdziwe, udawał, czy nie, by kupić
sobie czas. Najważniejszym było przetrwać, a przetrwanie zależało, od tego co
nam mógł zaoferować.
-Z moim
okrętem na orbicie – dodał po chwili. – Nie odlecicie stąd, ani się mnie nie
pozbędziecie. Wtedy moi ludzie będą was tu nękać. Może nie mamy takiej
jednostki jak twoja, ale za to w tym paśmie lodowatych brył, nigdy nas nie
znajdziecie. Będą was kąsać i kąsać, aż zedrą z was pancerz.
-Jesteś
bardzo pewny swego – odpowiedziałem.
-A
pewnie. Nie przeżyłbym tak długo w Ekspansji, gdybym nie był na wszystko
przygotowany.
Kazałem
pilotowi uruchomić elektroniczny projektor. Na ścianie ukazał się uproszczony
rys sunących przez mrok lodowatych brył, oraz wychwycony przez sensory kadłub
Secutora. Nasz krążownik poruszał się w miarę możliwości, jak najzwinniej,
próbując manewrować między odłamkami, ale na ogonie, kilkadziesiąt kilometrów
za nim, zdążał mniejszy okręt. Gdy nasza jednostka robiła nawrót, by wziąć
przeciwnika na cel, by choćby na chwilę znalazł się w polu ostrzału, ten
znikał, ukrywając się gdzieś za masywami zmarzlin. Ciągle pozostawali za rufą,
ciągle nękali ogniem, nie dając chwili wytchnienia. Jeśli uszkodziliby zbyt
wiele dysz, mogliby unieruchomić kolosa, odebrać mu moc i skazać na łaskę
otchłani. Pozbawiony ciągu, Secutor dryfowałby, wprowadzając skromne korekty
silnikami manewrowymi, możliwe, że przy swej masie wpadłby na jedną z
lodowatych brył, także mozolnie sunących przez pustkę kosmosu. Scenariusze
malowały się nam czarno, przynajmniej tak myślał Hadarak.
Poprosiłem
łącznościowca o mikrofon, a gdy mi go podał, nadałem przez vox krótką
wiadomość, na otwartym, niekodowanym kanale, tak by Fel to widział i był
świadom, że jego ludzie nic z tego nie wyciągnął.
-Thurim.
Zacznij nadawać.
***
Maleńki
myśliwiec trzymał się blisko dziobu kolosalnej jednostki. Ponownie zostali
zaskoczeni przez nagły ostrzał. Tarcze Secutora pochłonęły część pocisków, ale
w końcu siadły, pozwalając reszcie eksplodować na tylnym pancerzu. Jedna z dysz
zionąca pomarańczową łuną rozerwała się, buchając obficie dymem, nim powietrze
z pożaru zostało wyssane przez powstałe szczeliny. Kawały metalu odleciały w
przestrzeń, zaś mostek robił wszystko co w mocy by dać przeciwnikowi jak
najmniej szans na ostrzał. Niestety, byli zbyt szybcy, zaś osłon zbyt wiele.
Przypominało to śmiertelną zabawę dwójki dzieci, przepychających się zapchaną
szafą pełną gratów. Starsze, większe i silniejsze miało pozorną przewagę, lecz
poruszało się mozolnie, podczas, gdy to mniejsze co i rusz doskakiwało z
ukrycia i godziło boleśnie szpikulcem.
Dostali
meldunek i sygnał od kapitana. Teraz wszystko w rękach nawigatora. Myśliwiec
przyspieszył, prowadząc krążownik niejako na niewidzialnej smyczy. Gillam Cort
dostał rozkaz, by podążać zaraz za nim. Skierowali się w gęsty korytarz
lodowatych odłamków, lawirując między nimi i przeciskając się z trudem,
wiedząc, że gdzieś dalej podąża wrogi okręt.
Tym
czasem w furii nawigator oblizał palce i pociągnął opuszkami po brwiach,
odprawiając swój maleńki rytuał. Lufa pistoletu wciąż wycelowana w Lady Ash
uniosła się odrobinę, mierząc w jej szyję.
-No,
moja droga. Czas śpiewać.
-Co mam
niby zrobić? – Spytała szczerze skonsternowana.
-Nadawać
jak to czyniłaś dotąd – Thurim Sadar rzekł z szelmowskim uśmiechem wymalowanym
na twarzy. – Nawet nie próbuj udawać, poznam się gdy przerwiesz lub ostrzeżesz
ludzi Fela. Wykonam tylko jeden strzał ostrzegawczy jeśli dasz mi powód do
zwątpienia.
I z tymi
słowy skinął w kierunku zamkniętego w klatce ptaszyska, na co Ash zareagowała
paniką. Z krukiem łączyła ją unikalna więź, co Thurim dobrze rozumiał.
Prawdopodobnie śmierć Pyrexii, jak zwała zwierzę, znaczyła dla niej więcej niż
własna krzywda. Odebranie nawet prymitywnej jaźni, z którą umysł psykera był
dobrze zgrany, był niczym ucięcie części ciała, pozbawienie zmysłów będących
częścią codziennego życia, jak wykłucie oka, równie okrutne i równie bolesne.
Kobieta
zamknęła wreszcie oczy skupiając się na zadaniu. Wyciszyła i postąpiła tak jak
oczekiwał tego od niej siwy nawigator.
Dłoń
Fela dzielnie goniła Secutora, wykonali pełen nawrót ciasnym korytarzem i
ponownie wrócili na nasze ekrany. Masywny krążownik wyminął jedną z kolosalnych
lodowych brył i wykonał ostry nawrót. Widzieliśmy go jako mały punkcik, choć
gdybym miał odpowiednio mocny teleskop, zapewne mógłbym zobaczyć mą jednostkę.
Secutor nie uciekał, zamiast tego zatoczył pętlę i schował się zaraz za
kosmicznym lodowcem, zatrzymał, zwolnił, niemal wyłączył silniki, przechodząc
na cichy bieg. Hadarak spoglądał to na mnie, to na ekran, nie rozumiejąc do
czego zmierzałem, zaś ja kazałem mu obserwować dalsze wydarzenia, dorzucając
swój komentarz.
-Znaleźliśmy
twoją załogantkę przy ruinach. Pewnie domyśliłeś się, że wzięliśmy ją na
pokład, czyż nie?
-Ash –
parsknął – tak, istna chciwa kula u nogi. Możesz ją sobie wziąć, Fist…
-Tak
łatwo ją odrzucasz?
-Zostali
zaatakowani przez dzikie stado zielonoskórych i nawet nie potrafili przebić się
do lądownika.
-Dziwne,
nam opowiedziała inną bajeczkę.
-No
widzisz – dodał skuty blondyn. – I do tego kłamliwa, sam widzisz czemu mi nie
jest potrzebna.
-To
bardzo ciekawe, Fel. Bo zdawała się niezwykle wierna.
-Kpisz
sobie?
-Ależ
skąd. Przez cały ten czas wykonywała twe polecenie. Wiesz, zastanawiało mnie,
czemu twego okrętu nie możemy wykryć, zaś czemu wy nas tak, mimo wyłączonych
sensorów. To oczywiście nie jest mi obca sztuczka, po prostu osobiście nigdy
nie poświęciłbym własnego psykera na tak ryzykowną misję.
Twarz
Hadaraka ponownie stężała. Jego oczy pytająco skakały między ekranem, a mą
twarzą. Zobaczył, że w ślad za Secutorem wyłoniła się z odmętów inna jednostka,
jego jednostka.
-Popełniłeś
błąd – kontynuowałem – wysłałeś tą samą agentkę, która wtedy odczytała zapis z
mnemolitycznego kamienia. Z przesyłki kierowanej do mnie. Mój nawigator
rozpoznał ten subtelny ślad w… Lady Ash, tak? Tak się nam przedstawiła, w
każdym razie nie dbam o jej imię. To o co jednak zadbałem, to uprzednie
wsadzenie jej wraz z mym psykerem do małego myśliwca…
Podszedłem
bliżej wyświetlacza i palcem wyznaczyłem kurs, za którym po chwili podążył
okręt Fela ku jego zupełnemu zdziwieniu.
-Na tym
ekranie nie widać tej maleńkiej łupinki, ale na jej pokładzie jest twoja Lady
Ash, którą przekonaliśmy, by kontynuowała wysyłanie tej samej wiadomości,
informując twą załogę gdzie jest Secutor.
Oczami
wyobraźni Fel widział co musiało zajść w odległej przestrzeni. Symbol jego jednostki,
maleńki czerwony punkcik, sunął za nieistniejącym obiektem, chcąc odciąć drogę
ucieczki krążownikowi. Wtem kolos powoli wznowił pracę dysz i wynurzył się z
ukrycia. Nim mniejsza fregata zdążyła zareagować, sunęła burta w burtę z
Secutorem, wystawiona na niszczycielską salwę, której dotąd udawało się jej
unikać. Mogła kąsać i dźgać, lecz w czystym rozrachunku mocy ognia, nie miała
szans.
Krążownik
odpalił rząd makrobaterii! Serię rozbłysków widzieliśmy z oddali, niczym
błyskawice nadciągającej burzy. Z satysfakcją pozostawiłem kanał voxu otwarty,
podłączony do wewnętrznego zestawu głośników. Po kilku dłuższych chwilach
dotarły nas wezwania o pomoc, raporty o zniszczeniach, paniczne jęczenie załogi
z działów ogarniętych pożarami.
Hadarak
Fel znowu zaczął się pocić, tym razem czując, że odebraliśmy mu jedyną kartę
przetargową. Ja zaś podsunąłem mikrofon pod jego gębę i dodałem:
-Rozkaż
swoim ludziom by się poddali, wyłączyli silniki i czekali na dalsze polecenia,
a ja rozkażę zaprzestać ostrzału.
Czas nieubłaganie
mijał. Mój rywal patrzył to na ekran, to na mikrofon z pogardą, łudząc się, że
może jego okręt jakimś cudem odbije w bok, nabierze dystansu. Byli jednak zbyt
blisko. Dotąd pozostawali za Secutorem, tam gdzie krążownik nie miał żadnej
broni. Po zarzuceniu sideł znaleźli się w naszym zasięgu, w obrębie rażenia
burtowych baterii, a nawet jeśli spróbowaliby błyskawicznego manewru, ucieczki
za jakąś osłonę, Secutor albo oddałby jeszcze jedną salwę, albo obrócił w ich
stronę dziobem i posłał serię torped, która rozerwałaby fregatę na strzępy.
Fel
ważył pozostałe opcje, wiedząc, że mają około dwudziestu minut, w których jego
okręt musiał wymanewrować nasz. Około dwadzieścia minut do pełnego
przeładowania dział burtowych i oddania następnej, dewastującej salwy. Nasz
przeciwnik przyspieszył, ale nie skręcał, lub raczej skręcał ledwo, starając
się prześcignąć Secutora, skąd wywnioskowałem, że musieliśmy im uszkodzić
silniki manewrowe. Krążownik gonił, zostawał w tyle, ale był w stanie zrobić
nawrót na lewą burtę, odbijając od kursu, obierając wrogą jednostkę na cel
makrobaterii.
-Pomyśl,
Fel. Możesz jeszcze dziś wrócić na pokład, który nie będzie podziurawiony i zasłany
ciałami. W przeciwnym… Cóż, będę na tyle szczodry by dać ci butlę tlenu i
wysadzić gdzieś na sąsiednim lodowcu. Powędrujesz sobie aż albo zamarzniesz,
albo się udusisz.
Ponownie
błyski wystrzałów zaświeciły na czarnym tle, łącznie sześć uderzeń, a następnie
sześć wybuchów. Dwie dewastujące salwy i paniczne głosy jego załogi w końcu
zmusiły Hadaraka do skinięcia głową. Wcisnąłem przycisk włączając nadawanie, by
mógł porozumieć się ze swymi ludźmi.
-Dłoń
Fela, mówi wasz kapitan… Opuśćcie tarcze i wyłączcie silniki. Maszyny stop.
Powtarzam, mówi wasz kapitan, opuścić tarcze i wyłączyć silniki…
Gdy
postąpił według prośby, sam dorzuciłem odpowiednią kwestię:
-Secutor,
teraz mówi wasz kapitan. Wstrzymajcie ogień, ale miejcie Dłoń Fela na
celowniku. Jeśli zaczną uciekać lub was ostrzelają, rozwalcie ich.
-Dobrze
was słyszeć, szefie – odpowiedział po chwili Gillam Cort, jego głos
zniekształcony przez szum głośników, zakłóceń i walki.
-Was
także. U nas wszystko w porządku… Jeśli słyszy mnie Thurim Sadar, to możecie
wracać na pokład, wasza misja jest zakończona sukcesem.